Sigma - Marek Herman - ebook

Sigma ebook

Marek Herman

4,3

Opis

Jeśli chcesz się wybrać w fascynującą podróż na Sigmę – planetę, której świat intrygująco różni się niemal od wszystkiego, co znamy z Ziemi, a zarazem mówi wiele o człowieku – otwórz swój umysł i przygotuj go na swobodne działanie wyobraźni. Albert Grayson – bohater oraz narrator debiutanckiego utworu Marka Hermana – odsłoni przed Tobą swoje tajemnice, snując mieniącą się znaczeniami opowieść o poznawaniu Kosmosu, głębi ludzkiej psychiki i cenie, jaką człowiek jest gotów zapłacić za poszerzenie swojej wiedzy o Wszechświecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 174

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczytanamaniaczka

Nie oderwiesz się od lektury

Książka, która z pozoru wydaje się nie być specjalna, pokazuje jak można się mylic. Podczas czytania odkrywa się paletę emocji a przez, krążąca po zylach, ciekawość nie można jej odłożyć. Zmusza do myślenia tak potrzebnego w życiu. Mnie w stu procentach kupila. Polecam !!!!
00

Popularność




SIGMA

This is a work of fiction. Similarities to real people, places, or events are entirely coincidental.

SIGMA

First edition. December 17, 2021.

Copyright © 2021 Marek Herman.

ISBN: 978-8396378804

Written by Marek Herman.

10 9 8 7 6 5 4 3 2 1

Część pierwsza

Na granicy światów

Osoby:

VILIA LUX – młoda matematyczka i poetka

ALBERT GRAYSON – pilot i konstruktor statków międzyplanetarnych

W tle:

Pracownicy portu kosmicznego, liczni podróżni

Miejsce akcji:

Baza komunikacyjno-transportowa „Trans-Cosmica” w pobliżu Ziemi

––––––––

ALBERT(Rozgląda się po ogromnym holu, a potem bierze głęboki wdech. Na jego twarzy pojawia się wyraz lekkiego zdziwienia. Mówi do siebie):

Tu jest już jakoś inaczej.

VILIA (Podchodząc do Alberta):

Przepraszam, czy pan wie, dlaczego wszystkie loty zostały wstrzymane?

ALBERT (Kiedy Vilia zaczęła mówić, spojrzał na nią uprzejmie, ale dość obojętnie. Teraz skupia się i zaczyna patrzeć na nią uważnie):

Jest jakaś awaria systemu. Jej usunięcie trochę potrwa; musimy zaczekać. Mamy za to zagwarantowane dwa nieodpłatne noclegi wraz z posiłkami w tutejszym hotelu.

VILIA (Zaintrygowana i nieco zdziwiona):

Skąd pan o tym wie?

ALBERT (Bez słowa wskazuje ręką na znajdującą się na ścianie ogromną tablicę ogłoszeniową z wyświetlonymi informacjami, po czym przenosi wzrok na Vilię)

VILIA:

Nie zauważyłam. Tak wysoko...

ALBERT (Uśmiecha się blado. Ogólnie rzecz biorąc, sprawia wrażenie człowieka zmartwionego. Wydaje się jednak, że poczuł jakąś sympatię do Vilii):

Pani też na Ziemię?

VILIA:

Nie, do bazy Sinus na Marsie. Mam tu przesiadkę. Lecę z Omegi.

ALBERT:

Aa, Sinus! Wiele osób, z którymi przyleciałem z Sigmy, właśnie tam się kieruje. Wiele też pozostanie na Księżycu. A ja lecę prosto na Ziemię, do domu, do rodziny... (Przez chwilę przygląda się Vilii z uśmiechem) Ależ pani mi przypomina moją siostrę!

VILIA (Szczerze ucieszona):

Naprawdę? To miłe. Szkoda tylko, że utkniemy tu na tak długo. Skoro oferują nam dwa noclegi, to znaczy, że usuwanie tej awarii trochę potrwa.

ALBERT:

Tak, czasu jest dość dużo. Może usiądziemy w pomieszczeniu klubowym i zamówimy coś do picia? Czas szybciej zleci. Klub jest tam. (Wskazuje przeszklone pomieszczenie)

VILIA:

Dobrze, chodźmy.

ALBERT (Lekko się kłaniając):

Albert Grayson, Universe Research. Jestem pilotem i konstruktorem.

VILIA:

Vilia Lux, Galaxy Technics. Ja jestem matematyczką i poetką.

ALBERT:

Aaa, pani tworzy poezję! Nigdy nie rozumiałem literatów. Zawsze myślę, że tworzą fikcję, bo nie akceptują rzeczywistości. Dlatego szukają sposobu, by od niej uciec.

VILIA (Nagle poważnieje):

Literaci tworzą fikcję, bo rzeczywistość im nie wystarcza.

ALBERT:

A ja zmieniam rzeczywistość, bo taka, jaka jest, też mi nie wystarcza.

VILIA (Z miłym uśmiechem):

Nasze działania wynikają więc z tej samej potrzeby. (Przechodzą do pomieszczenia klubowego)

ALBERT (Siadając, rozgląda się dookoła. Jest czymś wyraźnie zaintrygowany. Mówi z lekkim zdziwieniem, a zarazem ulgą w głosie):

To jeszcze nie Ziemia, a jednak atmosfera jest tu już jakaś inna... Wyczuwa się odmienny nastrój niż tam, dalej. Ludzie są jakby inni, naładowani pozytywniejszą energią, nieco mniej apatyczni... Zauważyła pani?

VILIA:

Tak. Tu już się czuje bliskość domu.

ALBERT:

Ile tu ludzi, jaki ruch! Na Sigmie brakowało mi takiego klimatu, tego poczucia... otwartości.

VILIA:

Legendarna Sigma! Co nieco o niej słyszałam, ale wciąż niewiele wiem na jej temat. Zaciekawia mnie.

