W zielonym piekle pozłacanego kacyka - Wiesław Konrad Osterloff - ebook

W zielonym piekle pozłacanego kacyka ebook

Wiesław Konrad Osterloff

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna w Śremie
Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 471

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W. KONRAD OSTERLOFF

W ZIELONYM PIEKLEPOZŁACANEGO KACYKA

Ilustrował

ANTONIBORATYŃSKI

63

NASZA KSIĘGARNIA - WARSZAWA 1970

MARZENIA — WIZJE — RZECZYWISTOŚĆ

Począwszy od V wieku najazdy Alanów, Wandalów i Swewów, a później Wizygotów zapoznawały ludy iberyjskie z mroczną i krwawą mitologią Północy, w której nie brakowało opowieści o fantastycznych skarbach osiąganych męstwem i niezłomną wiarą w powodzenie. Cyganie mórz — korsarze normańscy — o których awanturach na rubieżach świata krążyły zadziwiające legendy, raz po raz szarpali zbójeckimi wypadami wybrzeża Hiszpanii, zaszczepiając jej mieszkańcom nostalgię do zaoceanicznych podróży. Potem przez trzy czwarte milenium trwało panowanie Arabów na półwyspie, a wpływ ich na kulturę, cywilizację, obyczajowość i psychikę ludów Andaluzji i Kastylii nie milknął przez następne wieki. To przecież od Arabów przejęli Hiszpanie fanatyzm religijny i bałwochwalczą cześć dla rozkoszy ziemskich, zbytku i uciech materialnych, jakie przynosi złoto. To Maurowie rozkołysali w ich umysłach fantazję. Nic dziwnego, byli przecież mistrzami bajki. Ich wszakże autorstwa są „Baśnie z 1001 nocy”. Bezkrytyczna wiara w cudotwórczą moc świętych pańskich i fantasmagorie1 średniowiecznych „libros de caballeria” — ksiąg rycerskich — urealniały w umysłowości Hiszpana owych czasów nadprzyrodzony świat, w którym dziwożony i czarownice, karły i olbrzymki, gryfy, smoki i inne potwory wśród dziwacznych przygód zmagały się z błędnymi rycerzami na tle księżycowego krajobrazu.

Za sto lat dopiero Cervantes szpadą obłąkanego hidalga2 z La Manchy roztrąci wiatraki-zwidy chorobliwej wyobraźni i średniowiecznych zabobonów. Jednakże jeszcze i później, w XVII już stuleciu, według Calderona de la Barca, „najbardziej hiszpańskiego i najbardziej narodowego poety”, życie wciąż jest tylko snem („La vida es sueńo”). Dla Hiszpana u progu czasów nowożytnych toczyło się ono nadal w „krainie niczyjej”, gdzie między jawą a marzeniem brakowało ostrych granic, a fantastyka oplątywała gęsto realia codzienności. Rodzące się pokolenie konkwistadorów śmiało spoglądało w szlaki gwiazd, przy pomocy astromancji3 odczytując dla siebie przyszłość sławną i bogatą. Nie było wówczas rzeczy niemożliwych — najbardziej nawet sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem wiadomości przyjmowano z naiwną wiarą. Nie kwestionowano zatem istnienia gdzieś za oceanem kopalń złota, szmaragdów i innych drogich kamieni, nad którymi straż sprawowały miotające błyskawice smoki, przerażające króle ropuch i węży czy niewrażliwe na ogień salamandry. Atlantyk znano na niewielkiej szerokości — od afrykańskich i brytyjskich wybrzeży — a już na średniowiecznych portulanach4 daleko wśród wodnych bezdroży pojawia się fantastyczna wyspa Antillia, gdzie, po inwazji arabskiej, w 711 roku arcybiskup Porto wraz z towarzyszącymi mu sześcioma biskupami mieli założyć siedem wspaniałych miast. Nieco później na kartach nawigacyjnych występuje inna zaczarowana „wyspa szczęśliwości” — Brezil, zrodzona przez staroceltyckie legendy. W XIV i XV wieku nadaremnie szukano tych i innych śródatlantyckich lądów, jawiących się i znów znikających we mgle zgorączkowanej fantazji morskich omamów.

Odkrycie Ameryki wreszcie odsłoniło Hiszpanom świat tak zupełnie obcy, zarówno ze względu na jego przyrodę jak i mieszkańców, że nie pasowały do niego żadne wyobrażenia. Tutaj znów wszystko wydawało się możliwe.

Podczas trzeciej swej wyprawy Kolumb znalazł się w rejonie olbrzymich słodkich mas wodnych Orinoko i otarł się o wybrzeża Wenezueli. Rzeczywiście więc odkrył kontynent amerykański. Ale odkrycie to było dlań prawdziwą klęską, gdyż przekreślało główny cel wieloletnich wysiłków — odnalezienie Indii. Schorowany, półślepy i półobłąkany admirał pisze do swych antykatolickich mości — Izabelli i Ferdynanda — iż odkrył jedną z czterech rzek rajskich, spływających na ziemię z Edenu, który ma kształt spłaszczonej gruszki, a nie spiczastej piramidy, jak mniemali niektórzy teologowie. I halucynacje swoje popiera argumentami zaczerpniętymi z Pisma świętego i Ptolemeusza. Niechętni Kolumbowi biskupi z hiszpańskiego dworu zjadliwie komentowali relacje odkrywcy, znacząco pukając się w czoło, ale dla konkwistadorów Ameryka pozostała krajem nieograniczonych możliwości, gdzie bajka stawała się rzeczywistością.

Uczestnik drugiej wyprawy Kolumba (1493) Juan Ponce de Leon wywodził się z jednego z najstarszych rodów Kastylii. Miał lat trzydzieści trzy, kiedy osiadł na kwietnych i wiecznie zielonych wyspach Karaibskiego Morza. Odważny do zuchwalstwa, chciwy życia i jego radości, noce spędzał w towarzystwie swawolnych Tainosek, a w dzień tłumił bunty ich braci i ojców, potykał się z dzikimi Karaibami. W latach 1508—1509 podbił Puerto Rico, zwane przez tubylców Boriquen, i został gubernatorem tej pięknej i wtedy jeszcze ludnej wyspy. Później intrygi wrogów pozbawiły go stanowiska. Jak z bicza strzelił minęło ćwierćwiecze i pewnego dnia konkwistador z przerażeniem stwierdził, że zbliża się do sześćdziesiątki, jest prawie biedny, a krew coraz wolniej krąży mu w żyłach. Pal zresztą diabli złoto, nigdy o nie nie dbał, ale szkoda zagubionej w trudach wojennego żywota młodości. Przed oczyma podstarzałego zdobywcy stanęły korowody pięknych tancerek indiańskich, przybranych skąpo w jaskrawe papuzie pióra. Gdy by ż można bodaj na krótko, choćby na rok jeden zawrócić czas... I wtedy Ponce de Leon przypomniał sobie o źródle wiecznej młodości, o którym prawili mu ongi przyjaciele indiańscy z Boriqudn.

Jeden z najoryginalniejszych kronikarzy hiszpańskich XVI wieku, Juan de Castellanos, w ogromnym poemacie (ponad 150 tys. wierszy) pt. „Elegias de Varones ilustres de Indias” opisuje początki kolonizacji Antyli i pierwszych zdobywców Tierra Firme 4a. W księdze znajdujemy taką wzmiankę o tej legendzie:

Wśród najstarszych mieszkańców wyspy (Boriquen) było wielu Indian, którzy opowiadali o Bimini, wyspie przepotężnej, dokąd podążały liczne narody.

Cudowne właściwości tamtejszego źródła przemieniały starców w młodzieńców, tamże najsędziwsze niewiasty porzucały zmarszczki i łysiny.

Popijając trochę z jego wód i myjąc w nich, zmęczone członki, traciły brzydotą starości, leczyły chore ciało.

Twarz i cera im się wygładzały, chociaż nie zmieniały się rysy. A mimo że nie pragnęły wcale tego, z wody wszystkie wychodziły dziewicami.

Już w 1512 roku Ponce de León poszukiwał cudownej wyspy w archipelagu Lukajów. Nie było tam najnędzniejszej łachy wodnej, strumyczka, jeziorka czy zwykłego bajora, gdzie nie próbował wziąć ożywczej kąpieli. Wszystko na próżno. Po siedmiomiesięcznej wyprawie wrócił na Kubę jeszcze bardziej schorowany i zryty zmarszczkami. Stał się niebawem publicznym pośmiewiskiem. Stary konkwistador wzruszał ramionami na ironiczne zaczepki. Niech się głupcy śmieją. On wie swoje.

Podczas ostatniej ekspedycji wiatry zapędziły jego flotyllę nieco dalej na północ. Otarł się wówczas o brzegi nieznanej, potężnej wyspy (Florydę początkowo uważano za wyspę), ale groźna postawa tłumu zbrojnych tubylców nie pozwoliła na lądowanie. Wiele wszakże znaków wskazywało, że jest to właśnie Bimini — tak twierdzili przewodnicy z Puerto Rico. Jeden z nich nawet przypominał sobie dobrze pewną niewielką zatokę, gdzie przed laty, będąc chłopcem, wpłynął wraz ze swym sędziwym ojcem, który tu właśnie odzyskał młodość i siły. Niech więc się głupi antagoniści śmieją. Ale Ponce de León im to popamięta i nie każdego, o, nie, dopuści do cudownego źródła, które musi być jego prywatną własnością. Jest tak pewien swego, że dla zabezpieczenia się przed wszelkimi niespodziankami pojechał do Hiszpanii i od Ferdynanda, u którego za młodu służył jako paź, uzyskał oficjalny tytuł adelantada5 Florydy, z wyłącznym prawem kolonizacji tej krainy. Jednakże trudności finansowe odwlekają realizację marzeń starego wojaka. Dopiero w 1521 roku udaje mu się zebrać załogę i wyekwipować statek. Piękna pogoda towarzyszy żeglarzom w całej podróży, a kiedy podpływają pod ląd, spokojną taflę Morza Karaibskiego mącą tylko pieniste baranki. Od strony Florydy dochodzi jazgot leśnego ptactwa. Plaża leży cicha i bezludna. W radosnym podnieceniu po kolana w wodzie brodzą Hiszpanie, już są na brzegu. I zaraz rozlega się dziki ryk wojenny. Gęsty świst przerzyna powietrze. Kilkunastu żołnierzy padło od strzał wyborowych łuczników indiańskich. Wodza z przestrzeloną nogą wloką towarzysze na statek. Na brzegu wyrastają muskularne postacie bezbrewych krajowców i z wielkich łuków szyją nieomylnie w kotłujących się w wodzie białych. W kilka dni później, już na Kubie, śmierć kończy sny konkwistadora o młodości. Na pamiątkę zaś jego maniakalnych poszukiwań jedna z Wysp Bahama otrzymała miano Bimini.

Na rok przedtem, zanim pocisk indiański brutalnie uciął sny starego weterana, Panfilo de Narvaez, śmiały, ale lekkomyślny oficer wysłany do Meksyku dla uśmierzenia rokoszu Korteza, dostał się do niewoli i w dodatku w niesławnej bitwie postradał oko. Narvaez także już dawno przekroczył pięćdziesiątkę i pod wielu względami przypominał Ponce de Leona. Podobnie jak tamten hołdował zdecydowanie epikurejskiej postawie wobec życia i naiwnie wierzył w cuda amerykańskiej ziemi. Z myślą o odnalezieniu mitycznego źródła młodości, uzyskał patent na eksplorację Florydy. 600 awanturników pod złą wszakże musiało urodzić się gwiazdą. U wybrzeży zielonego półwyspu zdradziecka burza rozbiła ich statki. Setka konkwistadorów utonęła w wirach przybrzeżnych bełkowisk wśród ostrych skał, broniących dostępu do lądu. Reszta rozbitków w morderczych walkach z dzielnymi krajowcami parła nieustępliwie na północ za chimerą nigdy nie sytej fantazji. Ale dzicy tubylcy bezmiernych puszcz Ameryki Północnej byli Indianami zupełnie innego autoramentu niż ludność wysp antylskich. Z każdym dniem topniał oddział kastylijskich błędnych rycerzy. Już dawno nie stało dowódcy, a po ośmiu latach, w 1536 roku, tylko trzech białych i jeden Murzyn przyniosą do wicekrólestwa Meksyku wieść o zagładzie dumnej ekspedycji.

