Simon - Abgarjan Narine - ebook

Simon ebook

Abgarjan Narine

0,0
50,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Najnowsza książka znanej już polskiemu czytelnikowi ormiańskiej pisarki, autorki wydanej przez nas kultowej powieści „Z nieba spadły trzy jabłka”. „Simon” to mocno osadzona w realiach armeńskiej prowincji, ale uniwersalna, opowieść o miłości i konsekwencjach kluczowych egzystencjalnych wyborów. Wciągająca historia czterech wielkich romansów tytułowego bohatera. Dawne ukochane i wdowa po Simonie spotykają się na jego pogrzebie. Kim był ten zwykły na pozór murarz z prowincjonalnego miasteczka Berd? Jaką rolę odegrał w życiu adorowanych kobiet? A co do jego ziemskiej wędrówki wniosły one?

Proste emocje, uniwersalne uczucia – tak Narine Abgarjan podbija serca czytelników. (…) Podobnie jak inne powieści Narine Abgarjan, „Simon” jest połączeniem tragicznych i komediowych historii pełnych mądrej dobroci. „Simon” jest o miłości.

„Newmag” (Armenia)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 390

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Narine Abgarjan

Simon

Z języka rosyjskiego przełożył

Jacek Cezary Kamiński

sieradz 2025

Tłumaczenie z języka rosyjskiego: Jacek Cezary Kamiński

Tytuł oryginału: Симон

Imię i nazwisko autorki w oryginale: Наринэ Абгарян

Copyright © Narine Abgaryan 2020

Copyright © for the Polish edition by GlowBook, 2025

Copyright © for the Polish translation by Jacek Cezary Kamiński, 2025

Wydanie I, Sieradz 2025

Wydawnictwo GlowBook

ul. Kolegiacka

2/2, 98–200 Sieradz

www.glowbook.net

[email protected]

Konsultacja językowa: dr Grair Magakian

(Instytut Językoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach)

Projekt okładki: Angela Rotaru

Elementy graficzne na okładce: Freepik (detail)

Adaptacja okładki: Hanna Wiechecka

ISBN: 978-83-67503-72-3

978-83-67503-73-0 (e-book)

Opracowanie językowe:

CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz

Skład i łamanie: Hanna Wiechecka

Druk: Drukarnia READ ME, ul. Olechowska 83, 92–403 Łódź

Mojemu synowi

Pożegnanie

Ajinanc Melanii umarł mąż. Nie to, żeby jego śmierć była jakoś zaskakująca, przecież Simon był już grubo po siedem­dziesiątce, a ściślej – zaledwie roku brakowało mu do osiemdziesiątki. A jednak poruszyło to wszystkich – mąż Melanii był duszą towarzystwa i powszechnym ulubieńcem. Żył pełnią życia, z rozmachem, rozrzutnie – gdy jadł, to jakby po raz ostatni, pił tak, jakby następnego dnia zaczynała się prohibicja i za spożycie alkoholu miała grozić kara śmierci. Dlatego do śniadania popijał wino (dla kurażu), do obiadu morwówkę (na zgagę), do kolacji dereniówkę (na mocny sen). Mimo panujących w Berdzie1 purytańskich obyczajów nie unikał romansów. Kochał kobiety – do samozatraty, ze wszystkich sił, oczarowywał się w mgnieniu oka, uwielbiał i był zazdrosny. Gdy uczucie mijało, obowiązkowo darowywał wybrance jakąś niedrogą, lecz piękną ozdobę. „Rozstawać się trzeba tak, żeby baba, napotkawszy cię na ulicy, nie spluwała na ciebie” – pouczał przyjaciół. Przyjaciele podśmiewali się z tego i, przez wzgląd na jego kochliwość, nazywali go złośliwie „dżantelmenem” – od słowa „dżan”, duszo moja.

1 Berd – miasteczko w północno-wschodniej Armenii. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.

Melania za młodu urządzała mężowi sceny zazdrości, ale z biegiem lat nauczyła się patrzeć na jego przygody przez palce. Mimo to czasami, żeby się za bardzo nie rozochocił, robiła mu awantury z rozbijaniem talerzy i filiżanek, które zawczasu sobie przygotowała, dobierając do tego celu nadkruszone, przeznaczone na śmietnik. Simon spoglądał z nieskrywanym zachwytem, jak żona miota się po domu, druzgocząc o podłogę naczynia.

– Patrzcie ją! – komentował, zmiatając potem stłuczkę.

W tym czasie Melania paliła na werandzie papierosa, strząsając popiół w wyjściowe pantofle męża. A tak w ogóle to żyli ze sobą w pełnej harmonii.

Simon umarł w przeddzień swoich siedemdziesiątych dziewiątych urodzin, będąc człowiekiem absolutnie zdrowym i pełnym sił. Obficie się posilił na kolację i zabezpieczył od bezsenności kieliszeczkiem dereniówki, spokojnie usnął, a rano nie mógł wstać z łóżka. Lekarz pogotowia zdiag­nozował udar mózgu, karetka nie dowiozła go jednak do szpitala – Simon zmarł w momencie, gdy pojazd wyjeżdżał z podwórka. Ciało wydano rodzinie rankiem następnego dnia, odziane w wełniany garnitur i śnieżnobiałą koszulę, ze starannie ogoloną twarzą i idealnym przedziałkiem na głowie. Tak elegancko wyglądającego Simona nie wstyd byłoby włożyć do trumny i okazać publiczności, gdyby nie sino-fioletowe uszy, które psuły reprezentacyjny wygląd nieboszczyka. Młody patomorfolog, uprzedzając pytania, wyjaśnił rodzinie, że tak bywa w przypadku zmarłych na udar.

– I co my teraz zrobimy? – Melania uroniła łzę.

– Pochowacie go! – sucho rzucił patomorfolog, któremu nie w głowie były takie sentymenty.

Melania długo rozmyślała, jak przydać zmarłemu godnego wyglądu. Ze złością odrzuciła propozycję najstarszej synowej, żeby posmarować mu uszy podkładem do makijażu – nie poz­wolę zrobić z mojego męża mejmuna!2 Na najmłodszą nakrzyczała, że jest bezwstydna, i kazała się jej wynosić, gdy ta zaproponowała, żeby zawiązać nieboszczykowi głowę chustką. Średniej synowej nie pozwoliła nawet ust otworzyć – i tak nic sensownego nie powie. Sama też nie wymyśliła żadnego sposobu, więc postanowiła zdać się na takt żałobników i zostawić wszystko tak, jak jest. Powierzyła synowym pełnienie obowiązków przy stole, przebrała się w czarny, ostentacyjnie skromny strój i przysiadła u wezgłowia trumny, zamierzając spędzić w żałobnym milczeniu najbliższe dwa dni.

2 Mejmun – małpa (farsi).

Nadzieje na takt żałobników okazały się jednak złudne. Na widok zmarłego od razu pytali, zapominając nawet o złożeniu kondolencji, dlaczego ma tak wyzywająco sine uszy. Melania zmuszona była przerywać milczenie i wyjaśniać im okoliczności sprawy. Mężczyźni z zakłopotaniem cmokali, kobiety proponowały, żeby coś z tym zrobić.

– Ale co z tym zrobisz?! – wzdychała Melania.

– Cokolwiek! – upierały się kobiety, sypiąc jedna po drugiej coraz bardziej idiotycznymi pomysłami.

Na przykład: przyłożyć do uszu liście babki, narysować na nich siatkę jodową, oblepić sfermentowanym ciastem, najlepiej zimnym – żeby na pewno zadziałało. Mężczyźni kręcili czubkami palców po skroniach, złośliwie dociekając, jak w ogóle można pomóc komuś, komu już nic nie pomoże. Przywołany nierozważnie przez nauczycielkę literatury Ofelię Ambarcumowną cytat z Idioty o pięknie, które zbawi świat, wywołał w męskim obozie bezceremonialne uśmieszki i całkiem rozumny wywód, że pięknem nieboszczyka nie ożywisz. „Za to przyjemnie będzie na niego popatrzeć!” – nie poddawał się żeński obóz. Sytuacja nieuchronnie się zaostrzała, przemieniając pożegnalną ceremonię w konfrontację. Żałobny ton przywróciła wydarzeniu świeżo upieczona wdowa. Podniosła się ze swojego miejsca i dostojnym krokiem skierowała w stronę kredensu, otworzyła go, skrzypiąc drzwiczkami, wyjęła ciężką wazę i ostentacyjnie grzmotnęła nią o podłogę. Kobiety momentalnie przypomniały sobie, w jakim celu tu przybyły, i zgodnym chórem wzniosły żałobne śpiewy, mężczyźni wyszli na dwór – zapalić papierosa. Melania, zadowolona z osiągniętego efektu, na powrót usiadła u wezgłowia trumny.