ALBERT:

O tak, Sigma jest intrygująca i tajemnicza...

VILIA (Z zapałem):

Opowie mi pan o niej? Czas mniej by nam się dłużył. W zamian obiecuję przeczytać panu kilka wierszy spośród tych, które napisałam ostatnio. To będą moje ulubione utwory, sama je dla pana wybiorę.

ALBERT (Przez chwilę się waha, jakby podjęcie decyzji w tej sprawie z jakiegoś powodu nie było dla niego łatwe. Potem odpowiada z uprzejmym uśmiechem, choć bez entuzjazmu):

Zgoda, jeśli wystarczy pani cierpliwości.

VILIA (Z żywym zainteresowaniem):

Jak się żyje na Sigmie? Ile baz tam założono?

ALBERT (Powoli, jakby z trudem, a zarazem odważnie):

Na sigmańskim globie jest tylko jedna baza. Nazywa się tak samo jak cała planeta – Sigma. Żyje się tam specyficznie, z pewnym poczuciem... ekstremalności. Jest to bowiem peryferyjna planeta, leżąca na krańcach dostępnego nam świata.

VILIA (Poważna i skupiona):

Na czym konkretnie polega to poczucie, że doświadcza się tam czegoś ekstremalnego? W czym się przejawia specyfika tamtejszego życia?

ALBERT:

Na Sigmie panuje osobliwy... (na chwilę zatrzymuje się, jakby szukał odpowiednich określeń) klimat psychiczny. Proszę posłuchać...

Część druga

Opowieść Alberta

Rozdział pierwszy

Początek szaleństwa

Nadchodzi sigma. Wszyscy instynktownie przeczuwają jej nadejście, ale nikt nie potrafi przewidzieć, kogo najpierw zaatakuje.

Nie ogarnia wszystkich od razu. Zaczyna zawsze od najsłabszych. Czasami na nich poprzestaje. Jest jak nieznany wirus, jak żywioł. Jest czymś, czego należy się bać.

Przed sigmą nie ma ucieczki. Jest nieuchronna niczym bieg czasu i pewna jak śmierć. Wszyscy, którzy żyją w tym zakątku świata, są na nią skazani, choć nie wszyscy jednakowo z jej powodu cierpią. Nawiasem mówiąc, podatność poszczególnych osób na sigmę jest pasjonującym zagadnieniem, mogącym stanowić temat osobnej rozprawy, a nawet dłuższych studiów. Każdy, kto kiedykolwiek zgłębiał ten problem, ze zdumieniem zauważa, iż podatność na sigmę nie zależy od zdrowia psychicznego lub fizycznego danej osoby ani od płci czy wieku. Wydaje się, że decydujące są tu jakieś nieokreślone cechy osobnicze, innymi słowy – podatność na sigmę jest sprawą najzupełniej indywidualną.

Kiedy sigma się zbliża, wszyscy usiłują się czymś intensywnie zająć, uaktywnić ospały umysł i mięśnie, jakby próbowali swą wewnętrzną energią odstraszyć przychodzącego z Kosmosu potwora.

Sigma bowiem jest traktowana jak potwór, lokalne widmo, zły duch tego zakątka Wszechświata. Nigdy nie występuje z pełną mocą na Ziemi. Na innych planetach i w przestworzach pojawia się dość często, ale szczególnie upodobała sobie Sigmę, od której też wzięła nazwę. Właśnie na tej małej, pustynnej planecie po raz pierwszy ujawniła swą potęgę, ukazała się jako siła, z którą nie sposób skutecznie walczyć i która zawsze będzie towarzyszyć śmiałkom opuszczającym Ziemię. Jej istnienie sprawia, że nie można oprzeć się wrażeniu, iż Kosmos „broni się” przed „zdobywającymi” (brzmi to dumnie, ale może należałoby powiedzieć: usiłującymi zdobywać) go ludźmi, a oni czują się poza Ziemią jak intruzi, nieproszeni goście. W tym kontekście sigma jawi się jako największy problem współczesnej cywilizacji i świadectwo kryzysu epoki. Okazało się bowiem, że ludzie, którzy opuszczając Ziemię, doskonale sobie poradzili z najtrudniejszymi problemami technicznymi, nie potrafią opanować samych siebie, swych instynktów i podświadomych pragnień. Istnienie sigmy ujawniło jeszcze inną, boleśniejszą prawdę – mianowicie to, że ludzie poznali Kosmos, jego przeszłość oraz rządzące nim prawa, ale nie znają jeszcze do końca samych siebie, swej natury i tajemnic psychiki. W związku z lotami w Kosmos przewidziano przecież najróżniejsze trudności techniczne, w wymyślaniu których swego czasu prześcigali się uczeni i pisarze science fiction. Dlaczego nikt nie przewidział zjawiska sigmy?!

Ów brak umiejętności przewidywania ludzkich reakcji jest tym dziwniejszy, że – jak sądzę – w pewien sposób sigma istniała w nas od zawsze. Przez tysiąclecia trwała w uśpieniu, by ujawnić się z całą mocą dopiero we współczesnej epoce, gdy pierwszy pojazd z ludźmi na pokładzie opuścił Układ Słoneczny. Wszyscy zachwycali się tym cudem techniki. Nikt nie zauważył, że obudziliśmy potwora.

A przecież istnieją dowody na to, że już w XX wieku pierwsi kosmonauci podczas długich lotów przeżywali różne halucynacje, popadali w dziwne stany świadomości, którym – jak się wydaje – sprzyjało odosobnienie i brak wrażeń. Wówczas jednak potraktowano to zjawisko marginalnie. Nie przeczuwano niebezpieczeństwa.