Jeden z ocalałych uczestników wyprawy Alvaro Nuńez Cabeza de Vaca spisał relację z dramatycznych przygód pod wymownym tytułem „Rozbitkowie”. Książkę tę i dzisiaj jeszcze czyta się niby awanturniczy romans, w którym autor występuje jako lekarz cudotwórca, wskrzesiciel zmarłych, czarownik działający wśród indiańskich plemion; niekiedy jest niewolnikiem skazanym na śmierć, to znów doradcą wojennym dzikich wodzów, i zawsze z największych niebezpieczeństw unosi cało skórę dzięki zimnej krwi, przebiegłości i odwadze lub graniczącym z cudami przypadkom. Ale współcześni podejrzewali, iż Cabeza de Vaca nie ujawnił całej prawdy o nieznanych krajach, jakie przemierzył w swej niecodziennej peregrynacji.

Sam konkwistador robił tajemniczą minę, na indagacje odpowiadał zagadkowym uśmiechem bądź półgębkiem rzucał uwagę, że o pewnych sprawach może rozmawiać tylko z królem. Jego towarzysze byli mniej powściągliwi, zwłaszcza Murzyn Estebanico Orantes. Ale i oni, chociaż wyraźnie dawali do zrozumienia, że znają królestwa o bogactwach przechodzących wszelkie ludzkie wyobrażenie, nie umieli czy też nie chcieli podać ich dokładniejszej geograficznej lokalizacji. Owe niedomówienia, znaczące grymasy, urywane w połowie zwierzenia rozpaliły do białej gorączki fantazją Hiszpanów z Meksyku. Ziemie na północ od dawnego cesarstwa Azteków okrywała tajemnica legend indiańskich. Nikt nie wiedział, jak są rozległe i w jakim ciągną się kierunku. Może graniczą z Chinami i może właśnie Ca-beza otarł się o rubieże państwa Wielkiego Mogoła, o którym takie dziwy prawił ongi Marko Polo. Przecież i sami Indianie opowiadali białym, że gdzieś za Wielką Rzeką płynącą na północy znajduje się fantastycznie bogaty kraj Cibola z siedmiu miastami, przy których aztecki Tenochtitlan wydawał się nędzną osadą.

Uważny czytelnik słysząc o siedmiu miastach Ciboli przypomni sobie zapewne siedem stolic mitycznej wyspy Antillia. Owóż siódemka była świętą liczbą Egipcjan i pitagorejczyków. Często występuje w Biblii, na przykład: siedmiu diabłów lub siedem plag. Odgrywała dużą rolę w średniowiecznych zabobonach i wierzeniach. Nierzadka jest w Objawieniu św. Jana, a stworzenie świata wraz z niedzielą zajęło siedem dni. Kościół katolicki znał siedem sakramentów i tyleż grzechów głównych, obchodził specjalne święto na pamiątkę siedmiu boleści i siedmiu radości Marii, a dzień dzielił na siedem kanonicznych godzin.

Mistyczny walor tej cyfry stanowił dodatkowy moment wiary dla hiszpańskiego fanatyzmu. Kiedy więc, pomawiany o ukrywanie tajemnic bajecznych krain, Cabeza de Vaca wsiadł na statek zdążający do Hiszpanii, wicekról Meksyku Mendoza pośpiesznie wyekwipował ekspedycję do legendarnej Ciboli. Misję tę powierzył włoskiemu franciszkaninowi imieniem Marcos de Niza. W wyprawie wziął udział znany już nam Estebanico Orantes. Murzyn, który tymczasem wstąpił do zakonu, ruszył przodem wraz z setką sprzymierzonych Indian. Przybrany w dziwaczny strój z naszytymi nań dzwoneczkami i grzechotkami, wzorem Cabezy udawał potężnego lekarza czarownika i początkowo wcale dobrze sobie radził, otrzymując od naiwnych plemion liczne dary, w tym także urodziwe dziewczęta. Główny oddział pod dowództwem zakonnika szedł za jego śladami nieśpiesznym marszem i czas dłuższy odpoczywał w różnych miejscowościach w dzisiejszym stanie Sonora. Tutejsi Indianie nosili sporo ozdób ze złota, co prawda dość lichej jakości, i opowiadali o bogatych państwach Marata, Acus i Totonteac, leżących w górach północy.

Tu właśnie doszło Marcosa poselstwo od jego awangardy. Murzyn donosił, że głosi ewangelię w kraju Cibola, gdzie znajduje się siedem wielkich murowanych miast, a domy w nich są pozłacane i przyozdobione olbrzymimi turkusami. Estebanico Orantes prosił także o szybkie dołączenie do niego głównego oddziału, kapłani bowiem indiańscy, niezadowoleni z jego misjonarskiej działalności, podburzają przeciwko niemu ludność. Po dwudziestu dniach uciążliwej drogi przez pustynne i prawie bezludne okolice Marcos stwierdził, że rzekome potężne państwa, o których prawili Indianie z Sonory, są w istocie rzeczy nędznymi wioszczynami. W dalszej zaś wędrówce spotkał paru Indian z oddziału Estebanika, od których dowiedział się, iż prawie cała straż przednia wraz z Murzynem została wymordowana we wspaniałym mieście Cibola na terenach dzisiejszej Arizony.

Franciszkanina nie ożywiał waleczny duch konkwistadorów. Nie odważył się pomścić śmierci swego przewodnika i zadowolił się obejrzeniem sławnego miasta z wyniosłego szczytu, ale z bezpiecznej odległości. Po powrocie opowiadał przedziwne historie. Cibola według jego relacji miała być wspaniałą metropolią. Jej dwu- i trzypiętrowe domy kapały od złota i drogich kamieni. Potężny system wodny łączył miasto z oceanem i do Ciboli zawijały wielkie statki z Chin, odległych o trzydzieści dni morskiej żeglugi. Indiańską stolicę okalały rozległe jeziora, pełne kaczek, nurów, flamingów i gęsi tak licznych, że donośne bębnienie błotnego ptactwa boleśnie raziło uszy Marcosa stojącego na wierzchołku znacznej góry.

Dlaczego włoski mnich pozwolił sobie na takie bajeczki, wierutne zmyślenia podpierane autorytetem noszonej przez siebie sukni zakonnej, trudno na to odpowiedzieć. Czy skłonność do fantazjowania leżała już w jego naturze, czy też nosząc w myślach wizję cudów sam się sugerował własnym marzeniem? Dziś mało to jest już istotne. W każdym razie hiszpańscy poszukiwacze skarbów niejednokrotnie brali pokryte śniegiem góry za srebrne pola, a lśniące w słońcu strzechy indiańskich osiedli zdawały im się złotymi dachami. Prawdopodobnie de Niza oglądał któreś z indiańskich puebli6, częstych w tych stronach, a odległość, gra cieni, rozgorączkowana wyobraźnia i napięcie nerwowe eksploratora, wietrzącego rzeczy niezwykłe, ukoloryzowały jego impresje baśniowym nalotem.

Rewelacje Marcosa skłoniły wicekróla do zorganizowania już w następnym roku (1540) nowej ekspedycji, z zadaniem zbrojnego opanowania Ciboli. Dowództwo nad wyprawą objął Francisco Vazquez de Coronado, a poprowadził ją de Niza.

Oddział złożony ze 150 jeźdźców, 200 piechurów i posiłków indiańskich, zaopatrzony w stada krów, świń i owiec, posuwał się powoli wzdłuż wybrzeży Oceanu Spokojnego. Na częstych popasach wojsko bez umiaru korzystało z żywej spiżarni i niedługo zaczęły się poważne kłopoty z wyżywieniem liczącej prawie 1000 osób drużyny. Gwałty popełniane w nędznych wioskach zrażały tubylców do Hiszpanów. Coraz częściej zdarzały się wypadki uprowadzania bydła. Marcos de Niza nie był wytrawnym przewodnikiem. Tygodniami całymi wyprawa przebywała w miejscu to znów prowadziła zbrojne starcia z Indianami. Kilkunastu białych poległo od zatrutych strzał. W pustyniach północnego Meksyku nie dostawało wody i jadła, doszło do tego, że Europejczycy żywili się nędznymi korzonkami, ohydnym robactwem, a nawet trupami poległych towarzyszy. Dawno już bowiem padły owce i wyniszczone głodem krowy. Dopiero za Rio Grandę oddział wkroczył na żyźniejsze tereny, ale tu spotkało Hiszpanów gorzkie rozczarowanie. Znaleziono poszukiwaną Cibolę. Niestety było to tylko podłe pueblo, zamieszkane przez dwustu Indian z plemienia Zuńi. Ni śladu bogactw, o jakich krążyły fantastyczne opowieści. Konkwistadorzy wszakże żywili zawsze dziecinną nadzieję na lepsze jutro. Wzięci na tortury tubylcy wyjawiają im nową tajemnicę.

O dwieście mil na wschód od Ciboli w krainie wielkich jezior leży cudowne miasto, zwane Wielką Quivirą. Po wodnych szlakach krążą tam wspaniałe żaglowce, ryby są większe od konia, a rzeki tak ogromne, iż nie ujrzysz drugiego brzegu. Stolicy nie można przejść nawet przez ’trzy dni, władca tego państwa jada na szczerozłotych naczyniach i spędza sjestę w cieniu rozłożystego drzewa, które zamiast liści ma złote dzwoneczki. Ich dźwięczny ton w rytm wiatru nuci do snu królowi słodką kołysankę. Na drzewo to zlatują gromadnie amerykańskie sroki, każda z drobiną złota w dziobie. Kiedy zaś minie czas największego upału, ptactwo gardłowym brzechotem budzi władcę z drzemki i wtedy nieprzeliczony stos grudek cennego kruszcu spada na ziemię. Słudzy zbierają skrupulatnie kruszyny, przetapiają je, a wyborni złotnicy wyrabiają z nich cudowne przedmioty. Zresztą niedaleko miasta wznoszą się dzikie, nagie góry, gdzie nie tknięte ręką ludzką skalne calizny są ze srebra, platyny i złota.

Przez prawie trzy lata Coronado błąkał się po bezkresnych preriach, prawdopodobnie dotarł do Arkansas, ale nigdzie nie trafił na ślady wyższej cywilizacji indiańskiej. Stoczył w tym czasie niezliczone potyczki z wojowniczymi plemionami amerykańskich równin, widział olbrzymie, sięgające wielu tysięcy sztuk stada bizonów (okazało się, że w jednym z dialektów bizon nazywał się właśnie cibola), ale nie znalazł nawet okruchów złota.

Wyprawa ta skończyła się generalnym fiaskiem, ale mimo to nie obaliła wiary Hiszpanów w istnienie bogatych państw na północy. Legendy te były głównym motywem eksploracji ziem dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Ayllón poszukuje ogoniastego plemienia Indian w Karolinie, inni awanturnicy między rzekami Gila i Colorado wyprawiają się na podbój wielkiego królestwa Tatarrax lub kraju Tegos w dzisiejszym Teksasie. Na hiszpańskich mapach Ameryki Północnej Quivira i bajeczne jezioro Teguayo przetrwały do końca XVII wieku.