Zaczęły się pojawiać dawne miłości Simona, odstawione niczym do kościoła na Paschę. Pierwsza przybyła Sew-Muszeganc Sofia, w kardiganie koloru roztopionego masła i ze sznurem sztucznych pereł na zwiotczałej szyi. Po niej zawitała Tewosanc Eliza. Synowie Elizy już dawno przenieśli się do Fresno, dlatego ubrana była od stóp do głów w amerykańskie rzeczy: sukienkę, pantofle, nawet torebka i szminka koloru pudrowego różu były zagranicznej produkcji, o czym nie omieszkała wspomnieć, gdy stanęła po prawej ręce wdowy. Melania pociągnęła nosem i skrzywiła się – Eliza roztaczała wokół siebie intensywną woń słodkich perfum. „Przedobrzyłam, wiem” – przyznała szeptem swoją winę Eliza, ale zapewniła, że Melanii nie przyjdzie długo cierpieć: perfumy, w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych rzeczy, nie są amerykańskie, więc szybko wywietrzeją. Z dalekiego Eczmiadzyna3 przyjechała Boczkanc Susanna i w mig wzburzyła zebranych literackim językiem, arogancko uniesionymi, cienko wyskubanymi brwiami i wąskimi, zaciśniętymi ustami. Od razu przypomniano jej ze złośliwą satysfakcją o kulawej matce analfabetce i ojcu oberwańcu. Susanna przywróciła więc brwiom prawowity wygląd, rozluźniła usta i przeszła na dialekt, czym od razu zyskała sobie przychylniejsze nastawienie. Jako ostatnia przyszła Wdowa Silwia, która udanie wydała córkę za mąż w Rosji. Mimo październikowego ciepła zjawiła się w krótkim futerku ze srebrnych lisów i turkusowym kapeluszu filcowym. Stanęła plecami do okna (żeby światło dzienne nie kładło się na jej „nadszarpniętą twarz”, za to skutecznie podkreślało bogactwo garderoby) i odczytała pełne smutku wiersze o rozłące, czyniąc przy tym wieloznaczne, wskazujące na uduchowienie pauzy.

3 Eczmiadzyn (Wagharszapat) – miasto na południu Armenii, siedziba patriarchy Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego (katolikosa), duchowa stolica Ormian.

Poezja przepełniła czarę goryczy. Melania bezceremonialnie otarła się o lisy, uchylając poły futerka, i poszła do siebie. Przebrała się w tiulową bluzkę i długą, wygodną spódnicę, która podkreślała jej smukłą sylwetkę, a włosy upięła szylkretowym grzebieniem babci. Z żalem odrzuciła pokusę, aby przekłuć kok starodawnymi szydełkami z kości słoniowej. Za to przypudrowała się i umalowała usta – nie będzie przecież siedziała pośród tych wyfiokowanych damulek niczym szara myszka! Zanim zdążyła wrócić, publika znacznie się przerzedziła. Zostali najbardziej wytrwali: rodzina, koledzy męża, jego dawne miłości (wszystkie) i ślepawa, stara Katinka – zdaje się z rozmysłem zapomniana przez swoje dzieci.

To właśnie ona zaproponowała, żeby posmarować uszy zmarłego roztopionym kaczym sadłem. Szkody żadnej i tak z tego nie będzie, a pożytek może się zdarzyć. W końcu znachorka Piruz całkiem skutecznie leczyła kaczym sadłem nie tylko siniaki i inne obrażenia, ale nawet złamania.

– Nie można przecież pochować go takim sinym, córeczko! – mamrotała Katinka, ocierając łzy skrajem fartucha. Melania chciała powiedzieć, że zmarłemu wszystko jedno, jaką barwę mają jego uszy, lecz spostrzegła kątem oka ruch brwi Boczkanc Susanny i rozmyśliła się, nie da jej powodu do satysfakcji.

– To przynieście kaczego sadła! – zarządziła wdowa.

– Najważniejsze to przyłożyć kompresy z olejkiem kamforowym. Znachorka tak robiła! – sypała instrukcjami Katinka. Przestrzegła, żeby nie przesadzić z kamforą. Bo mogą pojawić się skurcze, wyjaśniała.

– No jemu to już skurcze nie grożą! – zauważyła synowa Melanii.

– A skąd możesz to wiedzieć? – skrzywiła się stara Katinka. – W ogóle, zamiast mleć językiem, lepiej schłodziła­byś kacze sadło do temperatury pokojowej!

– Dlaczego do pokojowej? – zainteresowała się Wdowa Silwia wachlująca się czasopismem: w futerku i kapeluszu było jej za gorąco, ale na propozycje, żeby je zdjęła, odpowiadała odmową.

– Jak to, dlaczego? – Zatrzepotała rękoma Katinka. – Żeby nie oparzyć zmarłemu skóry!

Silwia wymieniła się z synową Melanii zdumionym spojrzeniem, wymamrotała coś niewyraźnie i zamilkła. Zanim dzieci Katinki wreszcie się zlitowały i w końcu przyszły po matkę, głowa Simona została ozdobiona wielkimi słuchawkami bezprzewodowymi, odebranymi siłą młodszemu prawnukowi. Słuchawki solidnie przytrzymywały na uszach kompresy z olejkiem kamforowym. Mimo niezręcznej sytuacji zmarły wyglądał na zupełnie spokojnego, a nawet szczęśliwego. Wokół trumny rozsiadły się wdowa i byłe miłości, pociągały domowe wino. Czy to rozgrzane trunkiem, czy pod wpływem widoku bezwładnego Simona, zaczęły utys­kiwać: „co za życie”. Wdowa Silwia uniosła rondo kapelusza, wystawiając na widok współtowarzyszek niedoli prawie łysą głowę, i żaliła się, jak bardzo przerzedziły się jej włosy. Sofia zdjęła sztuczne perły, ściągnęła kołnierz golfa, ukazując paskudną bliznę po operacji tarczycy. Eliza z goryczą wyznała, że synowie w Ameryce ledwo wiążą koniec z końcem. Nabrali kredytów na uruchomienie własnego biznesu, dlatego wszystko, co ma na sobie, kupili nie w sklepie, ale w second handzie, w zasadzie na wagę. Susanna zapamiętale żaliła się na wyniosłą teściową: „Stara jędza wypomina mi wiejskie pochodzenie, a sama na drzwi mówi dźwi!”.

– Wysmaruj jej uszy kaczym sadłem, może się poprawi – doradziła jej Melania, wywołując salwę śmiechu.

Co jakiś czas któraś z kobiet zaglądała pod słuchawki, oznajmiając pozostałym, że z kaczego sadła żaden pożytek.

– Naprawdę miałyście nadzieję, że to cokolwiek pomoże? – komentowała za każdym razem Sofia i z zadowoleniem wysłuchiwała zgodnych zaprzeczeń, po czym rozlewała do kielichów nową porcję wina.

Wisiorek

Zapach morza był tak sugestywny, że Wdowa Silwia obudziła się z przekonaniem, że szumi tuż pod jej oknem. Przewróciła się na bok, podkuliła nogi, dokładnie naciągnęła koc i poleżała tak przez kilka minut, nie otwierając oczu i oddychając pełną piersią. Lufcik ustąpił pod naporem lodowatego zimowego wiatru, uchylił się i wpuścił do domu słonawy zapach mroźnego powietrza. Powiew miotał się po pokojach niczym duży, ale głupiutki szczeniak, walił głową we framugi drzwi, grzązł pod otomanami i fotelami, zaplątywał się w ciężkie zasłony, walczył z frędzlami poduszek na sofach. Silwia wsłuchiwała się w jego figle z błogim uśmiechem – jak dobrze. A jednak szybko się podniosła i podbiegła – bosa, po drewnianej podłodze, kuląc się z zimna – do okna. Ostrożnie zamknęła lufcik, starając się, żeby pod wpływem wiatru nie trzasnął o futrynę i nie narobił hałasu. Ubierając się, uważnie wsłuchiwała się w ciszę. Podeszła na palcach do pokoju córki, przytknęła ucho do drzwi, z zadowoleniem pokiwała głową – śpi!

Dochodziła siódma rano, noc niechętnie ustępowała, wlokąc za sobą ciemny tren swojej szaty, ale i dzień niespecjalnie się śpieszył ze swoim nadejściem. Zadowolił się na razie tym, że nieco przygasił, i bez tego blady, poblask gwiazd. Przesunął też leniwie na skraj horyzontu wyblakłą ćwiartkę księżyca. Było chłodno i nieprzyjemnie, tu i ówdzie zaćwierkały wróble, lecz bez animuszu, zaraz przycichały, milczały podwórzowe psy, a koguty zdążyły już odpiać swój codzienny rytuał powitania dnia i odpoczywały z poczuciem spełnionego obowiązku.

Wdowa Silwia przypomniała sobie koguta z czasów dzieciństwa i mimowolnie parsknęła śmiechem. Był tak nadgorliwy, że nękał swoim pianiem całą okolicę. Czasami dziadek smarował go pod ogonem solidolem4, żeby się choć trochę uspokoił. Niczego niepodejrzewający kogut wzlatywał na płot, zamierzając po raz kolejny wstrząsnąć okolicznymi podwórkami swoim triumfalnym krzykiem, jednak ponosił fias­ko: nie napotkawszy oporu, powietrze bez przeszkód uchodziło przez tylny otwór, niwecząc w zarodku jego „kuku­ryku”. Po kilku nieudanych próbach wydania z siebie głosu kogut zeskakiwał z płotu i snuł się po podwórku – z najeżonymi piórami z tyłu głowy i smutno zwisającymi kolorowymi skrzydłami. Całe jego oblicze – opuszczony dziób, smętny wzrok, niepewny chód – świadczyło o głębokim zdumieniu i autentycznym wstrząsie. „I co, tak już zostanie na zawsze?” – najwyraźniej użalał się nad sobą, ledwo słyszalnie mamrocząc pod nosem. Silwia nie pamiętała, co się z nim stało potem – czy go zarżnęli, czy sprzedali – ale jego krzyk, dudniący, triumfalny, do dziś dźwięczał jej w uszach.

