Serenada dla Nadii - Zülfü Livaneli - ebook + książka

Serenada dla Nadii ebook

Livaneli Zülfü

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

PORUSZAJĄCA OPOWIEŚĆ O MIŁOŚCI, PAMIĘCI I ODWADZE W POSZUKIWANIU PRAWDY.

Maya Duran, samotna matka i pracownica Uniwersytetu Stambulskiego, zostaje oddelegowana do opieki nad 87-letnim profesorem Harvardu Maximilianem Wagnerem. Jej zadanie niespodziewanie zamienia się w podróż prowadzącą ku tajemnicom przeszłości. Kim naprawdę jest profesor i w jakim celu wrócił do Turcji po niemal 60 latach? Dlaczego służby wywiadowcze różnych krajów żądają, żeby Maya go szpiegowała? Kobieta rozpoczyna własne śledztwo, a to, czego się dowiaduje, także o sobie i swojej rodzinie, wstrząsa nią do głębi.

Zülfü Livaneli przywraca pamięci dramatyczne losy ludzi wrzuconych w bezlitosne młyny historii. Jego książka pulsuje emocjami: czułością, wstydem i gniewem. Tłem dla osobistych przeżyć są niełatwe karty tureckiej historii XX wieku.

POWIEŚĆ INSPIROWANA PRAWDZIWYMI WYDARZENIAMI, KTÓRE ŚWIAT WOLAŁBY PRZEMILCZEĆ.

ZÜLFÜ LIVANELI – pisarz, kompozytor i reżyser filmowy. Prowadził wykłady i seminaria na prestiżowych uczelniach, takich jak Uniwersytet Harvarda czy Princeton. Jego powieści, które splatają wątki społeczne i historyczne, były tłumaczone na 37 języków i adaptowane na potrzeby kina, teatru oraz opery. Otrzymały też liczne międzynarodowe wyróżnienia literackie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginałuSERENAD

Projekt okładkiKarolina Żelazińska-Sobiech

Redaktor prowadzącaMonika Koch

RedakcjaRegina Gromacka

KorektaDorota Jabłońska, Monika Pruska

Copyright © 2020 by Zülfü Livaneli Copyright © for the Polish translation by Anna Mizrahi, 2025 Copyright © by Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2025

Żaden fragment tej książki nie może być wykorzystywany do szkolenia systemów sztucznej inteligencji.

ISBN 978-83-8360-305-6

Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Wiertnicza 36 02-952 Warszawa

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

𝄞 1

Ludzie, którzy lubią podróżować samolotem, skupiają się na smaku wina, potraw i wygodzie foteli, zapominając o tym, że tkwią w przestworzach zamknięci w metalowej skrzynce, osiem tysięcy metrów nad ziemią. Przyznam od razu, jestem jednym z nich.

Popijając białe porto w wygodnym fotelu na trasie Frankfurt–Boston, wsłuchuję się w słodki pomruk silników odrzutowych.

Chwilę po tym, jak rozdano posiłki, maszyna zanurzyła się w ciemności. Pasażerowie dostali wcześniej granatowe kosmetyczki z opaskami na oczy – teraz w nich drzemią. Inni, odziani w grube skarpety, oglądają na mrugających ekranach filmy. Ci, którzy wybrali komedie, nie słyszą własnego śmiechu przez zasłaniające im uszy słuchawki. Siwowłosy mężczyzna w fotelu przede mną cierpi chyba na zespół niespokojnych nóg, bo ciągle potrząsa stopą.

Po uprzątnięciu tac z jedzeniem niemieckie stewardesy w niebieskich uniformach i toczkach zachęcają wszystkich do spania, zasłaniają okna. Robią tak mimo zmroku po to, by wschodzące słońce nie zbudziło pasażerów.

Jeśli rezygnujecie ze śniadania na rzecz snu, musicie zostawić stosowną informację przy swoim fotelu. Tak czy inaczej, ja nie będę spać.

Piszę te słowa na laptopie i zamierzam kontynuować aż do lądowania w Bostonie. Do tego czasu powinnam skończyć swoją opowieść.

Nie wiedzieć czemu czuję, że muszę to zrobić. Historia musi się zamknąć, zadanie ma być ukończone, aby nic już nie zostało do opowiedzenia. Należy pogrzebać stare rachunki, cierpienie i ślady ludzkiej podłości. Carl Sagan mówił, że ludzie wciąż noszą w sobie agresję praszczurów. „Pień mózgu to organ, który stał się podłożem dla społecznych i lokalnych hierarchii, rytuałów oraz ewoluującej w czasie agresji, którą odziedziczyliśmy po naszych gadzich przodkach żyjących setki milionów lat wcześniej”, pisał.

Myślę, że to słuszne spostrzeżenie. Każdy z nas nosi w sobie skrytego pod uprzejmymi gestami krokodyla, który w razie zagrożenia atakuje ostrymi zębami.

Powinnam opowiedzieć o wszystkim. Jeśli zdobędę się na to wyznanie, ból minie, a życie stanie się prostsze.

Dziś rano wsiadłam do samolotu lecącego ze Stambułu do Frankfurtu. Póżniej wypiłam latte, czekając na przesiadkę w kawiarni we Frankfurcie, a potem klucząc uliczkami lotniskowego miasteczka, w którym wszystko skupione było na lataniu, powędrowałam do kontroli paszportowej. Poczekałam na swoją kolej w ogonku dla osób spoza Europy i podałam paszport z księżycem i gwiazdą policjantowi o lodowatym spojrzeniu. Funkcjonariusz uważnie wklepał do komputera moje dane.

Imię: Maya

Nazwisko: Duran

Płeć: kobieta

Data urodzenia: 21 stycznia 1965 roku.

Pewnie obliczył, że mam trzydzieści sześć lat.

W paszporcie nie było rubryki „wyznanie”, więc niemiecki policjant nie wpisał, że jestem muzułmanką, ale na widok tureckiego paszportu z pewnością nie miał wątpliwości. Nie mogło być inaczej! A przecież ukrywałam w sobie jeszcze trzy inne kobiety. Nie byłam jedynie Mayą. Byłam też Ayşe, Nadią i Mari.

Ze swoją poczwórną tożsamością miałam wkrótce wylądować w Ameryce, złapać taksówkę na lotnisku Logana w Bostonie i pojechać do Szpitala Ogólnego Massachusetts.

Nikt nie powinien mnie pytać o wyznanie. Ale gdyby ktoś był ciekaw, odpowiedziałabym: muzułmanka, żydówka, katoliczka. W skrócie: człowiek.

Wszystkie stewardesy były wysokie, jasnowłose i piękne. I jak to zwykle bywa u Niemców, uniformy leżały na nich idealnie. W całym swoim życiu nie spotkałam ludzi, którzy nosiliby się tak jak Niemcy – ubrania bez zagnieceń, zawsze niczym wykrochmalone albo wyjęte spod igły. Nie wiem, czy to przez budowę, czy przez wyprostowaną postawę, ale tej nacji obca jest bylejakość towarzysząca na co dzień ludziom takim jak ja. Owszem, przywiązuję wagę do wyglądu i każdego ranka wychodzę do pracy w eleganckim stroju po to tylko, by po całym dniu wrócić w opłakanym stanie.

Latami przyjmowałam zagranicznych gości na Uniwersytecie Stambulskim i choć daleko mi do La Bruyère’a, mam własne obserwacje dotyczące różnych narodowości. Zazwyczaj się nie mylę.

Jedna z pięknych stewardes zabiera mój kieliszek po wypitym porto i pyta po angielsku, czy mam ochotę na następny.

– Thank you! – odpowiadam i proszę o więcej.

Lubię białe porto, odkąd Filiz przywiozła mi butelkę z jakiejś medycznej konferencji w Portugalii. Niestety rzadko mam okazję je smakować.

Nie piję dużo. To Ahmet pierwszy raz poczęstował mnie winem. Było niesmaczne, ale kochałam Ahmeta, więc nie narzekałam. Później chyba przywykłam. Te pierwsze lata! Kiedy go poznałam, żyjący w nim potwór jeszcze drzemał, a ja widziałam tylko silnego, kobieco wrażliwego mężczyznę, o jakim zawsze marzyłam.