Ów hiszpański upór i bezkrytycyzm w przyjmowaniu indiańskich bajań wydaje się nam nieco śmieszny, ale przecież Pizarro odkrył i podbił Peru, opierając się na mglistych informacjach Indian z Przesmyku Panamskiego, którzy opowiadali o złotych ogrodach w nieznanym kraju dalekiego południa. A rzeczywistość przerosła bajkę. Hernando de Soto z niedowierzaniem obserwował, jak olbrzymia komnata wypełnia się arcydziełami sztuki jubilerskiej, co miało wykupić z niewoli nieszczęsnego Atahualpę. Konkwistador ten widział na własne oczy, że w kraju Inków nie ma granic dla fantazji. Poróżniony z Pizarrami, którzy mimo wziętego okupu zamordowali królewskiego jeńca, wybrał się na północ w pogoni za legendą.

Oczywiście nie odnalazł źródła wiecznej młodości, ale wyprawa przyniosła mu sławę nieśmiertelną. Odkrył bowiem „Ojca Indiańskich Wód” — Mississippi. Przez parę lat włóczył się w dorzeczu tej wielkiej rzeki, wyrąbywał ścieżki wśród bezkresnych borów, w bród lub przez zaimprowizowane mosty przebywał wartkie strumienie, nożem i szpadą torował sobie drogę przez gąszcza i moczary, a im dalej na północ wędrował, tym szybciej uciekała przed nim fatamorgana złotodajnych krain.

Zaplątany w labiryncie rzek, bagien i pierwotnej puszczy, nie chciał czy też nie umiał już znaleźć szlaku odwrotu. Wreszcie pewnego indiańskiego lata, kiedy buki stroją się w przegniły fiolet liści, a ptaki szczególnie pięknie śpiewają, febra wzięła w posiadanie konkwistadora. W niewiele dni później jego zwłoki przywiązane do małej tratwy popłynęły w dół ku Morzu Karaibskiemu.

Eksploracja Nowego Świata — słynne entradas — odbywała się z dwóch zasadniczych punktów wyjściowych. Pierwszym i chronologicznie wcześniejszym był rejon Antyli, drugim wielkie estuarium 6a Ameryki Południowej, odległe prawie o 6000 km od wypadowych baz w Ameryce Środkowej. Odmienne położenie geograficzne, różnice klimatyczne, inna ludność, inne możliwości wyżywieniowe — wszystkie te czynniki ani nie wpłynęły na zasadniczą zmianę metod podboju, ani też nie odegrały poważniejszej roli w kształtowaniu się charakteru konkwistadorów. Czy na północy, czy też na południu awanturnicy hiszpańscy byli ludźmi ulepionymi z jednakowej gliny. I tu, i tam dokonywali czynów niezwykłych, i tu, i tam gonili za majakami fantazji, wierzyli w realność baśni.

Trudno dzisiaj po aptekarsku odmierzać, ile w tworzeniu mitów zawiniła niekontrolowana wyobraźnia kastylijskich caballeros7, która, jeśli jej popuścić wodzy, a tego sobie przecież konkwistadorzy nigdy nie żałowali, skłonna była lśniące w promieniach słońca śniegi andyjskich szczytów brać za pokłady samorodnego srebra.

Zdobycie Meksyku i Peru wprowadziło przecież europejskich przybyszów w krainę cudów nie z tego świata. Nic dziwnego przeto, że granica między mirażami fantazji a jakże kolorową prawdą była czymś nader mglistym. W gorączce złota, jakiej niemal wszyscy ulegli, jawiły się im przedziwne zwidy, w których realność tym mniej mieli powodów wątpić, że na przykład w wypadku państw Azteków, Inków czy Chibchów głuche i niepewne pogłoski skonfrontowane z rzeczywistością okazały się nader szare.

Niewątpliwie także i sami tubylcy, poznawszy hiszpański furor auri8, świadomie wprowadzali w błąd zdobywców, bając o krainach cennego kruszcu z nadzieją, że ci, udając się na daleką i niebezpieczną wyprawę, poginą albo też przynajmniej na czas jakiś pozostawią ich w spokoju. Dużą rolę w tworzeniu tych legend odegrali zapewne tłumacze, którzy niedostatecznie znali język hiszpański i byli przyczyną różnych niezawinionych qui pro quo9, jak też, pragnąc przypodobać się swym panom, świadomie przekręcali wypowiedzi pobratymców, dopasowując je do życzeń konkwistadorów.

Ostatecznie nie jest to takie ważne. Przecież epopeję hiszpańskiego podboju sama rzeczywistość pisała platynowym piórem maczanym w kałamarzu fantazji. Nie dziw zatem, że wystarczyło znalezienie kilku nędznych ozdób u indiańskich rybaków, by jedna z największych rzek Ameryki otrzymała nazwę „Srebrnej” — La Plata.

Rzekę tę odkrył w 1516 roku piastujący godność starszego pilota w Sewilli Juan Diaz de Solis. Przy próbie lądowania grad strzał spadł na zaskoczonych białych. Solis, rażony pociskiem, runął zabity, a jego towarzysze dostali się do niewoli. Na ten widok przerażona załoga statku pośpiesznie zawróciła i przyniosła do Hiszpanii wiadomość, jakoby dowódca wraz z kilku ludźmi zostali zjedzeni w kanibalskiej uczcie. Wprawdzie okazało się później, że Indianie z tych wybrzeży w ogóle nie byli ludożercami, ale koloryzowane informacje uczestników nieudanej ekspedycji na długo odebrały ochotę do podejmowania prób kolonizacyjnych w tym rejonie.

W końcu jednak następca Solisa na stanowisku piloto mayor10, zangliczony wenecjanin Sebastian Cabot, zwany przez Hiszpanów Gaboto, otrzymał w 1526 roku rozkaz odkrycia ,,drogi do Moluków, Tarsis, Ofiru, Cipango i Cathayu”. Flotylla jego liczyła trzy spore statki, małą karawelę i z górą 200 ludzi załogi, ale rozkazy królewskie nie przeznaczały jej do penetrowania Ameryki Południowej. Jednakże w czasie przymusowego pobytu u wybrzeży Brazylii na wyspie Santa Catharina, gdzie rozbił się jeden ze statków, Cabot zdecydował się nagle na zmianę marszruty i celu swej ekspedycji. Spotkał tam bowiem rozbitków z wyprawy Solisa, którzy, wracając do ojczyzny, przed dziesięciu laty zostali tu wyrzuceni przez burzę na brzeg, i usłyszał od nich wręcz fantastyczne opowieści.

O Peru podówczas nic jeszcze w Europie nie wiedziano. Tymczasem już w początkach XIV wieku większość plemion podandyjskich obszarów Argentyny uznała zwierzchność Inki, a wieści o legendarnych bogactwach Syna Słońca krążyły w przekręconych wersjach po całym kraju. I oto jeden z byłych marynarzy Solisa, Portugalczyk Aleixo Garcia, pozyskał sobie zaufanie miejscowych Guarani. Dowiedział się od nich o bajecznych skarbach „Białego Króla” i na czele dwutysięcznej armii tubylców wraz z trzema jeszcze Europejczykami około 1525 roku wyruszył na zachód w awanturniczą wyprawę. Po przekroczeniu „Wielkiej Rzeki”, zapewne Paragwaju, i długiej wędrówce przez bezmierne stepy, niewątpliwie Chaco, miał on dotrzeć aż do Srebrnych Gór — już gdzieś w rejony bezpośrednich wpływów Białego Króla. Tam wszakże ekspedycja spotkała się z zorganizowanym oporem, ruszyła więc w drogę powrotną, obładowana niezwykłym łupem w srebrze i złocie. Garcia pchnął dwóch towarzyszy w przód z bryłami szlachetnych kruszców, a sam zdążał na czele indiańskiej armii. Odtąd zniknął bez śladu. Głuche tylko pogłoski szeptały, że między dowódcą a pozostałym białym doszło do gwałtownej kłótni o podział łupów i następnie walki, w której obaj stracili życie. Pewniejsze jednak wydaje się przypuszczenie, że gdzieś na północ od dzisiejszego Asunción Indianie zamordowali białych. W późniejszych bowiem czasach pierwsi Hiszpanie, którzy dotarli do tych okolic, znaleźli u tubylców bardyzanę 10a bezspornie europejskiego pochodzenia.

Całą tę opowieść zresztą można by włożyć między bajki, gdyby nie to, że Cabot osobiście poznał ocalałych wysłanników Garcii i miał okazję podziwiać przyniesione przez nich wyroby ze złota.

Więc przemożna gorączka złota owładnęła żeglarzem. Na próżno niektórzy oficerowie żądali, by Cabot trzymał się królewskich rozkazów. Dowódca wysadził lojalistów na jednej z bezludnych wysepek brazylijskich, sam zaś wpłynął na majestatyczne wody rzeki nazwanej na cześć niefortunnego odkrywcy Rio de Solis. Tam w okolicach dzisiejszego Buenos Aires spotkał Mel-chora Ramireza, Enrique Montesa i Francisco del Fuerte. Byli to Hiszpanie, towarzysze nieszczęśliwego lądowania Soliisa sprzed jedenastu lat. Od tego czasu żyli wśród Indian i potwierdzili usłyszane na Santa Catharina opowieści.

Teraz nic już nie zdoła powstrzymać Cabota od wyprawy po skarby.

Niebawem jednak rozpoczęła się seria niepowodzeń. Wysłany w górę Urugwaju statek rozbił się wśród katarakt w pobliżu ujścia Rio Negro i prawie cała załoga zginęła z rąk dzikich. Sam Cabot płynąc w górę Parany w pobliżu ujścia Carcarańy na rzecznej wyspie założył fort Espiritu Santo — pierwszą europejską osadę na argentyńskiej ziemi, kilkadziesiąt kilometrów na północ od dzisiejszego miasta Rosario, a następnie dotarł do wodospadów Apipe. Tam w wymiennym handlu otrzymał od Indian .trochę wyrobów ze srebra, co właśnie dało asumpt do nazwania tej drogi rzecznej zwodniczym mianem Rio de la Plata. Trudności wyżywieniowe zmusiły Cabota do zawrócenia. Wśród ciągłych walk z wojowniczymi Payaguasami dopłynął w końcu do swego fortu po to, by stwierdzić, że został zburzony, a jego załoga co do nogi wybita. Ruiny warowni, zwane Rincón11 de Gaboto, przez długie jeszcze lata stanowić będą dla podróżnych w tej równinnej krainie rodzaj latarni morskiej. Podjęte przez Cabota próby przedarcia się w głąb kontynentu Paragwajem, po osiągnięciu ujścia rzeki Bermejo, także się nie powiodły, bystrzyny bowiem, naturalne przeszkody i wojowniczość nadrzecznych szczepów okazały się niemożliwe do przezwyciężenia.

Statki żeglujące po Pilcomayo i ekspedycje wysyłane lądem nie przynoszą pomyślniejszych wieści — skarby pozostają niedościgłe, wciąż wzrasta natomiast opór tubylców. Seria nie kończących się niepowodzeń ostatecznie kruszy rogatą duszę śmiałego żeglarza. Po trzech latach wędrówek w krainie rzecznych rozlewisk i stracie połowy ludzi, Cabot zmęczonym, ochrypłym głosem wydaj e rozkaz powrotu.

Podkoloryzowane plotką gminną wiadomości przyniesione do Hiszpanii przez Cabota, legendy o Białym Królu, w którego pałacu ściany wykładane były złotem, a przede wszystkim sam już dźwięk nazwy — Srebrna Rzeka — urzekały gorącą wyobraźnię mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego. Z biegiem lat, jak to się zwykle dzieje, dokomponowywano do tych opowieści coraz fantastyczniejsze szczegóły. Pewne wskazówki geograficzne zdawały się świadczyć, iż kraina białego kruszcu leży zupełnie gdzie indziej niż zdobyte właśnie Peru. Wszystko to sprawiło, że wiadomość o gotowanej nowej wyprawie ściągnęła setki amatorów romantycznych przygód i bardziej. przyziemnego bogactwa. Na czele ekspedycji stanął ustosunkowany dworak, krewniak rodziny królewskiej, Don Pedro de Mendoza, wzbogacony, jak poszeptywano złośliwie, na Sacco di Roma 11a. Liczący około 35 lat arystokrata otrzymał od króla tytuł adelantado del Rio de la Plata, w zamian za co zobowiązał się wybudować parę osiedli w dorzeczu tej rzeki, przejść od niej lądem do Oceanu Spokojnego, objąć w posiadanie określony pas wybrzeża oraz dotrzeć do srebrnego państwa Białego Króla.