4 Solidol – rodzaj smaru.

Wypowiedziawszy nad wodą krótką modlitwę i podziękowawszy Bogu za nowy dzień, Wdowa Silwia starannie się umyła. Ceremonii tej nauczyła ją babcia – darząca głębokim szacunkiem ludowe tradycje i rygorystycznie je kultywująca. Doszła do tego, że w pełni podporządkowała się przesądom. Na przykład, gdy zauważyła, że pies uniósł głowę i z niepokojem węszy, nie miała wątpliwości, że zanosi się na deszcz, więc od razu biegła zebrać suszącą się bieliznę. Jeśli jej wzrok bez powodu skupiał się na jakimś przedmiocie, nakrywała stół obiadowy świeżym obrusem, sprawdzała zapasy słodkoś­ci i zabierała się do mielenia kawy – wiadomo, że zastygający wzrok oznacza wizytę niespodziewanych gości. Udającym się w podróż członkom rodziny zawsze wkładała do bagażu węzełek z garstką ziemi z ogrodu – żeby szczęśliwie wrócili do domu. Nigdy nie podawała z ręki do ręki czosnku, ponieważ mogło to zaszkodzić zdrowiu osoby, która odebrałaby ząbek. Nie sprzątała przed nocą, żeby nie drażnić duchów domowych – szczerze wierzyła w ich istnienie i zawsze pozostawiała dla nich poczęstunek na spodku od szklanki: na przykład karmelki. Papierki, w które były owinięte, obowiązkowo nieco rozchylała, ale nie zdejmowała do końca, tym samym ułatwiając duchom zadanie, lecz nic im nie narzucając – jeśli zechcą się poczęstować, same dadzą sobie dalej radę.

Silwia w młodości odnosiła się z ironią do zwyczajów starszego pokolenia, jednak z wiekiem sama zaczęła w nie wierzyć, a nawet czasami łapała się na tym, że wzorem babci usiłowała zakończyć wszystkie prace domowe do sobotniego południa, aby nic już nie robić popołudniem i następnego dnia, w niedzielę. Pamiętała też o tym, że ludzie uważają poniedziałek za dzień niedobry, żeby coś zaczynać, więc starała się niczego na ten dzień nie planować. A do zasiewania ogrodu zabierała się we wtorek – najbardziej korzystny dla tego moment tygodnia.

Anna, córka Silwii, pogodziła się z tymi nawykami matki, ale zięciowi zdarzało się, że nie wytrzymał i dokuczył teściowej. Czynił to jednak na tyle żartobliwie i dobrodusznie, że Sylwia się nie obrażała – młody jeszcze, naiwny, życia nie zna. Na rezolutne uwagi zięcia, że w wieku trzydziestu pięciu lat chyba można już co nieco w życiu rozumieć, tylko protekcjonalnie cmokała językiem: co nieco to nie wszystko! Wcześnie posiwiawszy i utraciwszy dawną urodę, Wdowa Silwia twardo uznała się – mimo niezbyt zaawansowanego w sumie wieku pięćdziesięciu dwóch lat – za staruszkę. Delikatnie, lecz zdecydowanie odrzucała jakiekolwiek próby bliskich przekonania jej, że nią nie jest. Narodziny długo wyczekiwanego wnuka umocniły ją w przekonaniu, że najlepsze lata ma już za sobą. Od razu wzięła w pracy bezterminowy urlop i z radosną ulgą przestawiła się z obowiązków księgowej na błogosławioną rolę babci. Od pierwszej chwili przywiązała się do niemowlęcia z tym bezgranicznym oddaniem, do jakiego zdolni są tylko ludzie, którzy przez całe życie marzyli o bezinteresownej miłości i w końcu ją znaleźli.

Anna, wbrew stanowczym naleganiom lekarzy z Woro­neża, podjęła decyzję, że urodzi w Berdzie. „Tylko przy mamie będę spokojna” – odpierała ich wszelkie argumenty. Mąż wsparł jej decyzję, ale firma, w której pracował, wymagała jego nieustannej obecności, dlatego zdołał wyrwać się do rodziny dopiero przed samym rozwiązaniem. Jak tylko doczekał się wypisania żony i synka ze szpitala i upewnił się, że wszystko z nimi w porządku, odleciał z powrotem do Rosji. Anna zaś zamierzała wrócić tam dopiero z początkiem lata. Perspektywa spędzenia długich miesięcy z córką i nowo narodzonym wnukiem napełniła duszę Wdowy Silwii poczuciem spełnienia wielkiego marzenia. „Astwac5-dżan, tylko nie uznaj mojego szczęścia za nadmierne” – szeptała bojaźliwie, gdy nikogo nie było w pobliżu, wznosząc przy tym ręce ku niebu i pośpiesznie żegnając się znakiem krzyża. Z Bogiem zawsze rozmawiała sam na sam, przekonana, że w ten sposób mniej mu przeszkadza.

5 Astwac – Bóg (orm.), Astwac-dżan – miły Boże.

Pojawienie się wnuka zmieniło Silwię, kobietę cichą i zamkniętą, nie do poznania: nagle stała się towarzyska, godzinami mogła gadać przez telefon, próbując przy tym sprowadzić każdą rozmowę do rozważań o maleństwie. Dawniej nie przepadała za zakupami – z reguły wybierała się do sklepu z drobiazgowo sporządzoną listą, szybko dobierała potrzebne produkty i z ulgą opuszczała podwoje placówki handlowej. Teraz potrafiła przebywać tam wręcz godzinami, kompletując różne słodkie śpioszki, czepeczki i bodziaki – z zajączkami i hipopotamkami. Nabrawszy całą stertę ubranek, jeszcze przez jakiś czas chodziła między półkami, zamieniając daną rzecz na dokładnie taką samą, ale bez szwa na plecach, potem płaciła w kasie i z poczuciem spełnionego obowiązku niosła zakupy do domu.

Pod wpływem nowych doznań zmienił się nawet stosunek Sylwii do tradycji. O ile wcześniej podchodziła do nich dosyć luźno, to teraz w kwestiach dotyczących nowo narodzonego przestrzegała obyczajów z maniakalnym, ocierającym się o groteskę, rygorem. Obyczaj nakazywał na przykład trzymać pod materacykiem niemowlęcia nóż albo nożyczki, żeby odstraszać złe duchy. Ponieważ dobrego nigdy za wiele, Wdowa Silwia ułożyła w przeciwległych krańcach łóżeczka i nóż, i nożyczki. Po namyśle dodała jeszcze w trzecim kącie pozostałą po dziadku ostrą brzytwę – po uprzednim naostrzeniu jej osełką i zabezpieczeniu niebezpiecznego ostrza kawałkiem bandaża. Poszperała w pudełku do robótek ręcznych i dorzuciła druty. Skrzyżowała je w ostatnim wolnym rogu łóżeczka, przykryła amulety złożonym cztery razy wełnianym kocykiem, na kocyku położyła dziecięcy materac, materac zaścieliła prześcieradłem i dopiero wtedy odetchnęła z ulgą.

Obyczaj nakazywał przez pierwsze czterdzieści dni chować noworodka przed postronnymi osobami. Tłumaczono to faktem, że w tym okresie dziecko jest szczególnie podatne na złe oko. To surowe moratorium dotyczyło wszystkich goś­ci bez wyjątku. Nie wpuściła do domu nawet ter6 Matteosa, który zajrzał, żeby pogratulować rodzinie nowego potomka i przypomnieć, że w ósmym dniu życia niemowlę należy ochrzcić. Wdowa Silwia wymieniła z duchownym kilka zwyczajowych uwag, podziękowała mu za wizytę i zdecydowanie wyprowadziła za próg, nie pozwalając przeniknąć dalej niż do przedpokoju.

6 Ter (orm.) – ojciec (w języku kościelnym), duchowny.

– Więc co z chrztem? – zainteresował się na koniec rozmowy ter Matteos, otrząsając zakurzoną riasę dłonią usianą złotymi piegami, które nie zdążyły jeszcze wyblaknąć od lata.

– Jak minie czterdzieści dni, to zobaczymy! – zabrzmiała stanowcza odpowiedź.

