37,90 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 358
Data ważności licencji: 7/19/2029
Copyright © Bożena Gałczyńska-Szurek
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Katarzyna Dubois
Korekta
Joanna Podolska
Aleksandra Krzemińska
Projekt okładki
Iza Szewczyk
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2025
eISBN 978-83-68560-17-6
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
I
Niebieski Star[1] o dziewiątej wieczorem zatrzymał się w Zamościu przed kinem o wdzięcznej nazwie Stylowy. Wypluł na chodnik stłoczonych w środku pasażerów, spoconych i ogłuszonych hałasem. Wątpliwej urody autobus, zbudowany na podwoziu ciężarówki, spełniał w wyzwolonym kraju ważne zadanie. Umożliwiał obywatelom i obywatelkom powojennej Polski Ludowej podróżowanie. Rejs z Warszawy na wschód odbywał się raz w tygodniu i właśnie z tej możliwości skorzystała Celina, by dotrzeć do Zamościa.
W drodze mozolnie pokonywanej przez pojazd kluczący poza miastami wśród furmanek towarzyszyły jej widoki miasteczek i wsi odradzających się po zniszczeniach wojennych. Odremontowane domostwa mimo upływu czasu sąsiadowały nadal z ruinami i lejami po bombach. To oczywiście nie było w stanie zaszokować warszawianki. Niedawno otwarty w stolicy Pałac Kultury i Nauki[2] sąsiadował przecież wciąż z gruzami odbudowującej się Marszałkowskiej. Górował architekturą kojarzącą się z sowietami nad kikutami kamienic o oczodołach pozbawionych okien. W kawiarniach i na targowiskach żartowano z jego pochodzenia, a „ulica” z miejsca ochrzciła dar wujka Stalina żartobliwą ksywką „Pekin”. Budowla inspirowała mieszkańców miasta stołecznego do kpin, i nic w tym dziwnego. W miejscu, które jak żadne inne przypominało okrucieństwa niemieckiego faszyzmu, niełatwo było żyć. Otoczenie nadal kojarzyło się z minionymi walkami.
Tymczasem cel podróży młodej kobiety uosabiał senny prowincjonalny spokój. Zabudowy Zamościa wojna nie dotknęła przecież w takim stopniu, jak Warszawy. Pasażerka, dosłownie wypchnięta przez współtowarzyszy na chodnik, była pod wrażeniem. Perła renesansu prezentowała się całkiem nieźle. Przypominała widoczki ze świątecznych, przedwojennych kartek pocztowych, które przechowywała w kredensie jej babcia.
Cela, będąc już na zewnątrz, odetchnęła głęboko po kilku godzinach nużącej jazdy.
– Ech, co za powietrze! Co za widok! – szepnęła pod nosem.
Niemal natychmiast dobiegł ją zrzędliwy głos bileterki:
– A paniusia co tak wzdycha? Walizkę trzeba z drogi zabrać. Z autobusu wyjść nie można.
Korpulentna pracownica przewoźnika wychyliła głowę z pojazdu. Spod przyklejonej do czoła przetłuszczonej grzywki przypatrywała się warszawiance z wyraźną niechęcią. Na jej pospolitej urody obliczu malowała się złość.
– A, tak, tak. Już zabieram.
Niesforna pasażerka skoczyła w kierunku bagażu porzuconego przed wejściem do Stara. Szarpnęła za rączkę i z trudem odsunęła go na bok. Następnie udało się jej pokonać krawężnik i odniosła sukces. Waliza, zwracająca uwagę ciemnobrązową barwą tektury i metalowymi okuciami na rogach, znalazła się na chodniku. Postawiona wśród tobołków i skromnych zawiniątek przyciągała teraz uwagę przypadkowych przechodniów. Kłopot polegał na tym, że była ciężka i duża, a jej właścicielka słusznie podejrzewała problemy z przemieszczaniem się z nią po mieście.
Pamiętała Zamość, owszem, z czasów poprzedzających wojnę. Orientowała się mniej więcej, w jakiej odległości znajduje się cel jej wyprawy. Nie był zbyt daleko. Nie miała jednak pomysłu, jak do niego dotrzeć. W efekcie, po długim i męczącym dniu, na samą myśl o dźwiganiu ciężaru wszystkiego się jej odechciewało. Dodatkowo przeprowadzona w drodze analiza sytuacji i szans powodzenia misji, z którą przybyła na Roztocze, wypadła kiepsko. To też nie nastrajało optymistycznie.
Celina realizowała pomysł szalony i ryzykowny. Z tego powodu w drodze ogarniały ją różne wątpliwości. Miotały nią skrajne emocje. Dodatkowo każde spojrzenie za okno podczas trwającej kilka godzin podróży przywoływało przykre wspomnienia. Przed oczyma młodej kobiety przesuwały się burzliwe obrazy minionych zdarzeń i bliskich jej ludzi, którzy stracili na tych terenach życie nie tylko w wojennej zawierusze. Pod powiekami piekły z trudem powstrzymywane łzy. Na szczęście praktyka wyniesiona z działalności konspiracyjnej zrobiła swoje. Kilka głębszych oddechów dla opanowania emocji, skupienie uwagi na doraźnych działaniach i znowu była sobą.
Najbardziej kłopotliwy w momencie osiągnięcia celu podróży był rozmiar bagażu przywiezionego do Zamościa i jego waga. O dziwo, ten problem rozwiązał się sam.
– Oj! Widzę, że ciężkie te klamoty szanownej pani. Może mógłbym w czymś pomóc? – Raptem usłyszała dobiegający zza pleców męski głos i obiekt utrapienia, uniesiony z chodnika, w jednej chwili przestał być problemem i przechodniów, i współpasażerów podróży.
Po tym fakcie zaskoczona młoda kobieta wykonała półobrót na pięcie i jej wzrok napotkał roześmiane oczy warszawskiego bikiniarza[3]. Wysoki barczysty młodzieniec, nietypowo ubrany, byłby zapewne ozdobą każdej stołecznej ulicy. Tutaj wyglądał jak cudak.