Ekspedycja Mendozy należała do największych i najlepiej wyekwipowanych w całej Historii konkwisty, ale dowódca, trapiony zresztą ciężką chorobą, nie umiał sobie radzić z ludźmi zarówno własnymi, jak i z Indianami, poza tym nie miał żadnego doświadczenia w trudnym dziele podboju. Po licznych tedy niepowodzeniach, które w wielu wypadkach lekkomyślnie sam spowodował, zdecydował się na powrót do Europy. Podczas podróży wszakże zmarł i pochowany został żeglarskim pogrzebem.

Tymczasem jego zastępca kapitan Juan de Ayolas badał La Platę, zwycięsko potykał się z wojowniczymi Indianami Agace, zawarł przyjaźń z Cariosami i różnymi plemionami Guarani. Od nich dowiedział się nowych szczegółów o dawnej wyprawie Garcii i otrzymał wskazówki, jak najłatwiej dojść do państwa Białego Króla. Kiedy zaś podczas burzy statki uległy zniszczeniu, pewnego sierpniowego dnia założył nad spokojną zatoką rzeczną pierwsze stałe osiedle w dorzeczu La Platy, fort Santa Maria de Asunción, a sam z dwiema setkami żołnierzy ruszył w bezdrożną puszczę w pogoni za fatamorganą bajecznych bogactw. Zaprzyjaźnione plemiona dały doświadczonych przewodników. Stary kacyk zawiesił mu na szyi dziwaczne amulety — Indianie tutejsi hołdowali bowiem apotropaizmowi — które gwarantować miały szczęśliwy powrót. Indiańskie dziewczęta z Asunción, gibkie, powabne, o licach szminkowanych niebieskim barwidłem, na pożegnalnej uczcie ostatnim uściskiem obdarzały awanturników i odtąd nikt już ich więcej nie ujrzał. Lasami tylko przyszły głuche, ostrożnym szeptem podawane wieści, iż Ayolas dotarł do granic królestwa Srebrnych Gór i w powrotnej drodze, już po przejściu Chaco, całą drużynę w dziewiczej puszczy wymordowali Indianie z plemion Mbaya i Agace.

Komendę w Asunción sprawował kapitan Domingo Martinez de Irala, energiczny Bask, zdolny dowódca, człowiek awanturniczego ducha i dużych osobistych ambicji. I jego urzekła tajemnica władcy Srebrnych Gór. Pod pozorem szukania Ayolasa, którego los wówczas jeszcze nie był znany, udał się z silnym oddziałem w górę Pilcomayo. Po" osiemnastu dniach niezwykłych trudów ekspedycja dowiedziała się od Indian o tragicznym końcu gubernatora i jego ludzi. Irala powraca, ale jest bardziej niż kiedykolwiek przedtem przeświadczony o istnieniu państwa Białego Króla. Musi wydrzeć jego tajemnicę, ale zanim to nastąpi, trzeba stworzyć sobie mocne zaplecze. W roku 1541 likwiduje pierwotną osadę Buenos Aires i całą ludność przenosi do Asunción. Jest to data przełomowa w historii La Platy. Kończy się okres zdobywczych wypraw, poezja konkwistadorskiej epopei ustępuje miejsca trudnej prozie ery kolonizacji. Asunción od tego momentu aż do 1620 roku będzie stolicą całego dorzecza La Platy, a dzieje Paragwaju są w tymże czasie historią Argentyny.

Mimo że nieraz Irali wypadało toczyć zacięte walki, zwłaszcza z plemionami z Chaco, to przecie umiejętnie stosując politykę przymierzy zjednał sobie przyjaźń licznych Indian, a system uprawianej przez niego dyktatury nieco patriarchalnej nie był odczuwany jako tyrania. W encomiendach12, jakie nadawał swoim stronnikom, Indian nadmiernie nie wyzyskiwano, a żyzna ziemia i bogactwa leśne nie zmuszały ich do wyczerpującej pracy. Irala był gorącym rzecznikiem małżeństw z tubylkami — młode Indianki Guarani odznaczały się wybitną urodą i czarem — w kilka lat po założeniu Asunción roiło się od nich w mieście, które szeroko w koloniach hiszpańskich zasłynęło pod mianem „Raju Mahometa”. Choć czasami owa sielanka ras ulegała przelotnym skłóceniom, to przecież w żadnym innym miejscu rozległego imperium zaoceanicznego Kastylii stosunki z tubylcami nie układały się tak dobrze, jak właśnie tam.

Po nieudanym eksperymencie z Mendozą dwór madrycki, zresztą nieświadom wydarzeń nad La Platą, mianował jego następcą męża wyjątkowego doświadczenia w konkwiście. Wybrańcem kastylijskiego monarchy został znany nam już Alvaro Nuńez Cabeza de Vaca, wnuk zdobywcy Wysp Kanaryjskich i jedna z najbardziej interesujących postaci w malowniczej galerii szesnastowiecznych konkwistadorów. Cabeza sam zresztą zabiegał o tę nominację, po niepowodzeniach w Ameryce Północnej nie stracił wiary w mrzonki i marzył o podboju krainy Srebrnych Gór.

Do Hiszpanii nie dotarły jeszcze ani wiadomości o śmierci Ayolasa, ani też nie wiedziano o ewakuacji Buenos Aires, dlatego pełnomocnictwa, w jakie wyposażono Cabezę, były dość ogólnikowe. Kiedy więc ten na Santa Catharina dowiedział się o wypadkach w kolonii, część ludzi wysłał statkiem, a sam na czele 200 żołnierzy ruszył lądem w kierunku na Asuncion. Marsz był prawdziwym majstersztykiem skautowskiego kunsztu. Doświadczenia zebrane w północnoamerykańskiej głuszy znakomicie wykorzystał konkwistador. W ciągu długich miesięcy wędrówki w nieznanej krainie, bez map i bez przewodnika, Cabeza dokonał dzieła, z którym niewiele wyczynów konkwisty iść może w paragon; 11 marca 1542 roku stanął w Asuncion bez straty jednego człowieka.

Tamtejsze stosunki nie mogły zachwycić królewskiego namiestnika. Asuncion było na poły pogańskim miastem, wyrosłym w dżungli i jej prawami rządzonym. Półdzicy mieszkańcy, swoista symbioza ras, swoboda obyczajów o bezprzykładnej w Europie bezpośredniości, wszystko to razem wziąwszy sprawiało, że stolicy na pewno nie można było uważać za wzór rządzonego kanonami moralnymi miasta arcychrześcijańskiego króla. Jednakże stary lis, choć burzył się wewnętrznie przeciwko temu stanowi rzeczy, rychło zrozumiał, że nie stać go na przeprowadzenie obyczajowej rewolucji w oparciu o nieliczną grupę nowicjuszy, jakich przywiódł z Europy, i dyplomatycznie zaproponował Irali wspólne rządy.

W następnym roku Cabeza stłumił groźne powstanie Indian Guaycuru i wreszcie z dużą ekspedycją wyruszył na północny zachód w poszukiwaniu Srebrnych Gór. Prawdopodobnie osiągnął krańce dzisiejszej Boliwii, ale wroga puszcza stawiła tamę dalszemu pochodowi. Złożony febrą weteran konkwisty stracił siłę ducha, niepowodzenia, intrygi i pół jawny sabotaż ze strony zawistnego Irali łamią, zdawałoby się, żelazną odporność Cabezy. Blanco Villalta w pięknej książce pod tytułem „Podbój La Platy” w następujący sposób maluje dzień upadku sławnego zdobywcy:

„Alvaro Nunez Cabeza de Vaca szklistym spojrzeniem wodzi za procesją żołnierzy, którzy niepewnie wspinają się na statki. 23 marca 1544. Słońce ostatniego dnia ginie w perspektywie dalekich jezior, w bagnistym pustkowiu, w którym przez trzy długie miesiące spalały się ciała członków wyprawy. Alvaro Nuńez leży u wnijścia trzcinowego szałasu. Bezsenność zryła bezkrwiste lica głębokimi bruzdami. Czupryna spada mu złotą falą na policzki, a broda porusza się w takt gorączkowego oddechu. Wędruje po cieniach rzucanych przez konary, wyciągniętymi ramionami dotyka kory drzew. Tam gdzie ziemia schodzi ku wodzie, siada na obalonym pniu, jego zwykłym obserwatorium. Po ziemi tańczą śród liści rozbłyski słońca.

Bardzo daleko, na horyzoncie, laguny rozpływają się w zamglonym niebie. Mętna pręga gęstwy rysuje się jeszcze w słońcu, tam gdzie rozkwitają wyspy w lśnieniu wód. Alvaro Nuńez tyle razy dramat swój powierzał bagniskom i mieniącym się wybrzeżom, że teraz spogląda na nie tak, jakby obserwował własny mózg. Schyla skronie, opiera je na dłoniach. Między szafranowymi butami maszeruje jakiś chrząszcz... Jawią się obrazy bez związku. Widzi forteczne mury alkazaru 12a w Jerez de la Frontera, mieście jego dzieciństwa, błysk opalowych wód Guadalete. Bramy Bolonii, fanfary francuskiego wojska, droga, którą wylewają się Hiszpanie w odwrocie po klęsce pod Rawenną. To znów wyspa Złego Czarownika w Indiach, cudowne uzdrowienia wśród dzikich szczepów, ucieczka, wędrówki kupca i zaklinacza. Serca jeleni i szmaragdy ofiarowane przez tubylców znad Południowego Morza. Towarzysze nieszczęść, Castillo, Dorantes, okrągłe oczy Murzyna Estebanico. Kurtyna płomieni... pożar Asuncion... Chrząszcz mozolnie kroczy na czarnych łapkach, promień słońca lśni na jego stalowym pancerzu. Alvaro Nuńez dźwiga szpic buta, słyszy chrzęst miażdżonego owada.

Znowu podnosi oczy. Łódki Guaranów ślizgają się po jeziorze. W rozciągniętych między drzewami bawełnianych siatkach leżą chorzy na febrę Indianie. Tubylcy z ogromnymi uszami, zniekształconymi przez drewniane wtyczki, w blasku wód idą ku swym poletkom. Dalej krzyż, który wzniósł biorąc w posiadanie ziemię, między dwiema wielkimi palmami wynurza się nad spiętrzoną wodą. Jakże inny był pierwszy krajobraz. Labirynt rzek, równin, wysp rozległych i bogata ziemia rozśpiewana źródłami, hen, za lasem... Spełnił się kielich goryczy.

Bolesny szum wdziera się w zakrwawione uszy Alvara Nuńeza. Na ten głos dusza jego wstrząsa się zdjęta grozą. Dzień, w którym każę rozkołysać się potarganym żaglom statków, będzie dniem zwycięstwa cierpienia”.

Cabeza wrócił do Asuncion. Tam rychło uporał się z nim Irala i skutego w kajdany odesłał do Hiszpanii. Wprawdzie stary konkwistador doczekał się niebawem pełnej rehabilitacji i mianowany został nawet sędzią najwyższego trybunału w Sewilli, ale nigdy już więcej nie zobaczył Ameryki.

Pozbywszy się w mało godziwy sposób konkurenta, Irala, uparty Bask, szukał niezmordowanie dzikich ścieżek, które by zawiodły go do Srebrnych Gór Białego Króla. W pustkowiach Chaco wilki stepowe szarpały zwłoki jego towarzyszy, ale niestrudzony Irala, goniąc za majakami fantazji, coraz dalej docierał na północny zachód. I wreszcie do gór swego przeznaczenia dobrnął, ale tylko po to, by spotkać tam Indian mówiących po hiszpańsku. Znalazł się w kraju, który od zachodu, już przed nim spenetrowany, od lat należał do jurysdykcji wicekróla Peru. Bajka prysła, ale przecież legenda stała się niemal rzeczywistością, o czym świadczyły nieprzebrane pokłady srebra w Potosi. Gorycz i rozczarowanie schylały się nad łożem śmierci Irali, który w spadku pozostawił jeno dwa woły i parę sztuk poszczerbionej broni.