Ter Matteos nie zdążył nawet unieść brwi ze zdumienia, gdy drzwi bezceremonialnie zatrzasnęły mu się przed nosem. Skonsternowany, pogładził rozwichrzoną brodę rozłożystymi palcami i ruszył ku schodom prowadzącym z otwartej werandy na podwórko, przystanął jednak na górnym schodku. Przyznał w duchu, że jest sklerotycznym bałwanem i zawrócił. Wyjął z kieszeni peleryny pluszową zabawkę – śmiesznego osiołka z wyłupiastymi oczami w pasiastym surducie – chciał wrócić do środka, ale w końcu machnął ręką. Rozejrzał się wokół i z braku lepszego miejsca zostawił zabawkę na oparciu starej otomany. Upewniwszy się, że osiołek krzepko się trzyma, święty ojciec zaczął schodzić po oblodzonych stopniach. Przytrzymywał się przy tym końcówkami palców zmrożonej poręczy i nucił fragment ulubionej piosenki. Gdy dobrnął do najniższego stopnia, przerwał śpiew dziarskim „hop”, przysiadł i ciężko zeskoczył na ziemię, wprowadzając w zdumienie przysiadłe na krawędzi płotu stado wróbli. Ptaszki zamilkły i obserwowały z uwagą, jak zmierza ku furtce, pstrykając palcami po chyboczącym się na piersi krzyżu. „Like last summer’s rose I’m in love… love, love, love” – rozlegał się jego gruby aksamitny bas, który z opóźnieniem podchwyciło w końcu wróble stado, ocknąwszy się z szoku.

Osiołek przesiedział na werandzie całkiem niedługo – Silwia, która wyszła nakarmić ptactwo, od razu go zauważyła. Westchnęła ze wzruszenia, ale nie zamierzała go na razie zabierać. Poszła do kurnika, wróciła stamtąd z pustą miską na karmę, niosąc pod pachą kurkę z zakrwawionym grzebieniem. Dopiero co kogutowi, z wielką awanturą, przystrzygła pazury, żeby nie kaleczył kurom boków i pleców, a on już się mścił, podlec. Wdowa Silwia opatrzyła ranę zielonką7, odniosła poszkodowaną z powrotem, stanęła nad kogutem pięknisiem, który rozwalił się na najwyższej żerdzi grzędy, chrząknęła, ze złością wyrwała mu z ogona długie, arogancko złociste pióro – dla nauczki. Nie zwracając uwagi na jego wzburzenie, ruszyła w stronę domu. Zamruczała tylko pod nosem: „Podziękuj, tyranie, że ci dzioba gumką nie związałam!”.

7 Zielonka – płyn do dezynfekcji, popularny w krajach byłego ZSRR.

Starannie umyła ręce i wróciła na werandę, żeby zabrać osiołka. Wyjęła go z opakowania, poobracała na wszystkie strony, zapięła na guziczki włóknistą kamizelkę, nacisnęła na brzuszek i wsłuchała się w delikatne „ia, ia”, po czym pokiwała głową z aprobatą: skoro Stwórca nie obdarzył cię operowym głosem, to pozostaje ci, biedaku, tylko ten ryk!

Ter Matteos okazał się jedynym berdczaninem, który ośmielił się zajrzeć do Silwii. Sąsiedzi ani myśleli naruszyć nakazanej przez tradycję czterdziestodniowej „kwarantanny”, ograniczając się do gratulacji przez telefon i wysyłki kartek pocztowych. Na telefoniczne zapytania odpowiadała szczegółowym sprawozdaniem na temat apetytu, wzrostu i innych osiągnięć szybko przybierającego na wadze niemowlaka, natomiast pocztówki po pobieżnym rzucie okiem odkładała do puszki po ciasteczkach cukrowych, żeby potem, gdy znajdzie nieco wolnego czasu, dokładnie je przeczytać. Dyrektor fabryczki konserw, w której Wdowa Silwia przepracowała ćwierć wieku jako księgowa, przekazał jej przez posłańca zaklejoną kopertę. Znalazła w niej pocztówkę z gratulacjami oraz trzy nowiutkie banknoty studolarowe z cienkimi, niebieskimi paskami i portretem Benjamina Franklina, ściskającego usta w zatroskaniu. Amerykański prezydent bardzo przypominał jej prababkę, która zmarła ponad sto lat temu. Jej śmierć stała się sensacją. Zdarzyła się w Wielkanoc, gdy cała rodzina, z udziałem licznych wnuków i prawnuków, zebrała się przy świątecznym stole. Prababka, kobieta bardzo bogobojna i niezwykle kulturalna – nikt nigdy nie usłyszał od niej ostrego słowa – nagle upuściła sobie na kolana solniczkę i głośno, wyraźnie zaklęła. Zaśmiała się skonsternowana i poprosiła bliskich, aby udali, że nikt nic nie słyszał. Podczas gdy wszyscy, skrywając uśmiechy, jednomyślnie zapewniali, że nic nie słyszeli, biedaczka spokojnie oddała swoją duszę Bogu. Pośmiertnie prababka zyskała sławę najporządniejszej mieszkanki nie tylko Berdu, ale i całego regionu – przecież nikt nie znał takiego przypadku, żeby człowiek umarł ze wstydu. Wdowa Silwia prababki nie poznała, kojarzyła ją tylko ze starej fotografii, na której wyglądała kropka w kropkę jak prezydent Franklin: lekko obrócona w stronę widza pulchna twarz z dezaprobatą spogląda w obiektyw wielkimi, nieco wyłupiastymi, okrągłymi oczami. Ręka prababci spoczywała na ramieniu uśmiechającego się niepewnie chłopca w surducie, krótkich spodenkach i butach ze zdartymi noskami. Nad lewym uchem chłopca sterczał śmieszny kędziorek, który chciałoby się przygładzić palcem, żeby nie psuł starannie przylizanego obrazu całości. Chłopiec miał na imię Howanes, był najmłodszym z siedmiu wnuków prababci i ojcem Silwii. Silwię, nawiasem mówiąc, nazwali tak właśnie na cześć prababci. Imię to, zupełnie nietypowe dla tych stron, zaproponowała dla tej pierwszej Silwii matka noworodka, która wyczytała je na puszce miętowych landrynek. Chociaż w kościele na chrzcie nadano dziewczynce bardziej odpowiednie, ormiańskie imię, to jednak przylgnęło do niej to pierwsze – niezwykłe dla ucha, przywołujące szum górskiego potoku i szelest wiosennych liści. A potem, dwa pokolenia później imię to przeszło na prawnuczkę.

Wzruszona hojnym darem Wdowa Silwia zadzwoniła do fabryki i powściągliwie podziękowała, starając się nie okazać emocji. Dyrektor skończył rozmowę, dopiero gdy obiecała, że od razu po wyjeździe córki powróci do pracy. Dwieście dolarów Silwia odłożyła na później, jedną setkę rozmieniła zaś w banku na ormiańskie dramy i wydała na najróżniejsze bieżące potrzeby: buteleczki, smoczki, pieluchy, puder, a także produkty zalecane w diecie karmiącej matki. Anna była niezadowolona, że matka przeznaczyła na ten cel swoje pieniądze, ale ta zdecydowanie ucięła jej protesty – dla mnie to przyjemność, córeczko. Pokręciła się po domu w poszukiwaniu bezpiecznego kąta, żeby schować pozostałe dwieście dolarów (bankom Silwia nie dowierzała po reformie walutowej, która zjadła wszystkie jej oszczędności), i znalazła odpowiednie miejsce w postaci piątego tomu dzieł zebranych Czechowa. Aha, zanim wstawiła książkę z powrotem na półkę, rozsądnie zrobiła przypominajkę w notatniku, żeby potem nie musiała przewalać wszystkich książek. Wyglądała ta notatka całkiem zagadkowo, nawet nieco kryminalnie i zapewne nie każdy deszyfrant by sobie z nią poradził. „Prababci Silwii szukać w wiśniowym sadzie” – brzmiała.

„Kwarantannę” zawiesiła tylko dla teściów, którzy przybyli z Iczewania odwiedzić wnuka. Po pełnych zapału, drobiaz­gowych oględzinach śpiącego niemowlęcia teściowa córki z radością oświadczyła, że wnuk jest wierną kopią jej ojca, dlatego należy go ochrzcić na cześć pradziadka – Bagdasarem. Wdowa Silwia chciała zaprotestować, że nie każdy w naszych czasach odważyłby się dać takie archaiczne imię dziecku, ale uprzedził ją teść. Kierując palec wskazujący ku sufitowi w charakterystycznym geście niedowierzania, spuścił na żonę wodospad oburzenia:

– To dziecko ma na twarzy zamiast nosa guziczek od pilota do telewizora! Jaki z niego Bagdasar?

– A co, Bagdasar to znaczy „nosaty”? – rzuciła się na niego zbita z tropu teściowa.

– No pewnie! Kiedyś jak padał deszcz, to pod nosem twojego ojca cała nasza ulica się zebrała!

– To może, skoro dziecku nie udał się nos, nazwiemy go Warazdatem? Na cześć twojego ojca pijanicy?

– Kobieto, ty w ogóle wiesz, co mówisz? Setny raz ci powtarzam: on nie był pijakiem, tylko koneserem morwówki! A tak w ogóle, to tobie wnuka nie żal? Jaki Bagdasar, jaki Warazdat? Chłopiec powinien mieć nowoczesne imię. A przede wszystkim dźwięczne i dynamiczne, niczym wypuszczona z łuku strzała.