Niewiarygodne! A ten skąd się tu wziął? – zastanawiała się. Prawdopodobnie przybyli do Zamościa tym samym hałaśliwym Starem, ale pochłonięta swoimi myślami, nie zwróciła na niego uwagi. Teraz uśmiechnęła się szeroko. Miała powód, by nie zniechęcać uprzejmego przystojniaka. Zerkała zestresowana na swoją pokaźną walizę.
– Jest pan zamościaninem? – zapytała grzecznie. Upewniła się przezornie, czy wybór pomocnika jest trafiony.
– Tak, choć wyglądam jak rasowy warszawiak. Co nie? Dobrze mówię? – Mrugnął do niej zawadiacko.
– O, tak, tak! – przytaknęła skwapliwie i szczerze, bo facet zupełnie nie pasował do otaczającego ich prowincjonalnego tła. Jego barwny image reprezentował wszystko to, co nie podobało się władzy ludowej. Prawdę mówiąc, szczególnie w takim miejscu jak Zamość, aż strach było się przechadzać w jego towarzystwie. Celina jednak nie miała wyboru.
O Jezu jedyny! Jezu jedyny! – ubolewała w myślach, uśmiechając się mimo wszystko przymilnie do chłopaka. Jeśli zależało jej na nierzucaniu się w oczy, a zależało, to oczywiście nie był najlepszym wyborem na kompana spaceru po niewielkim mieście. Jego wygląd bowiem zwracał powszechną uwagę. Uosabiał fascynację kulturą zgniłego zachodu, czego rządzący Polską komuniści nie tolerowali. Irytujące dla przedstawicieli tyrańskiej władzy było w nim wszystko. Pofarbowane na czarno włosy zaczesane na czubku głowy w charakterystyczny kaczy kuper, elegancka marynara w kratkę, zapewne dar ciotki z Ameryki, i jaskrawy krawat w kolorowe egzotyczne wzory. Wąskie, przykrótkie spodnie, buty na grubej podeszwie i płaski kapelusik zwany naleśnikiem, który chłopak dzierżył chwilowo pod pachą, też nie były elementami stroju preferowanymi przez sympatyków Stalina. Było oczywiste, że u gościa odzianego tak prowokacyjnie ideologia Marksa, Engelsa i doktryny Lenina nie mają szans.
Przebywanie z tym cudakiem mogło ściągnąć kłopoty na każdego, kto się z nim przechadza. Choćby tylko kontrolę dokumentów, a przy tym, jeśli zacznie się wygłupiać, to, nie daj Boże, i kontrolę bagażu. Na samą myśl o tym, że ktoś mógłby zajrzeć do walizki, Celina z nerwów cała się spociła. Nie przestawała jednak szukać w myślach sposobu rozwiązania swoich problemów. W końcu samodzielne użeranie się z pokaźnym ciężarem też się jej nie uśmiechało.
– Wybieram się w okolice Orlicz-Dreszera. – Ostatecznie z ust kobiety, mimo różnych wątpliwości, padła nie tyle informacja, co propozycja wspólnej wyprawy.
Przystanął. Przez chwilę patrzył na nią uważnie, potem ruszył przed siebie, ale nadal się nad czymś zastanawiał.
Co jest? Co go tak zaskoczyło? Zaniesie mi tę cholerną walizkę na miejsce czy nie? – zaniepokoiła się w myślach.
– Dobrze się składa, że taki jest cel podróży pięknej pani, bo akurat idę w tym samym kierunku – rozwiał jej obawy.
– Ładnie z twojej strony, że mi pomożesz. Celina jestem – przedstawiła się. – A tak ogólnie, to trochę znam Zamość.
– Stefan – zrewanżował się natychmiast za skrócenie dystansu. – A tak ogólnie, to może i znasz Zamość, dziewczyno – uśmiechał się pod nosem – ale raczej niedokładnie.
Posłała mu pytające spojrzenie. Czuła, że zaraz wyjaśnią się wątpliwości widoczne na jego obliczu.
– Widzę, że dawno nie odwiedzałaś miasta.
– To prawda, dość długo mnie tu nie było – przyznała. – I co z tego?
– A to, że banalnie brzmiące nazwy ulic takie jak Grodzka czy Orlicz-Dreszera są już przeżytkiem. Na zabytkowej, renesansowej starówce mamy teraz ulicę imienia Lenina, wielkiego wodza komunistów radzieckich. Tak, tak, właśnie tak – podkreślił, obserwując z ukosa jej zaskoczoną minę. – A zamiast Orlicz-Dreszera jest pięknie brzmiąca ulica Dzierżyńskiego. I tam właśnie zmierzamy – dodał. – Tylko ci wyjaśniłem, żebyś nie popełniła przypadkowo faux pas przy funkcjonariuszu Milicji Obywatelskiej[4] albo, nie daj Boże, przy jakimś tajniaku – kpił. – Za mniejsze pomyłki przesłuchiwali już ludzi w miejscowym Urzędzie Bezpieczeństwa. Trwa przecież ustawiczna pogoń za zdrajcami ojczyzny i wrogami komunizmu.
– O, Jezu! – wyrwało się Celinie. – Dziękuję za pouczenie. Jest aż tak źle? – Zaniepokojona odruchowo rozejrzała się wokoło.
Mężczyzna wybuchnął głośnym śmiechem.
– Nie, nie jest. Trochę cię tylko nastraszyłem. – Mrugnął zawadiacko.
Był nie tylko prowokacyjnie ubrany, ale i niepoprawny światopoglądowo. Nie wykazywał się też ostrożnością, skoro podzielił się z nią po kilku minutach znajomości swoimi wywrotowymi poglądami. Potrafił zaimponować, jednak gorzej niż na niego trafić nie mogła. W sytuacji Celiny podobna znajomość na dłuższą metę była wykluczona, co nie znaczyło wcale, że się z dziwacznie ubranym gościem w głębi duszy nie zgadzała.
– A można wiedzieć, co taka urocza światowa dama zamierza robić na prowincji? – nagle zmienił temat. – Niech zgadnę. Odwiedziny dalekiej rodziny?
– Dalekiej? Dlaczego dalekiej? – Zaciekawił ją.
– Bo jak z Warszawy, to dalekiej. Zresztą, stąd wszędzie daleko – podsumował filozoficznie przemyślenia.