Te ciągłe dygresje to nie wina porto, lecz chaosu, w którym żyję.

Ahmet był wysokim szatynem i można go było uznać za przystojnego. Małe oczy miał blisko osadzone, ale tego typu wady u mężczyzn nie liczą się tak jak u kobiet. Oni nadrabiają wzrostem i mięśniami.

Nie jest już moim mężem. Rozwiedliśmy się osiem lat temu.

Potem miałam narzeczonego Tarıka. Powinnam raczej powiedzieć „chłopaka”, ale to bez znaczenia, bo on też pozostał w tyle, pośród innych stambulskich wspomnień. Maya musi być wolna, nietknięta przez związki i relacje.

Stewardesa bezszelestnie lawiruje między pasażerami z wybornym porto w dłoni. Upijam łyk i zamykam oczy, potem wyjmuję z granatowej kosmetyczki grube skarpety. Czuję ulgę, zdejmując pantofle na obcasach. Wiem, że po długim locie stopy spuchną i trudno mi będzie je znów włożyć, ale ta wygoda warta jest fatygi.

Historia, która zakończy się, kiedy dotrę do Szpitala Ogólnego Massachusetts w Bostonie, i która wywróciła moje życie do góry nogami, zaczęła się pewnego lutowego dnia trzy miesiące temu.

Wyszłam właśnie z rektoratu i wsiadałam do samochodu, kiedy zadzwonił telefon. To był Tarık. 

– Nie wiem, w co ręce włożyć! – westchnęłam. – Papierologia na uniwersytecie nigdy się nie skończy! Sprostowania dla mediów, przemówienia dla rektora, codzienna prasówka... Jakby tego było mało, muszę jechać na lotnisko po gościa z zagranicy! Na drugi koniec miasta, a wszędzie korki i pogoda fatalna. Ten deszcz mnie dobija.

Nagle umilkłam. Zmartwiłam się, że zaraz zrobi się nerwowo. Tarık też mógł być zajęty i mieć gorszy dzień.

Ale nie, sprzeczka nam nie groziła. Było dużo gorzej. Ze słuchawki dobiegały tylko zdawkowe półsłówka.

Nie wiem, co robił na drugim końcu linii. Nie musiał przesadnie się starać, by ukryć obojętność. Kto wie, o czym teraz myślał. Może drugą ręką pisał coś na komputerze...

Lepiej, żeby wcale nie dzwonił. Ale znów skorzystałam z okazji do utyskiwania. Jakże irytowało mnie, kiedy w takich sytuacjach kończył rozmowę tak, jakby nic się nie stało.

– W lutym Stambuł wypruwa człowiekowi flaki – stwierdziłam. I dodałam miękkim głosem: – Deszcz, który siąpi dniami i nocami, sprawia, że ciągle marzniesz i czujesz się przemoczony. Jakby wszystko, czego dotykasz, miało na sobie wilgoć. Raz wieje poyraz, raz lodos. Morze jest spienione, dni ciemne...

– Eee – przerwał mi Tarık. – Jakie jeszcze tragedie się wydarzyły?

Ze złością spojrzałam na telefon.

– Wszystkie już wymieniłam! Bez obaw, nic więcej nie zostało. A ty prowokujesz, zamiast pomóc.

Oczywiście nie powiedziałam o wszystkim. Nie mogłam przecież wspomnieć o bólu brzucha, który zaczął się trzy dni temu i nie mijał, ani o koszmarze przeżytym w drodze do apteki, kiedy przy drzwiach uniwersytetu zorientowałam się, że zapomniałam tamponów.

Był dobrym chłopakiem, ale nie byliśmy ze sobą aż tak blisko.

– Kto to? – zapytał, chyba zmęczony niezręczną ciszą.

– O kim mówisz? – odpowiedziałam pytaniem.

– O zagranicznym gościu. Tym, którego odbierasz z lotniska.

Zerknęłam na trzymaną w dłoni kartkę.

– Maximilian Wagner – odparłam. – Profesor z Harvardu. Nazwisko niemieckie, ale to Amerykanin.

– Po co przylatuje? Na konferencję?

– Mam tu jego biografię, ale jeszcze jej nie czytałam. Będę jechać na lotnisko godzinę, mam mnóstwo czasu.

– Świetnie – powiedział. – Życzę powodzenia, kochanie. Do zobaczenia.

– Po co dzwonisz?

– Myślałem, że się umówimy wieczorem, gdybyś miała wolne...

Trzask... Rozłączył się. Taki sam jak wszyscy, pomyślałam. Czy już nigdy nie spotkam mężczyzny, który będzie rozumiał nie to, co mówię, ale to, co chcę powiedzieć? Czy tak trudno pojąć, że kiedy narzekam na pogodę, wcale nie mam na myśli deszczu? Naprawdę muszę mówić wprost, że mam dość życia? Potrzebuję mężczyzny, który zatroszczy się o mnie, kiedy powiem, że mam mnóstwo pracy. Jak można się nie domyślić, że kiedy jęczę: „Ten deszcz mnie dobija”, tak naprawdę chcę powiedzieć: „Chciałabym, żebyś był przy mnie”. Jaki sens ma przytulanie się po tym, gdy się o nie otwarcie prosi? Wciąż czekam, aż „amen” zwieńczy modlitwę, która nigdy się nie spełni.

Chuderlawy kierowca Sulejman zwinnym ruchem wyprowadził na autostradę czarny samochód rektora. Największe korki zostały za nami. Po prawej stronie znajdował się pusty pas bezpieczeństwa, którym – tak jak my – gnały wszystkie czarne, duże limuzyny.

Transeuropejska autostrada TEM była zatkana tysiącami aut. Boże, co za miasto, pomyślałam. Gdziekolwiek spojrzeć, tłumy. Czy ludzie, którzy chcieli zdążyć na wieczorny samolot, ruszali w drogę o świcie?

Kilku spryciarzy wiedzionych zazdrością próbowało przemknąć bocznym pasem, szybko jednak wycofywali się ze strachu przed mandatem. Kombinatorzy! Owszem, mój kierowca również jechał bezprawnie. Ale ja nie podróżowałam dla przyjemności. Bez przyznawania sobie drobnych przywilejów nie da się przeżyć w metropolii, gdzie piętnaście milionów ludzi siedzi sobie na głowie.

– Z czego się śmiejesz?

Podgląda mnie? – pomyślałam. Przestań się gapić w lusterko wsteczne, człowieku, patrz przed siebie!

– Nieważne... Coś mi przyszło do głowy...

Niby co mogło przyjść? Myślałam o jeździe po pasie bezpieczeństwa z prawej strony drogi. Pewnie zadałam sobie pytanie, czy byłoby mnie na to stać, gdybym nie jechała autem rektora, i mimowolnie się uśmiechnęłam.

– Kiedy będziemy na miejscu?

– Za dwadzieścia minut – odpowiedział. – Gdyby nie pas dla uprzywilejowanych, nie dotarlibyśmy przed północą.

Zbliżyliśmy się do policjantów blokujących drogę. Próbowali się zorientować, czy w nadjeżdżającym aucie siedzi zwykły obywatel, który zasłużył na mandat, czy też ważna osobistość i wystarczy krótkie pozdrowienie. Na widok mrugającego nad tablicą rejestracyjną niebieskiego światła świadczącego o tym, że należymy do wybrańców Republiki, gestem nakazali nam jechać dalej.

Boże, w jakim rajskim kraju przyszło nam żyć! Wszystko tu było takie proste! Oczywiście tylko wtedy, gdy siedziało się w samochodzie rektora.

Miałam przeczytać papiery... Profesor prawa, Niemiec, samotny... Samotny? W dzisiejszych czasach jest jeszcze jakiś samotny profesor?

– Teraz wszystko jasne – mruknęłam.