– Dynamiczne?! To dajcie mu na imię od razu Gepard. Po co się hamować? – włączyła się w spór Wdowa Silwia, zła, że nikt nie zapytał jej o zdanie.

Teściowie opamiętali się i przeprowadzili naradę z jej udziałem. W rezultacie po krótkiej, ale grożącej rozlewem krwi kłótni zapadła roztropna decyzja o pozostawieniu prawa wyboru imienia rodzicom dziecięcia. Ci z kolei obiecali znaleźć takie imię, które zadowoli wszystkich, i odesłali rodziców do przeciwległych narożników ringu. Jednak z wyborem imienia się nie śpieszyli, więc w drugim tygodniu swojego życia dzieciaczek wciąż pozostawał bezimienny. Tradycja nic nagannego w tym nie widziała, więc i Wdowa Silwia się nie niepokoiła. Coś wymyślą, nie ma pośpiechu. Tyle że akt urodzenia trzeba wyrobić.

Najbardziej rygorystyczny zwyczaj zakazywał wyprowadzać niemowlę przez pierwszych dziesięć tygodni życia na spacer – z tego samego powodu: żeby uchronić dziecko przed niewskazanym wzrokiem. Ale na zewnątrz był cudowny wczesny grudzień i grzechem byłoby pozbawiać małego możliwości zaczerpnięcia czystego, mroźnego powietrza. Wdowa Silwa ruszyła mózgiem i znalazła wyjście: górę wózka zakryła dodatkową zasłonką, którą sama uszyła z kawałka tiulu, dodając do tkaniny, dla większej nieprzejrzystości, grubą, podwójną falbankę. Ktoś mądry od razu zorientuje się, że nie należy zaglądać za zasłonkę, a ignoranta zdąży się przegonić! Anna, która starała się nigdy nie sprzeciwiać matce, nieśmiało zapytała, po co takie komplikacje, skoro na razie może pospacerować tylko w obrębie podwórka. Wdowa Silwa odwróciła od niej wzrok, pomilczała chwilę, ciężko westchnęła, spojrzała na córkę swoimi orzechowo-popielatymi oczami, otoczonymi promykami drobnych zmarszczek i odpowiedziała z rozbrajającą szczerością: tak bym się chciała już pochwalić wnukiem, córeczko. Anna objęła ją, ucałowała w skroń i uśmiechnęła się: oczywiście, mamusiu, co tylko zechcesz.

Dom Silwii stał na końcu wąskiej uliczki, tył podwórka wychodził na porosłe krzakami wzgórze Hali-Karu. W miasteczku były trzy ulice, przebiegające przez zbocze, łagodnie opadające ku dnu wąwozu. Wszystkie brały swój początek z niewielkiego, spadzistego placyku, przy którym stały budynki administracyjne: ratusz, policja, bank, urząd stanu cywilnego, sąd i kancelaria notarialna. Po krótkiej wędrówce pomiędzy solidnymi, grubościennymi domami, ulice te rozbiegały się w różne strony. Jedna szybko zbiegała do podnóża wzniesienia, dwie pozostałe zaś wspinały się pod górę i opasały wzgórze niczym szykowne szal-pasy, które dawniej zawiązywali na swoich archałukach8 mężczyźni.

8** Archałuk – kaukaski strój ludowy; kaftan ściśle przylegający do ciała.

Ta z dróg, która otaczała podnóże i kończyła się małym, kamiennym mostkiem, nazywała się Dolną. Przebiegała wzdłuż niewinnej na pozór, ale nieobliczalnej i kapryśnej górskiej rzeczki, która podczas przyborów rozlewała się daleko poza swoje kamieniste brzegi. W okresach roztopów i ulewnych deszczów przeradzała się w nieujarzmioną lawinę, znoszącą wszystko na swojej drodze. Dlatego domy przy ulicy Dolnej stanęły w znacznym oddaleniu od brzegu i odwróciły się urągająco tyłem do rzeki, odgrodziwszy się od niej dodatkowo wysokimi murami, poniewieranymi przez lodowate prądy.

Wyłożona brukiem ulica Sadowa ciągnęła się aż na szczyt wzgórza i kończyła wejściem do niewielkiego parku, skąd rozpościerał się cudowny widok na okolicę: kamienne domy z przeszklonymi werandami-szuszabandami9; sady, w których złociste kulki dojrzewającej hurmy10 i pigwy przebijały się przez zieloną ścianę liści; strome góry, które przez lato odwykły od przeszywającego oddechu wiatrów; skrawek szklanej tafli odległego jeziora z wyblakłym odbiciem oblicza nieba. Znajdujące się na znacznej wysokości domy przy ulicy Sadowej wcześniej od pozostałych chwytały w okna promienie budzącego się słońca i pierwsze wiedziały, że nadchodzi niewczesny deszcz.

9* Szuszabandi (gruz.) – przeszklona dobudówka.

10 Hurma – gatunek rośliny z rodziny hebankowatych.

Wdowa Silwia mieszkała przy trzeciej ulicy – Spokojnej. Przebiegała ona jakby przez pierś wzgórza, dzieląc je na dwie połowy. Wzdłuż ulicy Spokojnej stały domy z otwartymi, przewiewnymi werandami i obszernymi sadami-ogrodami. Bezpieczne od kaprysów rzeczki i chronione od szumnych wiatrów, mogły pozwolić sobie na swobodę w postaci pokaźnych, głębokich piwnic, drewnianych ambarów11 i niskich, wątłych płotów, przez których szczeliny niestrudzenie przebiegały piskliwe kurczaki, doprowadzając do histerii spłoszone nioski. Ulica Spokojna, wspinając się po wzgórzach i wartko zbiegając w dół, plątała się pod nogami i przywierała do rąbków ubrań, zostawiając na nich albo przejrzałe pyłki kwiatowe, albo natrętne ciernie ostu, albo nawet wyschnięte do stanu nieważkości włoski pokrzywy. Po ominięciu innych posesji, na samym końcu ostro zakręcała i zmierzała pod dom Silwii – urywała się jednak kilka metrów przed furtką. Wiele lat temu ojciec uzupełnił tę lukę, wykorzystując do tego rzeczne otoczaki, które ułożył w nieskomplikowany wzór: dwa jasne kamienne półokręgi na ciemnym tle. Maleńka Silwia miała wówczas zaledwie pięć lat i niecierpliwie wyczekiwała wieczoru, gdy tata wracał z pracy. Przebierał się i zjadłszy pośpiesznie obiad, zabierał ją ze sobą nad rzeczkę, gdzie spędzali godzinę, dwie na wyszukiwaniu solidniejszych, wielkości dłoni, otoczaków o pożądanym kształcie i odcieniu. Babcia odstąpiła im na nie żelazne wiaderko, w którym trzymała różne małe kamyki do ostrzenia narzędzi ogrodniczych. Silwia do dziś mimowolnie mrużyła oczy na wspomnienie dźwięku uderzenia pierwszego kamyka rzuconego na dno tego starego, niemal całkowicie przerdzewiałego wiadra.

11 Ambar (tur.) – spiżarnia lub stodoła.

Po prawie dwóch letnich miesiącach spędzonych na gromadzeniu kamieni ojciec w końcu zabrał się do brukowania drogi. Maleńka Silwia zapamiętała ten dzień, jakby oglądała go z wysoka. Ojcu udało się skądś wytrzasnąć grubą linę okrętową i zrobił z niej huśtawkę z wygodnym siedziskiem w postaci poduszki z gęsiego puchu. Silwia rozhuśtała się do oporu, aż gęsiej skórki dostała. Dla dodania sobie otuchy wyszukiwała wzrokiem to babcię, która pieliła zielone grządki fasoli, to mamę, która właśnie wyciągała z kamiennego pieca bochny chleba pachnącego słodką skórką, to dziadka, podlewającego krzaczki róż. Minęło już prawie pół wieku, w jej życiu tyle się wydarzyło, że powinno na zawsze przesłonić ten dojmująco beztroski dzień, ale Sylwia wciąż go pamiętała – niczym sto razy obejrzany film. Często przeżywała te chwile na nowo, odtwarzając w pamięci najdrobniejsze szczegóły i radując się z powracających z niebytu detali, o których zdążyła zapomnieć: prosty, wiejski grzebień we włosach babci, przerzucona przez jej ramię żółta ścierka, wijąca się srebrzyście rzeczka, którą można było ujrzeć, gdy rozbujało się tak, że aż w sercu dudniło ze strachu…

Ponad furtką rozrzuciła swoje gałęzie grusza nieznanej w tych stronach odmiany, która jakimś cudem się tu przyjęła. Owiniętą w mokrą szmatkę sadzonkę ojciec przywiózł z małego litewskiego miasteczka Dukszty, a jechał z przesiadkami prawie tydzień. Posadził drzewko na skraju sadu, od razu za furtką, w miejscu, gdzie niewysoki, ale mocny występ skalny tworzył płytkie zagłębienie mogące osłonić nieprzywykłą do odmiennego klimatu roślinę od przenik­liwej wilgoci zimą i wysuszającego upału latem. Grusza zrazu wyskoczyła w górę, lecz potem spowolniła swój wzrost, rozdzieliła koronę na dwa wierzchołki i rozrosła się na boki. W piątym roku życia obrodziła wielkimi, soczysto-słodkimi, żółtawymi owocami, zachęcająco różowiejącymi po stronie wystawionej na słońce. Pierwszy urodzaj dała w roku, w którym urodziła się Silwia, dlatego w domu uznano, że to jej drzewko. Malutka Silwia z chęcią opiekowała się „swoją” gruszą: spulchniała ziemię, podlewała, podsypywała heblowin, żeby utrzymywały wilgoć, pilnie przypatrywała się szorstko-szaremu, z rzadka nakrapianemu soczewiczkami pniowi w poszukiwaniu oznak choroby: bywało, że wypatrzywszy jakąś zmianę na korze, nie uspokoiła się, dopóki ojciec nie oczyścił tego miejsca i nie opatrzył siarczanem miedzi oraz smołą ogrodniczą. Wiosną litewska grusza rozkwitała, pokrywając się śnieżno-kremowym kwieciem, gęstym niczym gipiurowy welon. Kwiatki pojawiały się jeszcze przed liśćmi, pachniały nieśmiałą słodyczą i długo nie odpadały. Mała Silwia lubiła stanąć na palcach, ostrożnie przytulić do siebie gałązkę i wstrzymując oddech, zanurzyć się twarzą w delikatne płatki, chwytając ich lekki, dyskretny aromat. Gdzieś tak w środku lata, gdy nabrzmiałe owoce ściągały gałęzie ku ziemi, Silwia własnoręcznie stabilizowała je specjalnymi podporami w kształcie litery Y. Ostrożnie, starając się nie zranić delikatnej skórki, układała dojrzałe owoce w drewnianych skrzynkach, które trafiały potem do wielkiej piwnicy – na przechowanie. Babcia, która dbała o to, aby przerobić na przetwory i susz cały zebrany w sadzie urodzaj, na litewską gruszę nawet nie próbowała się zamachnąć, żałując jej owoców na takie operacje. „Tak zjemy” – mawiała, zerkając pełnym zadowolenia wzrokiem na obwieszone słodkimi płodami drzewo, ulubieńca miodonośnych pszczół.

Choć minęło tyle czasu od jej dziecięcych lat, Wdowa Silwia wciąż uważała litewską gruszę za swoją. O ile ochoczo przyjmowała sąsiedzką pomoc w sadzie i ogrodzie, to do tego drzewa nikogo nie dopuszczała, sama radziła sobie nawet z tak niełatwym zadaniem jak przycinanie gałęzi. Przyszłemu zięciowi niemal na progu zakomunikowała: „To moje drzewo”. „To znaczy, że pozostałe drzewa w sadzie mogę uważać za swoje?” – nie dał się zbić z tropu. Zaśmiał się, lecz nieco poczerwieniał na twarzy. Wdowa Silwia z zadowoleniem odnotowała jego zmieszanie (sumienia, znaczy się, niepozbawiony) i uznała, że córka dokonała prawidłowego wyboru. Poczucie humoru wraz z dobrocią i oddaniem stawiała ponad inne przymioty charakteru. Nie tolerowała skąpstwa, ale i rozrzutności nie pochwalała. Stroniła od zawistnych ludzi, plotek nie powtarzała, puszczając je mimo uszu. Na temat miłości nie rozmawiała – ani z przyjaciółmi, ani z rodziną, dla nikogo jednak nie ulegało wątpliwości, że o miłości wiedziała więcej niż ktokolwiek inny na tym świecie.

Na śniadanie Silwia ugotowała owsianej kaszy, trochę ją przetrzymała na ogniu – niedawno ze zdziwieniem odkryła, że córka lubi, jak już owsianka ostygnie, podrapać łyżką po dnie emaliowanego garnka, żeby dobrać się do podrumienionej skorupki na dnie. Zanim zdążyła zajrzeć do sypialni córki, Annie udało się już przebrać i nakarmić przebudzonego synka. Silwia postawiła na nocnej szafce tacę ze śniadaniem, pocałowała najpierw córkę, potem wnuka – słodko do niego paplając.

– Pójdę na spacer z dzieckiem. Już czas na to – oznajmiła i dodała głosem nieznoszącym sprzeciwu: – A ty pojedz i pośpij, słyszysz?!

Anna nie zamierzała protestować. Jeszcze nie całkiem doszła do siebie po ostatnim miesiącu ciąży, w którym prawie nie spała, wymęczona przez niespokojnie wiercące się w ciężkim brzuchu dziecię. Dlatego teraz starała się wykorzystać każdą chwilę, żeby odespać.

Usiłując nie czynić hałasu, Wdowa Silwia wysunęła wózek z domu. Nielicho się namęczyła, spuszczając go ze schodków. Zaniosła do wózka ciepło okutane niemowlę, okryła je pikowanym, wacianym prześcieradłem. Sprawdziła jeszcze raz zawartość torby, do której włożyła rzeczy potrzebne dziecku. I ruszyła w drogę. Brak wprawy spowodował, że wszystko szło nie tak: najpierw zaczepiła wierzchem wózka o gałąź litewskiej gruszy, potem utknęła kołem na progu furtki, na dodatek nie przytrzymała jej i ta zatrzasnęła się z głośnym łomotem skrzydła i stukotem zardzewiałej, niezdarnej zasuwki.

– Wywalę cię na śmietnik! – zagroziła Silwia, skupiając całą złość na zasuwce, którą od dnia przytwierdzenia do furtki nikt nie miał jeszcze ochoty się posłużyć.

Po wyłożonej kamiennym brukiem dróżce wózek przetaczał się, chybocząc się i pozostawiając za sobą ślad kół na śniegu. Przypatrzywszy się, Wdowa Silwia zauważyła, że ich wzór układa się w ciąg serduszek. Włożyła rękę za pazuchę, dotknęła wisiorka w formie serca, którego nigdy nie zdejmowała. Pomyślała, że takie zbiegi okoliczności rzadko bywają przypadkowe. Zajrzała za zasłonkę i upewniwszy się, że wnuk śpi, nabrała powietrza w płuca, powoli odetchnęła, uspokoiła się. Dodała sobie animuszu pamiętnymi słowami Gagarina „pajechali” i wyprowadziła wózek na ulicę. Trzymała się blisko pobocza, omijała kałuże, ale grzęzła kołami w podmarzłym błocie, więc jak zwykle złorzeczyła na służby miejskie, które do dziś nie były łaskawe ułożyć jakichkolwiek chodników.

W niektórych domach już rozpalono w piecach i powietrze przyjemnie pachniało dymem, przywodzącym na myśl ciepłe, przytulne schronienie. Gdzieś w dole hałaśliwie zagęgały gęsi, odpowiedziały im pianie kogutów i ujadanie psów. Wdowa Silwia zwolniła, czekała, aż ten głośny dialog, przechodzący z podwórka na podwórko i unoszący się ku wierzchołkowi wzgórza, ucichnie – dopiero wtedy wznowiła spacer. Przechodniów o tej porze było niewielu. Z każdym się przywitała, a po wysłuchaniu gratulacji i podziękowaniu podążała dalej. Żadna z napotkanych osób nawet nie próbowała zajrzeć za zasłonkę, jednak Silwia nie traciła czujności, pamiętając o dobrodusznej, lecz mimo to nie mniej irytującej, manierze swoich krajan wciskania nosa tam, gdzie nie należy. Jej stosunki z innymi ludźmi zawsze były dobre i oparte na wzajemnym szacunku, ale starała się nie wchodzić w głębsze relacje, ograniczając się do zdawkowych powitań i niezobowiązujących zapytań o zdrowie. Gdy proponowano jej, aby zaszła w gości, serdecznie dziękowała, jednak niezmiennie reagowała grzeczną odmową. Do siebie też nie zapraszała. Była lubiana i ceniona, lecz gdy ktoś o niej wspomniał, wszyscy zabobonnie odpukiwali w niemalowane – żeby nie ściągnąć na siebie takich nieszczęść, jakie przypadły jej w udziale. Za plecami ludzie nazywali ją nieszczęśnicą, za każdym razem dodając jednak, że – sława Bogu – teraz u niej wszystko w porządku.