Myślę, że w całym problemie sigmy najważniejsze może się okazać zrozumienie przyczyn tego zjawiska. Jedno jest pewne: w naturę ludzką wbudowana została potrzeba doznawania wrażeń zmysłowych; umysł człowieka nie znosi pustki, zbytniej monotonii. Na Ziemi oczywiście doznajemy najróżniejszych wrażeń: często zmieniają się pogoda i kolorystyka otoczenia, krajobrazy zaskakują nas swą rozmaitością, mamy możliwość podziwiania roślin, zwierząt, pięknych widoków. Można słuchać śpiewu ptaków, leżeć na plaży, spacerować po lesie. Można wreszcie rozmawiać z przeróżnymi osobami, mając do wyboru miliardy potencjalnych partnerów do dialogu. Na planecie takiej jak Sigma podobne rozrywki mogą być tylko przedmiotem marzeń. Ludzie zajmują się tam głównie obserwacjami astronomicznymi oraz wydobywaniem rozmaitych surowców naturalnych, rzadko występujących na Ziemi, a potrzebnych do realizacji ważnych celów. Są to zajęcia, z nielicznymi wyjątkami, dość jednostajne, polegające zresztą głównie na sterowaniu maszynami, gdyż większość prac wykonują automaty, a ludzie „tylko” kontrolują ich działania.

Po kilku godzinach spędzonych w sterowni człowiek zaczyna odczuwać znużenie. Oczy bolą od wpatrywania się w ekran monitora. W takiej chwili chciałoby się wstać, wyjść na świeże powietrze i pospacerować po parku. Niestety, na Sigmie nie ma roślinności, a wyjście na powierzchnię bez specjalnego kombinezonu jest po prostu niemożliwe. Uczucie zmęczenia zatem narasta. Towarzyszy mu coś, co dawniej nazywano nudą, chandrą, splinem. Zamknięty w pomieszczeniach człowiek dusi się psychicznie.

Wówczas pojawia się sigma. Pozbawiony zmiennych bodźców i różnorodnych wrażeń mózg zaczyna się samoistnie wypełniać treścią, która nie ma źródła w otaczającej rzeczywistości, lecz pochodzi z najtajniejszych zakamarków psychiki. Człowiek popada w jakieś dziwne odrętwienie, stan świadomości, który nie jest ani jawą, ani snem, ani transem hipnotycznym. Potem pojawiają się halucynacje. Niekiedy bywają bardzo przyjemne, najczęściej jednak są to przykre omamy. Czasem można ujrzeć miejsca i wydarzenia, o których się dawno zapomniało. W takim stanie człowiek niekiedy ze zdwojoną siłą odczuwa różne podświadome pragnienia; do głosu dochodzą instynkty. Najdziwniejsze jest to, że nawet najspokojniejsi, łagodni z natury ludzie bywają przerażeni treścią swoich wizji, choć przecież pochodzą one z – jak by nie było – ich własnej wyobraźni.

Potem przychodzi wrażenie emocjonalnej pustki, później jeszcze pojawia się dotkliwy ból głowy, po czym człowiek odzyskuje dobrą formę i aż do następnego paroksyzmu może najzupełniej normalnie żyć oraz pracować.

Niemal każdy człowiek, który choć raz słyszał o zjawisku sigmy, jest nim tak zaintrygowany, że pragnie jak najszybciej dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej. Doskonale wiem, jak sigma potrafi fascynować, gdyż swego czasu nieodparcie przyciągała także moją uwagę. Gdy przygotowywałem się do podjęcia studiów inżynierskich, zapisałem się na kurs wiedzy o sigmie, organizowany przez uczelnię, na której zamierzałem się kształcić. Zacząłem uczęszczać na te zajęcia z ogromnym zapałem i poczuciem ulgi. Możliwość uczestniczenia w tego rodzaju programie dydaktycznym uważałem za wielkie dobrodziejstwo i szansę na uporządkowanie mojej chaotycznej wiedzy dotyczącej psychiki osób pracujących w Kosmosie. Wcześniej bowiem co nieco o sigmie słyszałem, lecz miałem o niej tylko bardzo ogólne wyobrażenie. Nauczyciele wspominali nam o tym fenomenie, jednak dopiero pod koniec naszej szkolnej edukacji; przedtem zachowywali dyskretne milczenie na ten temat, zapewne po to, by nie przestraszyć żółtodziobów i nie zgasić naszego zapału do pracy poza Ziemią. Bardzo się cieszyłem, że teraz wreszcie dowiem się czegoś konkretnego na temat tego legendarnego zjawiska, otrzymam solidną porcję fachowej wiedzy, usystematyzowanej, dającej się zweryfikować i przekazanej w sposób autorytatywny, a zarazem w przystępnej formie. Właśnie tak wyobrażałem sobie ten kurs, a mój młody umysł pragnął kontaktu z mistrzem, który profesjonalnie objaśni mi tajemnicze zjawisko, cierpliwie odpowie na wszystkie pytania, rozwieje wątpliwości, pomoże zrozumieć, na czym sigma polega, oświeci mnie i uspokoi.

Jeszcze przed rozpoczęciem kursu „sigmologii” – niekiedy tak nazywam tę dziedzinę wiedzy, choć oficjalnie nie ma ona przecież żadnego konkretnego określenia, co zresztą jest dość zastanawiające – zanotowałem sobie co najmniej kilkanaście pytań, które zamierzałem zadać wykładowcy. Pierwszej prelekcji wprost nie mogłem się doczekać; ciekawość i pragnienie uzyskania rzetelnych informacji nie dawały mi spokoju. Przez dwie lub trzy noce nie mogłem spać, tak podekscytowany byłem myślą, że ktoś pomoże mi zgłębić tajemnicę najbardziej fascynującego, a zarazem najmroczniejszego zjawiska, z jakim przyjdzie mi się w przyszłości spotkać podczas pracy w Kosmosie. Na drugi wykład szedłem już nieco mniej rozpalony żądzą wiedzy, od trzeciego zaczęło mnie ogarniać lekkie rozdrażnienie, a po czwartym odczuwałem coraz wyraźniejsze rozczarowanie. Prelegent mówił długo, wyraźnie i – muszę przyznać – zajmująco, wykazując się przy tym imponującą erudycją, ale... nie mogłem się pozbyć wrażenia, że nadal nie wiem o sigmie tego, co najistotniejsze; najbardziej przerażające doznanie, jakiego doświadczają astronauci, wciąż pozostawało dla mnie tajemnicą.

Wykładowca prezentował rozmaite statystyki i opisy przypadków, przedstawiał różne (niekiedy ze sobą sprzeczne) definicje sigmy, pokazywał wykresy, tabele, diagramy. Na nasze pytania odpowiadał obszernie i z niewątpliwym zaangażowaniem, nie uchylając się od udzielania wyjaśnień. Niestety, wciąż nie wiedziałem, czym tak naprawdę jest sigma, jak się przed nią bronić, czy można jej uniknąć lub złagodzić jej objawy i wreszcie: co się przeżywa w tym stanie. Zajmując się sigmą, pragnąłem – jak by powiedzieli filozofowie – poznania „istoty rzeczy”. Brakowało mi też jakiejś użytecznej wiedzy, konkretnych porad, jak sobie z sigmą radzić. Niestety, ani zgłębienie jej natury, ani zebranie wiadomości o charakterze czysto utylitarnym w odniesieniu do tego zjawiska nie było mi dane.

Ów kurs wiedzy o sigmie – pierwszy w moim życiu, choć nie jedyny – był dla mnie prawdziwym szokiem. Miałem wtedy osiemnaście lat i do tamtej pory żyłem w przekonaniu, że w naszej cywilizacji nauka usuwa ludziom sprzed nóg niemal każdy problem. Przekonanie to było dla mnie taką oczywistością, a zarazem źródłem tak błogiego, choć niewątpliwie iluzorycznego poczucia bezpieczeństwa, że nawet się nie zastanawiałem, czy cokolwiek mogłoby je podważyć lub przynajmniej zweryfikować. Ta pierwsza intelektualna przygoda z sigmą zburzyła moje dotychczasowe wyobrażenia o świecie, w którym żyłem. Ciężko mi było pomyśleć, że jest jakiś poważny problem, z którym nasza nauka sobie nie radzi. Szybko zrozumiałem, że niemożność polegania w jakiejkolwiek ważnej, ogólnoludzkiej sprawie na metodach naukowo-technicznych budzi w nas lęki. Przyzwyczajony w codziennym życiu do komfortu – fizycznego i psychicznego – jaki wynika z obecnego poziomu nauki, pojąłem, że jej bezradność wobec jakiegoś istotnego dla naszego społeczeństwa problemu przeraża nas, a zarazem intryguje.

Na tamtym pierwszym kursie i podczas następnych, a także w praktyce zawodowej, zdobyłem jednak jakąś – choć oczywiście niezbyt satysfakcjonującą – wiedzę o sigmie. Dowiedziałem się na przykład, że jej przebieg, rodzaj oraz intensywność doznań, a także ich odbiór przez daną osobę to sprawy bardzo indywidualne. Bywa, że sigma za każdym razem przybiera zupełnie inną formę, nawet u tego samego człowieka – jest niepowtarzalna i nieprzewidywalna, a co za tym idzie – wyjątkowo niepokojąca.

W rzadkich przypadkach w psychice bardzo nielicznych osób, ale nawet u nich nie za każdym razem, doznanie bywa tak cudownie przyjemne, że za wszelką cenę pragnie się do sigmy powrócić. W takich sytuacjach zdarza się, że świat całkowicie przestaje się danej osobie podobać; nagle zaczyna wydawać się zbyt szary i nieciekawy, by mógł stanowić źródło zadowalających wrażeń; trudno potem dostosować się do rzeczywistości. Ludzie, którzy choć raz przeżyli ten rodzaj sigmy, opowiadają, że działa ona na nich niezwykle inspirująco, jest źródłem natchnienia do pracy twórczej, prowokuje do podejmowania wyjątkowych przedsięwzięć, nie pozwala o sobie zapomnieć i nieustannie zachwyca – mówią o jej „zniewalającym pięknie”.

Niektórzy nie potrafią się od sigmy uwolnić, choćby tylko raz jej doznali i nawet jeśli nie była dla nich przyjemnym przeżyciem. Tacy ludzie usilnie próbują zgłębić jej tajemnicę, zrozumieć, co się im przydarzyło, znaleźć w tym niewyjaśnionym zjawisku jakiś sens. Na te osoby sigma działa – jak twierdzą, a zdumiewające jest, że wszyscy używają dokładnie takich samych określeń – „depresyjnie, niepokojąco i wykańczająco”.

Zaraz po studiach zatrudniłem się w porcie kosmicznym Przejście, położonym tuż za orbitą Plutona i uważanym za wrota Wszechświata. Pracowała tam pewna młoda kobieta, lekarka, której na imię było Sensitive. Ona właśnie należała do tych osób, które nie są w stanie na dłużej się oderwać od rozmyślań o sigmie i nie potrafią zaakceptować faktu, iż mają do czynienia ze zjawiskiem niewyjaśnialnym, wymykającym się naszym zabiegom kategoryzacji – przynajmniej na obecnym etapie rozwoju nauki. Sensitive od jakiegoś czasu czuła się tak zmęczona sigmą, do tego stopnia nie potrafiła przestać o niej myśleć, że zamierzała już prosić o odwołanie ze stanowiska i przeniesienie do jakiegoś ośrodka medycznego na Ziemi. Wszyscy pracownicy portu – włącznie ze mną – wspierali ją w tym postanowieniu. Uważaliśmy, że powrót na Ziemię będzie w jej przypadku najrozsądniejszym wyjściem. Chcieliśmy, by trochę odżyła, odpoczęła, zapomniała o problemach, z którymi przyszło jej się zmagać w Kosmosie. Ku naszemu zdumieniu Sensitive po namyśle zmieniła zdanie i postanowiła jednak w Przejściu pozostać. Gdy zapytałem ją o motywy takiego postępowania, stwierdziła, że przeniesienie na Ziemię w niczym jej nie pomoże, przeciwnie, zaniepokoi ją i zmęczy jeszcze bardziej. Poproszona o dalsze wyjaśnienia, odpowiedziała:

– Dokądkolwiek pójdę, ten lęk zawsze będzie mi towarzyszył... Lęk przed nieznanym, przed niemożnością rozwikłania tajemnicy, jaką kryje sigma. Wolę tu zostać i stawić mu czoła. Tutaj mam większe szanse na rozwiązanie zagadek, które mi nie dają spokoju. Może przeżywając sigmę po raz kolejny, za którymś razem wreszcie ją zrozumiem. Będę w tym tkwić, dopóki nie otrzymam rozkazu powrotu na Ziemię, choć może uważasz, że moja decyzja jest dziwna.

Niedługo po tej rozmowie dowiedziałem się, że mój bliski kolega, Adrian White, przebywający w bazie Cosinus na Marsie, jest pogrążony w głębokiej sigmie już ponad trzy miesiące.

Słyszałem o takich ludziach jak on. Nazywano ich Niewracającymi. W sigmie pozostaje się na ogół przez kilkanaście lub kilkadziesiąt godzin, czasem ponad sto. Bywa jednak, choć niezwykle rzadko, że mijają kolejne dni i noce, a nieszczęśnik nie powraca do normalnego stanu.

Człowiek taki prawie w ogóle się nie porusza, nie może mówić, nie odżywia się samodzielnie; wygląda przy tym tak, jakby spał z otwartymi oczami, a jego gałki oczne – jak u wszystkich pogrążonych w sigmie – lekko, lecz zauważalnie drgają w bardzo charakterystycznym, skomplikowanym, niespokojnym rytmie. Inni po jakimś czasie samoistnie odzyskują pełnię świadomości. Niewracający natomiast nie budzą się nigdy. Stosuje się wobec nich rozmaite środki, takie jak bardzo jasne oświetlenie pomieszczeń, w których przebywają, głośna muzyka, drastyczne różnice temperatur, lecz metody te nie przynoszą żadnych rezultatów; działania mające na celu obudzenie takich osób prowadzi się właściwie tylko ze względów humanitarnych, by nie odbierać nadziei bliskim Niewracających. Gdyby chodziło o zwykłą śpiączkę, nasi medycy przebudziliby pacjenta jednym zastrzykiem, ale w przypadku sigmy takie środki okazują się całkowicie nieskuteczne. Zazwyczaj uważa się, że jeśli ktoś nie powróci z sigmy mniej więcej po dwustu godzinach, pozostaje w niej na zawsze.

Bardzo zasmucony sytuacją Adriana, przy najbliższym spotkaniu z Sensitive opowiedziałem jej o nim, pytając, czy słyszała już kiedyś o Niewracających. Uważałem, że powinna przemyśleć swoją decyzję o pozostaniu w Przejściu, skojarzyłem bowiem niektóre z jej zachowań ze sposobem, w jaki Adrian dawniej przeżywał sigmę. Nie miałem wątpliwości – oboje traktowali ją w uderzająco zbliżony sposób, reagowali bardzo podobnie.

– Może się okazać, że i ty należysz do Niewracających – powiedziałem z troską w głosie. – Myślę, że jest to bardzo prawdopodobne.

Niestety, ani przypadek Adriana, ani inne argumenty nie były w stanie przekonać Sensitive, że powinna jak najszybciej złożyć rezygnację. Zachowując się jak zahipnotyzowana, nadal uparcie próbowała zgłębić tajemnicę sigmy; była przy tym gotowa pozostać w Kosmosie choćby do końca życia. Gdy opuszczałem Przejście, odwołany do zadań, które miałem wykonywać w innym porcie, ona wciąż tam pozostawała. Jakieś cztery lata później, kiedy pracowałem w pobliżu Ziemi, dowiedziałem się, że dołączyła do Niewracających.

Spotykałem także osoby, które twierdziły, że w stanie sigmy jest się niejako na innym poziomie świadomości. Nie można wtedy rozmawiać z ludźmi ani w żaden sposób reagować na otoczenie, ale ma się pewien kontakt ze światem – wszystko widzi się jaśniej, wyraźniej, bardziej bezpośrednio – jakby spadła jakaś zasłona. Jednocześnie jednak rzeczywistość wydaje się w pewien sposób zakryta...

Z wieloma osobami nie sposób rozmawiać o sigmie, ponieważ jej nie pamiętają (a może po prostu nie chcą o niej mówić, gdyż uznają ją za rodzaj doznań intymnych bądź wyjątkowo przykrych). Inni sigmę pamiętają doskonale, lecz nie potrafią jej opisać – twierdzą, że nie ma odpowiednich słów w ludzkim języku, by ją wystarczająco rzetelnie i sugestywnie przedstawić; utrzymują, iż jest niewyrażalna. Wysiłki naszych naukowców, by jednak w jakikolwiek sposób ją zracjonalizować, wydają się zatem godne podziwu. Może zresztą działania te służą nie tyle celom naukowym, co... oswojeniu lęku, stworzeniu wrażenia, że mimo wszystko jakoś nad sigmą panujemy, a ona choć w minimalnym stopniu poddaje się naszym zabiegom systematyzacji czy werbalizacji. Cel ten wydaje się wart pewnego wysiłku, jeśli weźmiemy pod uwagę, jak dotkliwy bywa lęk przed sigmą. Nie jest on zupełnie nieuzasadniony – u niektórych osób powtarzające się ataki sigmy prowadzą do psychozy. Przypadki takie zdarzają się wprawdzie bardzo rzadko, ale stanowią poważny problem, gdyż psychoza posigmańska uchodzi za wyjątkowo trudną do leczenia (choć z innymi zaburzeniami psychicznymi nasza medycyna już od dawna radzi sobie bardzo sprawnie, uzyskując trwałe i w pełni satysfakcjonujące efekty).

Oczywiście, sigma zawsze była demonizowana; ci, którzy ją przeżyli, opowiadali o niej, wyolbrzymiając dolegliwości, a osoby nieznające jeszcze z własnego doświadczenia tego zjawiska, słuchając owych opowieści, wyobrażały sobie najgorsze. Owszem, widywano ludzi dotkniętych sigmą, którzy zachowywali się jak szaleńcy – krzyczeli, szarpali się, uciekali przed wytworami swojej nieopanowanej imaginacji; niektórzy nawet rozbijali sobie głowy i umierali. Zdarzenia takie należały jednak do rzadkości i były udziałem, jak się wydaje, jednostek patologicznych, od zawsze mających problemy z osobowością. Te najtrudniejsze przypadki miały charakter marginalny, ale to właśnie one stały się podstawą do wytworzenia mitu sigmy.

Mit, legenda – to słowa dawno zapomniane. Technokratyczne społeczeństwo po długich i burzliwych przemianach cywilizacyjnych uwolniło swoją kulturę od „irracjonalnych przesądów”. Tajemnica, NIEZNANE, metafizyka – te słowa przestały być używane, gdyż – jak sądzono – nie istniały ich desygnaty. Nastąpiła kolejna w dziejach świata era kultu rozumu.

Natura jednak nie znosi próżni. Wkrótce ci sami ludzie, którzy uważali się za najściślejszych racjonalistów i zachwycali się wytworami współczesnej techniki, zaczęli między sobą (z wyraźną lubością) opowiadać o sigmie, mówiąc o tym zjawisku „ona”, jakby było to coś żywego. Zniżali przy tym głos do szeptu, jak ktoś, kto nie chce zbudzić licha. O sigmie zaczęto opowiadać legendy, i to jeszcze zanim nadano jej konkretną nazwę. Była postrachem początkujących astronautów, zwłaszcza w naszej peryferyjnej części świata. W szkole dla pilotów kosmicznych poświęcano jej co semestr kilka osobnych wykładów i może nawet stałaby się przedmiotem czyjejś rozprawy doktorskiej, gdyby nie obawa przed kompromitacją ze względu na pewną, powiedzmy, nienaukowość czy, jak kto woli – irracjonalność tematu.

Faktem jest, że sigma budziła lęk i powodowała u ludzi najdziwniejsze zachowania. Zaczęto widywać osobników, którzy mówiły nie o sigmie, lecz – do niej.

Najważniejsze jednak nie jest to, że ludzie się bali sigmy. Ważne jest, że jej potrzebowali. Była wytworem ich zmęczonych, spragnionych wrażeń umysłów. Stworzyli ją sami, podświadomie, ponieważ była im do czegoś potrzebna. Spełniała odwieczne pragnienie przeżywania tajemnicy, a także doznawania czegoś, co w pewien sposób przekracza nasz umysł, wymyka się spod kontroli rozumu oraz wypełnia pustkę wynikającą z niedostatku silnych emocji. Upersonifikowali ją, by zaspokajała ich potrzebę NIEPOJĘTEGO, by mogli się jej lękać, opowiadać o niej swoiste mity, a w skrajnych przypadkach nawet... modlić się do niej.

Przez jakiś czas wydawało mi się, że ludzie na naszej planecie są mimo wszystko zadowoleni ze swojej sytuacji życiowej. Problem jednak istniał, a nawet pogłębiał się. Mieszkańcy Sigmy dość często bywali słabi, wyczerpani psychicznie, niekiedy bezwolni, podatni na sugestie, słowem – stanowili społeczność, którą łatwo sterować. Jak niebezpieczna mogłaby się okazać taka sytuacja, pomyślałem, gdy w bazie pojawiła się osoba o nazwisku Selma Winter.

Rozdział drugi

Portret komandora

Selma Winter była astronomem i fizykiem. Nie od razu po przybyciu do Sigmy została komandorem tej bazy. Przysłano ją z Ziemi, by pokierowała obserwatorium astronomicznym, prowadzonym dotychczas przez profesora Artura Olbersa, światowej sławy naukowca, który na własną prośbę został przesunięty do innych zadań.

Trzeba tu zaznaczyć, że placówka profesora Olbersa była czymś więcej niż zwykłym zakładem naukowym. Każdy, kto kiedykolwiek był na Sigmie, wie, że jest to planeta, której warunki fizyczne (rozrzedzona atmosfera i szczególne położenie w Galaktyce) sprawiają, iż nigdzie indziej (z miejsc dostępnych człowiekowi oczywiście) nie ma tak doskonałych możliwości prowadzenia obserwacji astronomicznych. Tutaj właśnie Artur Olbers, jeden z najbardziej przenikliwych umysłów naszych czasów, założył centrum badawcze, skupiające specjalistów z różnych dziedzin i mogące konkurować nawet z najlepszymi tego typu ośrodkami na Ziemi.

Gdy człowiek taki jak Olbers opuszcza swoje miejsce, jest rzeczą naturalną, że niemal wszyscy są ciekawi, kto po nim nastąpi. Fakt, że schedę po Olbersie powierzono nie któremuś z jego asystentów, lecz osobie obcej, nieznanej na Sigmie, budził liczne emocje. Spodziewano się jednak, że człowiek, którego przyślą z Ziemi na miejsce Olbersa, będzie kimś niezwykłym.

Nietrudno się domyślić, że Selma Winter od samego początku znajdowała się w centrum zainteresowań wielu mieszkańców Sigmy. Mówiono o niej, że na Ziemi była asystentką samego profesora Berga – człowieka, którego nie trzeba przedstawiać i o którym powszechnie wiadomo, iż zawsze z niezwykłą starannością dobierał sobie współpracowników. Ogólne zdziwienie budził fakt, że Selma Winter była – jak zapewniali ci, którzy poznali ją osobiście – osobą młodą, liczącą sobie (sądząc z wyglądu) nie więcej niż trzydzieści kilka lat.

Początkowo nie wiedziałem, jak Selma wygląda, gdyż po jej przybyciu do bazy przedstawiono ją tylko w pozbawionym zdjęć biuletynie, a po objęciu przez nią stanowiska komandora można było odnieść wrażenie, że niezbyt jej zależy na pokazywaniu się. Gdy wygłaszała różne komunikaty jako osoba dowodząca bazą, na ekranach ukazywała się w oddaleniu, bez zbliżeń na twarz, ze zmienionym komputerowo głosem lub za pośrednictwem awatara. Na początku zresztą niespecjalnie się nią interesowałem; byłem zajęty swoimi sprawami, a rozkazy od niej otrzymywałem rzadko i tylko na piśmie.

Mówiono na jej temat najdziwniejsze rzeczy. Zawsze jednak wyrażano się o niej z podziwem. Treść tych przekazów była niekiedy naprawdę zaskakująca. Opowiadano na przykład, że Selma Winter nigdy nie doświadczyła na sobie zjawiska sigmy. Wykazywała w tym względzie jakąś niezwykłą, niemal nadludzką odporność. Nikt nie wiedział, jak to osiągnęła, ale problem sigmy po prostu jej nie dotyczył. Naoczni świadkowie twierdzili również, że Selma potrafiła bardzo długo pracować bez odpoczynku i potrzebowała niewiele snu. Mało mówiła, a gdy zabierała głos, wyrażała się rzeczowo, krótko i bardzo konkretnie. Nie miała przyjaciół. Nie uczestniczyła w spotkaniach towarzyskich. Można było odnieść wrażenie, że nie przywiązywała zbyt dużej wagi do swego wyglądu – nosiła się wprawdzie z wysmakowaną, dyskretną elegancją, ale rzadko wkładała prywatne ubiory – najczęściej widywano ją w mundurze. Wydaje się też, że w ogóle nie miała życia prywatnego – niemal cały czas spędzała w obserwatorium. Nie ulega wątpliwości, że lubiła samotność.

Spodziewać by się można, że osoba tak wymagająca wobec siebie będzie również surowa dla swych pracowników. Jednak naukowcy z ośrodka nie czuli się źle pod rządami Selmy. Narzekali tylko, że zostali odsunięci od ważniejszych zadań i przedsięwzięć – następczyni Olbersa sprawiała bowiem wrażenie, jakby wszystko chciała zrobić sama. Poza tym zostawiała swoim podwładnym dużo swobody. Czasem zdawało się, że ośrodek i cała planeta niewiele ją obchodzą. Była zatopiona w swoich myślach. Nikt nie wiedział, kim naprawdę jest i jaka jest, nad czym pracuje oraz do czego dąży.

W czasach, gdy Selma Winter zaczynała być w Sigmie sławna, pracowałem jako dyrektor kosmodromu. Do moich obowiązków należało kontrolowanie całej komunikacji między naszą planetą a resztą świata. Wysyłałem i przyjmowałem statki osobowe oraz towarowe, ustalałem częstotliwość kursów; dbałem o jakość sprzętu, bezpieczeństwo lotów, komfort podróżnych. Były to zadania ważne dla funkcjonowania bazy i absorbujące.

Moim bliskim kolegą był wówczas pewien człowiek o imieniu Xav. On znał Selmę. Widywał ją czasami w ośrodku, do którego chodził załatwiać różne sprawy służbowe. Kiedyś zapytałem go, jak wygląda ta kobieta – legenda, była asystentka profesora Berga, pierwszy astronom naszej planety.

Xav nie potrafił udzielić mi konkretnej i wyczerpującej odpowiedzi. Powiedział tylko:

– Ona jest... dziwna. Znam ją od dłuższego czasu, ale dopiero niedawno zauważyłem, że jest niezwykle piękną kobietą. Przedtem w ogóle tego nie dostrzegałem. Chyba nikt tego nie dostrzega, wszyscy mówią tylko o jej umyśle, precyzji w działaniu i osiągnięciach naukowych. Nie czuję się przy niej tak, jak przy każdej innej pięknej kobiecie. Ona wzbudza przede wszystkim jakiś niezwykły, nieokreślony respekt. Wszyscy sprawiają wrażenie, jakby się jej bali. Trzyma ludzi na dystans. Nie zachowuje się jak zwykła kobieta. Przypomina raczej... jakąś doskonałą, idealnie zaprogramowaną maszynę.

Przyznam, że ta charakterystyka nieco mnie zaintrygowała. Pomyślałem wówczas, że chciałbym poznać Selmę. Szczególnie zainteresowało mnie to porównanie do maszyny.

Po pewnym czasie w Sigmie pojawiło się absurdalne przypuszczenie, że Selma jest... robotem, a nie żywym człowiekiem. Domniemanie to rozniosło się w formie plotki i wkrótce w całej bazie mówiono o niezwykłym androidzie, doskonale imitującym rzeczywistą kobietę.

Na próżno konstruktorzy automatów i cybernetycy wyśmiewali te podejrzenia, demaskowali niedorzeczność owych posądzeń, cierpliwie wyjaśniając, że aż tak doskonała imitacja człowieka jest niemożliwa do stworzenia nawet przy naszym stanie techniki. Mówili, że nie istnieje jeszcze taki android, który je, pije, w dotyku do złudzenia przypomina normalnego człowieka, po nieprzespanej nocy ma zmęczoną twarz, a ponadto korzysta z łazienki i oddycha, bardzo regularnie zresztą, przy czym w wydychanym przez niego powietrzu można wyraźnie dostrzec parę wodną. Przypominali ze śmiechem, że pani Winter od czasu do czasu odwiedza przecież centrum medyczne, a tam jej przynależność do rodzaju ludzkiego nie wzbudziła jeszcze niczyjej wątpliwości.

Od początku nie wierzyłem w te dziwaczne plotki – wydawały mi się nieprawdopodobne i śmieszne. Sądziłem natomiast, że rozumiem mechanizm ich powstawania. Selma po prostu była zbyt nieprzeciętna w swej samodyscyplinie i precyzji, by mogła nie wzbudzać powszechnego zainteresowania. Intrygowała swą domniemaną doskonałością; sprawiała wrażenie, jakby nigdy nie popełniała błędów. Były to oczywiście tylko pozory, ale one właśnie stały się podstawą przypuszczenia, że Selma nie jest człowiekiem. Ludzie przecież popełniają widoczne błędy, nie lubią pracować, szybko się męczą, chorują, cierpią z powodu sigmy, a także doznają różnych uczuć. Zdawało się, że Selmy to wszystko nie dotyczy.

Choć wtedy jeszcze nie znałem (a ściślej mówiąc, myślałem, że nie znam) tej niezwykłej kobiety, wydawało mi się, że ona kogoś mi przypomina. Przyszła mi na myśl osoba, którą znałem kiedyś, dawno temu, gdy byłem uczniem specjalnej szkoły dla młodzieży szczególnie uzdolnionej w kierunku nauk ścisłych. Instytucja ta znajdowała się w Tokio i skupiała młodych ludzi z różnych stron świata. Była tam pewna dziewczyna, jedna z nielicznych kobiet w tym przybytku matematyczno-technicznych dyscyplin, o której też często mówiono, że jest nieprawdopodobna. Nazywała się Alfa Ax i była córką bardzo znanego, dziś już nieżyjącego wynalazcy – profesora Rolanda Axa, konstruktora maszyn XIII generacji, powszechnie uważanego za geniusza. Alfa wykazywała najniezwyklejsze cechy charakteru i umysłu. Była zorganizowana i systematyczna – aż do przesady. Niczego nie robiła bez powodu. Miała zaplanowaną każdą minutę dnia. Była skuteczna w działaniu i prawie nieomylna w podejmowaniu decyzji. W niczym nie przypominała innych młodych osób z naszej szkoły. Nie było w niej prawie żadnej spontaniczności. Cechowały ją punktualność i uporządkowanie. Raczej nie uczestniczyła w życiu towarzyskim, choć zdarzało się, że przyszła na jakieś przyjęcie.

Interesowało ją wszystko, co wiązało się z budową Ziemi i strukturą Wszechświata. Nawiasem mówiąc, we wszystkich konkursach matematycznych była nie do pokonania.

Uczyliśmy się przez pewien czas w tej samej grupie. Potem straciłem z nią kontakt – Alfa przeszła na inny system uczenia się (zdecydowała się na indywidualny tok nauki) i skończyła szkołę o rok wcześniej niż rówieśnicy.

Kiedy w Sigmie mówiono o Selmie Winter, w moim umyśle powstało nieśmiałe przypuszczenie, że może ona być Alfą Ax, która zmieniła nazwisko, a następnie opuściła Ziemię, chcąc się uwolnić od sławy swego ojca i rozpocząć życie na własny rachunek.

Wkrótce miałem okazję się przekonać, czy moje domysły były słuszne.

Stałem wtedy w małym, rzadko uczęszczanym przejściu pomiędzy mieszkalną częścią bazy a zapleczem centralnej sterowni. Umówiłem się tam z kolegą, z którym miałem pójść na przyjęcie do któregoś z jego znajomych. Czekając na niego, z przyjemnością rozglądałem się dookoła, gdyż widok był nad wyraz interesujący.

Projektanci bazy – trzej wybitni architekci z Australii – lubowali się w tworzeniu takich małych, zacisznych pomieszczeń, rozmaitych zaułków czy przejść, które miały przykuwać uwagę przechodniów i pozwalać im na chwilę głębszego oddechu, zaskakując wszystkich niespodziewanymi efektami wizualnymi. Ściany okrągłego wnętrza, w którym się znajdowałem – liczącego sobie nie więcej niż piętnaście metrów kwadratowych – pokryte były panoramiczną fotografią, przedstawiającą Wielki Kanion w Arizonie. Zdjęcie wykonane było w jakiejś nieznanej mi technologii, pozwalającej na uzyskanie znakomitej perspektywy; emitowało przy tym delikatne różowopomarańczowe światło, nieodparcie przypominające takie zachody Słońca, jakie można obserwować na Ziemi.

Usiadłem na dużym kamieniu, syntetycznym wprawdzie, lecz podobno doskonale imitującym formacje skalne, jakie widuje się w Monument Valley na terytorium Utah, i patrzyłem jak urzeczony na zieloną wstęgę rzeki Colorado. Odczuwałem przy tym niezrozumiałą dla mnie, lecz bardzo silną tęsknotę, która graniczyła z niemal fizycznym bólem. Nigdy nie byłem w Ameryce, nie pojmowałem więc, dlaczego ten widok jest mi aż tak bliski. Pochodzę z Wysp Brytyjskich i przywykłem raczej do widoku mglistego wybrzeża południowo-zachodnich krańców Walii niż do słonecznego pejzażu Arizony, a mimo tego nie mogłem oderwać wzroku od tego jasnego, kojącego zmysły nieba, dziwnie znajomego światła, kształtnych skał oraz wielkiej obfitości wody.