Wcześniej nie zauważyłam najważniejszego szczegółu biografii. Pod imieniem Maximiliana Wagnera widniała data urodzin: 19 sierpnia 1914 roku. Miał osiemdziesiąt siedem lat. Co to za podróże w tym wieku? Pewnie żona mu zmarła albo się rozwiedli. Chociaż... w jego czasach rozwody nie były tak częste, ludzie pobierali się, żeby razem żyć, a nie – tak jak dziś – po to, by się rozwieść.

Tylko tego brakowało, pomyślałam. Miałam spędzić trzy dni na podawaniu lekarstw jakiemuś starcowi i uśmierzaniu jego bólu. Niech cię szlag, Maximilianie Wagnerze! Za to, że wybrałeś te przeklęte lutowe dni na swoją stambulską wycieczkę.

Już wiedziałam, jakie pytania zada mi ten dziadunio z Zachodu. Aaaa, to w Stambule tak zimno? A ja wziąłem ubrania na pustynny klimat. Macie tu autostrady? Przepraszam, czemu ma pani odsłoniętą głowę? Kobiety mogą pracować na uniwersytecie?

Przywykłam do takich pytań. Zazwyczaj przygotowywałam się do każdego spotkania z cudzoziemcami. Także tym razem ze sztucznym uśmiechem miałam opowiadać o Republice, rewolucjach, o tym, że Turczynki otrzymały prawa wyborcze dużo wcześniej niż kobiety w wielu krajach Europy i że stanowią czterdzieści procent wykładowców akademickich. Zamierzałam wyliczyć, że od pół wieku nie nosi się tutaj fezów, mężczyźni nie mają czterech żon, Turcy nie są Arabami, a w Stambule nie ma pustyni i wielbłądów, za to zimą jest tu zimno jak w psiarni.

I w duchu będę przeklinać. Masz pod ręką milion źródeł, idioto, przeczytaj coś, poznaj kraj, do którego jedziesz! Czy my myślimy, że po Ameryce nadal biegają kowboje i Indianie z piórami? Czy profesorowi wypada jechać do obcego kraju bez żadnej wiedzy o nim?

Oczywiście powinnam ukryć to, że mimo wszelkich praw obywatelskich wiele kobiet wciąż doświadcza przemocy, schroniska dla nich są wypełnione po brzegi, a na wschodzie rada starszych nadal może skazać dziewczynkę na karę śmierci. Takie rozmowy raniły moją narodową dumę. Poza tym nie była to cała prawda, jedynie fragment rzeczywistości.

Udzielanie podobnych informacji, a także oprowadzanie gości po Wielkim Bazarze i Błękitnym Meczecie, kupowanie skórzanych kurtek, herbaty jabłkowej, talizmanów z okiem proroka i tureckiego rachatłukum, było najważniejszym elementem mojej pracy. W czasach gdy znalezienie jakiegokolwiek zajęcia graniczyło z cudem, chcąc nie chcąc należało odpowiadać na głupie pytania podstarzałych profesorów, dzielnie odpierać ich zaloty i witać się z nimi wylewnie jak ze starymi krewnymi, próbując sprostać legendom o tureckiej gościnności.

Każda praca ma swoje minusy. Moja też miała. Kiedy były mąż, mimo decyzji sądu, nie płaci alimentów i cała odpowiedzialność za waszego czternastoletniego syna spada na twoje barki, nie możesz sobie pozwolić na kaprysy niczym hollywoodzka gwiazda.

Wybiegasz z domu o świcie, wsiadasz do zapchanego autobusu, żeby zdążyć do cholernej pracy, a wieczorem wracasz tą samą drogą, wyciśnięta jak gąbka, karmisz syna, który uważa, że głównym życiowym celem jest gra na PlayStation, i cudem utrzymujesz się na nogach, niczym żeńska odmiana Syzyfa powtarzająca te same czynności każdego dnia.

Kiedy nadchodzi weekend, pod twoimi oczami pojawiają się cienie. Chcesz miło spędzić czas w towarzystwie przyjaciółek, więc zmierzasz do jednego z gigantycznych centrów handlowych – nowych stambulskich świątyń.

Dobrze jest też obejrzeć hollywoodzką komedię romantyczną i zanim ulotni się przyjemne ciepło w sercu, popić ją kieliszkiem wina w jakimś bistro. Przy większości stolików widzisz grupki kobiet. Zastanawiasz się, kiedy tak się oddaliły od mężczyzn. Po wyliczeniu wszystkich zalet samotności i niezależności bezustannie rozmawiają o facetach.

Używają tych samych słów: po wiekach niewoli kobietom udało się stanąć na własnych nogach, dlatego instytucja małżeństwa upadła, a my jesteśmy teraz lepiej wykształcone i ważniejsze od mężczyzn. Ta sytuacja bardzo ich stresuje, za dwieście lat nie zostanie już ani jeden facet, kobiety zaś będą się rozmnażać przez pączkowanie.

Czasami dołączałam do tych pogaduszek. Mówiłam, że na tym polega tragedia nowoczesnych kobiet. Będzie trwała, dopóki to mężczyzna wybiera żonę. W przyszłości jednak kobieta będzie wybierać sobie męża. Kiedy nadejdzie ten piękny dzień, kupi mu pierścionek, oświadczy się i pójdzie poprosić rodziców o jego rękę. Ten obyczaj trafi do Turcji na samym końcu. Choćby nie wiem jak silne były kobiety, wciąż jest to kraj należący do facetów.

Dzieliłam kraje według płci. Skandynawia, Francja i Włochy były kobietami. Niemcy, Hiszpania i Stany Zjednoczone – zdecydowanie mężczyznami.

Leżący w rozłożonym na płasko fotelu przede mną siwowłosy mężczyzna cały czas podryguje. Nie przeszkadza mi to, ale widać, że jest nerwowy. Z kolei młoda para siedząca po lewej stronie korytarza bez przerwy się całuje. Fotele w klasie biznes rozkładają się w pełni, dlatego zakochani wyglądają, jakby leżeli w sypialni. Nakryli się kocem, ale jestem pewna, że nie mogą oderwać od siebie rąk. Jak mówił Schopenhauer: Natura próbuje ich oszukać, żeby przedłużyć gatunek. Czy miłość naprawdę jest oszustwem stworzonym tylko po to, by płodzić dzieci?

W drodze na lotnisko kierowca Sulejman co jakiś czas obserwował mnie w lusterku wstecznym. Próbowałam unikać jego spojrzenia. Byłam pewna, że patrzy na mnie jak na rozwódkę. Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Skoro kobieta jest rozwiedziona, z pewnością szuka faceta. Na pewno go potrzebuje! Kto wie, co jeszcze sobie myślał. Oparłam głowę o szybę i przez jakiś czas patrzyłam na deszcz.

W końcu udało nam się pokonać policyjne bariery przy wjeździe na lotnisko Atatürka. Czarna limuzyna tu też robiła wrażenie; podjechaliśmy pod samo wyjście, do strefy niedostępnej dla innych aut. To był tylko stary mercedes. Kto wie, ilu rektorów pamiętał. Pierwszy mógł już nie żyć, ale staruszek mercedes nadal pełnił służbę, wspierany częstymi wizytami w warsztacie.

Nie dziwił mnie tłok na lotnisku. W tym kraju wszędzie jest tłoczno. Na drogach, przystankach, w sklepach, kinach, restauracjach i na placach. Tłoczno i głośno. W całym ogromnym mieście nie sposób znaleźć przestrzeni, w której człowiek mógłby odpocząć w ciszy. Na brzegach Bosforu szukaliśmy cichych, ustronnych miejsc, gdzie można odetchnąć od spoconego, głośnego, lepkiego tłumu z placu Eminönü, pełnego wróżbitów-naciągaczy, stoisk tętniących wschodnią muzyką w arabskim stylu, krzykliwych sprzedawców obwarzanków, kiwi i obranych ogórków, zaklinaczy węży oraz dzieciaków prezentujących w klatkach gołębie, które miały wkrótce zostać wypuszczone „do nieba”.