Parsknęła śmiechem.
– Przyjechałam do pracy.
– Fju, fju – gwizdnął. – Niełatwo teraz znaleźć na wschodzie Polski dobrą pracę dla kobiety. – Pokiwał głową z ubolewaniem.
Ciekawe, kim jest? – zastanawiał się, zerkając co chwilę z ukosa na towarzyszkę spaceru. Taksował ją wzrokiem od góry do dołu, ale ciężko mu było coś wywnioskować. W przeciwieństwie do niego wyglądała bowiem całkiem zwyczajnie. Jej ubranie, choć dobre gatunkowo, nie przyciągało uwagi. Szeroka spódnica za kolana, płaszcz wyglądający z pozoru na męski, z mocno watowanymi ramionami, i granatowy beret z antenką nie wyróżniały jej wśród mijających ich przechodniów.
Prezentowała się zupełnie inaczej niż większość młodych kobiet epatujących seksapilem, które znał Stefan. Nieznajoma nie ukrywała pod obszernym prochowcem pulchnej, apetycznej sylwetki. Choć nie nosiła szpilek i nie miała włosów pofarbowanych na blond, jej strój mimo wszystko reprezentował aktualne trendy. Całym swoim wizerunkiem wpisywała się we wzorce kobiecej urody zaczerpnięte od gwiazd wielkiego ekranu, z tym że ostrzyżona jak chłopiec, wysoka, szczupła i ciemnowłosa była przeciwieństwem blondynek zachwycających kobiecością, zrobionych na Marilyn Monroe.
– Taka delikatna dziewczyna przyjechała do Zamościa ze stolicy do pracy? Ciekawe. Przy Dzierżyńskiego stoją same eleganckie wille. Byle kto tam nie mieszka – prowokował towarzyszkę spaceru do zwierzeń.
– Nie przyjechałam, by tu zamieszkać – rzuciła oschle. – To znaczy, nie tylko po to. Nie jestem też warszawianką. Urodziłam się na Roztoczu. – Postanowiła uwolnić go od domysłów, ale chyba popełniła błąd. Otworzyła istną puszkę Pandory. Zaczęło się przepytywanie.
Zaciekawiony znowu przystanął.
– Rozumiem. W takim razie kilka kwestii mamy już wyjaśnionych. Teraz nurtuje mnie pytanie, kim jest osoba, która zamieszka w dzielnicy willowej? Opiekunką do dzieci? Może sekretarką? – kombinował ze zmarszczonym czołem. Powoli ruszył przed siebie.
Celina uśmiechała się enigmatycznie, ale milczała.
Właśnie minęli tory kolejowe i skręcili w ulicę ocienioną wysokimi drzewami o pięknie ukształtowanych koronach. Znaleźli się wśród budynków poukrywanych za wysokimi ogrodzeniami.
– Więc? – bezskutecznie domagał się odpowiedzi na zadane pytania.
Wciąż nie reagowała, co sprowokowało kolejne naciski:
– Czyżby moje poświęcenie nie zostało docenione? – Potrząsał ciężką walizą, użalając się nad sobą żartobliwie. – Jestem z natury bardzo ciekawski, ale w tej chwili oczekuję tylko kilku informacji za bezinteresowną pomoc – marudził.
– Moja przyszła praca to nic szczególnego. Żadne prestiżowe zajęcie jak te wymienione przez ciebie. Nic takiego – skapitulowała zniecierpliwiona.
– Nie?
– Ano nie. Będę gosposią. Pranie, gotowanie, sprzątanie i takie tam – westchnęła.
– Aha! A daleko jeszcze do końca naszej wędrówki?
Nie było sensu ukrywać przed sympatycznym, przypadkowo poznanym mężczyzną tak oczywistych faktów jak cel podróży, skoro już do niego dotarli.
– Wydaje się, że to właśnie tutaj – stwierdziła, rozglądając się po numeracji domów. – Posesja numer trzynaście.
– No, nieee! Niemożliwe! – zaprzeczył odruchowo i uśmiechnął się szeroko.
Był pewien, że smukła, sympatyczna warszawianka myli się co do adresu. Nie mogła przecież zmierzać tutaj. Jakiekolwiek inne miejsce w Zamościu mogło być prawdopodobnym celem jej podróży – to nie.
– Ależ tak. Nie mam pojęcia, dlaczego podano mi nieaktualną nazwę ulicy, ale na pewno chodzi o dom Tadeusza Kotarskiego. Mieszka pod trzynastką – upierała się przy swoim. – Mam zapisany na kartce numer posesji i nazwisko jej właściciela. Nauczyłam się tych danych na pamięć.
Nie spodziewała się, że przygodnie poznany mężczyzna będzie wiedział coś na temat jej przyszłego pracodawcy, ale skoro zasugerował, że jest inaczej, czekała na jego kolejną reakcję. Ta okazała się gwałtowna.
Postawił bagaż na chodniku, podszedł do Celiny i stanął z nią twarzą w twarz. Dosłownie zesztywniał, taksując towarzyszkę spaceru przenikliwym spojrzeniem. Jego beztroski ton ulotnił się momentalnie. Lustrując teren za plecami kobiety, jakby się spodziewał, że ktoś może być w pobliżu, co było kompletnym absurdem, ściszył głos:
– Czy ty masz pojęcie, dziewczyno, o kim mowa? Wiesz, co tam jest? Kto mieszka pod adresem, który podałaś? – Pokazał głową na pobliską posesję.
– Tadeusz Kotarski.
– Taak! A zdajesz sobie sprawę z tego, co to za jeden? – wysyczał.
Milczała.
– Tak czy nie?
Wykrzywiła twarz w porozumiewawczym uśmiechu.
– Na miłość Boską, więc wiesz, i co? Nie możesz sobie znaleźć innej pracy? To jest bardzo niebezpieczny typ. Bardzo! – wyszeptał.
Szybko zrozumiała, jak bezcenna jest rutyna nabyta w konspiracji. Poczuła dreszcz emocji na plecach, ale zareagowała spokojnie.
– Dziękuję za pomoc. Za rady też. Dotarliśmy na miejsce, dalej pójdę sama. Już sobie poradzę – zapewniła, widząc w jego oczach wahanie. – Porządny facet z ciebie, ale wątpię, byśmy się jeszcze kiedykolwiek spotkali – oznajmiła koniec wspólnego spaceru, z trudem podnosząc z jezdni ciężką walizę. – Dziękuję za pomoc – powtórzyła jeszcze raz dobitnie. – A teraz już idź. Idź już – nalegała, taszcząc swój bagaż w kierunku metalowej furty posesji z numerem trzynaście.
Nie oczekiwała ani odpowiedzi, ani tym bardziej pożegnania ze strony towarzysza. Jednak naciskając dzwonek zainstalowany na ogrodzeniu, wiedziona przeczuciem, że wciąż za nią stoi, odwróciła głowę, by raz jeszcze na niego spojrzeć. Czuła, że jest z tyłu i nie myliła się. Stał w miejscu, w którym go zostawiła. Wciąż się do niej uśmiechał. Krzyknął niezbyt głośno:
– Uważaj na siebie!
– O, tak, tak! – zapewniła, czekając na odzew z posesji. Jednak mimo niemiłosiernego hałasu, który powodował dzwonek, na podwórku panowała cisza. Po kilku próbach przywołania kogoś do wejścia, ostatecznie odruchowo nacisnęła na klamkę furty, która natychmiast ustąpiła pod naporem jej ramienia.
– Kurczę! – mruknęła pod nosem, gdy okazało się, że brama wcale nie była zamknięta. Nieco zdezorientowana, uznała okoliczności swojej wizyty za dziwne, po czym pchnęła metalowe wrota. Bez przeszkód wkroczyła na podjazd przed sporym domem.
Gdy zniknęła za ogrodzeniem, Stefan zawrócił na starówkę, rozmyślając o ich spotkaniu. Była bardzo intrygującą osobą. Zachwycił go jej lekko schrypnięty, niski głos i zgrabna, wysoka sylwetka. Była inna od wszystkich kobiet, które znał. Z wyglądu subtelna jak mimoza – uśmiechnął się do swoich myśli. Jednak były to tylko pozory – jej uważne spojrzenia posyłane od czasu do czasu w jego kierunku i chłodne błyski w pięknych brązowych oczach przeczyły pierwszemu wrażeniu. To, i było jeszcze coś. Wbrew wygłoszonym zapewnieniom, do kreowanego przez nieznajomą wizerunku gosposi na dorobku nie pasowały jej ręce. Wypielęgnowane zadbane dłonie o długich palcach, ze starannie opiłowanymi paznokciami, nie wyglądały jak ręce pracownicy fizycznej. Właśnie zadbana dłoń spoczywająca na pasku niewielkiej torebki zwisającej z ramienia Celiny zwróciła uwagę Stefana.
A może to o niczym nie świadczy? – rozmyślał. Czasy są ciężkie. Inteligenci z konieczności imają się nietypowych dla siebie zajęć. Być może okoliczności życia zmuszają ją do podjęcia pracy fizycznej? Tak, tak, to jest możliwe, ale coś innego jest pewne. Niezwykła z niej kobieta. Znowu się uśmiechnął. Rozpamiętywał każdy szczegół krótkiego spaceru. Wiele ciekawych spostrzeżeń zrodziło się w jego głowie. Był tak zajęty analizowaniem spotkania z poznaną warszawianką, że nawet nie zauważył, kiedy dotarł do swojego mieszkania. Zanim otworzył drzwi, przystanął i oparł się o nie obiema rękami. Na chwilę zastygł w tej dziwacznej pozycji. W głowie wciąż tłukły mu się słowa Celiny: „Porządny facet z ciebie, ale wątpię, byśmy się jeszcze kiedykolwiek spotkali…”.
– Ech! – westchnął, szczerze rozbawiony wspomnieniem takich zapewnień. – Porządny facet to może ze mnie i jest, a spotkamy się prędzej, niż sądzisz – zaśmiał się w głos. Zrobiła na nim duże wrażenie.
[1] Star N50 był pierwszym powojennym autobusem polskiej konstrukcji.
[2] Władysław Broniewski nazwał budowlę w sercu Warszawy „koszmarnym snem pijanego cukiernika”.
[3] Bikiniarze stanowili subkulturę młodzieżową funkcjonującą w Polsce do końca lat pięćdziesiątych. Cechowała ją fascynacja jazzem i kulturą amerykańską.
[4] Formacja policyjna powołana w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej (PRL) do walki z przestępczością i zapewnienia bezpieczeństwa publicznego. Aktywnie wykorzystywana również do utrzymania systemu państwowego. Milicja Obywatelska funkcjonowała w Polsce Ludowej oraz krótko (w trakcie transformacji ustrojowej) w III Rzeczypospolitej, po czym została zastąpiona przez Policję.
II
Celina, gdy tylko Stefan zniknął jej z oczu, uznała epizod ich spotkania za nieistotny. Bardziej niż towarzysz spaceru ciekawiło ją, dlaczego metalowa furta prowadząca do posesji z numerem trzynaście nie była zamknięta. W domu takim jak ten nie powinno się to zdarzyć. Przemierzała alejkę wiodącą do drewnianego ganku. Wokoło panowała cisza. Dom otaczał duży zadbany ogród. Widok był ładny i nie pasował do wizerunku osoby, która miała ją zatrudnić.
Widać było upodobanie gospodarza do pięknych roślin. Co za wyszukany gust, przy tak podłej profesji – ironizowała w myślach. Miała mieszane uczucia i była coraz bardziej ciekawa człowieka, który mieszka pod numerem trzynastym.
Rozpościerał się przed nią widok iście sielski. Zamość nie wyglądał tak, jak większość miast w Polsce dotkniętych przez działania wojenne. Z rozrzewnieniem patrzyła teraz na bzy rosnące wzdłuż wysokiego muru otaczającego domostwo, na owalny klomb królujący pośrodku podwórka pełen kolorowych kwiatów i na krzewy śnieżnobiałych hortensji, które otulały budynek i obrośnięty dzikim winem ganek. Wytworny wygląd posesji kłócił się kompletnie ze złą sławą zajęcia uprawianego przez jej właściciela. Przywoływał wspomnienia wiejskiego domu babci Karoliny. Domu, który po wybuchu niemieckiej bomby w czterdziestym trzecim roku przestał istnieć.
Ten, kto tu mieszka, a podobno mieszka tu sam, przede wszystkim posiada duszę prowincjusza i zamiłowanie do wsi. Czyli pochodzenie ma raczej chłopskie niż robotnicze. Tak czy owak, dla obecnej władzy liczący się komunistyczny proletariusz. Po farsie ostatnich wyborów parlamentarnych bezcenny trybik aparatu władzy – zdiagnozowała w myślach.
Powoli, uginając się pod ciężarem swojej pokaźnej walizy, krok za krokiem zmierzała od furty wejściowej w kierunku zabudowań. Interesujące rozważania na temat gospodarza willi zostały jednak przerwane.
– Stój! Nie ruszaj się! – usłyszała nagle zza pleców, ale gorsze było co innego. Poczuła na karku dotknięcie zimnego metalowego przedmiotu. Przeszedł ją dreszcz od stóp do głów. Znała to uczucie, pamiętała je z czasów okupacji. Przezornie natychmiast znieruchomiała. Akurat takiego przyjęcia się nie spodziewała mimo nienajlepszej sławy miejsca, do którego przybyła. Nie wyglądało to zachęcająco.
Na szczęście zaraz po przerażającej komendzie na żwirze zaskrzypiały kroki i jej prześladowca stanął przed nią, chowając broń do kabury. Przemknęło jej przez głowę, że taki smarkaty olbrzym, osiłek o obliczu nieskalanym intelektem, to z pewnością nie jest Kotarski. Szczeniak chciał się popisać, pokazać, jaki jest ważny, i udało mu się. Zaskoczył ją i przestraszył. Celinę ogarnęła złość. A to gnojek jeden – pomyślała.
– Czego tu szukasz? Jak tu weszłaś?
– Chyba widać, że przez otwartą bramę – odparła, z trudem hamując irytację.
– Uhm. A czego tu szukasz? – powtórzył.
– Chcę rozmawiać z kapitanem Kotarskim.
– Ha, ha, ha! Dobre! – wybuchnął głośnym śmiechem.
Przypatrywała mu się w milczeniu. Czekała, aż się uciszy.
– Chcę rozmawiać z kapitanem Kotarskim – powtórzyła cicho i spokojnie.
– I co? Myślisz, że ktoś taki jak ty może wejść na jego teren i tak po prostu zażądać rozmowy z nim? – kpił, bawiąc się kaburą swojego pistoletu.
Tego było już za wiele. Teraz młodą kobietę ogarnęła wściekłość. Jeśli szczeniak się spodziewa, że ją jeszcze raz przestraszy, to się srogo zawiedzie.
– Gówno cię obchodzi, co myślę. Idź natychmiast do swojego szefa – wydęła pogardliwie usta, mierząc go wzrokiem – i powiedz mu, że przyszła Celina Szczerbicka. Tylko tyle. I pospiesz się! Zrozumiałeś?
Przygłup osłupiał. Chyba nie od razu zrozumiał polecenie i nic w tym dziwnego. Miejscowi przezornie omijali teren Kotarskiego szerokim łukiem, dlatego dzisiaj nawet nie zamknął bramy po wyjeździe swoich kolegów do Lublina. Najbliżsi sąsiedzi też się obawiali mieszkańców spod trzynastki, a ta tutaj do niego takim tonem? Rzucił kobiecie wściekłe spojrzenie. Był o krok od gwałtownej reakcji. Zamierzał zachować się zgodnie ze swoim porywczym usposobieniem i pokazać nieproszonej tu obywatelce, gdzie jest jej miejsce, jednak coś go powstrzymało. Pewność i ironia bijące z jej oczu ostudziły zapał. Zacisnął odruchowo pięści, ale po chwili zastanowienia ruszył w kierunku domu.
– Czekaj tu! – warknął wściekły.
– Skoro tak uprzejmie prosisz – mruknęła, spodziewając się, że wróci w pogodniejszym nastroju.
I rzeczywiście, po chwili zachowywał się zupełnie inaczej. Stanął przed nią znowu, obciągnął wzdłuż tułowia czarną skórzaną kurtkę, jakby dla dodania sobie powagi. Starannie unikając kontaktu wzrokowego, wymamrotał cicho:
– Możesz wejść. To znaczy, pan kapitan prosi.
– Aha! – uśmiechnęła się pod nosem ironicznie. Teraz czekała ją już tylko rozmowa z Kotarskim. Była go bardzo ciekawa.
*
Oficer okazał się wysokim, przystojnym mężczyzną w średnim wieku o ciemnych włosach lekko przyprószonych siwizną. Stał przed swoim biurkiem ubrany w białą koszulę rozpiętą pod szyją i czarne garniturowe spodnie. Marynarka przewieszona byle jak przez oparcie stojącego obok niego krzesła wyglądała na uszytą z materiału doskonałego gatunku. Nie umknęło uwadze jego gościa, że nie tak ubierają się proletariusze w powojennej Polsce.
Mężczyzna wpatrywał się w jakiś dokument, który miał przed sobą, usiłując trafić potężną słuchawką na widełki czarnego aparatu telefonicznego. Nie powiodło się. Ostatecznie rzucił przeglądane papierzyska na blat biurka, odłożył słuchawkę na miejsce i dopiero wtedy odwrócił się w kierunku przybyłych. Bez słowa wskazał Celinie na krzesło przed sobą i wymownym gestem z wyrazem źle maskowanej niechęci odprawił jej towarzysza.
– Aha, więc wreszcie pani dotarła!
Obserwował uważnie siedzącą przed nim kobietę. Usiadł bezceremonialnie na krześle, które przystawił sobie vis-à-vis Celiny i taksował ją zaciekawionym spojrzeniem. Był niemniej zaskoczony jej wiekiem i wyglądem niż ona jego osobą i otoczeniem, które tu zastała. Zdecydowanie nie była w jego typie. Niestety nie sprawiała też wrażenia wiejskiej kobieciny, której oczekiwał od kilku dni, a która miała mu usługiwać.
– Przepraszam za opóźnienie mojego przyjazdu. Z Warszawy do Zamościa jest tylko jedno połączenie w tygodniu – tłumaczyła się.
– Z Warszawy?! – wykrzyknął. – Sądziłem, że jest pani krewną przyjaciółki mojej matki. Że pochodzi z Kraśnika.
– W Kraśniku mieszka moja ciocia, ale cała reszta naszej rodziny też wywodzi się z Roztocza – wytłumaczyła skwapliwie. – Wojnę przeżyłam w Lublinie, a w Warszawie przebywam dopiero od kilku lat, proszę pana.
Kotarski wstał z krzesła i ruszył w kierunku okna. Przez chwilę obserwował coś przed domem. Długo milczał, zanim się odezwał.
– „Panie kapitanie” – mruknął ostatecznie w jej kierunku, gdy po chwili znowu stanął przodem.
– Słucham? – wyrwało się Celinie.
– Proszę się do mnie zwracać „panie kapitanie” – zganił jej swobodny ton.
– Aha! Oczywiście, że tak… oczywiście, panie kapitanie – poprawiła się natychmiast.
– No, cóż – gospodarz wreszcie dał upust swoim wątpliwościom – spodziewałem się kogoś starszego, bardziej doświadczonego. Czy ja wiem? Ile pani ma lat?
– Trzydzieści pięć.
– No właśnie! – wykrzyknął, jakby wiek Celiny, był jakimś przestępstwem. – Pani jest jeszcze bardzo młoda. Oczekiwałem osoby starszej, najlepiej samotnej. Potrzebuję gosposi, sprzątaczki, kucharki. Czy pani jest w stanie pracować fizycznie? Ogarnąć tak duży dom? – dopytywał, a wyraz jego twarzy nie pozostawiał złudzeń, że w to wątpi.
– Ależ ja jestem samotna – w końcu udało się wtrącić kobiecie.
Machnął tylko wymownie ręką.
– W tej chwili może tak.
Nadal przyglądał się jej ze skwaszoną miną. Na kilometr było widać, że nie uważa jej za odpowiednią kandydatkę do przejęcia obowiązków po zmarłej służącej.
Miała jakieś pięć minut, by go przekonać, że się myli. Tylko tyle, by uratować plan, który zamierzała przeprowadzić. W takiej intencji wspięła się na wyżyny swoich negocjacyjnych umiejętności. Wyprostowała plecy, wyciągnęła szyję i popatrzyła mu z empatią prosto w oczy.
– Znam się na prowadzeniu domu. Będę perfekcyjną gosposią, bez obaw. Bardzo mi zależy na tej posadzie. Proszę o szansę – zaczęła przekonywać.
W jednej chwili z kobiety przedsiębiorczej i gotowej na wszystko, by osiągnąć zamierzony cel, a przecież taką była jeszcze przed chwilą na podjeździe tego domu, przeistoczyła się w nienaganną podwładną.
Na moment przyciągnęła jego uwagę przymilnym tonem, którego się po niej nie spodziewał. Przypatrywał się zaciekawiony jej wystudiowanej pozie. Zaskoczyła go. Miał wrażenie, że na jego oczach dokonuje się przeobrażenie kobiety siedzącej przed nim. Niezbyt zainteresowany tym, co ma do powiedzenia, mimo wszystko z zagadkowym uśmiechem słuchał wygłaszanych deklaracji.
– W stolicy pracowałam przez kilka lat w Hotelu Europejskim. Najpierw jako pokojówka: zmywanie, sprzątanie, prześcielanie, obsługa pralni. Potem kompletowałam nakrycia i przystrajałam stoły w restauracji, a przez ostatnie dwa lata pomagałam szefowi kuchni. Zostałam nawet jego prawą ręką, zatem mam sprawdzone umiejętności kulinarne. Sporo umiem – wyrecytowała bez tchu. Mogła z czystym sumieniem opowiedzieć wszystko o swoim ostatnim miejscu zamieszkania i umiejętnościach nabytych w hotelu. Akurat to było szczerą prawdą.
– Ciekawe, nawet bardzo – przyznał, gdy skończyła, ale było widać, że jego krytyczny stosunek do zatrudnienia jej nie uległ zmianie. Mimo zapewnień o świetnych kwalifikacjach tylko przez moment był widocznie zaciekawiony zaprezentowanym mu monologiem. Po chwili znowu spoglądał na swojego gościa bez przekonania. Znudzony rozmyślał i bawił się wyciągniętym z kieszeni ołówkiem.
Nie tak sobie wyobrażał następczynię staruszki, która od lat doglądała jego domu, dlatego się wahał. Jednak skoro ta kobieta już tu była i w dodatku z polecenia matki, to raczej znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Wdowa po Józefie Kotarskim uważała bowiem, że tylko ona wie, co jest najlepsze dla jej dzieci. I oczywiście pierworodny Heleny Kotarskiej miał świadomość, że dla świętego spokoju powinien przynajmniej dać szansę pracy warszawiance, którą do niego przysłała. Skoro już podczas pogrzebu przyjaciółki wymieniła nazwisko Szczerbickiej jako właściwej kandydatki na następczynię zmarłej, z obiekcjami kapitana na ten temat byłby raczej problem. Generalnie z mamuśką nie było żartów. Pyskata z natury nigdy nie odpuszczała. Zaniepokojona sytuacją syna mogła w każdej chwili nieproszona zjechać do Zamościa, by mu osobiście poprowadzić dom. I Tadeusz Kotarski był pewien, że każda inna opcja jest od takiej lepsza. Nikt, absolutnie nikt nie potrafił tak skutecznie jak mamusia uprzykrzyć mu życia.
– Dobrze. Przyjmę panią na okres próbny. I tak nic innego w tej chwili nie wymyślę. Potem zobaczy się – zareagował roztropnie na swoje przemyślenia. – Jutro wyjeżdżam do Warszawy. Zabieram, rzecz jasna, swoją ochronę. Trzeba tu przywrócić w miarę możliwości porządek, bo willa wygląda po nagłej śmierci mojej poprzedniej pomocy domowej jak chlew. Proszę, co się da, doprowadzić do ładu i udowodnić swoje kwalifikacje. W poniedziałek wieczorem, po powrocie, chętnie zjem ciepłą kolację. Wtedy dokończymy naszą rozmowę. Na czas mojej nieobecności zajmie pani mieszkanie swojej poprzedniczki, Honoraty. To jest dobra wiadomość, ale jest też zła.
Rzuciła mu niespokojne, pytające spojrzenie.
– No cóż. Zostawię tu do pomocy Franka. Ktoś przecież musi wprowadzić nową pracownicę w obowiązki. Pokazać, gdzie co jest. Ktoś to musi zrobić – powtórzył i pokiwał głową z ubolewaniem.
Nie miała pojęcia, do czego pije, ale zareagowała rezolutnie. Uśmiechnęła się uprzejmie i wyczekująco.
– Franek jest jednym z moich ludzi. To funkcjonariusz, który panią, nazwijmy to, przywitał przed domem. – Kotarski z trudem opanował wypełzający mu na twarz grymas rozbawienia.
– Ach tak – mruknęła bez entuzjazmu. Jej niezadowolona mina mówiła sama za siebie.
– Bez obaw, na krótki czas mojej nieobecności zabronię mu zabaw pistoletem – zapewnił gospodarz. – Głównie po to, by sam sobie nie zrobił nim krzywdy – dodał i wybuchnął śmiechem. – Nie oszukujmy się, chłopak nie ma talentu do naszej roboty. Obserwowałem jego wyczyny przez okno. Zamiast zamknąć furtę po wyjeździe swoich kolegów napadł na kobietę, która po prostu weszła na mój teren przez otwartą bramę. Rzecz jasna, nie o taką ochronę tego domu chodzi. Jest nieudacznikiem.
– O, tak! Ma pan niewątpliwie rację, panie kapitanie – przyznała skwapliwie i z niemałą satysfakcją.
– Taak, ten chłopak nie jest najlepszym ochroniarzem. – Mężczyzna włożył ręce do kieszeni spodni i przez chwilę znowu obserwował coś za oknem. Chyba poszukiwał w myślach dodatkowego wytłumaczenia swojej decyzji, bo w końcu dodał: – Ochroniarz z Franka żaden, to fakt, ale dom zna doskonale. Poza tym zauważyłem, a właściwie usłyszałem, że świetnie pani sobie z nim radzi.
Na twarz Kotarskiego wypełzł perfidny uśmieszek. Identycznym obdarzył ją przed chwilą, gdy przybierając subtelne pozy, zapewniała go o swoich kwalifikacjach. Poczerwieniała jak burak. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że okna pomieszczenia, w którym rozmawiają, wychodzą na podjazd budynku i że są otwarte.
Tymczasem rozmówca świetnie bawił się jej zakłopotaniem.
– Odniosłem wrażenie, obserwując waszą konwersację, że wbrew pozorom – obrzucił uważnym spojrzeniem szczupłą postać kandydatki na gosposię – energiczna z pani kobietka – ironizował.
Przygryzła lekko wargę.
– Chyba można tak uznać, panie kapitanie – mruknęła niechętnie.
– No, raczej tak. – Ewidentnie pokpiwał.
– Aż tutaj było słychać naszą pogawędkę przed domem? – dopytywała, zażenowana.
Mrugnął do niej poufale.
– Aż tutaj.
Znowu poczerwieniała po same uszy, świadoma pokaźnej wpadki. Jeśli zamierzała uchodzić za uosobienie delikatnej kobiecości, by manipulować Kotarskim, a zamierzała to już na wstępie, przed chwilą poniosła ewidentną porażkę. Gospodarz przejrzał ją. Nie był jednak zbulwersowany jej zachowaniem wobec podwładnego, a raczej rozbawiony.
Ich spojrzenia się skrzyżowały.
– Zostawię tego niesfornego chłopaka do pomocy przy porządkach i zakupach, skoro tak świetnie pani wychodzi kierowanie nim. Bez obaw, akurat to, że jest pani energiczną rezolutną osobą, uważam za zaletę – rzucił pocieszający komentarz.
Nie miała wątpliwości, że jest dobrym obserwatorem i jeszcze lepszym psychologiem. Spodziewała się, że skoro jego praca polega na ściganiu i przesłuchiwaniu ludzi, będzie niebezpiecznym przeciwnikiem. Właśnie dowiódł, że się nie myliła i że powinna być czujna.
– Niestety, nie potrzebuję w swoim zespole kobiety, a jedynie dobrej kucharki zdolnej poprowadzić mój dom – zażartował. – Kwalifikacje na gosposię są dla mnie ważne i nie ukrywam, że w tym względzie żywię co do pani obawy. – Obrzucił spojrzeniem pełnym dezaprobaty jej delikatne ręce, fryzurę jak u chłopaka i miejski strój.
– Całkiem niepotrzebnie, panie kapitanie – zapewniła, pośpiesznie usuwając z widoku swoje zadbane, starannie opiłowane paznokcie.Zaniepokojona, rozważała, co zrobi, jeśli mężczyzna zrezygnuje z jej usług, a ten tymczasem wciąż ważył w sobie decyzję na jej temat.
Przemierzał pokój z rękami skrzyżowanymi na plecach i rozmyślał. Bo z jednej strony cenił współpracę z przebojowymi, pewnymi siebie ludźmi, z drugiej zaś wciąż nie był przekonany do zatrudnienia tej kobiety tak bardzo różniącej się od swojej poprzedniczki. Stara Honorata z racji wieku traktowała mieszkańców willi jak matka. Jemu osobiście była bardzo bliska. Kotarski nie był pewien, czy zmiana, na którą się zanosiło, będzie mu odpowiadać. Czy się na nią zdecyduje, czy też nie. Mimo wszystko, widząc determinację kandydatki na służącą, skinął łaskawie głową.
– Na razie obejrzymy pani zakwaterowanie. – Rozejrzał się po gabinecie i jego spojrzenie padło na walizę stojącą obok krzesła gościa. – Zejdziemy do piwnicy, do pokoju przeznaczonego dla gosposi – oświadczył. Pochylił się i pewnym ruchem ujął rączkę bagażu. Podniósł go jednak z takim trudem, że zaskoczony zażartował: – No, no, od razu widać, że zaplanowała pani w Zamościu dłuższy pobyt.
Zważywszy na rozmiar i ciężar przedmiotu, docinek był całkiem trafny, jednak adresatka komentarza gwałtownie pobladła, co nie uszło uwadze gospodarza.
– Ależ spokojnie, spokojnie! Nie trzeba się od razu obrażać. Zaraz się okaże, że zamieszkanie w tym domu, nawet w piwnicy, to żadna ujma – zapewnił. Na szczęście opatrznie zrozumiał reakcję gościa.
Przeszli przez obszerny hol, zmierzając na parter schodami kończącymi się w pobliżu drzwi wejściowych, potem klatką schodową usytuowaną obok nich dotarli do pomieszczenia w rodzaju sutereny. Szła za nim, przeklinając w myślach swój napoleoński pomysł, by przedmiot, który ze sobą przywiozła, a który bezwzględnie należało ukryć, po prostu umieścić w walizce. Nie spuszczała teraz z niej oczu. Założenie, że najciemniej jest pod latarnią, w Warszawie, gdy się szykowała do podróży, wydawało się genialne, ale teraz, gdy to Kotarski niósł bagaż, przyprawiało Celę o łomotanie serca. Czuła, że po plecach spływa jej strużka potu. W panice próbowała sobie przypomnieć, czy zamek walizki jest na pewno zamknięty na kluczyk, który ma w kieszeni. Nerwy miała napięte do granic możliwości. Poczuła wielką ulgę, gdy mężczyzna stwierdził, że dotarli do celu.
Lokal, w którym miała zamieszkać, niewątpliwie będący częścią piwnicy, był przede wszystkim perfekcyjnie usytuowany – blisko wejścia do domu, obok kuchni połączonej z obszerną jadalnią, na wprost ogromnego salonu. Sporo rzeczy zaskoczyło młodą kobietę na terenie posesji komunistycznego kapitana, jednak mieszkanie jego zmarłej pomocy domowej okazało się największą z niespodzianek.
– Honorata była zaprzyjaźniona z moją matką. Z czasem stała się niemal członkiem rodziny – wygłosił coś na kształt wyjaśnienia. Spodziewał się, że będzie zaskoczona, i się nie mylił.
Miała przed sobą duży, gustownie umeblowany apartament. Nie służbówkę, której się spodziewała. O nie!
Kotarski postawił walizkę na środku pomieszczenia i obchodził lokal, pozornie nie zwracając uwagi na swoją towarzyszkę. Prawda była taka, że przyszedł z nią tutaj osobiście wyłącznie po to, by się jej dokładnie przyjrzeć. Chciał się upewnić, z kim ma do czynienia, nawet jeśli za przybyłą ręczyła matka.
– Za tym przepierzeniem jest kącik kuchenny, z kranem z bieżącą wodą i małą maszynką elektryczną do przygotowania herbaty. Z kolei tutaj mamy całkiem wygodną osobistą łazienkę. Jest ustęp, metalowa miednica do przepierek, a nawet żeliwna wanna, by przygotować kąpiel. Ogrzewanie obu pomieszczeń zimą zapewnia metalowa koza opalana drewnem. Franek montuje ją w rogu sypialni jesienią. – Wskazał na wyczystkę komina. – Można też bez skrępowania wyjść i wrócić do tego mieszkania bezpośrednio przez ogród. Rząd okien, jak widać, kończą solidne okratowane drzwi przydatne do dyskretnego przemieszczania się po terenie posesji. Dobudowane przed nimi betonowe schody prowadzą na tyły domu. Prawdopodobnie mieścił się tu dawniej apartament dla gości, z poręcznym, niezależnym wejściem.
– Dla gości – powtórzyła po nim jak echo.
– Tak przypuszczam – zapewnił.
Przypuszczenie pan kapitana było bardzo logiczne i nie wymagało komentarza, bo przecież oboje świetnie zdawali sobie sprawę z faktu, że pewność co do tego mieli wyłącznie nieobecni prawni właściciele budynku. Wysiedleni ze swojego domu przez faszystów, może sowietów, a może po prostu przez szlachetnych polskich komunistów. Było to przykre, ale teraz zupełnie nieistotne.
– Ach, więc to był apartament gościnny! Świetna sprawa – szepnęła. Pod surowym, wyczekującym spojrzeniem gospodarza błyskawicznie poprawiła swoją wypowiedź: – Świetna sprawa… panie kapitanie.
Prowadziła rozmowę nieuważnie, bo równocześnie rozglądała się po pomieszczeniu kompletnie oszołomiona. Widok był imponujący. Zaskoczona i zbulwersowana zastanawiała się nad tym, co przyszło jej oglądać.
Niecałe dziesięć lat po rozgromieniu faszyzmu w Europie jej rodacy żyjący w miastach wciąż dzielili mieszkania w nielicznych ocalałych z zawieruchy wojennej kamienicach. Celina dobrze znała z autopsji niedogodności ich życia. Do dużego, wielopokoleniowego domostwa jej ciotki mieszkającej w Krakowie urząd lokalowy dokwaterował dwie inne rodziny. Wspólna kuchnia, jedna łazienka dla obcych sobie ludzi; taka była codzienność większości Polaków w połowie lat pięćdziesiątych. Tylko szczęśliwcom przydzielano niewielkie mieszkania w blokach, które wyrastały na ruinach miast. W poczuciu spełnienia życiowego i sukcesu żyli w nowo powstających lokalach komunistyczni bohaterowie o nienagannym pochodzeniu robotniczo-chłopskim, obywatele, według rządzących, zasłużeni dla kraju. Tymczasem tutaj pomoc domowa pana kapitana dysponowała wytwornie umeblowanym apartamentem ładniejszym od niejednego lokum zajmowanego przez typowego Kowalskiego. To, co teraz oglądała Celina Szczerbicka, mogło być i było bulwersujące. Nie bez powodu gospodarz tego domu się przed nią tłumaczył.
Ciąg dalszy w wersji pełnej