Rozmowa z denatem - Philippe Boxho - ebook + książka

Rozmowa z denatem ebook

Boxho Philippe

0,0
41,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Doktor Philippe Boxho, lekarz medycyny sądowej, po raz kolejny wprowadza czytelników w tajniki swej pracy. W książce Rozmowa z denatem ponownie dzieli się swoimi doświadczeniami – tym razem przedstawia zgony, do których przyczyniły się osoby trzecie i przybliża proces dochodzenia do prawdy o przyczynach śmierci. Boxho ukazuje szereg morderstw, z jakimi zetknął się w swej praktyce, a które były szczególnie znaczące w jego karierze. Opowiada o pozornym samobójstwie, za którym kryło się morderstwo, o kobiecie uduszonej przez męża, dziecku doprowadzonym do śmierci przez rodzicielskie zaniedbanie, o narkomanach zabitych przez drobnego złodziejaszka, a także o ciałach odnalezionych w… zamrażarce. Rozmowa z denatem to fascynująca lektura, która łączy elementy kryminału, naukę i refleksję nad przemijalnością życia. Autor lekko i bez zbędnego patosu opowiada swoje historie wprost ze stołu sekcyjnego, z należytym szacunkiem traktuje każdego zmarłego i wnikliwie dąży do ustalenia prawdy, prowadząc z denatem swego rodzaju dialog.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 267

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Entretien avec un cadavre

© Kennes, 2023

International Rights Management: Susanna Lea Associates

Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2025 for the Polish translation by Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: © Bernard Babette

Redakcja: Marta Chmarzyńska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Aneta Drdzeń, Agnieszka Wójtowicz

ISBN: 978-83-68541-71-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, e-mail: [email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2025

WPROWADZENIE

Lekarzem sądowym nie zostaje się za sprawą przypadku, ta specjalizacja nie jest zbyt popularna, nic też nie wskazywało na to, że właśnie ją wybiorę. Pod koniec liceum wahałem się, czy studiować prawo, czy medycynę, ostatecznie zdecydowałem się na medycynę, mimo to nie oddaliłem się zbytnio od prawa, bo mój obecny fach sprawia, że na co dzień ocieram się o wymiar sprawiedliwości.

Pod koniec studiów – pasjonujących i tym bardziej atrakcyjnych, że wiodłem bogate życie towarzyskie – zostałem stażystą w zakładzie anatomii topograficznej. Uwielbiałem anatomię, a moje oceny egzaminacyjne jednoznacznie to potwierdzały. Dzięki temu wybrano mnie do pełnienia tej funkcji pod kierunkiem technik sekcyjnej Nathalie Joseph, kobiety, którą wszyscy studenci z tamtych czasów doskonale zapamiętali, ponieważ miała nietuzinkowe poczucie humoru, a przy tym potrafiła wskazać, co jest naprawdę ważne w życiu, i była uosobieniem życzliwości.

Prowadząc badania z dziedziny anatomii topograficznej nad chirurgicznym przemieszczeniem płatów mięśnia najszerszego grzbietu (mięsień pleców), mające umożliwić transplantację tego mięśnia tam, gdzie konieczna była rekonstrukcja uszkodzonych obszarów ciała, musiałem bywać w Instytucie Medycyny Sądowej (IML). To tam znajdował się sprzęt potrzebny nam do wykonywania zdjęć radiologicznych mięśni najszerszych grzbietu z ich siecią naczyń krwionośnych, do których wprowadzaliśmy środek cieniujący, aby dokładnie uwidocznić układ naczyń i obszary faktycznie przez nie zasilane. Praca w IML zaciekawiła mnie, rozbudziła chęć, by uczestniczyć w sekcjach i właśnie w tym celu zapisałem się na staż. Stanowiłem wyjątek, bo w tamtych latach nie było stażystów medycyny sądowej. Kiedy staż dobiegł końca, profesor Armand André zaproponował mi stanowisko asystenta, a ja przyjąłem tę ofertę, jednak dopiero gdy się przekonałem, że medycyna ogólna nie jest moim żywiołem. Właśnie tak – za sprawą splotu okoliczności i ludzi, których spotykamy na swej drodze – zostaje się lekarzem medycyny sądowej.

Ten zawód stał się moją pasją i lubię nią zarażać, zwłaszcza podczas licznych prelekcji wygłaszanych przy wypełnionej po brzegi sali, gdzie widać, jak wielkie zainteresowanie wzbudza nasza nietypowa praca. Ludzi dziwi, że lekarze, którzy powinni raczej zajmować się leczeniem chorych, skupiają się na zwłokach. Czy dziwacy, których w amerykańskich serialach przedstawia się nader często jako starców, brzydali, niepełnosprawnych, dotkniętych chorobą Aspergera, na pewno są normalni? To stereotyp, jaskrawy stereotyp, stereotyp wręcz karykaturalny, pozostaje więc tylko lekceważyć tak zafałszowany wizerunek. Ale to on kształtuje masową wyobraźnię i postrzeganie nas przez znaczną część ludzi. Na szczęście jednak ta wizja z wolna się zmienia, świadczy o tym choćby powierzenie roli lekarza sądowego w znanym amerykańskim serialu CSI: Kryminalne zagadki Miami pięknej aktorce Khandi Alexander, a roli lekarza sądowego we francuskim serialu Balthazar przystojnemu Tomerowi Sisleyowi.