Rozmyślając o tym, czekałam przed drzwiami dla wychodzących pasażerów. Jednym okiem zerkałam na wielki ekran w górze. Samolot z Frankfurtu wylądował. Mój gość miał zaraz wyjść. Podniosłam karton z napisem „Prof. Maximilian Wagner”. Pasażerowie wychodzili grupkami. Turcy pracujący w Niemczech, turyści, dziewczynka o jasnych włosach, którą przyprowadziła stewardesa.

W końcu go zobaczyłam. Wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu i kapeluszu przyciągał uwagę błękitnymi oczami. W prawej ręce trzymał futerał na skrzypce, w lewej – średniej wielkości walizkę. Na widok napisu podszedł do mnie z uśmiechem. Zbliżywszy się do barierki, która oddzielała pasażerów od tłumu oczekujących, odstawił walizkę, zdjął kapelusz i podał mi rękę.

– Dobry wieczór. Jestem Maximilian Wagner – powiedział po angielsku.

Wtedy zauważyłam, że był bardzo, ale to bardzo przystojny. Siwe włosy, niewielki nos i głębokie zmarszczki sprawiały, że wyglądał doskonale. Byłam zaskoczona, bo po raz pierwszy mężczyzna zdjął na mój widok kapelusz.

– Witamy, profesorze – powiedziałam. – Nazywam się Maya Duran.

Po chwili spotkaliśmy się na końcu barierki.

– Auto czeka tuż przy wyjściu, profesorze.

Ruszyliśmy przed siebie. Odruchowo chciałam zaproponować, że poniosę walizkę, ale zrezygnowałam. Obawiałam się, że nie uzna tego za przysługę młodszej wobec starszego, lecz za tradycyjną służalczość i zaszczepione w duszy muzułmanki poczucie uległości.

Poza tym, mimo swojego wieku, był silny i sprawny. Szedł wyprostowany jak struna.

Na szczęście bystry szofer Sulejman naprawdę stał tuż przed drzwiami.

– Welcoooome, welcoome – powiedział, przeciągając słowa z tureckim akcentem, szeroko się uśmiechając, po czym wyjął walizkę z dłoni profesora.

Kiedy wyszliśmy, zobaczyłam, że profesor znów włożył kapelusz i zawiązał na szyi kaszmirowy szalik.

– Rzadko się przeziębiam, ale o tej porze w Stambule bywa bardzo zimno – stwierdził z uśmiechem.

– Jest pan przygotowany – zauważyłam. – Zagraniczni goście zazwyczaj przyjeżdżają na Bliski Wschód w cienkich ubraniach.

Roześmiał się.

– Dobrze znam Stambuł. Jego zimno nieraz dało mi się we znaki.

Nie jestem pewna, czy dostrzegłam wtedy w jego oczach smutek, czy tylko wyobrażam go sobie teraz, kiedy w wygodnym samolotowym fotelu piszę te słowa.

Sulejman otworzył drzwi mercedesa, a profesor zawołał:

– Ooo! Old man, old car!

Zaśmialiśmy się wszyscy. Ale nawet kiedy z uśmiechem mówił o Stambule, z jego twarzy nie znikał smutek.

Nie jestem przesadnie wylewna, ba, wiele osób uznałoby mnie za zimną, jednak z jakiegoś powodu już w pierwszej chwili poczułam do niego sympatię.

Profesor rozglądał się zmęczonym i smutnym wzrokiem. Czułam, że jego obecność wypełniła wnętrze auta, wzbudzając we mnie dziwną, pomieszaną z szacunkiem życzliwość. Nie wiem, które uczucie było dominujące, ale z pewnością mężczyzna ten w niczym nie przypominał innych gości.

– W jakich latach był pan w Stambule? – zapytałam.

– Tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć–czterdzieści dwa.

– Minęło mnóstwo czasu. Pewnie sporo się tutaj zmieniło.

– Owszem – odparł. – Nie było tylu samochodów ani budynków. Ani autostrad.

A później zanurzył się w ciszy. Ja również milczałam. Sulejman, nie rozumiejąc, co się stało, rzucał w lusterku zaciekawione spojrzenia.

Droga powrotna była zakorkowana, więc znów mknęliśmy pasem dla uprzywilejowanych.

– Możemy zmniejszyć ogrzewanie?

Dopiero na dźwięk słów profesora poczułam, że w aucie było gorąco. Sulejman znów zmienił samochód w saunę. Poprosiłam, żeby zmniejszył nawiew, i pomogłam profesorowi zdjąć szary szalik i czarny płaszcz. Miał na sobie białą koszulę i brązowy welurowy garnitur ze skórzanymi łatami na łokciach. Nie wyglądał jak ktoś, kto przyleciał tu aż z Ameryki.

– Czuje pan jet lag, profesorze?

Zaraz po wypowiedzeniu tych słów zganiłam się w myślach. Jasne, że mężczyzna w tym wieku musiał być zmęczony i mieć jet lag.

– Jeszcze nie – odparł. – Ale wieczorem na pewno da mi się we znaki.

– Nie mamy żadnych planów na wieczór. Zawieziemy pana prosto do hotelu. Może pan odpoczywać do rana.

– W którym hotelu się zatrzymam?

– Pera Palace.

Na jego twarzy pojawił się ledwo widoczny uśmiech.

– Bardzo się cieszę.

– Dlaczego?

– Znam ten hotel. Już w nim mieszkałem.

– Powstał w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym piątym. Agatha Christie pisała w nim swój kryminał.

– To wielkie szczęście, że do dziś nie został zburzony. Czytałem, że w Stambule ten los spotkał wiele starych budowli.

– Pera Palace ocalał. Czy nigdy później pan tu nie wracał?

– Nie.

– A zatem – obliczyłam w myślach – minęło pięćdziesiąt dziewięć lat!

Profesor nic nie odpowiedział. Cisza, jaka zapadła we wnętrzu auta, była krępująca.

– Gdzie pan wtedy mieszkał? – zapytałam bardziej po to, by ją przerwać, niż zaspokoić ciekawość.

– W dzielnicy Beyazıt. Wynająłem tam mieszkanie blisko uniwersytetu.

– Zna pan turecki?

Uśmiechnął się.

– Trochę – odparł po turecku. – Bardzo słabo.

Milczał przez chwilę, potem znów przeszedł na angielski.

– Nauczyłem się go, kiedy tu wykładałem. Mówiłem jako tako, ale później zapomniałem. Po wyjeździe ze Stambułu z nikim nie rozmawiałem po turecku.

– Odświeży pan sobie pamięć. Przypomną się panu słowa.

Spochmurniał i znów umilkł. Pomyślałam, że to nie perspektywa przypomnienia sobie języka go zasmucała. Musiało chodzić o jakieś powracające wspomnienia. Tak to zinterpretowałam, ale uznałam, że nie ma sensu dłużej o tym rozmyślać.

Im bliżej centrum byliśmy, tym większy panował ruch. Gąszcz samochodów, czyste szaleństwo... Ponuro zastanawiałam się, jak wrócę do domu po odstawieniu gościa do hotelu. W deszczowe dni taksówek było jak na lekarstwo. Kierowcy znikali, jakby chcieli zemścić się na ludziach, którzy unikali taksówek w normalne dni. A człowiek stał przy drodze, bezskutecznie machając... Jazda minibusem zajęłaby co najmniej godzinę. Mogłam – tak jak profesor – zamieszkać bliżej uniwersytetu, ale te okolice nie nadawały się do życia.

Pomyślałam, że Kerem dawno wrócił ze szkoły i usadowił się przed komputerem. Trzeba przygotować mu coś do jedzenia. Może w lodówce zostało coś gotowego? I tak nie siadłby do stołu; zaniosłabym mu talerz do pokoju. Zmiótłby wszystko, nie patrząc ani na mnie, ani na potrawę, z przeświadczeniem, że oderwanie wzroku od monitora skończyłoby się katastrofą. Oddalał się od niego tylko wtedy, gdy szedł spać.

