Ród Pizarrów - Wiesław Konrad Osterloff - ebook

Ród Pizarrów ebook

Wiesław Konrad Osterloff

3,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Historia podboju dzisiejszego Peru przez hiszpańskich konkwistadorów, czterech braci (Francisco, Hernando, Juan i Gonzalo), wywodzących się z tytułowego rodu. 

  

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie (2) 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

W. KONRAD OSTERLOFF

RÓD PIZARRÓW

ILUSTROWAŁ

ANTONI BORATYŃSKI

NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1982

© Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia"Warszawa 1967 r.

Rozdział pierwszy — WSZYSTKIEMU WINNE ŚWINIE

 

Parne powietrze upalnego popołudnia klei powieki pasterzowi. Chłopak — ba! młody już człowiek — spoczywa na wonnej, miękkiej trawie.

Przed nim, opasane czerwonym murem, leży prastare miasteczko Trujillo. Przyćmione bielą słonecznego pyłu rysują się potężne bastiony odwiecznego zamczyska-cytadeli. Stare gadki głoszą, że kiedyś tam, hen przed wiekami, w miejscu tym rozbił zdobyczny obóz Juliusz Cezar ze spiżową kohortą rzymskich legionistów. Pasterz nie lubi tego miasta, choć w nim właśnie ujrzał światło dzienne. Więc zmęczone oczy unosi wyżej i leniwie śledzi igraszki lekkich, białych obłoków. Targane wiatrem przyjmują dziwaczne kształty rycerzy, mknących w dal na bojowych rumakach. Inne znów zbijają się w całe eskadry ni to-fregat, ni to ociężałych galer i suną z wolna po lazurze nieba het na południe. Na południe, tam gdzie „wielka rzeka” Gwadalkiwir toczy gniewnie wody do samych wrót morza.

Morze. Pasterz niewiele w swym życiu widział, morze zna tylko ze słyszenia, ale już sam dźwięk tego słowa wywołuje w nim wzruszenie. Morze, otchłanny bezmiar wód, a za nim bajeczne kraje, o których po całej Hiszpanii krążą niezwykłe opowieści. Krainy złota i legendarnych bogactw... Pasterz wzdycha.

Nagle w marzenia wplątuje się surowa twarz don Alfonsa, zarządcy podupadłej ojcowskiej habendy. Zgryźliwy starzec, zawsze z tęgim kosturem w dłoni i plugawą klątwą na języku, jest postrachem folwarcznej czeladzi, w której ostatnie miejsce zajmuje właśnie on, Francisco. Pasterz odpędza złe wspomnienia. Przywołuje pamięć prawie nie znanego sobie ojca.

Gonzalo Pizarro całe życie spędza na wojaczce, z rzadka tylko, na odpoczynek lub dla leczenia ran, przybywając do Trujillo. A wtedy za krótkie zdają się chłopcu wieczory. Z zapartym tchem łowi opowieści o przewagach wojennych Wielkiego Kapitana [1], w którego barwach ojciec służy w Italii. Każdy jego krok to atak, a każdy atak to zwycięstwo — powtarza stary wojak i tych słów ojca Francisco już nie zapomni. Tak jak pamiętać będzie zawsze wyczarowany ojcowskimi wspomnieniami obraz bitwy nad Garellano. Młody Pizarro widzi wściekły atak hiszpańskiego hufca. Na czele ze sztandarem biegnie chorąży Fernando de Illescas. Francuska kula urywa mu prawą rękę, Illescas w lewą chwyta chorągiew. Za chwilę i tę rękę traci, a wtedy ociekający krwią przyciska sztandar do piersi ocalałym kikutem ramienia i tak dochodzi francuskich linii.

Francisco znów wzdycha. Ojca dawno już w domu nie widziano...

Słońce pali coraz silniej, więc pasterz osłania głowę olbrzymim liściem łopianu i wnet zapada w mocny, głęboki sen, sen młodego człowieka bez przeszłości...

Gdzieś blisko rozległ się żałosny kwik bólu. Pasterz ocknął się z nagła i zerwał na równe nogi.

— Carramba! [2] — mruknął półgłosem. — Znowu je gzy pocięły.

Zaczął nawoływać trzodę. Ale daremnie pokrzykiwał, przeczesując zarośla porastające okoliczne pagórki. Na próżno po trzykroć i dziewięćkroć rachował niewielkie stadko. Dwóch sztuk brakowało, w tym krnąbrnego knurka, ulubieńca don Alfonsa.

Zła twarz złośliwego rządcy mignęła znów przed oczyma pasterza. Francisco rozejrzał się na wszystkie strony. Czerwone koło słońca rozpryskiwało się o niewysoki grzebień Sierra de Guadalupe. Na Trujillo spadały cienie. Skryty w zapadlinach i wądołach mrok prężył się zwycięsko w górę.

„Pora wracać do domu” — pomyślał niechętnie Francisco i nie uczynił żadnego ruchu. Za nim, gdzieś z lewa, dobiegł dźwięk gitary i skoczne słowa, jeszcze niewyraźne, swawolnej piosenki, której zawtórował junacki śmiech. Z pochyloną w przód głową Francisco nasłuchiwał — piosenka mówiła o swobodzie włóczęgi i o oddechu szerokich dróg. Spięta grymasem twarz niefortunnego pasterza rozluźniła się, melancholijny uśmiech wygładził zaciśnięte wargi.

Naraz jedna ze świń otarła się mocno o nogi swego dozorcy. Świniarek stracił na moment równowagę, potknął się, porwał porzucony kij i ze szpetnym przekleństwem — idź precz, ty obmierzły pomiocie don Alfonsa! — wymierzył silny raz w ruchliwy ryj poufalącego się zwierzaka.

Nie umilkł jeszcze jego bolesny kwik, kiedy Francisco, porywając torbę z nie dojedzonym obiadem, pędem ruszył w ślad za rozśpiewaną bandą wagabundów. Ich trakt biegł na południe...

*

Sewilla — królowa Gwadalkiwiru, perła przepięknej Andaluzji — żyła nostalgią bezkresów morskich, przygody i awantury. Zgiełkliwe miasto południa rozkwitło od czasu, kiedy królowie katoliccy [3] w 1503 roku przyznali mu monopol na handel z Nowym Światem, a w siedzibie Rady dla Spraw Indii — Casa de la Contratación — zapadały decyzje, które przesądzały o losie setek tysięcy istnień ludzkich.

Odurzona poezją odkryć, Hiszpania nie była syta floty. Od świtu do zmierzchu w dokach nadbrzeża rozlegał się huk młotów kalfatorów i cienki śpiew pił okrętowych cieśli. W zaułkach portowych, w krzykliwych szynkach, pod cichymi latarniami przykucnęła legenda i baśń ludzi morza. Szeptano sobie do ucha groźne opowieści o dziwotworach oceanu. Znano tu morze kipiącej wody i inne, pod którego powierzchnią drzemie przedpotopowy las, wraży, nienawistny. W tawernach przy lichym winie marynarska brać opowiadała o strasznych olbrzymach, o plemionach cyklopów, o szczepach półludzi — półzwierząt, o bajecznych potworach z antypodów. Wprawdzie arabskim plotkom o „Morzu Ciemności” kres położyły podróże, ale na dalekich wodach wciąż jeszcze żyły syreny, ród trytonów i dziwożon, ludziom nieprzyjaznych.