Najbardziej pasjonujące jest dla mnie poszukiwanie śladów i wskazówek, wszystkiego, co pozwala po raz ostatni dopuścić do głosu umarłego i uważnie wysłuchać tego, co ma do powiedzenia, innymi słowy – sprawić, żeby przemówił. Pisałem już o tym w mojej pierwszej książce, w której przedstawiłem garść anegdot i opowieści z praktyki lekarza sądowego. To opowieści zdumiewające, niesamowite, czasem wręcz niewiarygodne: o umarłych, którzy wcale nie umarli, albo o ojcu, którego córka była przekonana, że go zastrzeliła, albo o wisielcu, który się nie powiesił. Ta książka nie jest kontynuacją poprzedniej. Nie chciałem, żeby była do niej podobna, ponieważ medycyna sądowa nie sprowadza się do anegdot, choć praktykując ją, tak wiele się ich zbiera. Lekarz sądowy jest potrzebny wówczas, gdy pojawia się konieczność ustalenia, czy do zgonu przyczyniły się osoby trzecie, a jeśli tak – to w jaki sposób. Wkraczamy zatem, aby ocenić, czy śmierć była efektem zbrodni, czy nie. Właśnie to jest myślą przewodnią tej książki, na którą – poza jednym rozdziałem – składają się opowieści o zabójstwach albo o przypadkach wziętych za morderstwa.

Medyczno-sądowe elementy wszystkich historii są autentyczne – człowiek to istota o wielkiej wyobraźni, niczego nie trzeba więc zmyślać. Zmieniłem oczywiście nazwiska ofiar i sprawców, a historie sfabularyzowałem, aby nie przypominały policyjnych raportów. Opowiadałem o wszystkich zdarzeniach tak, jak je przeżywałem. Na pewno relacjonowałbym je inaczej, gdybym był śledczym, a nie lekarzem sądowym. Dlatego czytelnicy ujrzą te zdarzenia – na ogół sprzed ponad dwudziestu lat – moimi oczyma.

Dwie historie różnią się od pozostałych: jedna dotyczy śmierci króla Alberta I, druga śmierci Chrystusa. Od tej drugiej zaczęły się prace, które obecnie prowadzę, a których temat chciałem tu pokrótce przedstawić. Te historie mają dla mnie szczególne znaczenie, toteż „przemyciłem” je tu, choć obawiam się, że mogą wzbudzić zaskoczenie.

Każda z opisanych tu sekcji, każde oględziny i badanie ciała zostały przeprowadzone z poszanowaniem zwłok zmarłego. Sala sekcyjna nie jest miejscem smutnym. Tam też toczy się życie, to miejsce pracy i rozmów z prawnikami, śledczymi i technikami kryminalistyki. Niektórzy z nas znają się od bardzo dawna, rozmawiają o swoich rodzinach, o dzieciach, kolegach z pracy i znajomych. Opowiadamy sobie dowcipy, żartujemy, czasem nawet się śmiejemy, ale nigdy ze zmarłego, który leży na stole sekcyjnym. Szacunek do zmarłego powoduje nami także wtedy, gdy zaszywamy ciała, uprzednio umieściwszy na miejscu wszystkie narządy wyjęte i poddane badaniom i analizom. Po zaszyciu zwłok rodzina może je odebrać, by pochować zmarłego.

Podobnie jak poprzednia książka, i ta utrzymana jest w żartobliwym, chwilami wręcz humorystycznym tonie. Nie oznacza to jednak, że żartuję ze zwłok albo ze sprawców zbrodni. Wykluczone. Po prostu nadałem swojej opowieści lekki ton, bo jestem, jaki jestem i chcę śmiać się ze śmierci, zanim to ona uśmiechnie się do mnie.

ROZMOWA Z DENATEM

Jakie piękne samobójstwo!

Tego dnia zadzwonił do mnie dyżurny sędzia. „Doktorze, mam dla pana nieboszczyka, ponad wszelką wątpliwość samobójcę. Gość się zastrzelił. Szczerze mówiąc, gdyby nie zmuszały mnie do tego dyrektywy, wcale bym tam pana nie posyłał, bo sprawa jest naprawdę oczywista”.

Działo się to w odległych już czasach, gdy każdy przypadek nagłej lub wzbudzającej podejrzenia śmierci, czyli każdy zgon, do którego ewentualnie mogła się przyczynić – umyślnie czy też nie – osoba trzecia, wymagał przeprowadzenia oględzin przez lekarza sądowego. Do tej kategorii zaliczały się wszystkie samobójstwa, ponieważ zawsze wchodził tu w grę jakiś czynnik zewnętrzny: lina w przypadku powieszenia, ciecz w przypadku utonięcia, lek i tak dalej. Lekarz sądowy miał za zadanie ustalić – oczywiście jeśli pozwalały na to ślady – czy faktycznie doszło samobójstwa, czy też raczej do wypadku lub zabójstwa.

Aby to określić, lekarz sądowy musi przeprowadzić oględziny na miejscu zdarzenia, czyli badanie zewnętrzne bez autopsji. Polegają one jedynie na obejrzeniu zwłok, odnalezieniu wszystkich obrażeń, śladów i wskazówek przydatnych przy ustalaniu prawdy. Badanie to odbywa się tam, gdzie znaleziono zwłoki, jeżeli bowiem odkryjemy, że doszło do zabójstwa, lub podejrzewamy, że mogło do niego dojść, należy jak najszybciej wszcząć śledztwo. Istotne staje się w takiej sytuacji, by miejsce zbrodni pozostało w miarę nienaruszone i aby zebrać wszelkie przydatne dowody, jak odciski obuwia, ślady daktyloskopijne i inne.

Postępowanie ze zwłokami jest zawsze takie samo. Zaczyna się od oględzin w stanie i pozycji, w jakiej je odnaleziono, następnie stopniowo zdejmuje się ubrania denata. Robi się to powoli, tak aby przerwać, gdy dostrzeże się podejrzane obrażenia. Jeżeli na przykład na szyi widać ślady uduszenia, a nie doszło do powieszenia, przerywa się badanie, powiadamia sędziego, a ten kontaktuje się z laboratorium kryminalistyki, trzeba bowiem zbadać miejsce zbrodni i zdjąć ślady, jak w serialach kryminalnych – ale w realnym świecie i z poszanowaniem procedur – i zaczyna się akcja policyjna. Z tych względów jesteśmy zawsze gotowi zmienić sposób postępowania.

Jeśli niczego takiego nie stwierdzimy, ciało jest rozbierane do naga i zaczyna się badanie przy dobrym oświetleniu, na przykład przy speleologicznej lampie czołowej, w której świetle dokładnie i wyraźnie widać obrażenia. Stosujemy metodę indukcji, a to oznacza, że poszukujemy wszelkich obrażeń cielesnych bez wyjątku, opisujemy je, a następnie interpretujemy. Przeciwieństwem tej metody jest dedukcja, która w naszym przypadku polegałaby na zastanawianiu się, czy nie ma ran postrzałowych, następnie sprawdzeniu, czy są ślady strangulacji i tak dalej, czyli na braniu pod uwagę wszystkich możliwych w danej sytuacji obrażeń, nie zaś na stwierdzeniu wszystkich istniejących obrażeń, a potem weryfikacji, czy można je wiązać z konkretnym typem czynu.

Jeśli chodzi o sekcję, to przeprowadza się ją tylko wtedy, gdy pojawią się podejrzenia, kiedy fakty są niejasne albo obrażenia wzbudzają niepokój i wydają się wskazywać na udział osób trzecich. Mówiąc wprost – sekcje przeprowadza się rzadko. W Belgii autopsji poddaje się 0,2 procent zmarłych, podczas gdy średnia europejska wynosi od jednego do dwóch procent. Z tego powodu wiele zabójstw pozostaje niewykrytych, ale jak powiedział mi ktoś z Ministerstwa Sprawiedliwości, chcąc usprawiedliwić fakt, że ministerstwo nie wesprze rozwoju medycyny sądowej: „Nasze więzienia są przepełnione”…

Wróćmy jednak do naszego denata. Dotarłszy na wskazaną ulicę, bez większego trudu znalazłem miejsce, w które miałem się udać, ponieważ jak zwykle przed budynkiem stał samochód policyjny. W tej robotniczej dzielnicy dominowały małe górnicze domki. Kopalnie węgla, które przez dziesiątki lat zapewniały pracę wielu ludziom, dawno już zamknięto, jednak osiedla przetrwały. Budowane przez przedsiębiorców dla pracowników, były wszystkie niemal identyczne i tworzyły skupiska, które już w minionej złotej epoce wydobycia węgla nosiły nazwę coron. Działalność kopalń trwale wpisała się w pejzaż, pozostawiając blizny przypominające o górniczej przeszłości regionu: widoczne z daleka wzgórki dawnych hałd.

Przed domem zgromadzili się liczni sąsiedzi – w tych małych górniczych osiedlach wszyscy przecież się znali. Byli też członkowie rodziny, którzy nie kryli zniecierpliwienia, a także zdumienia – nie rozumieli, dlaczego policjanci nie chcą dopuścić ich do zwłok. Tymczasem funkcjonariusze mieli obowiązek zabezpieczyć miejsce do czasu mojego przybycia i przeprowadzenia oględzin, które wykluczą wszelkie podejrzane obrażenia. Na mój widok odetchnęli z ulgą i dali wyraz swoim odczuciom. „Doktorze, przykro powiedzieć, ale sędzia niepotrzebnie pana fatygował, to samobójstwo”.

Cóż mogłem odrzec? Nic! Policjant, który się do mnie zwrócił, był przekonany, że doszło do samobójstwa, i prawdopodobnie miał rację, ponieważ zazwyczaj tak bywa. Samobójstwa zdarzają się znacznie częściej niż zabójstwa. „Gdzie ten samobójca?”, spytałem policjanta. Nie musiał nawet mnie prowadzić, wskazał pokój dzienny na parterze, znajdujący się tuż za progiem domu. W górniczych domkach nie wydzielano przedpokoju, wchodziło się wprost do strefy mieszkalnej. Hol wejściowy, podobnie jak wysokie pomieszczenia parteru, cechowały domy burżuazji i w przeszłości świadczyły o zamożności właściciela. Na prawo od wejścia, pod oknem wychodzącym na ulicę, stała kanapa. To właśnie na niej zobaczyłem zmarłego. Siedział z głową przechyloną na prawo, a w lewej ręce trzymał broń, rewolwer kalibru 7,65.

W stosowanym we Francji systemie kaliber broni odpowiada praktycznie średnicy naboju. Z broni kalibru 7,65 można więc strzelać nabojami o średnicy 7,65 milimetra. Należy zaznaczyć, że zgodnie z systemem anglosaskim kaliber .22 LR (long rifle) nie oznacza użycia nabojów o średnicy dwudziestu dwóch milimetrów, bardziej stosownych do małego działka. W anglosaskim systemie miar .22 LR odpowiada nabojom o średnicy 0,22 cala, czyli około 0,5588 centymetra, a więc blisko sześć milimetrów.