A co powiedziałby Sulejman, gdybym poprosiła go o podwiezienie do domu? Niczego nie robił bezinteresownie. Na wszystko patrzył jak na potencjalną korzyść. Nie był mądry, ale odznaczał się sprytem, jak wielu jego pokroju.

Prawdopodobnie intelekt i spryt są odwrotnie proporcjonalne. Jedno rośnie, kiedy drugie maleje. Nawet w tym, jak Sulejman prowadził służbowe auto i trąbił na zajeżdżających mu drogę kierowców, było coś cwaniackiego.

Zamyślona patrzyłam na samochód jadący tuż za nami. Białe cywilne renault mknęło pasem dla uprzywilejowanych, ale nie wiedzieć czemu policja je ignorowała. Być może funkcjonariusze uznali je za naszą eskortę. Tysiące wściekłych kierowców, którzy godzinami tkwili na zakorkowanych ulicach, odprowadzały nas gniewnym wzrokiem.

– W Bostonie też są takie korki?

– Nie – odparł profesor miękkim głosem, otrząsając się z zamyślenia. – I dzięki Bogu, bo tam pracownicy uniwersyteccy nie mają przywilejów.

– Pewnie w Nowym Jorku jest podobnie.

– Owszem, czasem bywa tam tłoczno. Ale nie aż tak. Nie pojmuję, skąd tutaj tyle samochodów. Za moich czasów rzadko można było spotkać jakieś auto. Podróżowało się tramwajem albo statkiem.

– I nie było mostów.

– Był most Galata.

– Mam na myśli te nad Bosforem: dwa, które łączą Europę z Azją.

– Rzeczywiście, słyszałem o nich. Wtedy na drugą stronę można było się dostać promem albo łódką.

– Pan jest Niemcem czy Amerykaninem niemieckiego pochodzenia? – spytałam znienacka, bo ciekawość wzięła górę nad dyskrecją.

Zmarkotniał, poczułam, że się oddala. Wymruczał coś niezrozumiale.

– Przepraszam! – rzuciłam. – Ma pan niemieckie nazwisko. Byłam ciekawa...

– Nic się nie stało – odparł. – To nie pani wina. Zawsze tak reaguję na pytania dotyczące nazwiska. Owszem, jestem Niemcem, ale...

– Proszę nie opowiadać! Nie będę psuć panu nastroju pierwszego dnia. Jeszcze raz przepraszam.

Uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– Nie chcę, żeby już na początku czuła się pani nieswojo z powodu prostego pytania. Proszę nie zwracać uwagi na moje dziwactwa. Owszem, jestem Bawarczykiem, ale od tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego mieszkam w Stanach Zjednoczonych. Mam amerykańskie obywatelstwo i od trzydziestego dziewiątego nigdy nie byłem w Niemczech.

– Ale to pańska ojczyzna.

– Tak. W przeciwieństwie do tureckiego po niemiecku mówi się „kraj ojca”. Ale wolę nie używać tego określenia.

Poczułam, że się spiął. Wpatrzony w szybę, unikał dalszej rozmowy. Trudno było zrozumieć, co go zirytowało. Pomyślałam, że to człowiek pełen tajemnic.

Zjechaliśmy z autostrady, kierując się do Beyoğlu. Kierowca za nami zapewne jechał w tym samym kierunku, bo wciąż widziałam go w tylnej szybie. Ponieważ zawsze lubiłam marzyć, ba, wytrzymywałam to życie wyłącznie dzięki wyobraźni, natychmiast stworzyłam w głowie scenariusz. Może ten człowiek to szpieg, a samochód za nami należy do organizacji, która go śledzi?! Za chwilę zagrodzą nam drogę, z samochodu wyskoczą agenci z bronią, by porwać profesora, a mnie wrzucić do lochu ze związanymi rękami... To by dopiero była przygoda. Ten szatan Sulejman na pewno znalazłby sposób, żeby nas oswobodzić. A może okazałby się członkiem organizacji?

Tworzenie historii i odbieranie życia jako pasma różnych opowieści było nawykiem, który nabyłam, studiując na wydziale literatury, a także w następnych latach, kiedy zajmowałam się głównie rzeczami prozaicznymi.

Z czasem porzuciłam ten zwyczaj. Przeczytałam kilka poradników z zamiarem napisania powieści. Może to techniczne spojrzenie odepchnęło mnie od literatury?

A może powód był dużo bardziej prozaiczny. Życie przeszkodziło mi w pisarskiej karierze. Ot, po prostu. Bijące po oczach szmirowatą powierzchownością przesłanie „chcieć to móc”, które wykrzykiwały książki z dziedziny rozwoju osobistego, było wierutnym kłamstwem. Człowiek chce tylko tego, co może zrobić. Określenie „chcieć” jest czymś innym niż „życzyć sobie” czy „marzyć”. Wiąże się z rozważaniem kosztów i robieniem tego, co należy zrobić.

W ostatnich latach nie chciałam już napisać powieści. Nie miałam do tego siły. Warunki były niesprzyjające. Pozostały mi przyzwyczajenia i wymyślone historie. To było miłe. I zabawne.

– Skoro się pani uśmiecha, chyba się pani nie gniewa...

Głos profesora sprawił, że wróciłam na ziemię i uśmiechnęłam się.

– Jakże miałabym się na pana gniewać, hocam – odparłam i zawstydzona przygryzłam wargi.

Odruchowo nazwałam go po turecku. Mówiliśmy tak do wszystkich wykładowców akademickich, powtarzałam to słowo setki razy dziennie.

Tym razem Wagner się roześmiał.

– Tak! – powiedział podekscytowany. – Hocam, hocam! Wszyscy tak do mnie mówili! Nie słyszałem tego słowa od pół wieku. Dziękuję! Teraz naprawdę zrozumiałem, że jestem w Stambule.

Kiedy podjechaliśmy pod zabytkowy hotel Pera Palace, lody między nami już dawno stopniały. Stojący w wąskiej uliczce budynek ze szklanym, zdobionym zadaszeniem przy wejściu wyglądał bajkowo w świetle migoczących w deszczu latarni.

Rozmyślanie o Pera Palace nie wiedzieć czemu sprawia mi przyjemność. Na wysokości ośmiu tysięcy metrów, w kabinie skąpanego w mroku samolotu, czuję na twarzy światło mojego laptopa. Wybudowany dla arystokratycznych pasażerów Orient Expressu hotel, którego otwarcie fetowano balem w 1895 roku, to według mnie budynek z wyjątkowym charakterem.

Zaczęło padać, więc szybko weszliśmy do hotelu. Sulejman podał portierom rzeczy profesora. Wagner sam niósł futerał na skrzypce. Nie rozstawał się z nim ani na chwilę.

Minęliśmy drzwi obrotowe, a kiedy zerknęłam na ociągającego się Sulejmana, zauważyłam parkujące niedaleko białe renault. To nie mógł być przypadek. Czyżby władze przydzieliły profesorowi ochronę? Może był kimś bardzo ważnym? A może naprawdę w grę wchodził zbieg okoliczności? Nie tylko my jechaliśmy z lotniska do hotelu Pera Palace.

Odkąd przekroczyliśmy próg hotelu, smutek na twarzy Wagnera zdawał się jeszcze wyraźniejszy. Błękitne oczy patrzyły w zadumie. Pomyślałam, że zbladł, ale może tylko wyglądał inaczej w świetle ogromnego żyrandola.

– Proszę usiąść, ja zajmę się wszystkim w recepcji – rzekłam, prowadząc go w stronę jednej ze starych, pięknych berżer ustawionych w holu. – Czy mogę prosić o paszport? A przy okazji, może napije się pan kawy albo czegoś mocniejszego?

– Napijemy się razem whisky, kiedy już pani skończy, dobrze?

Propozycja mnie zaskoczyła.

– Oczywiście! – odparłam, choć w mojej głowie kłębiły się myśli o jedzeniu dla Kerema.

– Znowu mamy gościa? – powitał mnie recepcjonista, pan Mustafa.

– Owszem – potwierdziłam. – Cóż, taka praca. Starszy, zmęczony człowiek... Dajcie mu cichy pokój.