Morze weszło w krew Sewilli. Morze, lecz także i złoto. W pijackich zwierzeniach, w fanfaronadach śmiałków i awanturników brzęczał złoty kruszec i lała się obficie krew, wysoka cena za bogactwa.

Bogata była Sewilla. Andaluzyjscy magnaci, książęta i biskupi zdobili ją pałacami, lśniącymi od zbytku. Słońce, wspaniałe słońce południa i niezrównany lazur nieba dodawały i biedniejszym budowlom blasku. W labiryncie wąskich arabskich uliczek, zbiegających z historycznego wzgórza Hispalis, oślepiającą biel domków chłodzi soczysta zieleń palmowych gajów. Nad miastem unosi się oszałamiający zapach róż, jaśminów, werbeny i rezedy. Sześćdziesiąt sześć strażniczych wieżyc strzeże średniowiecznych murów Sewilli, ale jej bramy otwarte są szeroko. Gościnnie przyjęła Sewilla Pizarra, bo gościny nie odmawiała nikomu, i obojętnie, bo też nie dbała o nikogo.

Ruchliwe i pełne zgiełku jest miasto południa. Od ranka do późnego wieczora ulice przepełnia barwny tłum. Na targowiskach kupisz wszystko, czego tylko kraje Lewantu [4] mogą dotarczyć. Setki sprzedawców zachwalają natrętnie swój towar. Zewsząd dobiega śmiech i nawoływania, szczekanie psów i pianie kogutów mieszając się w kakofonię nieustannego hałasu. We wrzawie tej utonie parę lat życia Franciska.

Pizarro wałęsa się z gromadą podobnych sobie włóczykijów mauretańskimi uliczkami miasta-ogrodu, słucha romantycznych legend o miłości królów i pięknych księżniczek, o przygodach błędnych rycerzy, o bohaterstwie, o łzach pożegnania. Dziwne i pełne wymowy są nazwy ulic tego miasta. Na jednej z nich stoi kolorowy dworek jakiegoś arystokraty. Marmurowy westybul oddziela patio [5] od bramy, ujętej w dwa pilastry. Jeden z nich tworzy obelisk, na który, wsparty na tylnych łapach, zuchwale wspina się lew.

— Estremadura — szepce wzruszony Pizarro, poznając herb swojej ojczyzny.

Kilka kroków dalej inny widok przykuwa uwagę Franciska — we frontalną ścianę starej budowli wbita kamienna głowa, o złych rysach twarzy, ma szyję otoczoną tęgim powrozem. Francisco pyta przechodnia o nazwę ulicy.

— Głowa Króla Don Pedra I — pada odpowiedź i nieznajomy wskazując na kamienny wizerunek snuje jedną z sewilskich legend. Przed dwoma wiekami na tym miejscu okrutny król Pedro zabił jakiegoś obywatela. Świadkiem zbrodni była stara sprzedawczyni oliwek. Handlarka nie umiała utrzymać języka na wodzy, kiedy więc niecny postępek władcy stał się publiczną tajemnicą, Pedro na miejscu przestępstwa kazał powiesić własną, wykutą w kamieniu głowę. — Albowiem nawet zbrodnie królów nie uchodzą kary — zakończył opowiadanie sewilski filut.

I Pizarro znów zginął w rozgwarze ulic wielkiego miasta. Tysiące darmozjadów żywi Sewilla, bo też tysiące awanturników i obieżyświatów napływa do niej ze wszystkich stron. Hultaje i łotrzykowie wszelkiej gildii zapełniają szulernie, knajpy, nory rozpusty, zjednoczeni w bractwie występku. Koczują po parkach i placach, w podziemiach ulicy Opatów, u stóp mauretańskiego barbakanu. Sewilla jest prawdziwym azylem dla nicponi, ucieczką dla tych, których honorem jest życie na modłę ptaków niebieskich. Szerokie stopnie wspaniałej katedry, podmurza niezliczonych kościołów są królestwem żebraczego cechu, który panuje w podziemiach miasta. Mistyfikatorzy w habitach mnisich, nie dopieczeni bakałarze napastliwie oferują relikwie świętych, cudowne balsamy i niezawodne panacea [6]. Naiwnych nie sieją, z nich żyje armia wydrwigroszy, szalbierzy i oszustów.

Kości były tego dnia życzliwe, Pizarro z lubością dotyka chłodnego metalu w głębokich kieszeniach spodni. Lubi dźwięk złota. Myśli jego biegną hen za morza, krążą рю nieznanych krainach Nowego Świata. Czyjaś koścista dłoń szarpie go bezceremonialnie za ramię. Pizarro ma za sobą dobrą szkołę twardego życia w hultajskiej kompanii. Jest bardzo szybki i zwinny, umie pierwszy uderzyć. Odwraca się. Ma przed sobą jakiegoś drapichrusta, cuchnącego podłym winem. Zaciśnięta pięść Pizarra już, już ma wyskoczyć, gdy wtem obwieś pyta:

— Kiedy się urodziłeś?

Francisco sam nie wie, dlaczego odpowiada:

— W 1475 roku.
— W 1475? Niemożliwe! Mów prawdę! — krzyczy groźnie włóczęga.

Francisco mówi nieomal pokornie:

— Ja nie kłamię. Jest, jak rzekłem.

W zapadłej twarzy łazęgi goreją głęboko osadzone i krwią nabiegłe oczy. Prawie krzyczy:

— Dawaj rękę.

Lewa dłoń Franciska znika w olbrzymich, brudnych i mokrych rękach szalbierza. Chiromanta pochyla się i wbija wzrok w linie dłoni Pizarra:

— Boże wielki, Boże Abrahamów — mruczy — 1475 rok, toż to wtedy zmarł bezpotomnie wielki kondotier Bartolomeo Colleoni. Ty po nim — dorzuca gwałtownie — podejmiesz buławę. — Wypuszcza dłoń Pizarra i zniżając głos do przejmującego szeptu, dodaje:
— Będziesz większy niż Colleoni. Gwiazda zdobywcy nad tobą. Boże, Boże Abrahamów!

Sztuka złota z hajdawerów Pizarra zmieniła właściciela.

*

Nad Sewillą zachodzi słońce. Słynna Wieża Złota, skąpana w odblaskach rdzawego horyzontu, zdaje się być naprawdę z drogocennego kruszcu. Za nią na lewo Wieża Srebrna wystawia białą cynową kopułę ponad różowe domostwa. Tam znów jakiś pałac, spowity w gąszcz drzew pomarańczowych, wystrzela w górę łupkowymi wieżyczkami. Żółtawe w blaskach zmierzchu, niespokojne wody Gwadalkiwiru, niby drżące zwierciadło, lśnią skierkami opalu, platyny i karminu. Wzdłuż brzegów drzemią przycumowane statki, których maszty zdają się łączyć z gajami na lewym brzegu rzeki. Na prawym lekkie domki dzielnicy Triana schodzą do rzeki, która płynie pod prawie dwukilometrowym mostem i na zakolu uderza o mur zieleni parku Las Delicias. Rozgrzane powietrze nie przyjmuje wilgoci parującej rzeki. Gaśnie światło dnia, rozbijając lazur nieba w tysiąc odcieni. Na ziemię spływa mrok, mącąc kontury rzeczy.

O zmierzchu jeszcze silniej pachnie kwiecie w półtropikalnej atmosferze miasta gwałtownych namiętności. Sewilla nie myśli o spoczynku. Na zdobnych w arkady i fontanny patiach trwa ożywiony ruch. Słychać smętne tony gitar. Oklaski wtórują wesołym malagueńas i melancholijnym peteneras, śpiewanym pełnym młodzieńczym głosem. W pobliżu słychać radosny gwar dziecięcy — skoczny rytm seguidillas [7] wybijają drobne stopy. W suchym trzasku pałeczek, uderzających w małe bębenki, pojawiają się tancerki. Przechodzą i znikają w pozach już to zuchwałych, już to tęsknych, zawsze prowokujących i pełnych obietnic. Narzeczony śpiewa serenadę pod balkonem lubej, dobiega skądś szmer miłosnych zaklęć. Francisco odrywa czoło od żelaznej kraty, oddzielającej patio od ulicy, i znika w nocy Sewilli. Starohiszpańskie przysłowie głosi: Quien fue a Sevilla perdió su silla, co znaczy „kto poszedł do Sewilli, stracił stanowisko”. Nie sprawdziło się ono w przypadku Pizarra, ryzykował zresztą tylko posadę świniopasa.

Któregoś dnia 1509 roku Pizarro, za dobytek cały mając jeno opończę i szpadę, ląduje na Espanioli [8].

 

 

Rozdział drugi — NA NIEGOŚCINNYM WYBRZEŻU

Pierwotni mieszkańcy Espanioli chropowatą zwali swą ojczyznę (w ich języku Haiti — chropowatość) i chropowaty był los zdobywcy, marzącego o bogactwie na tej wyspie. Skąpe pokłady złota rychło zostały wyczerpane. Mdłe plemiona Arawaków, które nie siejąc i nie orząc żyły z owoców leśnych, nie przyzwyczajone do dłuższego wysiłku i słabe fizycznie, nie były zdolne do pracy na miarę hiszpańskich wymagań. Indianie wymierali szybko. Współczesny kronikarz odnotuje z oburzeniem: „Łajdacy masowo popełniają samobójstwa przekładając śmierć nad służbę u Hiszpana”. Kastylijczycy, by się utrzymać, musieli więc sami pracować, co w rozleniwiającej atmosferze tropiku nie szło im w smak. Niedługo sięgną po niewolniczy rezerwuar czarnej Afryki, na razie jednak nie nadszedł jeszcze czas ery wielkich plantacji. Przybyli spóźnioną falą Hiszpanie dusili się na wyspie, więc Francisco, który od kilku miesięcy wałęsał się bezczynnie po Santo Domingo, bez chwili namysłu stanął w szeregach oddziału Ojedy, gotującego wyprawę na Tierra Firme, tj. na karaibskie wybrzeże południowego kontynentu.

Od lat dziesięciu w sławie awanturnika i wielkiego odkrywcy chadza Alonso de Ojeda, jeden z najdzielniejszych kapitanów Wielkiego Admirała [9]. W dwóch śmiałych wyprawach spenetrował wybrzeże Ameryki Południowej i od niego to pochodzi nazwa Wenezueli. Kiedy bowiem ujrzał na wybrzeżach Morza Karaibskiego zbudowaną na palach wieś krajowców z pirogami sunącymi wśród chat, romantycznemu Hiszpanowi przypomniały się laguny i gondole Wenecji (Wenezuela — mała Wenecja). Ojeda był niskiego wzrostu, ale ten niedostatek wyrównywał niesłychaną zwinnością i szybkością. Mistrz we władaniu wszelkiego rodzaju bronią, zuchwały zawadiaka i amator pojedynków, mimo udziału w dziesiątkach potyczek nigdy nie doznał najdrobniejszego nawet draśnięcia. Koloniści uważają go za charakternika i chętnie idą pod jego rozkazy. Tym razem jednak gwiazda Ojedy jest już u schyłku. Oskarżony o sprzeniewierzenie przynależnej koronie królewszczyzny, stracił łaski wszechwładnego szefa Urzędu Handlu Zaatlantyckiego, biskupa Fonseco. Otrzymał wprawdzie przywilej na kolonizację wybrzeży dzisiejszej Kolumbii, ale tylko po zatokę Uraba i bez żadnej pomocy finansowej. Ojeda mu-siał więc zaapelować do sakiewek przyjaciół i nie bez trudu udało mu się w końcu zebrać trzystu ludzi, licho zresztą wyekwipowanych. Ziemie przyznane Ojedzie w oficjalnej nomenklaturze nosiły nazwę Nowej Andaluzji. Pizarro jest nieodrodnym synem epoki, zabobonnym i przesądnym. Ze stolicy Andaluzji, Sewilli — wyruszył w świat przygód, wierzy, że Nowa Andaluzja w Nowym Świecie przyniesie mu szczęście.

Piaszczysty spłacheć lądu daleko wysunięty w morze, dalej niewielkie wzgórza gęsto porosłe zwrotnikowym lasem. Łagodna bryza popycha lekko małe karawele w szeroką roztocz zatoki. Woda jest gęsta, żar leje się z nieba, język na próżno usiłuje zwilżyć wysuszone wargi. Ale oko już wyraźnie rozróżnia przedmioty na płaskim, łatwo dostępnym wybrzeżu. Widać pojedyncze palmy z podłużnym wachlarzem liści. Juan de la Cosa, pierwszy pilot korony hiszpańskiej, zna dobrze to miejsce z dawniejszych wypraw, więc śmiało manewruje małą eskadrą. Hiszpanie wyskakują na ląd. Nikły strumień dość ma wody, by gasić pierwsze pragnienie. Dostęp do niego jest trochę grząski, a ciepławy płyn trąci stęchlizną, ale spragnieni Hiszpanie długo nie odejmują ust od hełmów.

Przeciągły, ostry gwizd przeszywa powietrze. Ojeda jest wytrawnym wojownikiem. To wysunięta pikieta daje umówiony sygnał. Żołnierze sięgają po broń. Kilkadziesiąt metrów dalej zaczyna się pasmo krzewów, za którymi wyrasta zbita, ciemna ściana tropikalnego lasu. W zaroślach widać wyraźnie jakiś ruch. Za chwilę na skraj zarostów wychodzi kilku Indian. W rękach dzierżą długie włócznie, których krzemienne ostrza rzucają skry w promieniach jaskrawego słońca. Zachowanie ich nie zdradza wrogich zamiarów. Ojeda także czyni ręką znaki przyjaźni, zaprosin. Z kilku towarzyszami spacerowym krokiem podchodzi bliżej. Pomalowane w żółte i cynobrowe pasy nagie ciała Indian tanecznym, gibkim ruchem także posuwają się nieco naprzód i znów zastygają w bezruchu. Grupka Hiszpanów skraca jeszcze odległość. Indianie są czujni, bacznie obserwują przybyszy, ale znów postępują kilka kroków. Oba oddziałki dzieli już niewielka odległość, gdy wtem na krótki rozkaz, podany wysokim głosem, krajowcy rzucają się do ucieczki.

— Chwytaj! — krzyczy Ojeda i szybkonogi zdobywca za chwilę ucapia za kark najbardziej opieszałego z uciekinierów.

Reszta znika w gęstwie leśnej.

Schwytany Indianin ma w uszach grube krążki złota. Rozmowa z nim jest trudna, wreszcie jednak zrozumie, że ma Hiszpanów zaprowadzić do swej wioski. Europejczycy przybili do lądu wczesnym rankiem, teraz dochodzi już południe. Długi wąż siedemdziesięciu białych ciągnie żmudnie wąskim szlakiem, wydeptanym wśród dżungli. Z obu stron ścieżki wznosi się zielony mur. U dołu jeszcze dość luźny, ale na wyższych piętrach tworzący zbity, skudłacony parasol gąszczu. Niekiedy tylko przez nieliczne szczeliny prześlizguje się słońce, z trudem rozświetlając leśny mrok. Podmiękły grunt zionie wstrętnym odorem zgnilizny, tamując oddech idącym. Po godzinie marszu puszcza rzednie, przechodzi w wysokopienny, gęsto podszyty las. Ścieżka staje się szersza i twardsza. Robi się jaśniej, przykra woń butwiejących roślin ustępuje czystszemu powietrzu. Raz po raz prymitywny trakt tubylczy rozwidla się, z nieba bucha wtedy snop białego słońca. Drużyna mija polanę i znów znika w półmroku leśnego królestwa.

Juan de la Gosa i Ojeda prowadzą kolumnę. Między nimi idzie przewodnik — jeniec. Indianin jest zupełnie opanowany, postępuje bez wahań, kroczy szybko, pewną stopą. W ciszy leśnej, gdzie z rzadka z suchym trzaskiem pęka gałąź lub z głuchym plaśnięciem spada na ziemię nieznany leśny owoc, słychać tylko szczęk zbroi i ciężkie człapanie zmęczonych kroków. Godziny południa są bowiem ściśle przestrzeganą porą sjesty u mieszkańców tropikalnej puszczy. Właśnie oddział mijał większy odcinek prześwitu, gdy ciszę potargał bliski i dobrze znany odgłos grzechotki. Ojeda stanął raptownie, zakrzyknął:

— Uwaga... — i nagle urwał, bo Indianin, wykrzywiając twarz w potworny grymas, mający zapewne być uśmiechem, wyciągnął ramię.

Kilka wielkich karminowoceglastych motyli witezi unosiło się w powietrzu, wydając dźwięk do złudzenia imitujący chrobot śmiertelnie jadowitego grzechotnika. Ojeda roześmiał się, ale nie był to śmiech odprężenia i ulgi. Ruszono znowu w drogę. Minęły już dobre trzy godziny od czasu, kiedy opuszczono wybrzeże. Indianin prowadził ciągle równym, niezbyt śpiesznym krokiem. Nie rozumiał pytań, chociaż znakami zdawał się odpowiadać, że to już niedaleko. Wodza białych nawiedził nagły niepokój. Szedł pełen napięcia, z rozedrganymi nerwami. Oczyma uderzał w zarośla, łowił nosem powietrze, natężał słuch, ale zmysły były bezsilne w głuszy leśnego pustkowia.

Przewodnik przyśpieszył i Ojeda, nie zdając sobie sprawy, dlaczego tak czyni, kazał skrócić krok.

W tym momencie de la Cosa zaklął. Ojeda gwałtownie obrócił się do towarzysza. W przedramieniu pilota, w miejscu, gdzie gruba skórzana rękawica stykała się z pancerzem chroniącym ramię, tkwiła krótka strzała. Stary żeglarz wyszarpnął pocisk.

— Głupstwo, ledwie drasnęła — powiedział. Ale zaraz ręką chwycił się za gardło. Na usta wybiegła mu brudna piana, twarz pocięły fioletowe pręgi i de la Cosa ciężko zwalił się na ziemię.

Przewodnik wydał dziki ryk, błyskawicznym susem przeskoczył ciało pierwszego pilota i rzucił się między luźno rosnące drzewa. Wysoki cienki głos Ojedy zadzwonił trwogi

— Caballeros, atak, zatrute strzały...

Krzyk dowódcy zginął w gwałtownej wrzawie, jaka targnęła puszczą. Wśród rosłych drzew zamigotały setki brunatnych postaci. Ulewa strzał chlusnęła na idący długim łańcuchem oddziałek białych. Wiele pocisków ześlizgując się z metalicznym brzękiem po pancerzu spływało nieszkodliwie na ziemię, ale biada Hiszpanowi, którego nie osłonięte żelazem ciało dosięgła indiańska strzała. Temu paroksyzm śmierci wykrzywiał twarz i z wywróconymi w górę białkami padał, by się już nigdy więcej nie podnieść. Coraz częściej tryumfalny ryk dzikich odnotowywał zwycięstwo. Tubylcy, skacząc niczym koty leśne od pnia do pnia, byli prawie nieuchwytni dla ciężkozbrojnych i długim marszem strudzonych konkwistadorów. Na próżno Hiszpanie, tłocząc się na ścieżce, próbowali cofać się tą samą, co przyszli, drogą. Wróg obsadził gęsto tyły. Daremnie Ojeda usiłował skrzyknąć wokół siebie drużynę, by atakiem par force [10] owładnąć widniejącą między drzewami leśną osadą Indian. Jego krzyk gubił się we wrzawie, za chwilę nie było już sił na natarcie. Oddział topniał w oczach. Indianie raz jeszcze sypnęli salwą jadowitych pocisków i na garstkę pozostałych przy życiu Europejczyków uderzyły setki zwycięskich wojowników, w walce wręcz gotując krwawy koniec ekspedycji.

Wysforowany w przód Ojeda dokonywał cudów zwinności. Wódz był bez pancerza. Miał na sobie tylko hełm i gruby bawełniany kaftan, ale w jego chybkim ręku mała stalowa tarcza zataczała błyskawiczne kręgi, łowiąc dziesiątki zatrutych strzał. Puklerz ten, w którym naliczono dwadzieścia trzy ślady pocisków, wokół małej postaci hiszpańskiego dowódcy czynił ruchliwą, żelazną zasłonę, nieprzebytą dla tubylczej broni. Ojeda nie ograniczał się do obrony, lecz raz po raz z doskoku wyrywał wojownika z szeregów wroga. Doświadczony żołnierz rozumiał dobrze, iż sprawa jest przegrana, tylko zimna krew i mocne nogi mogą uratować mu życie. Więc w ciągłej walce systematycznie wycofywał się na skraj, by w odpowiednim momencie możliwie niepostrzeżenie zbiec z pola przegranego boju.

W tej chwili właśnie potyka się z trójką Indian. Odparował tarczą potężny cios maczugi wojennej i jeszcze łomot pałki nie zastygł w powietrzu, a już szpada Hiszpana mistrzowską sztuką obaliła dwóch przeciwników. Ale wtem Ojeda pośliznął się i runął na ziemię, gubiąc zbawczą tarczę. Z dzikim rykiem smukły Indianin wyrzucił daleko w tył ramię, kierując dzidę w odsłoniętą pierś awanturnika. Ojeda odruchowo zasłonił wyciągniętymi dłońmi twarz i mimo woli przymknął oczy, oczekując nieubłaganego sztychu. Coś ciężkiego padło mu na nogi.

Gdy Ojeda otworzył oczy, Pizarro zwlekał z niego ciało zabitego Indianina...

Przedzierali się przez wysokie krzewy, porastające wzgórze. Dążyli do morza głębokim łukiem, odchodząc daleko od drogi klęski. Teren podnosił się łagodnie, ale śmiertelnie znużonym wydawało się, iż zdobywają strome szczyty. Po omacku szli bardzo wolno, przystając co chwila i nasłuchując. W powietrzu wisiał spokój, a ciszę nocną mącił tylko krzyk dzikiego ptactwa.

Więc znów ruszali w znojną drogę. Noc była ciepła i bezksiężycowa. Wzgórza, na które mozolnie wchodzili, porastał rzadki las palmowy. Uciekinierów dławiło pragnienie. Nigdzie jednak nie słychać było szmeru wody. Ze spiekłymi wargami szli bez słowa uparcie naprzód, w kierunku zbawczego morza. Na niebo wypłynął blady księżyc. Jeszcze godzina i srebrna poświata pełni noc przemieni w dzień. Czy aby nie są wciąż za blisko straszliwej wioski? — Spokój, przyjacielu Pizarro — doświadczenie Ojedy ma moc przekonywającą. — Indianie nigdy nocą działań nie prowadzą.

Ojeda się nie myli. Już dawno nikt nie podąża tropem zbiegów. Bo noc jest duchów i mar porą. O północy biali stanęli wreszcie na garbie wzgórza. W księżycowym blasku przed nimi mieniła się srebrzyście ruchliwa roztocz wody. Morze. Byli uratowani.

Z siedemdziesięcioosobowej ekspedycji na Calamar ocalało ich tylko dwóch. Wprawdzie po paru dniach Hiszpanie wzięli straszliwy odwet na wojowniczej wiosce, ale wybrzeże okazało się zbyt niegościnne, by kusić się tu o stały pobyt.

Flotylla kieruje się więc do zatoki Urabä. Wprawdzie i tu nie lepiej się powodzi. Znów dochodzi do starć z groźnymi tubylcami. Znów padają zabici. Niewielka pociecha, że tutejsze plemiona używają trucizny nie działającej tak błyskawicznie, jak w Calamarze, skoro ranni umierają po kilku godzinach w straszliwych męczarniach. Na nic się nie zdają próby nawiązania przyjaźni z okolicznymi sąsiadami. Najpotężniejszy z miejscowych kacyków Tiripi nie chce mieć nic wspólnego z białymi. Tajemniczą pocztą indiańską doszły go już wiadomości o okrutnej odwetowej rzezi i spaleniu Calamaru. Bez zabezpieczonego zaplecza, dostarczającego żywność, nie ma szans na utrzymanie kolonii na wybrzeżu, malarycznym i niezdrowym, gdzie trudno nie tylko o żywność, lecz i o dobrą wodę pitną.

Ojeda jest człowiekiem ryzyka i zuchwałej inicjatywy. Przed laty dokonał brawurowego wyczynu, porywając mężnego kacyka Caonabo w biały dzień z jego własnej stolicy. Spróbuje teraz podobnego środka. Ale rzadko udaje się dwa razy to samo. Śmiały rajd Ojedy skończył się tylko pojmaniem żony wodza, sam Tiripi uszedł. Mając jednak w ręku takiego zakładnika, Ojeda jest pewien, że uda mu się nawiązać pertraktacje z naczelnikiem. Rzeczywiście, niebawem w Carobana (tubylcza nazwa miejsca wylądowania Hiszpanów) zjawiają się posłowie indiańscy. Tiripi gotów Jest zawrzeć układ przyjaźni. W tym celu proponuje spotkanie na niedalekiej leśnej polance pod warunkiem, że Ojeda stawi się z nie więcej niż dziesiątką towarzyszy. Żeby Hiszpan nie sądził, iż chodzi tu o podstęp, niech dwóch spośród wysłanych posłów zostanie w obozie białych w charakterze zakładników, a jeden powróci z odpowiedzią. Ojeda jest ostrożny, nie dowierza naczelnikowi, zleca więc Pizarrowi czujną straż nad fortem, a sam z dziewiątką co największych śmiałków rusza na spotkanie.

Pizarro w ten sposób awansuje do roli zastępcy szefa ekspedycji, zajmując po raz pierwszy oficerskie stanowisko w mało jak dotąd błyskotliwej karierze na nowym kontynencie. Łechce to mile ambicję marzącego w skrytości ducha o nierównie wyższych zaszczytach Estremadurczyka. Ma wreszcie pierwszy raz w życiu okazję wydawać rozkazy. Jednakże niewiele mu na to czasu zostaje, bo ledwie w godzinę od odejścia Ojedy trzech Hiszpanów wraca z głośną wrzawą. Jedno powtarza się tu słowo-krzyk:

— Cyrulika!

Ojeda ma twarz zlaną potem. Rzuca się na ziemię. Rozrywa pantalony. Na udzie widnieje niewielka, słabo krwawiąca ranka. Cyrulik pochyla się nad rannym.

— Szarpi — zwraca się do pomocnika.
— Głupie bydlę — głos Ojedy chłoszcze jak szpicruta — nie szarpi, wyżegać, natychmiast wyżegać!

Medyk, mizerny i podstarzały chłopina, wzrusza ramionami i cofa się.

Alonso podnosi się na łokciach. Syczy:

— Ty, zaraz żelazem wypalisz mi ranę. Jeżeli nie umiesz, starczy mi jeszcze życia, by cię zobaczyć dyndającego na szubienicy, rozumiesz? Spiesz się. Sześciu silnego chłopa do mnie!

Żelazny pręt robi się w ogniu różowy, a potem oślepiająco biały. Dwanaście mocnych ramion przytłacza ciało dowódcy do ziemi. Rozpalony pręt drży w ręku cyrulika. Konował pochyla się nad Ojedą. W nozdrza uderza lekki swąd spalonej skóry. Zęby Alonsa wbijają się w dolną wargę. Na czubku nosa kołysze się duża kropla potu. Stalowy uścisk rąk zelżał. Zwolniona chora noga kurczowym ruchem napina się w kolanie. Ojeda prawie krzyczy:

— Jeszcze raz i głębiej! Szybko! — i za chwilę traci przytomność.

Ale ratuje życie. Przez wiele dni musi jeszcze pilnować łoża, lecz wreszcie wraca do dawnych sił. W czasie jego rekonwalescencji Pizarro obejmuje faktyczną komendę nad kolonią. Ma pełne ręce roboty, bowiem Tiripi podburzył okoliczne plemiona i fort musi ustawicznie odpierać ataki Indian. Nie mija dzień bez strat w ludziach — pospołu ze zdradzieckimi strzałami szczerby czynią głód i choroby... Miazmaty febry i malarii z bagiennych grzęzawisk atakują załogę z nie mniejszym powodzeniem niż wojownicy Tiripiego. Z każdym dniem nowe koślawe krzyże znaczą żałobne miejsce zmarnowanych nadziei, pogrzebanych snów o łatwym bogactwie. Żołnierze szemrzą, chcą wracać, przecież w odwodzie mają statki. Żelazna wola Ojedy i Pizarra utrzymuje w ryzach bandę zrozpaczonych awanturników. W osadzie wyrasta szubienica. Przez parę dni chwieją się na niej zwłoki prowodyrów buntu. Drapieżne ptactwo obsiada nikczemne resztki wczorajszych junaków. Niejeden przybój morski rozbije się o brzegi Carobany, zanim wreszcie przegniłe powrozy zwolnią ciężar i oddadzą ziemi niemal do kości objedzone trupy.

Kolonia już się nie burzy. Ludzie milczą. Wychudłe z głodu twarze przyjmują maskę uległej zaciętości. W wolnych od walki i pogoni za jadłem chwilach — jest ich niewiele — oczy konkwistadorów kierują się ku morzu. Stamtąd, gdzie na horyzoncie woda łączy się z niebem, ma przyjść pomoc, musi przyjść odsiecz. Długie są dnie oczekiwania. Coraz częściej i niecierpliwiej Ojeda spogląda w tę stronę. Dowódca wie, że to jest jego ostatnia szansa. Jeżeli tym razem mu się nie uda, nigdy więcej nie otrzyma patentu królewskiego. Jego wspólnik, Enciso, dawno już powinien być tu z odwodami. A tymczasem mijają dnie, a morze jest wciąż puste.

Wreszcie któregoś ranka wartownik przytyka do ust trąbkę. Rześki, wesoły jest jej dźwięk — żagiel na horyzoncie! Sygnał przywraca życie w obozie. Ludzie przypominają sobie śmiech. Ojeda, wciąż jeszcze utykający na nogę, wspina się na pagórek. Długo nie odrywa oczu od lunety. Statek kieruje się niechybnie do zatoki, ale to nieduża barka. Ojeda kryje rozczarowanie, tylko Pizarrowi szepnie do ucha, że nie może to być Enciso.

Niewielki dwumasztowiec zatrzymał się w pewnej odległości od brzegu. Wnet odbija od niego łódka. Za chwilę rozprysną się resztki nadziei.

Bernardino de Talavera był prywatnym kupcem z Kuby. Na małym stateczku żeglował po wodach antylskich i Morzu Karaibskim, handlując, gdzie i czym się tylko dało. Ma z sobą sporo zapasów żywności, za którą każę wygłodzonym osadnikom płacić złotem. Handlarz zdaje się nie odczuwać żadnych więzów solidarności z krajanami, bawiącymi się w konkwistadorów, ba, z niektórych jego odezwań wynika, że dla ludzi parających się tak wątpliwą profesją żywi tylko pogardę. Na Espanioli dawno już nie był i nic nie wie o losach Enciso.

Ojeda jest człowiekiem czynu. Mierzi go oczekiwanie na wspólnika. Zamyka się na długie godziny z Talaverą. Przy zakupionym u kupczyka bukłaku wina staje układ. Handlarz zawiezie Ojedę na Espaniolę. Ojeda część swoich ludzi odda na załogę statku, na którym odjadą chorzy i ranni. Pizarro pozostanie na miejscu z najpewniejszymi ludźmi i dwiema brygantynami w odwodzie.

Ręka Ojedy spoczywa mocno na ramieniu Pizarra, kiedy na odjezdnym mówi:

— Wrócę, czekaj pięćdziesiąt dni. Utrzymaj miejsce. Wrócę. Gdyby jednak... Po pięćdziesięciu dniach masz wolną rękę, zrobisz, co będziesz uważał za słuszne. Radziłbym ci w tym wypadku zawadzić o Calamar. Może tam jest Enciso. Zresztą, ja wrócę w terminie. Pizarro wytrwa. Jest samodzielnym dowódcą. Zdaje egzamin znakomicie. Umie sobie radzić z ludźmi. Oddział jego składa się z hałastry zabijaków, z szumowin portowych i rzezimieszków. Zaprawieni w twardej szkole życia, okrutni i bezwzględni wobec wroga, są także twardzi dla siebie. Francisco jest od nich jeszcze twardszy, jeszcze bardziej nieubłagany i nieugięty. Pięćdziesiąt dni mija. Awanturnicy żądają powrotu. Pizarro mówi — nie. Dorzuca jeszcze pięć, siedem dni. Wygląda Ojedy. Francisco nie wie, że Talavera ich oszukał. Nie był to kupiec i handlarz, lecz pirat, zwykły bandyta morski. Statek, na którym przybył, zrabował ze swoją bandą w Santo Domingo. Nie śniło mu się nawet wracać na Espaniolę. Ba, ledwie zniknął brzeg, zakuł Ojedę w żelaza i opanował podstępnie jego okręt. Dopiero po całym roku dramatycznych przygód, których opis nie należy do naszej opowieści, Ojeda znajdzie się na Espanioli. Pizarro nie zna losu swego dowódcy, więc wciąż czeka na Ojedę. Kiedy mija wyznaczony termin, jeszcze się waha z wyruszeniem na morze. Czeka teraz nie tylko na Alonsa, lecz także na śmierć własnych towarzyszy. Francisco Pizarro jest jednym z najbardziej bezwzględnych i nie posiadających skrupułów konkwistadorów szesnastego wieku. Eks-pasterz nie umie pisać, ale za to potrafi dobrze rachować. Z liczącej trzysta ludzi ekspedycji pozostało przy nim tylko siedemdziesięciu. Mało, a przecież o dziesięć osób za dużo. Albowiem dwie małe brygantyny, jakimi dysponuje, zmieszczą tylko sześćdziesięciu. Musi więc odczekać jeszcze parę dni — niech tę zbędną dziesiątkę zabiorą indiańskie pociski i choroby. Niedługo spełnia się zimna kalkulacja.

 

Rozdział trzeci — BIORĘ CIĘ W POSIADANIE

 

Statki podnoszą kotwice. Przekleństwem żegnają Hiszpanie złe wybrzeże. Ledwie brygantyny wzięły kierunek na pełne morze, niezłomni krajowcy już wchodzą w opustoszałe osiedle. Morze leży ciche i prawie nieruchome, lecz niebo zwisa dziś nad nim przeraźliwie nisko, a widzialność jest słaba. W promieniu pół mili nad wodą unosi się brudnobiały zwał gęstego mleka. Na niebie chmur nie widać, ale nie ma także na nim słońca. Tępa drętwota wisi w powietrzu, ugniata czaszkę, przyprawia o silniejsze bicie serca, powoduje nieznośne swędzenie spojówek, suchy knebel pakuje w usta, tamuje oddech. Tylko stadko delfinów nic sobie z tego nie robi. Eleganccy akrobaci morscy wesołym napowietrznym pląsem omiatają statki.

— Dobra wróżba — mruczą starzy żeglarze, przychylnie spozierając na gromadę wodnych kuglarzy.

Taneczny korowód śmigłych zwierząt odprowadza małą flotyllę, która wzięła kurs na Calamar. Wreszcie delfiny znikają tak samo nagle, jak się przed godziną pojawiły. W zupełnym bezwietrzu statki poruszają się ociężale w odległości zaledwie głosu. Pizarro na większym i mniej zwrotnym zostaje trochę w tyle. Francisco nie jest człowiekiem morza, nie zna jego tajemnic i groźnej niszczycielskiej siły, ale w otaczającej go atmosferze czuje coś niepokojącego. Spogląda w górę, usiłuje przebić wzrokiem mgłę dzielącą go od słońca. A potem się zamyśla. Nie marzy, jest na wskroś realistą. Rozważa, co ma uczynić, jeżeli w Calamar nikogo nie zastanie. Przymierza różne warianty do swego jutra, na żaden nie chce się zdecydować. Krzyk przerażenia przerywa jego rozmyślania. Odległość między statkami zmniejszyła się znacznie — nie przewyższa trzydziestu metrów. Zdumiony Pizarro ujrzał, jak drugi bryg nagle oderwał się od lustra wody, zawisł w powietrzu i zaraz runął pionowo, zapadając się do połowy masztów. Już znowu był na powierzchni, ale morze w tym miejscu gotowało się gwałtownie niczym w olbrzymim kotle. Potworne, czarne cielsko wynurzyło się na moment, błysnęło białawym podbrzuszem, potwór zapadł się w głębię i straszne uderzenie znów wyrzuciło w górę małą barkę. Patrzącym z drugiego statku wydawało się, że widzą swoich towarzyszy rozpaczliwie czepiających się masztu.

Przechylona pod ostrym kątem brygantyna, już w powietrzu, zakręciła się wokół swej osi i zwaliła ciężko w otchłań, niknąć bez śladu w morskich czeluściach. Pizarro otarł chustką nagle spoconą twarz. Przypomniały mu się opowieści o straszydłach oceanicznych bezmiarów, o olbrzymich wężach, które wyskakują z wodnych przepaści, porywając w nieznane głębiny załogi zbłąkanych okrętów. Francisco wzdrygnął się, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.

— Kaszalot — powiedział ktoś głośno.

I znów rozległ się przeraźliwy krzyk trwogi:

— Szarżuje! Ratujcie się!

Sternik podskoczył do koła. Jakoż rzeczywiście, teraz widzieli go wszyscy. W odległości stu metrów olbrzymi wał, na pół wynurzony, toczył się z szybkością strzały po powierzchni morza. Fontanna wody rozpryskiwała się na boki białą pianą, znacząc ślad drogi gigantycznego potwala. Zwierz szedł prosto na statek, wyraźnie mierząc w jego burtę. Na próżno sternik usiłował zmniejszyć płaszczyznę celu, wykręcając rufę, na manewr nie starczyło czasu. Kaszalot już dochodził. Pizarro jak zahipnotyzowany, bez ruchu patrzał na nadciągającą śmierć. Na piętnaście metrów przed statkiem potwal prawie stanął na powierzchni, na chwilę znieruchomiał, wielka gęba rozwarła się szeroko, znów zamknęła i olbrzym dał nurka. Tył brygantyny podniósł się wysoko, dziób zapadł w dół, statek począł się powoli zsuwać niczym po stromiźnie górskiej, lecz zaraz przyszło od dołu uderzenie fali i barka, kołysząc się gwałtownie, przyjęła zwykłą postawę. Z lewa szybko oddalał się oszalały kaszalot, znacząc ciemną pręgą grzbietu kierunek swego biegu. Potwal chybił celu. Zbiorowe westchnienie ulgi przebiegło żaglowiec. Wtem z prawej strony szeroka wstęga purpurowego ognia połączyła morze z niewidzialnym niebem. Nie dosłyszano huku piorunu, bo zaraz zaciął wiatr, skoczyła wysoka fala, zawyło morze i rozszalała się burza... Skołatany statek na wysokości Calamaru spotyka sporą brygantynę i okręt. Małą armadę prowadzi Martin Fernandez de Enciso, prawnik i wspólnik Ojedy. Nic nie wie o losie kamrata, wyjaśnienia Pizarra przyjmuje z niedowierzaniem. Sądzi, że Francisco po prostu zbiegł, opuścił towarzyszy w niedoli. Uczony bakałarz nie tai podejrzeń i każę wracać do Uraba. Enciso ma zacięcie geografa, nie wiadomo skąd czerpie wiadomości, że nad Zenu znajdują się szczerozłote grobowce indiańskie, a w rzece tyle jest drogocennego kruszcu, iż wystarczy tylko siecią zagarnąć.

 

 

Po drodze więc ekspedycja robi wyprawę w górę Zenu, zakończoną podwójnym fiaskiem. Nie tylko nie znaleziono złota, lecz w dodatku w krwawej potyczce z krajowcami stracono kilku towarzyszy. Niefortunny geograf, który zresztą później rzeczywiście zasłynie z dzieła o tych ziemiach, nie stracił kontenansu. Jest arogancki, pewny siebie i z góry traktuje niepiśmienną hołotę, do której nie bez podstaw zalicza także Pizarra. Enciso nie ma jednak szczęścia. Przy lądowaniu w Uraba rozbija okręt. Toną wszystkie konie i świnie, przepada prawie cała żywność, ledwie ludzie uchodzą z życiem.

Teraz na miejscu w Carobana prawnik uwierzył nareszcie w prawdziwość słów Pizarra. Ludzie Franciska są wściekli. Znów znaleźli się w. przeklętym miejscu, znów bez żywności, a w dodatku z osady, krwawym potem wzniesionej, pozostały tylko szczątki. Pizarro ma osobiste urazy i bynajmniej nie próbuje kneblować niezadowolenia, przeciwnie — sam głośno obnosi swą krzywdę. Szemrzą także ludzie, których przywiódł Enciso, drażnią ich wielkopańskie maniery dowódcy, jawnie okazywana pogarda.

I wtedy batutę przejmuje Vasco Nuńez de Balboa. Syn autentycznego hidalga [11] z Estremadury, trzydziestopięcioletni, wysoki, postawny mężczyzna, inteligentny, nie bez wykształcenia, pełen energii i inicjatywy, o głowę przerasta zbieraninę. W czasie dziesięcioletniego pobytu w Ameryce dorobił się tylko długów; uciekając przed więzieniem w Santo Domingo, skrył się w pustej beczce na jednym ze statków Enciso. Pasażer na gapę ujawnił się dopiero na pełnym morzu, kiedy miał pewność, że flotylla nie zawróci. Teraz nadszedł jego czas. Balboa już przed dziesięciu laty był w tych okolicach. Zna lepsze miejsce na kolonię — po zachodniej stronie Uraba, w zatoce Darien. Sęk w tym, że kraj ten należy już do Złotej Kastylii, na którą patent królewski otrzymał konkurent Ojedy, Diego de Nicuesa. Balboa jest zwolennikiem faktów dokonanych. Skoro Darić obfituje we wszelkie płody leśne, o żywność nietrudno, a Indianie tamtejsi nie znają zatrutych strzał, nie ma co się troszczyć o brak jurysdykcyjnych uprawnień. I o dziwo, sumienie prawnicze eks-adwokata tym razem milczy. Enciso przystaje.

Rzeka Atrato piętnastoma ujściami wlewa czarną od butwiejących resztek roślinnych, błotnistą wodę w zatokę. W jej delcie, na niezdrowych moczarach, przyczaiła się śmierć, ale wyżej, bardziej na północ, płyną czystsze strumienie i mniej daje się we znaki plaga moskitów. Tam powstaje Santa Maria de la Antigua. Duszą młodej kolonii jest Balboa, a jego nieodłącznym towarzyszem Pizarro. Balboa przerasta amerykańskich Hiszpanów tej bohaterskiej i złowrogiej epoki. Jest tak jak oni twardy, nieubłagany, okrutny nawet. Jego pochody znaczą szubienice i płonące stosy. Ale Balboa nie jest niewolnikiem złota, ba! nawet fanatyzm religijny nie stanowi istotnego motoru jego poczynań. Nie uważa Indian za podrasę rodzaju ludzkiego. Gotów jest widzieć w nich partnerów, i to partnerów równoprawnych. Balboa nie zna bowiem dwóch sprawiedliwości, innej dla Hiszpanów, a innej dla tubylców. Prawo i słuszność są w jego poczuciu pojęciami jednorodnymi, o niezmiennej treści. Urodzony wódz ma w sobie iskrę geniuszu, której brakło słynniejszym odeń -w historii konkwisty zdobywcom, co na sławę zarabiali więcej hazardem niż walorami umysłu i serca. Zaprawdę nieczęsto się zdarzało, by niepodległe plemiona własne spory oddawały pod arbitraż białego, a w takiej roli Balboa niejednokrotnie występował. Pełen energii wódz nawiązuje przyjaźnie z sąsiednimi szczepami, choć nieraz dopiero po krwawych walkach. Początkowo jeden z najzaciętszych wrogów, naczelnik Careta, zostaje jego teściem, kacyka innego plemienia Comogre zalicza do najbliższych przyjaciół. Przy ich pomocy niezmordowanie eksploruje okolice, rozszerzając wpływy europejskie coraz dalej na przesmyk śródamerykański.

Metody Balboy nie zawsze znajdują uznanie w oczach formalnego szefa kolonii, Enciso. Wreszcie któregoś dnia przy czynnej pomocy Pizarra bakałarza załadowano na statek i odesłano na Espaniolę. Teraz pozostawał już tylko jeden konkurent, o tyle groźniejszy, że wyposażony w królewskie pełnomocnictwa — Nicuesa. Z tym załatwiono się jeszcze prościej. Po prostu nie wpuszczono go do portu. I od tej pory zaginął wszelki ślad po jednej z najbardziej pechowych w historii konkwisty wypraw.

Ale te posunięcia zaważą fatalnie na późniejszych losach Balboy. Na razie jednak nad jego głową świeci czyste, promienne słońce w żółtym blasku złota. A złoto sypie się do rąk zdobywcy. Oto właśnie...

Przed ciosaną z grubych bierwion chatą wodza skrzy się stos złotych ozdób. Ciężkie płyty noszone przez Indianki na bawełnianych opaskach, grube, misterną tubylczą sztuką cyzelowane nausznice, bransolety, brosze, szczerozłote kubki. Na cztery tysiące uncji ocenią dar kacyka hiszpańscy specjaliści. Ofiarodawca, stary naczelnik Comogre, zrytą zmarszczkami twarz rozjaśnia uśmiechem. Cieszy go podniecenie Kastylijczyków. Zrywa z szyi gruby złoty łańcuch i niedbale rzuca go na kopczyk. Uśmiecha się, błyskając alabastrową bielą końskich zębów. Na twarzach Hiszpanów nie ma uśmiechu, maluje się na nich jeno zaciekła chciwość. Ręce zdobywców drżą, przebierając w chłodnym metalu. Balboa stoi opodal, opiera się o pień wspaniałego kakaowca, ręce położył niedbale na biodra, a oczy mruży z ironią. Podchodzi bliżej, bo jakiś spór wybucha wśród żołnierzy. Padają dosadne klątwy, ktoś popchnięty niewidzialną ręką zatacza się w tył i wnet w dłoni rozsierdzonego wojaka pojawia się obnażona szpada.

— Zostaw — rozlega się władczy głos Balboy. Brunatnoskóry półnagi Indianin z czerwonym piórem w kruczych włosach doskakuje do gromady wzburzonych Hiszpanów. Muskularne ramiona roztrącają na boki żołdaków. Krajowiec nogą rozkopuje pryzmę drogocennych ozdób. Zaskoczeni zdobywcy cofają się, nie rozumiejąc sytuacji. Ktoś machinalnie podejmuje z wysokiej trawy małą figurkę i bezmyślnie obraca ją w ręku.
— Hi, hi, hi! — szyderczy, urągliwy śmiech syna naczelnika, Panquiaco, wibruje ostro w powietrzu. — Hi, hi, hi! — zanosi się histerycznie młody wódz.

I zaraz potok słów indiańskich, pomieszanych z lichą hiszpańszczyzną, leje się na głowy skonsternowanych Kastylijczyków.

— O co tu kłócić się, Hiszpanie? O tych kilka nędznych babskich kraszanek. Złota potrzebujecie? Tam — ręka młodego Indianina wskazuje południe, a Pizarro obraca się w tę stronę —tam złoto rośnie na drzewach, z niego domy budują. Ale co tam złoto, bezużyteczny dla męskich prac kruszec. Tam — ramię Panquiaco przesuwa się na zachód — tam, dużo bliżej i znacznie większe bogactwa. Perły duże jak pięści — Indianin zaciska dłoń — wyrzuca Wielka Woda, której kresu nikt nie zmierzył. Tam was mogę zaprowadzić — zakończył już zupełnie spokojnym głosem.

Na ostatnie słowa Indianina poruszył się Balboa. Wielka Woda, czyżby wymarzony ocean Kolumba? Nareszcie wolna droga do Indii i Cipangu, do krain wonnych korzeni? Więc Genueńczyk miał rację, szukając w tych właśnie stronach zachodniego przejścia. Balboa zapomniał o złocie i perłach, owładnęła nim silniejsza gorączka, namiętność odkrywcy, prekursora na historycznych szlakach.

Odwodzi na bok syna kacyka. Tak, to wszystko prawda. Jeśli Panquiaco kłamie, niech go biały powiesi na pierwszym drzewie. To prawda, ale droga trudna i niebezpieczna. Trzeba przedzierać się przez bagniste moczary i strome pasma górskie. Przechodzić krainę jadowitych węży i dzikie rewiry, zamieszkane przez potężne plemiona wojowniczych Indian. Panquiaco poprowadzi białych, ale potrzeba tysiąca dobrze uzbrojonych mężów, żeby wyprawa zwycięsko doszła do brzegu Wielkiej Wody.

W Darienie tylu ludzi zebrać się nie da, więc Balboa w długim liście do króla prosi o posiłki, obiecując odkrycia, przy których zblednie wszystko to, czego dotąd Hiszpanie dokonali w Nowym Świecie. Mijają miesiące, zamiast odpowiedzi Balboa otrzymuje poufne informacje, że Enciso w Hiszpanii otrzymał nakaz aresztowania go za bunt, uzurpację i samowolę. Jeżeli do tego wypłynie sprawa niecnego postępku z Nicuesą...

Balboa poczuł obmierzły dotyk żelaza na gardle. Nie było czasu do tracenia. Zdobywca wiedział, że jeśli rzuci koronie jakiś wspaniały, niezwykły sukces, zmazane zostaną przewiny, a łaska królewska będzie szczodra. Nadzieja pozostawała więc w Indianach...

Ma z sobą stu dziewięćdziesięciu zahartowanych w najdzikszych przygodach stalowych mężów w żelaznej zbroi. Wiemy Panquiaco, teraz już jako chrześcijanin don Carlos, wiedzie zastęp nawykłych do leśnego życia wojowników. Kolumna białych, o sercach wilczych i bardziej dzikich od miejscowych ludożerców, wchodzi w gmatwaninę podzwrotnikowej puszczy. Wśród labiryntu straszących śmiercią moczarów, w chaotycznej plątaninie pierwotnej dżungli idzie wyrąbaną ścieżką pochód zniszczenia i zagłady. Nie stawią mu tamy miliardy jadowitego robactwa ni chmary febro-nośnych moskitów. Próżno marsz zwycięzców wstrzymują w obronie ojczystych ziem krajowcy. Skwierczy skóra w nieubłaganym dotyku płomieni, a krzyk bólu czeźnie w oparzę dymu, bijącego ze stosów. Stare drzewa ze zdumieniem dźwigają niezwykły owoc — rozhuśtane tragiczną kołysanką nagie ciała powieszonych. Czerwone jęzory zaprawnych w polowaniach na Indian, okrutnych bestii — psów wielkokudłych — są jeszcze czerwieńsze od ciepłej ludzkiej posoki. Pod uderzeniami mieczy odpadają nosy i dłonie — kikucie pamiątki po dzielnych wojownikach. Najpotężniejszy kacyk terenów przeciętych żelazną stopą Hiszpana Torecha, w stu potyczkach niezwyciężony, nie zatrzyma inwazji nowej epoki.