Dla konkwistadorów nie ma jednak prześnionych snów. Kiedy prysł mit Srebrnych Gór, jego miejsce zajmuje jeszcze bogatsze „imperium cezarów” ze stolicą w Trapalanda lub Lunlin. Kraina ta leżeć miała na południe od Peru, między La Platą a Andami. Pierwsze wiadomości o niej przyniósł towarzysz Cabota Francisco Cesar, który w 1529 roku, wysłany w głąb lądu przez swego dowódcę, od Indian dowiedział się o istnieniu bajecznej monarchii tubylczej, gdzieś w stepach dzisiejszej Argentyny. Zbieżność nazwiska pierwszego informatora z tytułem imperialnym sprawiła, że po latach imię własne przekształciło się w pospolite i poczęto coraz bardziej niezwykłe malować obrazy państwa indiańskiego cesarza.

Już w 1543 roku, niemal nazajutrz po zakończeniu wojny domowej w Peru, wicekról Vaca de Castro wysłał ekspedycję na południe z zadaniem dotarcia do La Platy i ewentualnego odnalezienia mitycznej krainy. Na czele wyprawy stanął doświadczony konkwistador Diego Rojas, uczestnik podboju Nikaragui i towarzysz peruwiańskiej epopei Franciska Pizarra, Felipe Gutierrez, uprzednio niezbyt szczęśliwy gubernator Veragui, oraz Nicolas Heredia, który zdobył sobie głośne imię w czasie walk w państwie Inków.

W sile 300 żołnierzy pieszych i jeźdźców, z posiłkowym oddziałem indiańskim awanturnicy zeszli z Charcas w Boliwii do dzisiejszej prowincji Salta i kraju Tucuman. Miejscowe plemiona indiańskie o dość wysokiej kulturze pastersko-rolniczej nie były życzliwie ustosunkowane do aroganckich intruzów. Blisko więc cztery lata oddział w ciągłych prawie potyczkach z tubylcami nadaremnie szukał Trapalandy i często gęsto przymierał głodem. Wreszcie w bitwie z Indianami Diaguitami czy Comechingonami padł od zatrutej strzały Roj as, który przed śmiercią powierzył dowództwo dzielnemu oficerowi Francisco de Mendoza. Kiedy zaś w hiszpańskim obozie rozeszły się pogłoski, że Roj asa otruła doglądająca jego ran Catalina Enciso, kochanka Gutierreza, Mendoza odesłał go pod strażą do Peru. Sam zaś, idąc na południo-zachód w dół rzeki Carcarańy, przebył Chaco i dotarł do znanego nam Rincón de Gaboto nad La Platą. Wezbrana w tym czasie rzeka uniemożliwiła mu jednak drogę do Asunción. Mendoza więc zawrócił i niebawem zginął zamordowany przez Heredię w jednej z częstych zwad między konkwistadorami. Heredia czas jakiś jeszcze się błąkał ze swoim oddziałem po okolicy, ale nigdzie na ślad Trapalandy nie trafiając, w 1546 roku podążył z powrotem do Peru, gdzie wkrótce padł w walce przeciwko Gonzalowi Pizarro.

Ekspedycja, której dzieje brzmią jak romans kryminalny pełen niecodziennych przygód, nie przekreśliła mimo swego fiaska wiary w istnienie bajecznego kraju „indiańskich cezarów”. Jeszcze w XVII stuleciu różne watahy hiszpańskich awanturników szukały go w pustkowiach Tucumanu, a następnie Patagonii.

Podbój Peru i świat dziwów, z jakimi zetknęli się zdobywcy w kraju Inków, w wielkim stopniu podziałał na ich fantazję i łatwowierność. Wierzono więc w istnienie cudownych źródeł, z których czerpana woda leczy wszelkie dolegliwości, przywraca ślepym wzrok, usuwa x znużenie podeszłego wieku. Ale wiedziano również, że biją i inne krynice, z wodą o smaku boskiego nektaru, biada wszakże temu, kto się z nich napije, w żołądku bowiem płyn przemienia się w sople lodu i wśród niezwykłych mąk zabija nieostrożnych.

Niejedna wyprawa poszukiwała bajecznych kopalń złota Inków, leżących gdzieś niedaleko stolicy Cuzco. Kraj ten zwał się Ambaya, co dziwnym zbiegiem okoliczności przypomina staropolskie ambaje, to jest androny, bzdury, banialuki. Przepaścista, niezdrowa dżungla, tchną-ca miazmatami zdradliwej febry, zazdrośnie skrywała tajemnicę władców „Kraju Czterech Dzielnic”. Nieliczni tylko Indianie znali drogę do doliny skarbów. Jeśli zdobędziesz ich zaufanie, gdy pod blachownicą bije ci serce niezłomne, a los nie odmówi odrobiny szczęścia, zyskasz bogactwa, o jakich nie śniło się padyszachom Wschodu. Na męstwie i ufnej wierze w dobre gwiazdy nigdy nie zbywało Hiszpanom, raz po raz tedy do mitycznych kopalń wyprawiały się gromady awanturników. Wschodnimi stokami Andów należało zejść mozolnie w zielone morze dziewiczej puszczy, pełnej jadowitych węży i robactwa, odurzającej przenikliwą wonią bursztynowca pomieszaną ze zgnilizną butwieli. Nożem tam trzeba torować sobie wśród gąszczu ścieżkę. Okrutny bór zamieszkują dzikie plemiona — ludożercy, którzy na podobieństwo małp żywot pędzą na wysokich piętrach selwy13. Nie ma odtrutki na zabójczy jad ich strzał, wydmuchiwanych bezszelestnie przez bambusowe rurki. Długi tydzień, może dwa przedzierać się musisz przez ten kraj z przedpotopowych czasów, w wiecznym mroku, bo słońce nie jest zdolne przebić gęstwy. Zresztą nieustannie siąpi obmierzły deszcz, jego krople rozbijają się o liście olbrzymich drzew i czynią szum taki, że próżno otwierać usta do towarzysza, nikt cię w tym zgiełku nie zrozumie.

Wreszcie puszcza się kończy i stajesz nad prostopadłą, pozornie całkowicie gładką ścianą skały. Pierwszy Inka, który przemierzał tę drogę, stracił tu ponad 2000 wojowników, dziś — wybite w opoce na rozkaz władcy wykusze dają oparcie stopom. Po osiągnięciu dna przepaści reszta wydaje się fraszką. Jeszcze jedno, zresztą niewysokie wzgórze i u stóp twych rozciąga się szeroki wąwóz, którego koniec tonie gdzieś na horyzoncie. Do doliny schodzi się łagodnym stokiem. Ale jedno jeszcze grozi niebezpieczeństwo. Po drodze trzeba minąć bagnisty staw, w którym mieszka olbrzymia dwugłowa ropucha, potworny król płazów. Bazyliszkowe spojrzenie jej oczu przynosi śmierć lub szaleństwo. Przechodząc mimo trzeba więc zamknąć oczy, ale łatwo wtedy utonąć w chwytliwym mokradle, albo znać czarowne zaklęcie, odbierające siłę gadzinie.

Dolinę pokrywa na parę łokci gruba warstwa złotego piasku, a zamiast kamieni leżą stosy szmaragdów, rubinów, topazów. Ściany wąwozu lśnią miodowym blaskiem, tworzące je skały usiane są bowiem bryłami żółtego kruszcu. Leśni Indianie trzymają się z dala od tego miejsca, mówią, że dolina jest zaczarowana i że koczują tam złe duchy. Ale to nieprawda, w jarze mieszka tylko pokojowy gatunek człekokształtnych małp, które z drogocennych kamieni budują sobie groty i pieczary, wyściełane pachnącą ściółką.

Do Ambayi, choć tak blisko stolicy, dostać się jest niezmiernie trudno. Pierwszy Inka, który tam dotarł, ciosnami i tajemnymi znakami ocechował szlak. Dzięki temu później i inni tam trafiali. Ale znaki owe są tak przemyślnie zamaskowane, że tylko wtajemniczony tropiciel śladów potraf je odnaleźć. Hiszpanie wyszukali takich przewodników, ale mimo to nie trafili nigdy do doliny skarbów Inki.

Zanim jednak jedną legendę przekreśliła surowa rzeczywistość, miejsce jej wnet zajmowały nowe. W czasie niefortunnej wyprawy Almagra do Chile (1535— 1537) Hiszpanie przynieśli wiadomości o wyspach wojowniczego plemienia kobiet, które w ciągłych walkach z sąsiadami zgromadziło niezmierne bogactwa. Nieco później ojczyznę indiańskich walkirii przeniesiono w olbrzymie puszcze montanii14. W krainie zielonego piekła Amazonii umieszczano siedziby różnych karłów i gigantów, bezgłowego plemienia Ewaipanoma z twarzą na piersiach, a także szczepu ludzi z ogonami. Wspólną zaś cechą wszystkich tych bajecznych stworów była przedziwna namiętność do złota i drogocennych kamieni, które gromadziły w nadzwyczajnych ilościach.

Wiara w baśniowy świat przetrwała wieki. Jeszcze w 1768 roku, wychowany już w racjonalistycznej atmosferze wieku oświecenia, brazylijski badacz Jose Monteiro de Noronha w relacji z podróży po Amazonce pisze z całą powagą:

„Trochę ponad dwadzieścia mil powyżej ujścia Parauari, na prawym brzegu Amazonki, znajduje się ujście rzeki Juruä pod 2° 30' ,płd. szer. po drodze z królestwa Peru na północ. Daleko za kataraktami tej rzeki mieszkają Indianie Cauana i Ugina. O plemieniu Cauana inni Indianie powiadają to samo, co niektórzy geografowie głoszą o Grenlandczykach i Lapończykach, a mianowicie, że są bardzo niscy i rzadko przekraczają 3 stopy i 4 cale wzrostu. Dziwniejsze jeszcze rzeczy mówią o plemieniu Ugina, zwanym także Coatatapyiia, twierdzą bowiem, że wszyscy oni mają ogony i pochodzą z kobiet, które żyły z wielkimi małpami coitas. Jakakolwiek jest tego przyczyna, osobiście skłonny jestem wierzyć w historie o ogoniastych Indianach, a to dla trzech powodów.

Po pierwsze dlatego, że nie ma fizycznych przeszkód dla rozwoju ogona; po drugie, rozpytywałem licznych Indian, urodzonych w pobliżu tej rzeki, którzy widywali często Uginów i nawet z nimi walczyli, wszyscy oni potwierdzali ten fakt, z tą tylko różnicą, że jedni określali długość ogona na półtorej dłoni (33 cm), inni zaś na dwie i więcej dłonie (44 cm); po trzecie wreszcie dlatego, iż zakonnik karmelicki, ojciec Jose de S. Thereza Ribeiro, zapewniał mnie, że widział pochodzącego znad rzeki Japura Indianina z ogonem”.

Noronha odebrał w tej sprawie od owego księdza przysięgę i spisał jego zeznanie w protokolarnej formie, co przytacza w swej książce. Tekst osobliwego dokumentu brzmi jak następuje:

,,Ja, niżej podpisany, brat Josć de S. Thereza Ribeiro, z zakonu starego obrządku naszej Pani z Góry Karmel itd., itd., przysięgam i poświadczam in verbo sacerdotis [na słowo kapłana] i na Pismo święte klnąc się, że kiedy byłem misjonarzem w starym osiedlu Parauari, które przeniesiono później tam, gdzie obecnie jest Npgueira, pewien człowiek imieniem Manoel da Silva, pochodzący z Pernambuco lub Bahia, przybył tam w roku 1751 lub 1752 z rzeki Japura wraz z kilku indiańskimi sługami. Wraz z tymi Indianami przyprowadził trzydziestoletniego pogańskiego dzikusa, który, jak mnie zapewniał Manoel da Silva, miał ogon. Kiedy zaś nie dawałem wiary tak dziwacznemu twierdzeniu, wezwał tego Indianina i kazał mu się rozebrać pod pretekstem wyłowienia kilku żółwi z sadzawki, w której je trzymałem. I wówczas, bez cienia najmniejszej wątpliwości, zobaczyłem, że wzmiankowany Indianin miał ogon grubości kciuka i długości na pół dłoni (ponad 10 cm), pokryty miękką skórą bez włosów. Ten sam Manoel da Silva zapewniał mnie, że ów Indianin co miesiąc przycina sobie ogon, bo inaczej byłby za długi, gdyż rósł bardzo szybko. Nie dochodziłem, do jakiego plemienia należał ten Indianin ani też skąd dokładnie pochodził, nie wiem także, czy inni Indianie z jego szczepu mają ogony. Ale przed około czterema laty dowiedziałem się, że nad rzeką Juruä żyje plemię ogoniastych Indian. A ponieważ jest to prawdą, iskreśliłem ten oficjalny raport, pisząc i podpisując go własnoręcznie. — Sitio15 Castro de Aveläes, 15 października 1768. — (Podpis) F. Jose de Santa Thereza Ribeiro.”

Doprawdy trudno powiedzieć, ile w tych rewelacjach było świadomej mistyfikacji, a ile naiwnej wiary. Przy-pomnijmy sobie, że w procesach czarownic o wiele dziwaczniejsze i jeszcze mniej prawdopodobne zeznania pod świętą pieczęcią przysięgi miały absolutną moc dowodu, wystarczającego, by delikwenta wysłać na stos. Zresztą uczony tej miary, co Aleksander von Humboldt, który w latach 1799—1800 badał Orinoko i okolice Amazonki, jest również autorem zaskakującej wiadomości. Twierdzi mianowicie, że w Maipure widział wiekową papugę mówiącą niezrozumiałym już dla nikogo językiem Aturów, plemienia wymarłego jeszcze w połowie XVIII stulecia. Amazonia do dziś należy do najmniej zbadanych części kuli ziemskiej, a puszcze jej kryją na pewno niejedną zagadkę. Rozumiał to dobrze Conan Doyle, nie bez kozery lokalizując akcję swych fantastycznych powieści o współczesnych reliktach świata przedpotopowego właśnie w dorzeczu Amazonki.

Nie dziw więc, że ludzie epoki konkwisty, karmieni w kościele opowieściami o cudach świętych pańskich i uczący się historii z fantastycznych ksiąg rycerskich, na tropach bajki szukali sławy i bogactwa. Przez dwa z górą dziesiątki lat Nufrio de Chaves, towarzysz Ca-bezy de Vaca, a później oficer Irali, w południowoamerykańskiej puszczy szukał tierra de la noticia — „bajecznego kraju złota” i marzył o własnym imperium, wyrąbanym szpadą w przepastnej dżungli. Dopiero w 1564 roku morderczy cios Indianina położył koniec niespokojnym wędrówkom Chavesa, ale cios ów nie zabił mitu. Legendy żyły, ledwie jedna prysła bańka mydlana, już inne, jeszcze bardziej kolorowe, zajmowały jej miejsce i mieniąc się wszystkimi barwami tęczy wodziły konkwistadorów po głuszach i bezdrożach Ameryki. A z legend tych mit o „Pozłacanym Kacyku” zażył największej sławy...

I. W KRAINIE AMAZONEK

PROLOG

Na hamaku rozpiętym między czerwonymi pniami mlecznego drzewa massaranduba leżał Sebastian de Belalcazar. U wezgłowia dwóch Indian w średnim wieku pióropuszami z palmowych liści leniwie ochładzało czoło konkwistadora. W sennym powietrzu popołudniowej sjesty mgliście majaczyła ściana lasu. Wokół panowała zupełna cisza. Opodal oparta o pień przykucnęła młoda dziewczyna w kusej hiszpańskiej baskinie16. Proste granatowe włosy, spięte w tyle głowy szkarłatną przepaską, odsłaniały wysokie, gładkie czoło o jasnośniadej cerze. Indianka trzymała w ręku kościaną grzechotkę, którą poddawała takt nuconej przez siebie głębokim głosem melorecytacji.

Belalcazar rozumiał już trochę język tubylców, ale w śpiewie wyrazy zlewały się z sobą i nie odróżniał poszczególnych słów. Wydawało mu się wszakże, iż pewne zwroty powtarzają się i że w brzmieniu ich odnajduje radosne dla hiszpańskiego ucha znaczenia. Uchylił powieki. Powiedział półgłosem:

— Gorąco.

Dziewczyna podała mu dzbanek orzeźwiającego płynu z dzikich jagód. Kiedy zdobywca odjął amforę od ust, czas dłuższy przypatrywał się kunsztownemu anaglifowi. Na płaskorzeźbie dwa złote węże wspinały się ku złotej tarczy słońca. Belalcazar z ociąganiem się zapytał:

— Manolito — użył hiszpańskiego imienia — o czym śpiewasz?

O władcy złotego jeziora, panie. — W wilgotnych oczach młódki, gdy kornie podniosła głowę, rozbłysły zalotne skry.

Belalcazar zsunął się z niskiego hamaka, przysiadł obok dziewczyny i, kładąc łagodnie rękę na jej ramieniu, powiedział:

— Opowiedz mi o nim — skinął dłonią na tłumacza.

— Hen daleko, gdzieś w górach, tam gdzie rzadko tylko Zbłąkany łowca dotrze, leży wielkie, kolistego kształtu jezioro. W jego czystych wodach odbijają się długo-palczaste liście palm i różnych cudownych drzew. Od czasu do czasu z głuchym bachnięciem ciche lustro rozcina soczysty owoc. Nad brzegami laguny rozciąga się, gdzie oko sięgnie, kraj żyzny i przebogaty. Którędy stąpniesz, tam się potykasz o hałdy szmaragdów i wielkich grud złota. Aromat bajecznych woni, zapachów, o utratę zmysłów przyprawiających, przenika powietrze. Szczęśliwy jest lud, któremu tam dano pędzić życie w wiecznym pokoju i radości. Przewodzi mu młodzian, król pięknej postawy, tak wysoki, że głowa jego dotyka czupryn największych olbrzymów puszczy. Słońcu oddaje on cześć i codziennie rano, kiedy władca podnosi się ze swego posłania, tłum kapłanów jawi się w jego komnacie. Namaszczają młodzieńca maścią z roślinnych soków i całego posypują złotym pyłem, nie szczędząc blaszek żółtego kruszcu, którym pokrywają mu plecy, piersi, a zwłaszcza okolice serca. W blasku gwiazdy dziennej kacyk lśni jak statua oblana złotą polewą. Poddani skłaniają przed nim kornie czoła i powiadają, że za władcę mają ziemskie słońce. Ale brzemię złota ciąży wielce i pod wieczór młody pan jest bardzo znużony. Kiedy więc po ziemi snują się coraz dłuższe cienie, wiodą go w strojnej lektyce nad brzeg laguny. Tam przesiada się do wielkiej łodzi, a u stóp jego sypią stosy złotych wyrobów. W czterech innych pirogach zajmują miejsca dostojnicy. Na każdej z nich wątłym płomieniem tli małe ognisko, w którym spalają się wonne drzewa. I tak w kurzawie odurzających kadzideł łodzie wolno płyną ku środkowi jeziora. Kiedy zaś słońce znika za górami, zebrany na brzegu tłum uderza w bębny i muszle, zrywa się zgiełk fletów i piszczałek, władca skacze do wody i zmywa ciążące mu drogocenne brzemię. Starszyzna wysypuje naręcza złota i szmaragdów, a każdy z mieszkańców ciska w toń to, co ma najcenniejszego, bodaj jakiś okruch. Na spotkanie powracającego kacyka od brzegu odbijają łódki, tratwy i zwykłe dłubanki i w radosnej wrzawie tłum odprowadza nagiego władcę do jego pałacu.

Mówią, że dawniej laguna była głęboka i nie można jej było zgruntować, dziś zaś od latami rzucanego złota i drogich kamieni dno tak się podniosło, że z głową nad wodą można jezioro przejść od brzegu do brzegu. Każdego ranka bowiem, ledwie świt obieli szczyty, kapłani maszczą ciało władcy i ceremonia taka powtarza się codziennie od niepamiętnych czasów.

— El Dorado — Pozłacany Król! — wykrzyknął Belalcazar, a potem już spokojniej zwrócił się do dziewczyny:

— Kto cię tych bajek nauczył, Manolito?

— Bajek? — Indianka podniosła wielkie, wilgotne oczy. — To nie bajki, panie, a czysta prawda. Wszyscy to wiedzą, w dzieciństwie opowiadała mi matka, później powtarzali inni. Tylko że jezioro to leży daleko, w obcym, nie naszym już kraju, do którego dostępu bronią góry i wysunięte czatownie. Ostatni nasz władca — Kamienne Oko — przyjaźnił się z tamtym kacykiem i często go odwiedzał. Może nawet u niego ukrył skarby i dlatego tak próżno ich, panie mój, szukałeś. Zresztą jest tu pewien starzec z Bogoty, który sam kiedyś odwiedził złote jezioro, i on może ci, panie, więcej niż ja o nim opowiedzieć.

Indianin pochodzący z wielkiego narodu Chibchów, bardzo już sędziwego wieku i na poły ślepy, dorzucił garść bliższych informacji, ale sam wahał się, czy potrafi odnaleźć dziki szlak górski, którym ongi kroczył za młodu. Po rozmowie z nim Belalcazar popadł w głęboką zadumę.

Przed trzema laty zdradził Pizarra i z gromadą awanturników ruszył na północ. W zaciętych walkach rozgromił okrutnego wodza Ruminaviego — „Kamienne Oko”, który podobnie jak Hiszpan opuścił swego pana, Atahualpę, i ogłosił się samozwańczo królem Quito. Ruminavi zginął w zagadkowych okolicznościach, ale jego niezmierne Skarby nigdy nie dostały się w ręce białych. Belalcazar zorganizował sobie samodzielne państwo, ale nie czuł się w nim pewnie. Teraz schodził już rok 1536. Wprawdzie w Peru trwały spory między Pizarrami i almagrystami, ale wszelkie znaki wskazywały, że zwycięsko wyjdzie z nich markiz [Francisco Pizarro]. A kiedy wzrośnie w siły i utrwali swą władzę, na pewno zwróci oczy na północ i upomni się o Quito, leżące jeszcze w sferze wpływów dawnego państwa Inków. Buntowniczy oficer chmurnie przeto spoglądał w najbliższą przyszłość.

Miał rację. Markiz ledwie uporał się z przeciwnikami, siłą postanowił wyegzekwować swe prawa do dawnego państwa Scyrów. Ale oddział karny nie zastał już w Quito Belalcazara. Opowieści dziewczyny i starego Indianina wielkie sprawiły wrażenie na konkwistadorze. Wiedział, że w Peru Hiszpanie znaleźli niezwykłe skarby, przy których azteckie złoto Korteza wydawało się żebraczym majątkiem. Dlaczegóż by i do niego nie miało się uśmiechnąć szczęście? W kilka więc miesięcy po pamiętnej rozmowie z Manolitą zwinął obóz i ruszył na północ. W południowej części Kolumbii, już na ziemiach, dokąd nigdy nie dotarły kohorty Inków, a więc do których Pizarro nie mógł rościć pretensji, w kraju nazwanym od imienia potężnego wodza tamtejszych Indian Popayan, zorganizował sobie udzielne władztwo.

Gorące dżungle i wyniosłe góry pokrywały tę krainę, zamieszkaną przez prymitywne plemiona, żyjące z nędznego rolnictwa i nie gardzące ludożerstwem. Nie było w nim ani miast, ani dróg bitych. W podłych wioskach, złożonych z kilkunastu byle jak skleconych szałasów, nie znajdowano śladu złota. Jedyny szlak komunikacyjny tworzyły dzikie przełazy, gubiące się w gęstwinie. Nie istniały nawet zalążki organizacji państwowej. Drobne kacykaty rozrzucone po górskich dolinach i leśnych ostępach prowadziły z sobą nieustanne wojny i na własną rękę stawiały opór najeźdźcom. Przeważnie były jednak bezradne wobec kawalerii, psów, muszkietów i hiszpańskiej stali. Widząc, jak biali, wiodąc ogromne stada nierogacizny, pustoszą ich pola, Indianie zupełnie poniechali uprawy roli. A wtedy kanibalizm przyjął rozmiary chyba nigdzie indziej nie spotykane. Niebawem zaś morowa zaraza i różne epidemie dziesiątkować poczęły nieszczęsną ludność. Belalcazar wznosił miasta i posterunki wojskowe, zakładał bazy operacyjne pod trwałą kolonizację kraju, ale rozczarowany jego biedą sam nigdzie dłużej nie popasał. Gonił wciąż za majakami złota, szukał legendarnej laguny, włóczył się bezustannie po górskich wertepach, sięgał regionów, gdzie jedyny ślad życia tworzyły bezzieleniowe rośliny i wysoko pod niebem na nieruchomych skrzydłach zawieszone kondory. Odkrył niejedno jezioro, ale zawsze samotne, nieme i bez złotego piasku. Zmęczony więc schodził w dół, odpoczywał w niżej położonych kotlinach o gorącym, niezdrowym klimacie. Walczył z zatrutymi strzałami Indian i z zasadzkami przyrody. Rabował zasiewy tubylców, żywił się biteniem17 podebranym dzikim pszczołom i mięsem upolowanych błotniaków. I znów, ruszał na poszukiwanie El Dorado w kierunku, jaki wskaże mętna informacja indagowanych bez końca tuziemców. I zawsze z tym samym skutkiem.

Ukuty przez Belalcazara termin El Dorado zrobił niezwykłą karierę. Wprawdzie w piśmiennictwie hiszpańskim pojawia się po raz pierwszy dopiero w „Elegiach” znanego nam już Castellanosa, pisanych około 1570 roku, ale już w parę lat po rewelacjach Manolity znajduje się na ustach wszystkich mieszkańców kolonii amerykańskich. Żeby tylko. O El Dorado rozprawiają żeglarze w portowych tawernach Półwyspu Iberyjskiego, słowo to równie często pada w chatach kastylijskich wieśniaków, co na świetnych dworach Madrytu i Lizbony. Znają je dobrze w poważnych kupieckich domach Fuggerów i Welserów w Augsburgu i w miastach hanzeatyckich. Król Francji, który, jak powiadał, pragnąłby zobaczyć testament Adama przyznający Hiszpanii i Portugalii monopol na Nowy Świat, dyskutuje w salonach Wersalu o bajecznej krainie z najświetniejszymi umysłami epoki. Niebawem praktyczni Holendrzy i Anglicy zaczną snuć konkretne plany zawładnięcia jeziorem Pozłacanego Kacyka.

A tymczasem w koloniach El Dorado nabiera mocy magicznego zaklęcia, staje się słowem — parolem, łączącym w przymierzu świetnego arystokratę z niepiśmiennym awanturnikiem i zwykłym zbójem urwanym ze stryczka. Jest hasłem, na którego dźwięk pustoszeją spokojne osady, a stateczni plantatorzy porzucają żony i dzieci. Działa jak ostroga i szpicruta. Pcha leniwego mieszczucha w zdradzieckie ramiona dzikiej przyrody. Wodzi Hiszpanów po bezdrożach stepów, każę o głodzie przedzierać się przez kolczastą ścianę dżungli i wspinać na lodowe pustynie niebosięgłych szczytów. Gubi ich w bystrzu usianych porohami rzek, wciąga w obmierzłą otchłań bagien, nierzadko kończy sny o bogactwie w kotle ludożercy.

Początkowo miano El Dorado przydawano mitycznemu władcy Indian, później zwano tak jego rezydencję, w końcu pozbyte wszelkiego odniesienia geograficznego stało się nazwą pospolitą, synonimem kraju złota i bajecznych dziwów.

Zrazu szukano go wysoko w Andach. Wkrótce jednak Hiszpanom przyszło na myśl, że kąpiel w lodowatej wodzie górskiego jeziora trudno zaiste zaliczać do przyjemności. Wątpliwe, by na nią się godził pan tak bogatego kraju. Przeniesiono więc El Dorado w okolice równika i szukano go w tajemniczym rejonie bezkresnych puszcz i stepów w dorzeczu Amazonki i Orinoka.

A pierwszą wielką wyprawę w te właśnie okolice odbył w latach 1541—1542 brat zdobywcy Peru Gonzalo Pizarro, który wierzył, że odnajdzie „Prowincję Cynamonu i jezioro Pozłacanego Króla”18.

ZDRADA

Nad rzeką Napo rozdzwoniły się piły i rozdudniły siekiery bijące w olbrzymie pnie. Na wykarczowanym brzegu rósł z wolna niezgrabny kadłub brygantyny ustawionej na drewnianych szynach, przypominający mozolnie rekonstruowany szkielet przedpotopowego potwora. Cieśle i kowale, rymarze i tkacze pracują pod kierunkiem doświadczonych żeglarzy. Tracze korują pnie, obrabiają dłużyce, tną deski. Ktoś gwiżdże przez zęby wesołą śpiewkę, raz po raz słychać radosny śmiech, jakże ostatnimi czasy rzadki w hiszpańskim obozie!

Już przeszło rok boryka się z wrogą puszczą oddział Pizarra. Dawno temu śladu nie zostało po żywej spiżarni — tysiącach świń i lam. Co do jednego padły konie i tresowane specjalnie do polowań na Indian wielkie brytany. Mordercza przeprawa przez lodowe pola Andów zabiła połowę towarzyszących wyprawie tubylców z nizin. Prawie trzy czwarte taboru przepadło w mokradłach dżungli, w bagnach zatonęły wleczone z trudem armaty. Malaria zabierała Europejczyków pospołu z peruwiańskimi Indianami, wojsko cierpiało od bolesnych, doprowadzających do szaleństwa chorób skórnych. Z darów przyrody, z gratisowego stołu zastawianego szczodrze przez naturę, utrzymywały się prawie bez żadnego fizycznego wysiłku setki plemion w tej puszczy. A biali dosłownie marli z głodu, który wysuszał im wnętrzności, odbierał siły, spędzał sen i omraczał zmysły. Zresztą leśnych koczowników spotykano rzadko, częściej dawali się słyszeć niż widzieć. W dodatku te nader luźne kontakty miały zwykle nieprzyjazny charakter, a wycelowana z ukrycia strzała niejednemu wojakowi wyznaczyła kres wędrówek.

Dopiero tu nad Napo Hiszpanie trafili na spokojne i osiadłe plemię. Ale pogodny i dobroduszny ludek Omagua, o dziwacznie na kształt gruszki spłaszczonych czaszkach, żył, mierząc skalą europejską, na pograniczu nędzy. Sami Indianie oczywiście nie zdawali sobie z tego sprawy, wegetując z dnia na dzień, bez troski o jutro. Nie rozumieli w ogóle sensu czynienia zapasów. Mieli wprawdzie małe poletka manioku, ale uprawiali je jakby od niechcenia i w rozmiarze ledwie zaspokajającym własne skromne potrzeby.

Po pierwszym okresie gościnności konkwistadorzy przestali liczyć na ich spiżarnię. W dodatku wioska była skąpo zaludniona, nawet nie mogła sprostać codziennym doraźnym dostawom żywności dla wciąż jeszcze znacznego obozu białych. W rzece łowiono jednak sporo ryby, dowództwo postanowiło więc zatrzymać się w tym miejscu na dłuższy czas. Zresztą Pizarro zaniemógł ciężko, od wielu dni trawiła go gorączka, a stan jego zdrowia tak się pogorszył, że na razie mowy być nie mogło o wymarszu.

Podczas gdy wódz półprzytomny leżał pod swym purpurowym namiotem, komendę przejął jego zastępca Francisco Orellana. Energiczny, czterdziestoletni sąsiad Pizarrów z Trujillo w Hiszpanii, doświadczony w dziele konkwisty oficer, miał życzliwszy od przeciętnego Kastylijczyka stosunek do tubylców i umiejętność pozyskiwania ich sympatii i zaufania. Często gościł w wiosce indiańskiej, z zainteresowaniem oglądał dzbany i miski o ornamentyce bardzo podobnej do ceramicznych wyrobów znanych z Peru i Ekwadoru. Ze zdziwieniem stwierdził, że towarzyszący wyprawie jako przewodnicy i tłumacze młodzi Inkowie bez większych trudności mogą się porozumieć z Omaguami, którzy z wyraźnym respektem traktowali Peruwiańczyków. Wszystko to zdawało się świadczyć o dawnych kontaktach z Tahuantinsuyu [„Kraj Czterech Dzielnic”, tubylcza nazwa państwa Inków]. Domniemania te potwierdzały znalezione w plemiennej chacie, położonej pośrodku wsi, wizerunki słońca, któremu starszyzna oddawała cześć boską.

Niestety i tu nie spotkano złota. Wprawdzie kilka kobiet nosiło skromne ozdoby z tego metalu, ale cienkie i lichej jakości nieforemne blaszki nie mówiły dobrze o jubilerskim kunszcie ich wykonawców. Zapytany o pochodzenie tych pseudoklejnotów, kacyk wskazał nie — jak tego oczekiwał Orellana — na zachód, lecz właśnie w dół rzeki. W obozie hiszpańskim mało kto już wierzył w istnienie El Dorado. W każdym razie na podstawie bolesnych doświadczeń wydawało się prawie pewne, że nie tu go szukać. Teraz wypowiedzi naczelnika ożywiły przygasłe nadzieje Orellany. W dalszej rozmowie z Indianinem Hiszpan jeszcze ciekawszych dowiedział się rzeczy. W dole, gdzie z Napo łączy się inna leśna rzeka, zwana Curaray, ciągnie się bardzo bogaty kraj. Zamieszkują go również Omaguowie, a rządzi nimi kacyk nad kacykami, potężny Aparia. Las rośnie tam rzadszy i poprzetykany polami kukurydzy i yuki, baitatów, manioku i prosa. Ziemia nie jest u tamtych Omaguów tak chuda jak tutaj i rodzi rozliczne owoce nie spotykanej gdzie indziej wielkości. Już sama nazwa Curaray brzmiała zachęcająco, bo pochodziła z języka ąuechua, w którym wyraz c u r i oznacza złoto. I rzeczywiście na nalegania Orellany kacyk przyznał, że rzeka ta osadza na brzegach ciężki, złoty piasek. Ale prawdziwy kraj złota leży dalej. Oto po paru dniach kończy się puszcza i przechodzi w wielkie falujące wysokimi trawami sawanny. Tamtędy płynie rzeka-nierzeka tak bezmierna, że nie ujrzeć jej drugiego brzegu — to kraj niezwykłych bogactw, Paititi, ale tam już nie ma Omaguów.

— Jak daleko do kraju Aparii? — spytał przez tłumacza Orellana.

Kacyk wyciągnął powoli ciemnobrunatne ramię, wskazując na las, a potem dłoń z rozcapierzonymi palcami podniósł w górę. I gest ten w odstępach powtórzył parę razy, dając w ten sposób do zrozumienia, że puszczą trzeba iść do Aparii pięć dni.

Orellana wiedział, że Indianie mają słabo rozwinięte poczucie czasu i odległości, a ich wskazówek w tym względzie nie można brać poważnie. „W każdym razie podróż rzeką potrwa krócej” — powiedział sobie w duchu i wtedy właśnie przyszła mu myśl zbudowania w sercu dżungli okrętu...

Omaguowie ze zdumieniem, ale równocześnie z zachwytem przyglądali się pracy białych. Traktując to jako przygodę, dali się ochoczo wciągnąć w robotę. Podczas gdy kobiety starały się aprowidować hiszpański obóz, nie zapominając oczywiście o swych mężach, synach i braciach, wszyscy zdrowi mężczyźni pomagali hiszpańskim dokerom.

Bez ich pomocy niełatwo byłoby Hiszpanom doprowadzić do końca szkutnicze dzieło. Oto olbrzymie drzewa, z których pni dopiero na zawrotnej wysokości trzydziestu i więcej metrów wyrastały pierwsze konary, na najwyższych piętrach tworzyły ze swymi sąsiadami taką gmatwaninę gałęzi spiętych powrozami lian, że przez ten parasol gąszczu z trudem prześlizgiwały się tylko nikłe promienie słońca. Kiedy więc po parogodzinnej nieraz rąbaninie toporem twardy pień został przecięty, drzewo bynajmniej nie padało, lecz trzymane w ciasnym uścisku siostrzanych ramion urągało wszelkim wysiłkom ściągnięcia go na ziemię. Trzeba było wtedy widzieć Omaguów, z jaką zręcznością nacinali krzemiennymi siekierkami pień i wspinali się po nim hen, w górę i tam, mocno uwiązani na linach, uwalniali z więzów rozłożyste korony i obalali śmigłe drzewa.

Nie tylko ten kłopot mieli Hiszpanie. Po stracie stad brakowało im skóry, niezbędnej między innymi choćby do kowalskich miechów. W okolicy co prawda roiło się od tapirów, biorących błotne kąpiele w bagniskach, jednakże ten duży zwierz przypominający świniowate-go osła prowadzi nocny tryb życia, w dzień zaś zaszywa się w niedostępne kolczaste zarośla. Twarda jego skóra drwi sobie z cierni, przez które nie waży się przedrzeć największy wróg tapira — jaguar. Jest przy tym tak płochliwy i nadzwyczajnie czujny, że nie obeznani z jego zwyczajami biali nigdy nie mogli podejść go na odległość strzału. Omaguowie, mimo smacznego mięsa, niechętnie nań polowali, krążyły bowiem niejasne pogłoski, że ten największy ssak puszcz Południowej Ameryki jest zwierzęciem domowym tajemniczego rodu wielkoludów, który zamieszkiwał najdziksze ostępy dżungli.

Czego się jednak nie robi dla przyjaciół, zwłaszcza gdy namowy poprą tak wspaniałe dary, jak parę bieży barwnych koralików i siekiera ze stali? Omaguowie znali tunele, którymi tapiry zwykły schodzić do rzeki, i ulubione ich żerowiska, nawiedzane zazwyczaj o zmierzchu. W miejscach tych między dwoma sąsiednimi drzewami, na wysokości około trzech metrów, urządzali sobie stanowiska łowieckie i potrafili całymi godzinami w zupełnym bezruchu nadsłuchiwać najlżejszych odgłosów puszczy. Tapir bowiem stąpa cicho i ostrożnie jak kot, a zdradza swą obecność tylko lekkim szelestem trącanych liści i gałęzi, czasem zaś, choć znacznie rzadziej, krótkim i przenikliwym świstem, wydawanym zwłaszcza w momentach podniecenia.

O zwierzętach tych Indianie opowiadali różne dziwaczne legendy i nieraz pikantne anegdoty. Tapiry pomawiano o niezwykłą wstydliwość i czystość. Nawet w okolicach, gdzie występują pospolicie, nigdy podobno nie znajduje się ich ekskrementów, wszystkie bowiem potrzeby fizjologiczne załatwiają w wodzie. Jeżeli zaś znajdą się na wędrówce daleko od rzeki, sporządzają koszyk z liści i kał odnoszą do najbliższego zbiornika wodnego. Popularna nad Amazonką bajka dotyczy właśnie takiego wypadku. Oto dawnymi czasy spotkały się dwa tapiry. Jeden z nich, stary, wracał z wędrówki po dżungli i niósł wiadomy koszyk. Drugi, krnąbrny młodzik, wychowywał się poza plemieniem i nie znał jego zwyczajów. Na widok osobliwego koszyka spytał ciekawie:

— Co tam w nim niesiesz?

— Owoce z lasu — padła niechętna odpowiedź.

— Pokaż je — zażądał zuchwalec.

Stary się żachnął i zrobił ruch, jakby chciał rzucić kosz do rzeki. Młodzik trącił go nosem. Wysypała się zawartość, a na jej widok taki wstyd zdjął młodego, że chlusnął w wodę i więcej z niej nie wrócił, przekładając śmierć nad życie w hańbie. Od tego czasu utarł się zwyczaj, że na widok niosącego swój koszyk tapira wszystkie inne zwierzęta ustępują mu z drogi i odwracają głowy, udając, że nic nie zauważyły.

Omaguowie w niespełna tydzień dostarczyli kilkunastu skór tapirów, znów ratując Hiszpanów z kłopotu. Ale, jak to zwykle bywa, nowych zmartwień nie brakowało. Trzeba było rozwiązać jeszcze problem żagli. Odzież i bieliznę nosili żołnierze w strzępach, a płótna brakowało nawet na łaty. I tu znów pośpieszyli z pomocą Indianie.

Lud leśny będąc w ciągłym kontakcie z przyrodą posiadł ogromną wiedzę botaniczną i zoologiczną. Żył w puszczy i z jej też owoców korzystał. Duża palma tu cuma, pospolita w tej okolicy, szczególnie była pożyteczna. Jej drzewo dostarczało znakomitego budulca, smaczny owoc stanowił pyszny deser, a Omaguowie nauczyli się także wydobywać zeń olej intensywnie wiśniowego koloru, który łatwo chwytał ogień i spalając się bardzo wolno służył do oświetlania pomieszczeń. Największy jednak pożytek ciągnęli z palmowych włókien, niezmiernie mocnych, a jednocześnie elastycznych i wielce podatnych na wszelkiego rodzaju obróbkę. Wyplatano z nich kosze, skrzynie, kapelusze, sieci i dziesiątki rozmaitych sprzętów domowych. Przede wszystkim zaś maty, które służyły do spania, a gęsto splecione pełniły rolę osłony przed wiatrem, zastępowały drzwi itd. Niektórzy Indianie sporządzali z nich prymitywne żagle, ułatwiające ciężkim łodziom posuwanie się po wodzie. Teraz pod kierunkiem hiszpańskich żeglarzy zszywali większe płachty, a ponieważ mocno skręcone sznury z lian i innych pnączy świetnie nadawały się na okrętowe liny, także sprawa takielunku została pomyślnie rozwiązana.

Przy pomocy życzliwych Indian robota postępowała raźnie. Usztywniony wręgami kadłub coraz wyraźniej przyjmował wygląd prawdziwego morskiego statku, jego szkielet z każdym dniem tracił początkową chudość, jakby nabierał ciała, a maszty podciągały sylwetkę brygantyny w górę. Gonzalo Pizarro czuł się lepiej, słaby był jeszcze bardzo, ale gorączka już ustępowała i zaczął opuszczać swój namiot. Dowódca zrazu dość sceptycznie odnosił się do entuzjazmu Orellany. W głębi duszy powątpiewał, czy przy braku narzędzi i materiału uda się zbudować trzymający się na wodzie statek. Teraz godzinami spędzał czas na placu budowy i na widok rosnącego w oczach okrętu począł ogarniać go zapał. Na długich naradach ze swym zastępcą omawiał plany dalszej ekspedycji.

Orellana nie podzielił się z nim wszystkimi informacjami zdobytymi u Indian, ni słówkiem nie wspomniał o bajecznym kraju złota Paititi. Szeroko natomiast rozwodził się nad bogatymi wsiami indiańskimi, położonymi raptem o trzy dni drogi stąd. Na tę odległość — trzy dni — kładł szczególny nacisk. Powrót, biorąc pod uwagę, że statek płynąć będzie pod prąd, zajmie, powiedzmy, cztery dni. Razem ekspedycja trwałaby nie więcej niż tydzień. Orellana więc proponował, by statek ruszył forpocztą, u celu zaopatrzył się w zapasy żywności i następnie wrócił i połączył się z główną siłą. Tymczasem wojsko odpoczęłoby jeszcze ze trzy dni, a potem brzegiem rzeki ruszyło na spotkanie okrętu. Marsz byłby znacznie łatwiejszy, bo cały ciężki i niewygodny do dźwigania bagaż zostanie wzięty na pokład. W ten sposób okres rozłąki skróci się do niewielu więcej niż pięciu dni, które przy życzliwości miejscowych Indian i oszczędnym racjonowaniu żywności nie powinny dać się zbytnio we znaki. Po odbyciu zaś rekonesansu, pomyślnym rozwiązaniu problemu żywnościowego, będzie można nakreślić bardziej realne plany dalszego działania.

Pizarrowi projekt przypadł do gustu, mimo że zwykle nie lubił słuchać rad i nie znosił obcych inicjatyw, poparł go w całej rozciągłości i zarażony optymizmem swego zastępcy nazwał rodzący się statek „Victoria” — tj. „Zwycięstwo”.

Ale pod sam już koniec budowy omal nie przyszło poniechać całej imprezy.

Wymyślone przez Pizarra imię żołnierze poczytali za pomyślny omen, ,,Victoria” stała się hasłem, jakim z uśmiechem na ustach zagrzewali się do roboty i popędzali leni. Orellana dwoił się i troił, a Gonzalo mówił o nim z życzliwą ironią: „Zakochał się w tym statku jak w najpiękniejszej kobiecie”. Główny budowniczy, Diego Merla, miał zacięcie artystyczne. Przyszło mu na myśl, by dla symbolicznego podkreślenia nazwy statku umieścić na jego dziobie posążek skrzydlatej Nike — rzymskiej bogini zwycięstwa. I zaraz kazał przynieść Indianom kloc miękkiego drewna.

Pewnego razu Merla, jak zwykle, siedział opodal prymitywnej stoczni i doglądając robót, dłubał pilnie w drzewie. Od czasu do czasu podnosił głowę i z przyjemnością spoglądał na smukłe maszty pokryte siatką olinowań. I znów pochylał się nad dłutem. Nagle rylec wypadł mu z dłoni, uderzył się mocno w czoło, poderwał i zawołał przejmującym szeptem:

— Smoła! — a w głosie tym była prawie rozpacz.

Rzeczywiście, bez paku niezbędnego do kalfatażu nie było co marzyć o spuszczeniu statku. Nie uszczelnione fugi wchłoną wodę i jak amen wciągną okręcik na dno. Smoła, jakże można było o niej zapomnieć i czym ją tu we wrogiej dżungli zastąpić? Zdenerwowany Merla pobiegł szukać Orellany.

Zwołano naradę. Panował na niej gorączkowy nastrój, ale nikt nic mądrego nie wymyślił. Oficerowie sprzeczali się, miotali bezosobowo obelgi, to znów wzajemnie się oskarżali, sięgając dawno przebrzmiałych spraw. Pizarro, który łatwo ulegał impulsowi chwili i nader zmienne miał usposobienie, a gwałtownego i brutalnego był charakteru, najwięcej ciskał piorunów. Jego lekko cebulaste i nabiegłe krwią oczy migotały złośliwie, gdy wyraźnie zarzucał Orellanie lekkomyślne mitrężenie czasu i niepotrzebne szarpanie sił żołnierzy, których i tak im nie zbywa. Idiotyczne pomysły, zabawki dla dzieci — raz po raz padały z ust wodza zjadliwe inwektywy. Wtórował mu dzielnie jego adiutant i ulubieniec Sanchez de Vargas.