– Oczywiście, pani Mayu.

– Dziękuję.

Zanim wróciłam do Wagnera, zamówiłam podwójną whisky i białe porto.

– Proszę też podać dodatkowy lód i wodę. I coś do przegryzienia.

Kiedy wróciłam, Wagner spał, oddychając głęboko, z łagodnym wyrazem twarzy i głową opartą o zaplecek berżery.

Poczułam ulgę. Zamierzałam wykorzystać sytuację, by jak najprędzej wrócić do domu. Anulowałam zamówienie i poprosiłam kelnerów, żeby nie przeszkadzali gościowi.

– Kiedy się zbudzi, proszę zaprowadzić go do pokoju – powiedziałam.

Na ozdobnej papeterii z nagłówkiem Pera Palace napisałam krótki liścik. „Spał Pan bardzo głęboko, nie chciałam Pana budzić. Przyjadę po Pana jutro o 11:00”.

Wyszłam z hotelu i zmierzając w kierunku Sulejmana, dopilnowałam, żeby na mojej twarzy widniał promienny uśmiech. Najpierw delikatnie musnęłam jego ramię.

– Późno już – stwierdziłam.

Przysunęłam twarz do jego twarzy, jakby to miało sprawić, że mój głos będzie mu bliższy.

– Kerem czeka na obiad. Może byś mnie podrzucił do domu?

Mój Boże! Nawet teraz, gdy to piszę, czuję zażenowanie. Co znaczy: może byś mnie podrzucił? Żeby wydać się sympatyczną, dziwnie dobierałam słowa. To, co powiedziałam, nie miało żadnych podtekstów. Opisując tamte chwile, mogę czasem używać innych określeń niż te, które zapamiętałam, ale przecież nie chodzi o kłamstwo. Piszę beztrosko, bez obaw, że zostanę źle zrozumiana, tak jak podpowiada mi serce.

W końcu nie jestem pisarką. Moje słowa mają wartość tylko dzięki szczerości. Człowiek, który tkwi wysoko w chmurach, w mroku zapraszającym do snu nie czuje konieczności stosowania autocenzury.

*

Sulejman pomyślał chwilę. Pewnie próbował ustalić potencjalne korzyści, a potem rzucił:

– Wskakuj. Podwiozę.

Kiedy wsiadałam do samochodu, mój wzrok padł na białe renault. W środku siedziało trzech mężczyzn; ten za kierownicą, uśmiechnięty, palił papierosa. Chyba na nas patrzyli. A może tylko ja odniosłam takie wrażenie?

Dlaczego mieliby na nas patrzeć? – pomyślałam. Ale naprawdę tak było! Czułam, że sytuacja robi się coraz dziwniejsza. Po co ktoś miałby czekać w aucie przed hotelem? Mężczyźni w środku zapewne byli tajniakami. Amerykańska ambasada czy może turecki rząd postanowili przydzielić profesorowi ochronę. Musiał być ważnym naukowcem. Ale bez przesady, był profesorem prawa, a nie fizykiem jądrowym...

Wyjrzałam przez tylną szybę mercedesa, mężczyźni wciąż bezczelnie się na nas gapili. Kim były te podejrzane typy?

Tymczasem Sulejman manewrował kluczykiem w stacyjce, a silnik mercedesa na przemian zgrzytał i gasł. Pokasływanie motoru dosłownie wstrząsało autem. Sulejman, przekręcając nerwowo kluczyk, mocno dodał gazu. W końcu opuścił ręce w geście rezygnacji i zerknął na mnie przez ramię.

– Wybacz. Akumulator padł.

Popatrzyłam na niego podejrzliwie. Mercedes był stary i ciągle się psuł, ale może tym razem szofer szukał pretekstu, żeby nie odwieźć mnie do domu. Nie miałam pewności.

– Rozumiem.

Wysiadłam z auta i nagle znalazłam się na ulicy bez żadnego planu. Wróciłam do hotelu. Kiedy wyjrzałam na zewnątrz, pomyślałam, że mogłabym wziąć jedną z taksówek połyskujących w żółtym świetle latarni.

Portier w liberii, który odprowadził mnie do drzwi, zamknął parasol i powiódł za mną zdziwionym wzrokiem. Profesor dalej niewinnie drzemał. Jego biała cera wydawała się teraz jeszcze bielsza. Spał z rozchylonymi ustami, jak bezbronne dziecko. Starannie uczesane białe włosy połyskiwały błękitnymi refleksami. Delikatnie dotknęłam jego ramienia.

– Profesorze! Profesorze! – powiedziałam miękko.

Powoli otworzył oczy i rozejrzał się ze zdziwieniem. Pewnie próbował zrozumieć, gdzie się znajduje. Po chwili zaskoczenie odpłynęło z jego twarzy i wtedy spojrzał na mnie.

– Przepraszam – zamruczał. – Zasnąłem. Proszę wybaczyć.

– Nie ma za co. – Uśmiechnęłam się. – Ma pan za sobą czternastogodzinną podróż, a dzień zamienił się z nocą. To naturalne.

Stałam przy nim przez chwilę, jakby dając mu szansę odpocząć, po czym dodałam:

– Pokój jest gotowy. Zaprowadzę pana.

Wzięłam go pod ramię, pomogłam dźwignąć wiotkie ciało. Słynną niegdyś na całą Europę „arystokratyczną” windą z drewna i żelaza wjechaliśmy na trzecie piętro. Portier wjechał z nami. Kiedy wielkim żelaznym kluczem otworzył drzwi pokoju, uderzył mnie zapach pleśni. Zapach starego budynku. Old man, old hotel!

Jak każdy turecki czytelnik, chcąc nie chcąc pomyślałam o Agacie Christie. To w tym hotelu napisała Morderstwo w Orient Expressie i zapadła się pod ziemię na dziesięć dni. Nikt nie mógł jej znaleźć. Później pod podłogą znaleziono wielki żelazny klucz.

Moim zdaniem Agatha jak każda kobieta ucięła sobie romans, nie było w tym żadnej tajemnicy, ale Stambuł, Orient Express, Pera Palace i Agatha Christie zawsze uruchamiają ludzką wyobraźnię.

Portier odstawił walizkę, profesor odłożył futerał na antyczną mahoniową konsolę. Pomogłam mu zdjąć płaszcz.

– Wychodzę, hocam – powiedziałam. – Jutro zje pan obiad z rektorem, przyjadę po pana o jedenastej.

– Mieliśmy się razem czegoś napić – zaoponował. – Przegapiłem okazję, drzemiąc w fotelu, ale może dałaby się pani zaprosić na kolację?

– Bardzo bym chciała, ale syn czeka na mnie w domu.

Pokiwał głową ze zrozumieniem.

Zeszłam na dół, mercedes wciąż stał na podjeździe.

– W końcu ten złom odpalił – oświadczył Sulejman z szerokim uśmiechem. – Wsiadaj. Podwiozę.

Ruszyliśmy w deszczu, odwróciłam się i spojrzałam przez szybę. Białe renault zniknęło. To dobrze, pomyślałam. Poczułam ulgę. Cudownie było odpocząć w drodze do domu, poddając się delikatnemu kołysaniu.

Wygodnie umościłam się na siedzeniu, kiedy ogarnęły mnie wątpliwości. Czy renault naprawdę odjechało? A jeśli mężczyźni nadal tam byli? Może właśnie wchodzili do hotelu? Może nocą porwą starszego profesora i jutro nikt go już nie znajdzie? Potem nadeszła inna myśl. Może jadą za nami? Zadrżałam.

Nie wygłupiaj się, Maya, pomyślałam. Jeśli dasz się ponieść fantazji, kompletnie oszalejesz. Przestań.

A jednak kiedy Sulejman prowadził limuzynę bulwarem Tarlabaşı w stronę placu Taksim, nie mogłam powstrzymać się od wyglądania przez tylną szybę. Wokół nas było pełno białych renault, ale w żadnym nie siedziało trzech mężczyzn. Zaskoczyła mnie taka ilość identycznych samochodów. Nie mogły się nagle rozmnożyć, byłam zdziwiona, że wcześniej ich nie widziałam. To musiała być kwestia mojej uwagi.