Zamarznięta przez noc ziemia koło południa odtajała i zamieniła się w trudną do przebycia breję. Wózek podskakiwał na wybojach i utykał to jednym, to drugim kołem w błotnistych jamach. Trzeba było mocno pchnąć, żeby ruszyć dalej. Po dotarciu do końca ulicy Wdowa Silwa całkiem opadła z sił. „Chciałaś się pochwalić wnusiem? No i jak? Zadowolona jesteś z siebie?” – przygadywała sobie, ciężko dysząc i pocierając zdrętwiałe z zimna dłonie. Złościła się na siebie za głupi kaprys wyjścia na spacer w tak paskudną pogodę. Na szczęście malec nie podzielał złego nastroju babci i spokojnie spał, okryty ciepłymi kocykami, wyrzuciwszy ku górze drobniutkie piąstki, osłonięte dwiema parami wełnianych rękawiczek. Podążająca za nowomodnymi prądami Anna nie pozwoliła owinąć chłopca powijakami i Wdowa Silwia musiała jej w tej kwestii ustąpić, choć z bólem serca łamała ten obyczaj. Przecież jak dawniej było? Rozłożyłaś na dole jeden powijak, drugi złożyłaś na pół w trójkąt, położyłaś na górze i ubrałaś dziecko w mięciutką flanelową koszulkę, zawiązałaś tasiemki czepka na kokardkę, chowając końcówki pod kołnierzyk koszulki, dodałaś pieluchę z gazy między nóżki, ścisnęłaś je dolnym powijakiem, a rączki złożonym w trójkąt powijakiem górnym i na sztywno zawinęłaś w kocyk pod samą brodę. Niemowlę w powijakach spało spokojniej, bo nie straszyło samo siebie ruchliwymi rączkami. Do tego, jak zapewniała babcia, wyrastało na zdrowego, pięknego młodzieńca – ciasne powijaki prawidłowo kształtowały budowę ciała.

– A jeśli bez tego będzie miał krzywe nogi? – po desperackich staraniach przekonania córki Silwia podjęła nieśmiałą próbę przeciągnięcia na swoją stronę zięcia, korzystając z okazji, że przyglądali się, jak Anna układa niemowlę do snu w miękkich śpioszkach.

– To zrobimy z niego piłkarza. Futbolista na krzywych nogach to gratka dla każdej drużyny – zięć zbył ją żartem.

– Ignoranci! – wzburzyła się Silwia, ale machnęła ręką: niech im będzie tym razem!

Główny plac miasteczka był niemal bezludny, z banku wyszło dwóch tak samo chudzieńkich, przygarbionych żołnierzyków: przeliczyli w biegu banknoty i pomknęli w stronę straganów z jedzeniem. Spod budynku policji ruszył radio­wóz, w pierwszej chwili zawył syreną, lecz natychmiast zamilkł. Policjant, młody, kędzierzawy chłopak, wystawił rękę przez okno i pomachał Silwii: wybaczcie, ciociu, nie zauważyłem wózka. Pokiwała głową: nic takiego, ale dodała w głębi duszy: ślepy drab.

Na ławeczce przed siedzibą władz miasta siedziały dwie staruszki. Jedna, zwalista, pyzata i wesoła, z dziecięcą, piegowatą twarzą, robiła na czterech drutach. Czasami odrywała się od pracy, unosiła głowę i odprowadzała ciekawskim spojrzeniem nielicznych interesantów – próbowała dociec po wyrazie twarzy, w jakim celu zjawili się w urzędzie. Druga, smukła i garbatonosa, energicznie operowała nożem, przebierając pęczek prawoślazu. Wdowa Silwia przywitała się ze staruszkami i obowiązkowo zapytała o zdrowie.

– W kościach łamie, córeczko. Śnieg spadnie – dobrodusznie odpowiedziała garbatonosa. W jej słowach nie dźwięczał ton skargi ani żalu, jedynie pokora. Pyzata, z aprobatą spojrzawszy na zasłonkę wózka, zainteresowała się, jak rodzice dali wnukowi na imię.

– No jeszcze rozmyślają – westchnęła Silwia. I nieoczekiwanie dla siebie otworzyła się: – Chciałabym oczywiście, żeby dostał imię po moim ojcu.

– Howanes to dobre imię, zacne – skwapliwie zgodziły się staruszki.

Silwia miała zamiar zapytać, gdzie zdobyły w grudniu prawoślaz, ale nie zdążyła – uwagę staruszek przykuła grupka przygnębionych ludzi, którzy wysypali się z gmachu sądu.

– Widocznie zarządzili przerwę w procesie – zauważyła ta tęgawa staruszka, spoglądając na rozchodzący się po placu tłumek. Dodała z westchnieniem:

– Taka bieda, taka bieda!

– A co się stało? – Wdowa Silwia zaniepokoiła się. Zajęta opieką nad wnukiem, przeoczyła ostatnie nowości.

– Synowie Sajinanc Petrosa się pobili, o jakieś głupoty poszło. Starszy pchnął młodszego, ten upadł, rozbił sobie głowę. Jednego pochowali, a drugiego posadzą. Biedny Petros, jak mu teraz żyć z takim cierpieniem? Miał człowiek dwóch synów, ostał mu się jeden, a i ten ze złamanym życiem!

Staruszki aż zajęczały z przejęcia, pocmokały językiem. Czarna postukała w ławeczkę, bojaźliwie splunęła – tfu-tfu-tfu, Astwac-dżan, uchowaj nas od takiego nieszczęścia!

Skrajem placu, ciężko opierając się o laskę, szedł wysoki, chudy starzec w wytartym na łokciach i kołnierzu kraciastym palcie. Pełniejsza staruszka, zauważywszy go, w mig uwolniła się od smutnych rozmyślań i szturchnęła łokciem czarną – patrz, twój adorator idzie, pamiętasz, jak w młodości uganiał się za tobą? Czarna zachichotała, odłożyła nóż i zaczęła wpatrywać się w starca. Ten poczuł skupioną na sobie uwagę, dziarsko rozprostował plecy, powiódł palcami wzdłuż palta, sprawdzając, czy wszystkie guziki są zapięte. Przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy i poszedł dalej, dumny i wyniosły. Sprawiał wrażenie, jakby robił łaskę lasce, że się o nią opiera.

– Tak się puszy, jakby jego wulkan jeszcze nie wygasł! – zaskrzeczała zjadliwie czarna, gdy starzec zbliżył się do nich.

Tęgawa z wrażenia wypuściła z rąk druty, złożyła dłonie i spojrzała na przyjaciółkę. Wdowa Silwia pośpiesznie pochyliła się, udając, że szuka czegoś w torebce z rzeczami niemowlaka. Dopiero gdy opanowała zdradziecki uśmieszek, podniosła głowę i przywitała się ze starcem. Ten, choć nie usłyszał słów czarnej staruszki, domyślał się, że nie powiedziała nic miłego. Dlatego z ostentacyjną uprzejmością odpowiedział na powitanie Silwii, skinął głową tęgawej, ale nie zaszczycił spojrzeniem drugiej staruszki. Wciąż podążał żwawym krokiem, jednak werwy do tego nie starczyło mu na długo: doszedłszy do straganu z różną drobnicą, ciężko oparł się o ladę – niby po to, żeby uważnie przyjrzeć się towarom, a w istocie, żeby uspokoić oddech. Laska ze stukiem upadła i potoczyła się ku krawędzi chodnika, gruchocząc żelazną gałką. Któryś z przechodniów podniósł ją, troskliwe zapytał, czy nie trzeba mu w czymś pomóc. Starzec pokręcił głową – wszystko w porządku, musi tylko złapać oddech. Silwii żal ścisnął serce. Jej ojciec nie dożył starości. Miałby teraz tyle lat co ten starzec i na pewno też pyszniłby się na widok sympatycznych staruszek… Chociaż kto wie, gdyby nie odszedł tak wcześnie, to i mama zapewne żyłaby do dziś. A w takim przypadku na spacer z małym poszliby całą trójką – grzęznąc po kostki w błocie i utyskując na władze miejskie za to, że nie zadały sobie trudu zbudowania przynajmniej kilku porządnych dróg…

Z tych bolesnych rozmyślań wyrwała ją sprzeczka staruszek. Tęgawa rugała czarną za to, że nieuprzejmie obeszła się z kawalerem.

Czarna z rozdrażnieniem odpierała atak – nic takiego, przeżyje.

– Przeżyć przeżyje, ale dlaczego nazwałaś go wygasłym wulkanem?

– A co, masz inne dane na ten temat? – zapytała sarkastycznie czarna.

Tęgawa z miejsca się obraziła, wstała z ławki i poszła sobie bez pożegnania. Wdowa Silwia chciała uczynić to samo, lecz postanowiła przeczekać tłumek powracający na przesłuchanie. Starzec zauważył, że plac przed sądem szybko opustoszał, zaczął więc kuśtykać z powrotem. Podszedł do czarnej staruszki, która akurat dokończyła oczyszczać prawo­ślaz i zawijała go w skrawek gazety. Wyraźnie się zawahał, ale jednak grzecznie się ukłonił i przywitał:

– Dzień dobry, Anuszik-dżan!

– A daj mi spokój! – gniewny głos czarnej zagrzmiał niczym dzwon, doścignął tęgawą i uderzył w plecy.

Przystanęła, ale nie zamierzała się odwracać. Czarna ruszyła w jej stronę drobnymi kroczkami, otrząsając w biegu przód wełnianej spódnicy. Gdy przechodziła obok Silwii, wsunęła jej zawiniątko z zieleniną – ugotuj córce zupy, karmiącej matce to bardziej potrzebne. Silwia oniemiała z zaskoczenia, szybko jednak doszła do siebie i ze wzruszeniem podziękowała. Zapytała, ile jest winna. Czarna się skrzywiła – nie wkurzaj mnie głupimi pytaniami! Po czym obróciła się ku starcowi i rzuciła jakby od niechcenia, obojętnym tonem:

– Zajdź w gości, Samsonie. Podam herbaty, jak należy.