Musiałem zacząć od wyproszenia wszystkich na zewnątrz, co było naprawdę kłopotliwe, choćby dlatego, że zrozpaczona żona nie chciała wyjść z pokoju. Sięgnąłem po moją tajną broń: zagroziłem przewiezieniem zwłok do IML. Ten argument zawsze jest skuteczny, a ja podczas pracy nie chcę mieć nad głową nikogo, zwłaszcza rodziny. Należy pamiętać, że moje ustalenia objęte są tajemnicą śledztwa i nikt poza policją i śledczymi nie może ich poznać, dopóki nie złożę raportu prokuratorowi lub sędziemu śledczemu. Dotyczy to przede wszystkim bliskich denata, ponieważ ponad osiemdziesiąt procent zabójstw dokonywanych jest przez członka rodziny. Kto może mieć poważniejsze motywy uśmiercenia żony niż jej mąż (i vice versa)? Zanim ulegnie się takiej pokusie i przejdzie do czynu, warto sobie przypomnieć, że istnieją rozwody. Zachowanie tajemnicy jest więc nieodzowne także wobec rodziny, bo wiedząc, co ustaliłem, ewentualny sprawca zabójstwa mógłby odpowiednio przygotować swoje zeznania. Lepiej nie podsuwać mu właściwych odpowiedzi na pytania śledczych.

W pokoju wreszcie zapanował spokój, tornado wyległo na chodnik, gdzie nikomu już nie przeszkadzało. Zacząłem się przygotowywać zgodnie z niezmiennym rytuałem. Musiało być mi wygodnie: położyłem marynarkę w drugim końcu pokoju i otworzyłem torbę, a właściwie czerwony plecak, taki jakich używają ratownicy. Przed laty zastąpił mi torbę i cenię sobie jego jaskrawy kolor, który ogranicza ryzyko, że zapomnę zabrać sprzęt, wychodząc. Potem wsunąłem ręce w rękawiczki… gospodarcze. Już od ponad trzydziestu lat używam tych jaskrawych, różowych albo żółtych rękawic ze względu na ich wytrzymałość. Te chirurgiczne łatwo się rwą, są jednorazowe i bardzo drogie. Rękawice kuchenne można myć, są trwałe i sporo tańsze. Kolejny krok to przygotowanie pojemników na materiał, który trzeba pobrać, czyli na krew i mocz, oraz odpowiednich strzykawek i igieł. Krew i mocz – o ile ten jest – pobiera się ze wszystkich badanych zwłok do ewentualnych analiz toksykologicznych, jeśli prokurator uzna je za konieczne. I wreszcie sięgam po termometr, aby zmierzyć temperaturę zwłok. To jedyny skuteczny sposób przybliżonego określenia czasu zgonu. Podsumowując: zawsze zaczynam od wyjęcia wszystkiego, co będzie mi potrzebne, żeby o niczym nie zapomnieć. Kiedy się przygotowywałem, policjanci wprowadzili mnie w sprawę. Marco był z pochodzenia Włochem, jego ojciec wyemigrował z ojczyzny w latach sześćdziesiątych i podjął pracę w kopalni. W tamtych czasach brakowało robotników, toteż sprowadzano ich z Włoch, żeby zaspokoić potrzeby. Później ściągano także Marokańczyków. Marco należał do drugiego pokolenia tych robotników, w pełni zintegrowanych z belgijskim społeczeństwem. Jego ojciec pracował w kopalni całe życie i zmarł na pylicę węglową i krzemową, tę chorobę zwaną pylicą górników kopalni węgla, dotykającą pracujących całymi dniami pod ziemią bez żadnej ochrony. Ci ludzie wdychali pył węglowy, a drobinki węgla nie są wydalane z płuc i w końcu doprowadzają do śmierci. Marco pracował w przemyśle metalurgicznym i został przedwcześnie wysłany na emeryturę po zamknięciu fabryki, która przegrała z azjatycką konkurencją, produkującą stal przy znacznie niższych kosztach. Po tym, jak przepracował całe życie w jednym zakładzie, po bezowocnych strajkach, związkowych manifestacjach i działaniach podejmowanych przez polityków, Marcowi podziękowano, gdy miał zaledwie pięćdziesiąt dwa lata. W chwili śmierci liczył pięćdziesiąt siedem lat.

Jak zwykle przeszedłem się po pokoju, rozglądając się, ale niczego nie dotykając. Na stole zobaczyłem napisany odręcznie list. Marco posługiwał się jeszcze papierem i długopisem, kiedy wszyscy używali komputerów albo pisali esemesy. List był skierowany do banku. Najwyraźniej Marco nie zdążył go dokończyć. Zauważyłem też kilka leków: na nadciśnienie, na obniżenie poziomu cholesterolu i antydiabetyk – nic, co mogłoby zaniepokoić w przypadku osoby w jego wieku i przy jego tuszy. Marco miał metr sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, a ważył osiemdziesiąt osiem kilogramów. Jedno z moich ulubionych powiedzonek głosi: „W życiu nie ma cudów – skoro jesteś gruby, to na pewno dużo jesz”. Jest też inne: „Z Buchenwaldu grubi wracali tylko strażnicy”. Gdyby Marco lepiej kontrolował sposób odżywiania i trochę ćwiczył, schudłby i mógłby się obejść bez tych wszystkich leków. Ale zamiast spróbować tej metody, on wolał poddać się operacji bariatrycznej zmniejszającej pojemność żołądka, zwanej rękawową resekcją żołądka, a polegającej na usunięciu jego części. Po zabiegu obniża się łaknienie, a także ilość zjadanego pożywienia, dzięki czemu traci się na wadze. Wiele osób otyłych woli poddać się zabiegowi, niż się wysilać, ale są i tacy, którzy próbowali wszystkiego i pozostała im tylko taka szansa na zdrowsze i lepsze życie.

Marco poślubił Maïté, którą poznał na zebraniu związku zawodowego. Gołąbeczki zakochały się w sobie od pierwszego wejrzenia. Po dwóch latach odbył się ślub, po dwóch kolejnych na świat przyszło pierwsze dziecko, Mario. Zerknąłem na chłopca zza firanki. Stał przy matce i podtrzymywał ją, czekając, aż skończę oględziny zwłok.

Byłem już gotowy. Sfotografowałem Marco z bronią w ręce, a następnie zabrałem rewolwer. Jestem miłośnikiem broni palnej i bardzo lubię chodzić na strzelnicę, kiedy mam trochę wolnego czasu. Odłożyłem broń w strefie zabezpieczonej. Zawsze robię to sam, ponieważ kiedyś, gdy prowadząc oględziny denata, który zginął od postrzału, przekazałem broń policjantowi, usłyszałem detonację, a kula świsnęła mi koło prawego ucha. Na skutek błędu policjanta doszło do wystrzału i o mały włos nie przypłaciłem tego życiem. Dlatego zaczynam oględziny, dopiero kiedy broń jest zabezpieczona.

Marco trzymał w ręce rewolwer, czyli broń wyposażoną w bębenek, jak ta z filmów kowbojskich. Natomiast pistolet ma magazynek w rękojeści. Dla nas jest to istotna różnica, ponieważ pistolet wyrzuca łuskę, kiedy kula wylatuje z lufy. Jeżeli więc strzelec nie zabierze łuski, pozostaje ona na miejscu, natomiast rewolwer zatrzymuje ją w bębenku. Łuski to doskonały wskaźnik kalibru amunicji i zawsze można je powiązać z bronią, z której padł strzał, ponieważ każda pozostawia bardzo specyficzne ślady, będące odwzorowaniem nierówności lufy. Te zarysowania są tak specyficzne dla broni, z której strzelano, że nazywa się je sygnaturami. Ale łuska naboju odstrzelonego w interesującym mnie przypadku nie wypadła, pozostała w rewolwerze.

Dwa centymetry od miejsca, w którym znajdowała się lufa rewolweru, na samej skroni, zauważyłem ranę postrzałową. Niewątpliwie była to rana wlotowa, a strzał oddano z przyłożenia. Mówiąc jaśniej, kula weszła w tym miejscu, a lufa broni dotykała skóry. Kiedy pada strzał z broni palnej, w ślad za wystrzeliwaną kulą idzie płomień, którego długość wynosi zwykle od dwóch do czterech centymetrów (zależy od jakości prochu w naboju). Poza tym wyrzucane są niespalone ziarenka prochu oraz dym. Innymi słowy, kula opuszcza lufę wraz z produktami ubocznymi spalania prochu w łusce. Gdy lufa dotyka ciała, wszystkie te pozostałości wciskają się pod dużym ciśnieniem pod skórę ofiary tam, gdzie powstał otwór wlotowy. Ciśnienie tworzy niewielką podskórną jamę, płomień zasklepia naczynia w ściankach rany, dochodzi też do ich osmalenia. Tę jamę nazywano w XIX wieku „komorą”.

Właśnie takie ślady zobaczyłem na skórze Marca. Był to podręcznikowy strzał z przyłożenia, taki jakie widuje się w przypadku samobójstw. Nigdy nie spotkałem się z przypadkiem samobójcy, który mierzyłby do siebie, trzymając broń z dala od skóry. Ponadto kąt strzału wskazywał na ranę w przedniej części czaszki. Uważa się, że strzał przed linią, która łączy uszy, przebiegając przez szczyt czaszki, jest bardziej typowy dla samobójców niż strzał oddany za tą linią, wskazujący raczej na zabójstwo. Osobiście nigdy nie widziałem, żeby samobójca przyłożył sobie lufę do potylicy i tak oddał strzał.

Jak dotąd wszystko się zgadzało i potwierdzało samobójstwo. Pozostało mi sprawdzić, czy denat był leworęczny, jak piętnaście procent populacji. Rodzina czekała przed domem i mogła odpowiedzieć na to pytanie. Wysłałem do krewnych policjanta i już po chwili poznałem odpowiedź: Marco był praworęczny. Kazałem zapytać, którą ręką podnosił szklankę, którą wbijał gwoździe albo odkręcał butelkę wody. Wszyscy obecni członkowie rodziny zgodnie stwierdzili, że robił to zawsze prawą ręką. Nie był więc leworęcznym, którego w szkole zmuszano do pisania prawą ręką.

I nagle okazało się, że mam problem, ponieważ tak jak nikt nie odbiera sobie życia strzałem w potylicę albo strzałem z dużej odległości, tak każdy strzela ręką dominującą. A w przypadku Marca była to ręka prawa, nie lewa. Tak oto cała konstrukcja runęła: samobójstwo, choć wszystkim wydawało się oczywiste, nagle stało się prawdopodobnym morderstwem. Policjanci obserwowali mnie w zdumieniu, gdy przez telefon poinformowałem o tym prokuratora. Ten natychmiast zlecił laboratorium kryminalistyki przysłanie na miejsce techników oraz eksperta balistyki, Édouarda Tombeura.

Po godzinie wszyscy byli w małym domku. Najpierw do pracy przystąpili technicy – pobrali materiał, sprawdzili, czy na rękach denata są ślady prochu. Tego typu ślady widać gołym okiem. Kiedy strzela się z broni palnej, drobiny prochu i sadzy wydobywają się nie tylko z lufy, jak to wyżej opisałem, ale także przez wszystkie szczeliny, i osadzają się na ręce. Pobrany materiał analizuje się przy użyciu specjalnego detektora albo metodami chemicznymi. Taka analiza wymaga jednak czasu i nie jest przeprowadzana na miejscu.

Musieliśmy więc przez kilka dni czekać na wyniki. W tym czasie zaczęło się śledztwo pod nadzorem sędziego śledczego wskazanego przez prokuraturę. Sędzia zadał mi w pełni uzasadnione pytanie: „Jesteś pewien?”.

– Jestem pewien, że denat trzymał broń w lewej ręce, chociaż był praworęczny. Reszta to już zwykła logika – żaden praworęczny nie palnie sobie w głowę, trzymając broń w lewej ręce.

– To logiczne, ale czy to dowód, że doszło do morderstwa?

– Nie, ale spróbuj to sobie wyobrazić. Ktoś groził Marcowi, mierząc do niego z broni palnej. Człowiek trzymany na muszce często nawet nie próbuje się bronić. Sprawca, również praworęczny, zbliżał się do niego, celując, przyłożył lufę do jego lewej skroni. Skoro celował w lewą skroń, to on też musiał być praworęczny. Strzelił, a potem włożył broń w lewą rękę Marca. Sprawa załatwiona. Wszyscy uznali, że to samobójstwo.

– To za mało – powiedział sędzia. – Sekcja wniesie coś nowego?

– To się dopiero okaże. Nie wiem, zwłaszcza że przerwałem oględziny, kiedy tylko się zorientowałem, że mogło dojść do morderstwa. Nie chciałem zacierać śladów, żeby technicy mogli zebrać jak najwięcej materiału.

Technicy właśnie zakończyli pracę. Na prośbę sędziego i aby spróbować uzyskać więcej ewentualnych dowodów przed podjęciem decyzji o przeprowadzeniu sekcji zwłok, rozebrałem Marca i przystąpiłem do szczegółowych oględzin. Badanie należy przeprowadzić metodycznie, musi być dokładne i obejmować obie strony całkowicie obnażonego ciała. Konieczne jest też dobre oświetlenie, żeby niczego nie przeoczyć. Uzbrojony w latarkę czołową, dwukrotnie obejrzałem zwłoki – od głowy do stóp, a potem od stóp do głowy. Nie znalazłem absolutnie nic, żadnych śladów, jeśli nie liczyć oczywistej rany postrzałowej czaszki z otworem wylotowym skroniowo-potylicznym po prawej stronie, co oznaczało trajektorię z przodu do tyłu, z lewej na prawą stronę i z góry ku dołowi. Trajektoria byłaby zupełnie typowa, gdyby nie fakt, że biegła z góry w dół, podczas gdy w przypadku samobójstwa spodziewałbym się bardziej poziomego toru. I to jednak nie stanowiło jednoznacznego dowodu popełnienia morderstwa. Nadal więc miałem tylko jeden element wskazujący na morderstwo: strzał lewą ręką w wykonaniu osoby praworęcznej. Mimo to nie zamierzałem się poddawać!

Muszę zaznaczyć, że widziałem wiele samobójstw z użyciem broni palnej, w tym takie, gdzie padły dwa strzały, jak w przypadku mężczyzny, który połączył dwie bronie różnego kalibru, tak aby jedno pociągnięcie za spust spowodowało dwa równoczesne strzały. Samobójca, jak przystało na praworęcznego, przyłożył lufy do prawej skroni i strzelił.

Inny strzelił sobie w okolicę serca. Zrobił to w parku, na oczach świadków, i był bardzo zdziwiony, że nie umarł natychmiast. Rzeczywiście bohaterowie filmów często umierają błyskawicznie, kula dowolnego kalibru razi ich jak grom, odrzuca w tył, by padli w kałużę krwi rozrastającą się wokół ciała. W prawdziwym świecie wygląda to zupełnie inaczej: postrzał rzadko kogoś powala, chyba że kaliber broni jest naprawdę duży albo jest to broń bojowa i pocisk porusza się z ogromną prędkością. Często zabójcze są też strzały w czaszkę i klatkę piersiową. Wszystkie inne ofiary, o ile nie doznały złamania kończyny dolnej, nadal się poruszają, choć odczuwają kłujący ból.

Zetknąłem się nawet z przypadkiem człowieka z czternastoma ranami postrzałowymi. Opowiadałem o nim w mojej pierwszej książce, w rozdziale zatytułowanym Kule i wola śmierci. Mężczyzna ten chciał odebrać sobie życie, strzelając z karabinu .22 LR. Oparł lufę o klatkę piersiową, celując w serce, ale miał za krótkie ręce, żeby dosięgnąć spustu. Ustawił więc broń ukośnie, wtedy jednak lufa nie była już zwrócona ku sercu. Musiał strzelać czternaście razy, aż w końcu zmarł na skutek licznych ran lewego płuca. Jako praworęczny, przechylił broń w prawo.

Widziałem więc dużo samobójstw z użyciem broni palnej, niektóre z nich były naprawdę niesamowite, ale nigdy nie spotkałem się z praworęcznym, który strzela lewą ręką. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że postąpiłem słusznie, uruchamiając całą machinę policyjno-prokuratorsko-kryminalistyczną. Wspomnę przy okazji, że ekspert balistyki Édouard Tombeur zawsze szuka kuli, która przeszła przez czaszkę denata. Édouard to starszy pan w dawnym stylu, uśmiechnięty, uprzejmy, zadowolony z życia i z tego, co robi. Zawsze też ma na podorędziu jakąś ciekawą anegdotkę. Był handlowcem w FN, belgijskiej fabryce broni, dzięki czemu dużo podróżował, w tym po Ameryce Łacińskiej za czasów dyktatur. Gorąco namawialiśmy go, żeby spisał swoje wspomnienia, bo przecież chwalił się nawet romansem z pewną znaną piosenkarką. Chcieliśmy poznać szczegóły… Ale on nigdy nie chwycił za pióro.

Wróćmy jednak do kuli. Logika podpowiadała, że Édouard znajdzie ją w oparciu kanapy, tuż za ciałem, ale w kanapie nie było ani dziury, ani kuli. W końcu wszyscy zaczęliśmy jej szukać. Zajęło nam to dobrych kilka minut, aż wreszcie jeden z techników zauważył dziurę w siedzisku kanapy i znalazł kulę, która przeszła przez nie na wylot i spadła na podłogę. Przeoczyliśmy ją, ponieważ leżała pod kanapą, a tego się nie spodziewaliśmy. Zasugerowani pozycją głowy, skupiliśmy się na oparciu mebla. Tymczasem była dosłownie pod zadkiem Marca, a skoro tam trafiła, to strzał musiał paść, kiedy mężczyzna stał przy kanapie.

I nagle ujrzeliśmy wszystko z innej perspektywy. Marco absolutnie nie mógłby strzelić sobie w głowę, stojąc, a potem opaść do pozycji siedzącej na kanapę, przez cały czas trzymając broń przy lewej skroni. Mieliśmy do czynienia z upozorowanym samobójstwem, ze zmanipulowanym miejscem zbrodni. Niewiele brakowało, a sztuczka by się udała! Ale na szczęście Marco był praworęczny.

Nikt już nie pytał, czy jestem pewien, że to nie samobójstwo. Sprawa stała się jasna, wszyscy byli o tym przekonani. I natychmiast z drobiazgowego marudy, który wszędzie widzi morderstwa, przeobraziłem się w uosobienie zdrowego rozsądku. Nagle okazało się, że warto było zlecić mi oględziny ciała samobójcy, mimo że sprawa wydawała się oczywista, choć wcale taka nie była.

Wezwaliśmy zakład pogrzebowy, aby przewiózł zwłoki do IML, gdzie poddałem je autopsji. Sekcja nic nie wniosła, potwierdziła tylko trajektorię pocisku oraz brak innych przyczyn zgonu, a także śmiertelny charakter ujawnionych obrażeń, które powstały za życia Marca. Innymi słowy upewniliśmy się, że Marco żył, kiedy do niego strzelano, a zmarł na skutek postrzału, który spowodował śmiertelne obrażenia mózgu.

Kropkę nad i postawiły wyniki analiz, które, jak przewidywaliśmy, nie ujawniły śladów prochu na rękach Marca. Bo to nie on strzelał.

Następnie zaczęło się śledztwo. Szybko wykazało ono, że Maïté prowadziła podwójne życie i że spotykała się z nieciekawym typkiem, Rolandem, drobnym złodziejaszkiem dobrze znanym policji. Widywano ich razem tu i ówdzie – raz w kawiarni, raz w samochodzie, raz wychodzących z hotelu na godziny. Analiza esemesów i zachowanych w telefonie Maïté niedwuznacznych zdjęć, na których widoczny był Roland w doskonałej formie, ostatecznie przekonała śledczych, że wdowa nie jest czysta jak łza.

W dniu zdarzenia doszło do kłótni między małżonkami. Marco dowiedział się o kochanku żony i domagał się od niej wyjaśnień, kiedy do ich domu wtargnął powiadomiony przez Maïté Roland. Po gwałtownej awanturze Roland chwycił broń, którą miał mu grozić Marco. Przystawił ją Marcowi do skroni i strzelił. Potem kochankowie posadzili Marca na kanapie z głową przechyloną na prawo i bronią w lewej ręce, po stronie rany wlotowej. Myśleli, że ta sztuczka im się uda. Znaleziono wiadomość, którą Maïté wysłała do Rolanda przed moim przyjściem: „Policjanci niczego nie zauważyli, jest okej”.

Byłoby, gdyby Marco był leworęczny!

Spacerek po lesie…

Było letnie popołudnie, dochodziła czternasta. Jak co dzień Philippe wyprowadził na spacer Elsę, małą czarną suczkę, którą dostał od żony na walentynki. Philippe już od dawna chciał mieć psa, który wybrałby jego, nie tak jak te trzy samce, ślepo zapatrzone w jego żonę Nadine. Philippe czuł się z tego powodu trochę zaniedbany. Elsa trafiła do schroniska po wypadku samochodowym, w którym zginął jej pan. Ona jakimś cudem ocalała. Odtąd bała się jeździć samochodem i wymiotowała na siedzenie podczas nieco dłuższej podróży.

Poszli na krótki spacer po wiejskich drogach, wijących się pośród pól i ogrodów po niemal płaskim terenie. Rzadko można tam było kogokolwiek spotkać. Elsa biegała, tu mogła nacieszyć się wolnością. Bardzo posłuszna, zawsze reagowała na wołanie.

Tego dnia Nadine wróciła do domu dość późno, około siedemnastej. Nie zastała ani Philippe’a, ani Elsy, więc pomyślała, że wybrali się na spacer później niż zwykle i że niedługo wrócą. Na wszelki wypadek zadzwoniła do męża. Nie odbierał, jednak nie zaniepokoiło jej to, bo Philippe rzadko odbierał telefon. Nie lubił tego. Nie godził się na takie uwiązanie na smyczy, uważał, że nie musi reagować tylko dlatego, że ktoś go szuka. Zwykł mawiać, że „kobiety i mężczyźni cieszyli się większą wolnością w epoce telefonów stacjonarnych”. Miał rację. Chyba każdemu dzwonek komórki przeszkodził w restauracji albo w pociągu, zwłaszcza jeśli musiał odebrać i rozmawiać z kimś, kto mówi tak głośno, jakby chciał, żeby wszyscy go słyszeli. Zabawne, ale prawie wszyscy podnoszą w takiej sytuacji głos, chociaż mikrofony tych małych urządzeń są doskonale dostosowane do normalnego natężenia dźwięku. Philippe nie pozwalał nawet zostawiać wiadomości w skrzynce głosowej, która witała natrętów zdaniem: „Nie zostawiaj wiadomości, i tak ich nie odsłucham. Powtarzam, nie odsłuchuję wiadomości”. Ten zakaz rozśmieszał osoby, które próbowały się z nim skontaktować.

Nadine zlokalizowała Philippe’a dzięki aplikacji, której używali. Umożliwiała ustalenie, gdzie znajduje się telefon i ewentualnie – jego właściciel. To dopiero była prawdziwa smycz! Osoba, która ma taki lokalizator, może w każdej chwili ustalić, gdzie jest telefon albo jego właściciel, bo nie zawsze muszą być razem. „Przypadkowe” zostawianie komórki w biurze albo w innym miejscu, podobnie jak brak zasięgu, stało się istną plagą: „Oj, kochanie, nie rozumiem, dlaczego nie mogłaś mnie zlokalizować, to pewnie coś z zasięgiem” albo: „Tak, byłem w budynku, gdzie zasięg jest bardzo słaby”.

Nadine ustaliła, że Philippe jest na drodze, którą zwykle chadza, tuż przy domu z ogrodem. Nie było powodów do niepokoju, poszedł na spacer z psem, ze swoją suczką, która nie odstępowała go na krok.

Minęło pół godziny, a Philippe wciąż nie wracał. Sygnał wskazywał nadal to samo miejsce co poprzednio i właśnie to wzbudziło obawy Nadine. Zadzwoniła jeszcze raz, ale nie odebrał. Zdenerwowana, wyszła mu na spotkanie z trzema pozostałymi psami. Sto metrów od domu podbiegła do nich Elsa, która – jak zwykle bez smyczy – szukała drogi. Elsa powitała ich radośnie, ale Nadine nie miała ochoty na zabawy. Teraz była już pewna, że Philippe’owi stało się coś złego. Pobiegła. Świetnie biegała, uczestniczyła już w biegach wytrzymałościowych, a teraz pędziła tak, że jej czworonożni kompani – przecież tacy mali – z trudem dotrzymywali jej kroku. Miała to w nosie. Biegła i bardzo się bała.

Po kilku minutach była już blisko miejsca, w którym zlokalizowała komórkę Philippe’a. Miała jeszcze nadzieję, że mąż po prostu zgubił telefon, jednak widok wracającej samotnie Elsy wzbudził w niej najgorsze obawy. Jak się okazało – słusznie. Zobaczyła go z daleka. Leżał na brzuchu na środku drogi. Wołała, potrząsała nim, ale nie reagował. Chciała sprawdzić mu puls, dotknęła palcami jego szyi i poczuła, jak zanurzają się w głębokiej ranie. Były całe we krwi. Dopiero wtedy zauważyła, że krew spływa też na ziemię, zabarwiając ją na ciemniejszy kolor.

Wpadła w panikę. Chwyciła telefon i wezwała pogotowie, które przybyło helikopterem po dwudziestu minutach, niemal równocześnie z policją. Helikopter wylądował w bardzo dużym ogrodzie przy drodze, na której leżało ciało Philippe’a. Werdykt był jednoznaczny i chociaż ten fakt nie docierał jeszcze do Nadine, Philippe nie żył i nic już nie dało się zrobić. Miał ranę szyi, z przodu. Wszystko wskazywało na zabójstwo. Policjanci powiadomili prokuraturę i zabezpieczyli miejsce zbrodni. Polegało to na otoczeniu stu metrów drogi biało-niebieską taśmą z napisem „POLICJA”. Odtąd wstęp na ten obszar był zabroniony.

„Dzień dobry, doktorze, mamy zabójstwo. Mógłby pan przyjechać?” Nie traciłem czasu. Kiedy dotarłem na miejsce, technicy z laboratorium kryminalistyki już pracowali. Kończyli zdejmować ślady ze zwłok Philippe’a. W tym celu przykłada się do nich przejrzyste taśmy samoprzylepne oznaczone numerami. Każdy numer odpowiada konkretnemu obszarowi ciała. Klej na taśmach zbiera wszystkie mikroślady z odzieży denata: włókna, włosy, sierść, ślinę, pyłki roślinne, drobiny papieru czy liści, krew i tym podobne. Te taśmy trafiają do laboratorium, gdzie układa się je na podświetlonym stole (oświetla od spodu), tak aby zebrać wszystkie te istotne mikroślady i sprawdzić, które z nich wniosą coś do śledztwa.

Wbrew temu, co pokazują amerykańskie seriale, rzadko zdarza się, by mikroślady przyniosły rozwiązanie śledztwa i identyfikację sprawcy, są jednak cennym elementem. „Każdy kontakt pozostawia ślad”, jak powiedział Edmond Locard (1877–1966), lekarz sądowy z Lyonu i jeden z prekursorów współczesnej kryminalistyki. Zgodnie z tą zasadą, jeśli na przykład dwie osoby dotykają się, jak w przypadku podcięcia gardła, kiedy sprawca przeważnie znajduje się za ofiarą i przyciska ją, to włókna z ubrania ofiary przechodzą na odzież sprawcy i vice versa. Właśnie dlatego pobiera się konkretne próbki.

Nie padało od wielu dni, więc droga gruntowa wyschła i nie dało się odnaleźć na niej żadnych śladów. Ta droga biegła za ogrodem i stojący człowiek mógł zobaczyć rozciągający się za ogrodzeniem trawnik. Najwyraźniej niedawno go strzyżono, bo w powietrzu unosił się zapach świeżo ściętej trawy.

Gdy