Gdybym skupiła się na samochodach innej marki i w innym kolorze, zapewne zobaczyłabym ich więcej, niż mogłam przypuszczać. Chyba na tym właśnie polegało dostrzeganie wszystkich luksusowych aut i bogatych ludzi w tym kraju. I zauważanie tego, jak powszechne były tutaj nędza i ubóstwo.

Przyznaję, że moja opinia na temat mężczyzn, których w większości uważałam za ordynarnych i odstręczających, wynikała z takiej właśnie perspektywy. A gdybym uznała któregoś z nich za przystojnego i godnego zaufania... Nie... Uznanie mężczyzny za przystojnego nie miało związku z moją perspektywą. Przecież mój gust się nie zmieniał zależnie od nastroju. A może jednak? Może chwilowy nastrój był jednym z czynników wpływających na wybór? Jeśli tak, to jak można było zaufać własnym myślom? Czy moje myśli opisywały rzeczywistość, czy stan mojej duszy? I czy te dwie rzeczy nie były ze sobą powiązane?

Co powstaje pierwsze: myśl czy postrzeganie? A może między myślą a postrzeganiem istnieje jakiś inny związek? Związek ponad relacją pierwszeństwa.

Skoro głowiłam się nad tego rodzaju kwestiami, dlaczego nie czytałam porządnych książek na ten temat? Może działałam wiedziona przyzwyczajeniem wynikającym z przebywania w środowisku akademickim? Wystarczyłaby mi odpowiedź jakiegoś mądrego profesora. Posiadanie wiedzy nagle stało się celem. Zadawanie pytań, drążenie odpowiedzi, brak obawy przed mnożeniem kolejnych pytań...

Czy byłam wobec siebie niesprawiedliwa? Moje otoczenie przyznawało, że lubię czytać i dociekać prawdy. Gdyby tak nie było, po co zamęczałabym się tymi pytaniami?

A może to wszystko wcale mnie nie męczyło, ale właśnie pomagało mi odpocząć? Rozmyślania o jadącym za nami do hotelu białym renault, kierowanie myśli na inne tory...

Już byliśmy na miejscu! W deszczu i korkach podróż musiała trwać co najmniej godzinę. Jak dobrze, że ten dzień już minął. Do jutra mogłam przestać myśleć o białym aucie, profesorze, uczelni i pracy.

Zebrałam rzeczy z tylnego siedzenia, jak w letargu podziękowałam Sulejmanowi i wysiadłam z samochodu. Deszcz wcale mi nie przeszkadzał. Wchodząc do budynku, zerknęłam na zegarek. Było już po dziewiątej! Do głowy przyszła mi myśl, że Kerem musiał się martwić. Ależ skąd! Na pewno nawet nie zauważył mojej nieobecności. Po chwili wjechałam windą na czwarte piętro i kluczem otworzyłam drzwi mieszkania numer dziewięć. Zdejmując mokry płaszcz i buty, zauważyłam, że oprócz światła w pokoju Kerema w całym domu nie świeciła się ani jedna lampa. Z sąsiednich mieszkań dobiegały stłumione dźwięki telewizorów, kobiecy śmiech i płacz dziecka, których nie dało się ukryć za zamkniętymi drzwiami. Na klatce schodowej uderzyła mnie mieszanka kuchennych zapachów. Zapaliłam światła w salonie, a potem weszłam do pokoju Kerema i zobaczyłam szczupłe ciało mojego syna zgarbione przed monitorem komputera.

– Cześć, co słychać? – zapytałam.

– W porządku – mruknął, nie podnosząc wzroku.

Podreptałam do kuchni i wyjąwszy z lodówki wczorajszą pizzę, odgrzałam ją i zaniosłam mu do pokoju z puszką coli. Postawiłam obie rzeczy na biurku, a on wyciągnął rękę, nie odrywając oczu od monitora. Poszłam do łazienki, w strumieniach gorącej wody analizowałam miniony dzień. Później, z mokrymi włosami, zawinięta w biały szlafrok z Denizli wróciłam do kuchni, żeby przygotować sobie kanapkę z serem, którą zjadłam przed telewizorem, oglądając na zmianę wiadomości, szczegóły kryzysu, ubliżających sobie nawzajem polityków, podskakujących piosenkarzy i szczegóły popełnionych tego dnia zbrodni. Przerzucałam kanały filmowe, żeby znaleźć coś do obejrzenia przed snem. Zazwyczaj pokazywały mi się modne w ostatnich latach filmy festiwalowe. Znów jakiś mężczyzna wejdzie do domu i powie „dzień dobry”, jakaś kobieta po czterech minutach odpowie „witaj”, a ja kolejny raz otrzymam opowieść o samotności i braku komunikacji w tym zatłoczonym kraju, gdzie nie da się oddychać.

Później, świadoma, że mnie nie słucha, krzyknęłam: „Kerem, idź już spać!”, po czym sama poszłam do łóżka. Ręcznik zawinięty na głowie powoli osuszał włosy, a ja rozmyślałam o innych światach, innych wersjach życia. Kiedy kładłam głowę na poduszce i zamykałam oczy, nie byłam już Mayą, stawałam się kimś innym. Czasem – zakochanym podlotkiem, innym razem polityczną aktywistką, jeszcze innym poszukiwaczką przygód. Mogłam być kimkolwiek, ale z pewnością nie miałam nic wspólnego z Mayą.

Powtórzyłam w myślach wiersz Emily Dickinson Inne niebo, który co wieczór niczym modlitwa przygotowywał mnie do snu i który recytowałam co najmniej raz dziennie od czasu studiów na wydziale literatury, oczywiście tęskniąc za innym niebem.

Tuż przed zaśnięciem ku swojemu zdumieniu stwierdziłam, że obecność profesora zrobiła na mnie wrażenie i że z niecierpliwością czekam na jutrzejsze spotkanie. To było naprawdę dziwne.

Kiedy obudziłam się poirytowana kilka godzin później, w głowie majaczyła już inna myśl: co robić z tym dzieciakiem? Czy to ja popełniłam błąd, czy też wszystkie dzieci były podobne? Czytałam niedawno, że powstały programy, które automatycznie wyłączają komputery, bo młodzi ludzie już nie umieją tego robić. Może powinnam kupić coś takiego? Kerem w ogóle ze mną nie rozmawiał. Nie tylko ze mną – nie rozmawiał z nikim. Cała jego komunikacja przeniosła się do internetu.

Psycholog, do którego cudem udało mi się go zaprowadzić, określił to jako „strach przed życiem”.

– Zdziwiłaby się pani, jakie to częste u młodych – powiedział. – Świat jest teraz surowy i trudny. Zwłaszcza wielkie miasta. W szkołach panuje przemoc, niektóre inteligentne i wrażliwe dzieci w obawie przed zranieniem zamykają się w sobie, tworzą relacje online.

Leżąc na wznak, otworzyłam oczy. Musiałam coś przyznać sama przed sobą. Kilka dni wcześniej, w jedną z tych rzadkich niedziel, kiedy Kerem wyszedł z ojcem na miasto, otworzyłam jego komputer. Chciałam wiedzieć, czym się interesuje, i stanęłam twarzą w twarz z przerażającym światem. Byłam zaskoczona, jak wiele pornograficznych treści trafia do nastolatków. W każdym z takich filmów kobieta była poniżana, jej ciało miało jedynie służyć mężczyźnie.

Nieszczęsne dziewczyny raz po raz zmieniały pozy. Mężczyźni z filmów nie mieli obiekcji przed sprawianiem im bólu, duszeniem czy dręczeniem aż do łez, wymiotów i krwi. Kobietom wkładano do ust kulki, zakuwano je w łańcuchy, wiązano, okładano pejczami i zmuszano do seksu z końmi, psami, małpami i wężami. Były nawet filmy, w których wielu zwalistych mężczyzn gwałciło dziewczynkę. Oczywiście nie chodziło o ich preferencje, „rynek” tego wymagał. W przypadku filmów pornograficznych chyba najlepiej można zrozumieć, jak szkodliwym i ohydnym jest ten twór zwany rynkiem.