– A niby taka jędza! – Starzec rozłożył ręce.

Uskrzydlony zaproszeniem na herbatę, w mgnieniu oka rozkwitł, wyglądało, jakby zrzucił z siebie z dziesięć lat. Wdowa Silwia przyglądała się z zainteresowaniem całemu zdarzeniu.

Na pożegnanie starzec zapytał, jak dali na imię wnukowi.

– Howanes – nieoczekiwanie dla siebie skłamała Silwia i mocno się zaczerwieniła, sama zaskoczona własnym kłamstwem. Na szczęście starzec nie zauważył jej zmieszania.

– Dobrego miałaś ojca, córeczko. Zacny był z niego człowiek – westchnął, po ojcowsku pogładził ją po policzku i odszedł w kierunku sądu, ciężko opierając się o laskę i z jękiem unosząc bolącą nogę.

Gdy Anna oznajmiła przez telefon, że chce urodzić w Armenii, Wdowa Silwia nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Kilka razy dopytywała: „W Armenii? W Berdzie? Rodzić?”. Usłyszawszy potwierdzenie, przeraziła się i próbowała odwieść córkę od tego zamiaru:

– W Woroneżu są lepsi specjaliści, kliniki. Na co ci nasza zatęchła umieralnia? I jest w ogóle sens lecieć do innego kraju, ryzykować zdrowiem własnym i dziecka?

Anna jednak upierała się przy swoim, więc Wdowa Silwia ustąpiła, z trudem skrywając łzy radości.

Pierwsze kroki po tej rozmowie skierowała na cmentarz – opowiedzieć o nowych wieściach rodzicom. W drodze powrotnej kupiła dziesięć świeczek, połowę zapaliła w kaplicy, a resztę przyniosła do domu, żeby postawić przed figurką Matki Bożej.

Figurka stała na skraju komody, umieszczona z takim rozmysłem, żeby promień wschodzącego słońca, przenikający przez wąską szparę pomiędzy zasłonkami, padał na jej ujmującą twarz, po dziecięcemu zaokrągloną i zaróżowioną, wcale nie obolałą. Wdowa Silwia przywiozła ją ze swojego ostatniego wyjazdu do Erewania. Wszystkie jej wyprawy do wielkiego świata można było policzyć na palcach jednej ręki – po swoim powrocie do Berdu starała się w ogóle nie opuszczać miasta. Miejscowy neurolog, który podejrzewał u niej poważną chorobę, musiał się mocno wysilić, żeby namówić ją, aby pojechała do stolicy. Tylko tam w specjalistycznej klinice będzie mogła przejść wszystkie niezbędne badania. Dzięki barwnemu opisaniu skutków choroby o dziwnej nazwie „stwardnienie rozsiane” w końcu dopiął swego i wyprawił ją do stolicy, zaopatrzoną w niezbędne papiery. Po dwóch długich dniach spędzonych w nowiutkiej, jak spod igły, klinice neurochirurgii Wdowa Silwia dostała do ręki całkowicie bezsensowną diagnozę. Wielkim i zaskakująco czytelnym pismem było w niej napisane, że nie sposób potwierdzić rozpoznania ze względu na stan graniczny pacjentki, ale i odrzucić podejrzenia choroby także nie można – ze względu na tenże stan graniczny. Postawny, z krzaczastymi brwiami neurolog, który wydał jej diagnozę, poradził, żeby kontynuowała badania w jakiejś zagranicznej klinice. Na przykład w Izraelu albo w Niemczech. „Oni tam będą w stanie ostatecznie potwierdzić chorobę. No, albo ją wykluczyć” – pośpiesznie uzupełnił.

– Czy to duży koszt? – zapytała Wdowa Silwia.

– Bardzo.

– A nie wiecie, po ile jest to „bardzo”? – zażartowała niezbyt śmiesznie, składając w stos dokumentację medyczną.

– Dokładnie nie wiem. Koszt szacuje klinika, ale myślę, że minimum jakieś dwadzieścia tysięcy.

– Dwadzieścia tysięcy czego?

– Dolarów oczywiście.

– To bardzo drogo. – Wdowa Silwia pokiwała głową, besztając się w duchu za swoją ciemnotę.

– Ale zdrowie jest droższe od każdych pieniędzy! – wyuczonym tonem wyrecytował neurolog, zamaszyście gestykulując przy tym dla większego efektu. Na grubym nadgarstku błysnęła złota bransoleta zegarka. Schował ją pod rękaw fartucha i kontynuował tym samym fałszywie dobrodusznym tonem: – U każdego Ormianina połowa kraju to rodzina, jest od kogo pożyczyć, ostatecznie można wziąć kredyt. Są też fundacje charytatywne, ale tam mają strasznie długie listy oczekujących, a i prawdę mówiąc – w tym momencie pochylił się nad biurkiem i konfidencjonalnie przyciszył głos – pieniędzy u nich tak mało, że w obliczu wyboru pomiędzy dzieckiem a dorosłym pomagają dzieciom… To zrozumiałe, prawda?

Wdowa Silwia skwapliwie przytaknęła i z ulgą się pożegnała. Do odjazdu autobusu było coraz mniej czasu, a ona chciała jeszcze przespacerować się po mieście. W gwarnym przejściu podziemnym prowadzącym z hali targowej w stronę mostu natknęła się na stragan z ceramicznymi figurkami. Wyzywająco niezgrabne, tłuste i pucołowate, lecz niesamowicie wzruszające postacie nikogo nie pozostawiały obojętnym – każdy z przechodniów obowiązkowo przystawał, wybierał dla siebie jedną z figurek, krótko obracał ją w dłoniach, ale w końcu rezygnował z zakupu, narzekając na drożyznę. Nie omieszkał jednak rzucić jakiejś życzliwej uwagi pod adresem talentu rzeźbiarza. Rzeźbiarzem był sam sprzedawca – niewysoki, niewiarygodnie chudy młody człowiek, bardzo smagły, o jaskrawozielonych oczach. Z zakłopotaniem dziękował za komplementy i przepraszał, że nie może spuścić z ceny.

– I tak prawie za darmo oddaję – zaciągał śpiewnym sewańskim dialektem, pocierając ręce i postukując jednym butem o drugi. W przejściu było dość zimno.

Wdowa Silwia od razu upatrzyła sobie statuetkę Marii.

– Ile chcecie za Matkę Boską? – zapytała.

Młody człowiek ze zdziwienia wytrzeszczył oczy, chciał odpowiedzieć, ale zakrztusił się z wrażenia. Z trudem chwytał powietrze, potrząsając przy tym głową jak ptaszyna i szeroko rozwierając usta. Wdowa Silwia obeszła stragan i walnęła go po plecach. Przeraziła ją chudość młodzieńca – jego żebra przypominały tarkę do prania.

– Chorujecie na coś? – zapytała ze współczuciem.

– Dlaczego tak myślicie?

– Chudzielec z was. – Wdowa Silwia uśmiechnęła się z zażenowaniem.

– Jem za dwóch, ale nic się nie poprawiam. – Młody człowiek zachichotał. Rozczulająco dziecięcym gestem przetarł oczy pięścią.

Mimowolnie zachwyciła się jego niebanalną urodą: krótkie kasztanowe włosy, smagłozłocista skóra, matowozielone oczy. Budziły skojarzenie z rzecznym mułem, mimo to spoglądały jasno i otwarcie, jego spojrzenie było wesołe i lekkie.

– Ile życzycie sobie za Matkę Boską?

– O tym, że to Matka Boska, wiedziałem tylko ja. Jesteście pierwszą osobą, która się tego domyśliła, dlatego oddam wam za darmo.

Wdowa Silwia zaprotestowała, ale on zdecydowanie pokręcił głową – nawet nie próbujcie! Zostawiła mu w podzięce wszystko, co znalazła do zjedzenia w swojej torebce: garść czekoladowych cukierków i jabłko.

– Skąd wiedzieliście, że to Maria? – zapytał na pożegnanie.

Przez chwilę wpatrywała się w krągłe, z podwójnymi dołeczkami, dziecięce policzki Matki Boskiej, jej przytknięte do obfitych piersi wielkie dłonie, miękkie fałdy fartucha, którego kieszenie ewidentnie coś wypełniało: suszone owoce albo, być może, orzechy włoskie. Chociaż całkiem możliwe, że były to kurze jaja, które nie bez gderania pozbierała z grządek, złorzecząc na durne ptactwo, niosące się gdzie popadło.

– Wcale nie wiedziałam – odpowiedziała Wdowa Silwia. Po chwili zastanowienia niepewnie dodała: – Może sercem poczułam?

Po powrocie z cmentarza Wdowa Silwia najpierw dokładnie zeskrobała błoto z podeszew pantofli, przetarła je mokrą szmatką, wyniosła na dwór i zawiesiła na płocie. Niech się przewietrzą, wieczorem zabierze. Potem umyła twarz i ręce zwykłym, szarym mydłem, którego zapachu nie cierpiała, ale święcie wierzyła w jego dezynfekcyjną moc i pozostawała jego wierną użytkowniczką. Ubranie, w którym przyszła, starannie otrzepała i schowała do szafy, a jej drzwi pozos