W tym świecie nie było miejsca na miłość, delikatność i troskę. Był miejscem pełnym przemocy sprzecznej z podstawowymi zasadami człowieczeństwa. Czy mój syn dorastał, poznając w ten sposób świat i kobiety? Czy tak zamierzał je traktować? Nie szanował mnie, bo należałam do poniżanego gatunku? To był chory świat. Czy widzowie, niczym narkomani, w poszukiwaniu coraz większych podniet zamierzali w końcu zabić te kobiety?

Otworzyłam strony, do których logował się mój syn. Nie znałam haseł, nie mogłam więc sprawdzić szczegółów, ale z przerażeniem zauważyłam, że było tam wszystko – od sposobów na łatwe samobójstwo po naukę konstruowania bomb. Kpiono tam ze wszystkiego, co powszechnie uznaje się za wartość; malowano świat nihilistyczny, pusty i niewart istnienia.

Po wyłączeniu komputera przeżyłam załamanie nerwowe. Tak wyglądał internetowy świat, który przywiązał do siebie mojego syna. Zupełnie obce nam piekło. Nauczyciele i rodzice próbowali dawać młodym jakieś odpryski wiedzy, tymczasem to tutaj odbywała się prawdziwa „edukacja”.

Jak można było przymykać na to oko? Dlaczego nikt nie przeciwdziała systemowi, który otwarcie drwi z ludzi, a miliony dzieciaków takich jak Kerem zmienia w nienormalnych, odizolowanych od społeczeństwa osobników o skłonnościach samobójczych?

Kiedy mówiłam o tym Ahmetowi, zmieniał temat, rzucając na odczepnego, że to chłopak, że młodość ma swoje prawa i żebym przestała się martwić. Zależało mu tylko na tym, żeby pozbyć się odpowiedzialności związanej z wychowywaniem dziecka i mieć więcej czasu dla swojej nowej dziewczyny.

Rozmyślanie o tym wszystkim musiało mnie zmęczyć, bo zapadłam w sen. Kiedy obudziłam się ponownie nad ranem, przypomniałam sobie o białym renault. Może naprawdę przesadzałam, a wszystko, co widziałam, było dziełem przypadku?

A jednak wyjrzałam przez okno. O tej porze ulica była cicha i wyludniona. Pod jedną z latarni zaparkowało białe renault, ale nie widziałam, czy ktoś siedział w środku. W drodze do domu zauważyłam przecież, że wokół pełno było samochodów tej marki. Tak jak pełno było bogactwa i biedy... Wróciłam do łóżka.

Dwie godziny później zadzwonił budzik, zaczęłam pospiesznie szykować się do pracy, próbując dobudzić Kerema. Nasza codzienna rutyna. Trzeba go błagać, żeby otworzył oczy aż do momentu, gdy musiałam wyjść z domu. Rozkręcałam dźwięk telewizora, odsłaniałam zasłony, włączałam światło. Bez skutku. Wiedziałam, że kiedy zamknę za sobą drzwi, wstanie i zamiast iść do szkoły, od razu siądzie przed komputerem. Czasami zachowywał się normalnie, wstawał na czas, pozytywnie reagował na moje próby wyprawienia go w porę na autobus, ale zdarzały się okresy, kiedy wszystko zmieniało się na gorsze.

W jeden z takich dni zadzwoniłam do Ahmeta.

– Twój syn nie chce wstać, nie chodzi do szkoły. Nie mam już siły, to też twoje dziecko. Przyjedź po niego! – powiedziałam.

Odparł, że spieszy się na zebranie i nie może rozmawiać. Ze złości się rozpłakałam.

Po trudnym poranku nie chciałam spóźnić się do pracy, pobiegłam więc prosto do dolmusza. Po drodze zamierzałam kupić obwarzanek i zjeść go z herbatą na uczelni. Nie miałam czasu na śniadanie.

Pod drzwiami mojego pokoju spotkałam Sulejmana.

– Dzień dobry. Mam sprawę.

– Wejdź.

– Jak leci? – zapytał z szerokim uśmiechem.

– W porządku. Mów, co masz do powiedzenia, spieszy mi się. Muszę zanieść rektorowi dokumenty.

– Właśnie o to chodzi...

– O co?

– Masz chody u rektora, a ja mam kuzyna, Husejna. Może szepnęłabyś słówko, żeby dał mu jakąś posadę? Może roznosić papiery, parzyć herbatę...

W końcu poznałam powód wczorajszej uprzejmości, przemknęło mi przez głowę.

– Nie mogę o to poprosić. Masz język, sam z nim porozmawiaj.

Popatrzył na mnie z urazą i gniewem. Chciałam zmienić temat.

– O jedenastej mamy być w hotelu – powiedziałam miękkim głosem. – O której wychodzimy?

– O dziesiątej – odparł zimno. Nie ze smutkiem, raczej z gniewem. Ale starał się to ukryć.

Ukryty gniew jest dużo bardziej niebezpieczny. Człowiek już w młodym wieku może się go nauczyć. Gniew nieujawniony jest problemem, który nie przemija. Jeśli zdarzyło ci się poczuć, że drugi człowiek skrywa swój gniew, należy mieć się na baczności. To uczucie może później stać się groźne.

Chyba popełniłam błąd, tak otwarcie komunikując, że mu nie pomogę. Na Bliskim Wschodzie sprawy załatwia się inaczej. Należało powiedzieć, że zrobię, co w mojej mocy. Wtedy nie miałabym problemu.

W rzeczywistości wcale nie musiałam rozmawiać z rektorem. Mogłam zwodzić Sulejmana miesiącami. Zadbać o to, żeby wiedziony nadzieją podlizywał mi się i traktował mnie z większym szacunkiem. Sprawić, żeby każdego wieczoru odwoził mnie do domu.

W końcu, gdy okazałoby się, że jednak nie załatwiłam kuzynowi posady, wciąż pozostawałabym dla Sulejmana ważna jako ktoś, kto się starał, chociaż bez skutku. Po jakimś czasie niektóre z jego zachowań w stosunku do mnie zdążyłyby zmienić się w nawyk.

Na Bliskim Wschodzie wrogość i przyjaźń często zamieniają się miejscami. Ale Sulejman nie był tylko człowiekiem Bliskiego Wschodu... Jak wszyscy Turcy był też człowiekiem Zachodu. Udawało mi się korzystać z obu tych jego cech.

Nigdy nie próbowałam takich sytuacji obracać na swoją korzyść, i dlatego po raz kolejny przeżywałam dyskomfort związany z życiem na pograniczu dwóch kultur. A raczej z tym, że nie żyliśmy całkowicie w żadnej z nich.

Spieszyło mi się, zostawiłam więc Sulejmana i usiadłam za biurkiem. Oddalił się, zabierając ze sobą swój ukryty gniew.

Zaczęłam pospiesznie przeglądać wiadomości przysłane przez agencję. Rutyna każdego poranka. Wyszukiwałam informacje na temat uniwersytetu i samego rektora, drukowałam je, zaznaczałam te najważniejsze i zanosiłam rektorowi w teczce.

Znalazłam kilka krótkich notek na temat profesora Wagnera. Po południu miał wygłosić wykład na uniwersytecie.

Podnoszę głowę na dźwięk szeptu stewardesy, która pyta, czy czegoś nie potrzebuję. Trzyma mój pusty kieliszek i patrzy z lekkim uśmiechem. Czeka na odpowiedź. Nie zauważyłam, kiedy ta wysoka blondynka w niebieskim uniformie podeszła i wyjęła mi kieliszek z dłoni. Tym razem jest bardziej uprzejma.

Dziękuję i odpowiadam, że niczego nie potrzebuję. Nie mam siły na więcej porto. Nogi zaczęły mi drętwieć. Powinnam zrobić przerwę w pisaniu, ruszyć się, iść do toalety i napić się wody.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki