Trapalanda - Wiesław Konrad Osterloff - ebook

Trapalanda ebook

Wiesław Konrad Osterloff

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TRAPALANDA

W. KONRAD OSTERLOFF

TRAPALANDA

stolica indiańskich cezarów

Ilustrował

ANTONI BORATYŃSKI

NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1974

PROLOG

Pod naporem lodów boleśnie trzeszczały wręgi kruchego statku. W ciągu długiej nocy zastygł ocean i nikt nie potrafił wskazać, gdzie zaczyna się ląd, którego kontury przed paru jeszcze dniami widniały wyraźnie na zachodzie. Droga na północ była zamknięta, od południa groziło także osaczenie, morze już i z tej strony bowiem wysyłało forpoczty gęstniejącego z każdą chwilą paku. Pozostawał jedynie odwrót w kierunku wschodnim i nie stawało już czasu, jeżeli statek ma na amen nie uwięznąć w krainie polarnej ciszy.

Sternik lawirował mozolnie w krętej i wciąż zwężającej się koleinie wolnego jeszcze farwateru, ale raz po raz silne podwodne uderzenie osadzało okręcik na miejscu. W takich momentach wydawało się zabobonnym żeglarzom, że krążące hen nad nimi czarne ptactwo — rybołowy, alki czy też mewy — zniżało gwałtownie lot, co poczytując za szczególnie zły omen, kreślili nabożnie znak krzyża i, mieszając z modłami klątwy, spoglądali bojaźliwie naokoło. A wokół nich, choć powietrzem nie targał najdrobniejszy nawet powiew wiatru, świat cały znajdował się w niesamowitym ruchu, w konwulsjach i spazmie. Z hukiem ścierały się z sobą w czołowym zderzeniu wielkie zwały lodu, by spiętrzone wysoko zaraz opaść w dół z głuchym chlupotem. Z trzewi morza dobywał się jęk i bełkot, tu i ówdzie z przeraźliwym sykiem wylatywały w górę gejzery spienionej wody. Opodal na ogromnym obłamie lodowym leniwie dryfującym dwa białe niedźwiedzie, podobne z dala do niezgrabnych brył pogańskich idolów, siedziały nieruchomo, w śnieżnej pustyni rozpoznawalne tylko po trzech czarnych punkcikach dwojga oczu i nosa. Z góry rozpalone do białości słońce słało oślepiające promienie, z dołu bił nieznośny poblask śniegu i lodu...

— Ice-blink — przypomniał sobie angielskie określenie Cabot i przysłonił dłońmi oczy. Z rozpalonej twarzy poprzez palce ściekały drobne nitki potu...

Minęło przeszło trzydzieści lat od czasu, kiedy młodziutki wówczas Sebastian Cabot u schyłku XV stulecia, jeszcze przed Kolumbem, otarł się o ląd amerykański — Labrador, Nową Fundlandię, a może i Florydę. Pływał wtedy pod rozkazami ojca, który dla barw angielskich szukał legendarnego Przejścia Północno-Zachodniego. Dla pochodzącej z Wenecji rodziny Cabo-tów Anglia stała się drugą ojczyzną; rodowe nazwisko Caboto zmieniono na Cabot, a ojciec imię Giovanni zaczął pisać z angielska — John. W służbie Henryka VII, usiłując dotrzeć do Chin, odbył kilka dalekich podróży, w których prawdopodobnie osiągnął 57° szerokości północnej. Przeświadczony był, iż odkrył „Kraj Wielkiego Chana”, chociaż pobrzeża kontynentu amerykańskiego w niczym nie przypominały kolorowych obrazów z opowieści Marka Polo. Wiarę jego zachwiał dopiero dziwny sen, jaki śnił na krótko przed śmiercią w 1498 roku.

Przejście Północno-Zachodnie, jak zwano hipotetyczną drogę do Chin w tym właśnie biegnącą kierunku, stało się obsesją życia starego żeglarza. W majakach nocnych często widywał siebie, jak wśród polarnych mgieł wyrąbuje w lodowym polu korytarz dla statku, ale odwieczny starolód, o niezmiernej grubości, drwił sobie z siekier i kilofów jego drużyny. W pradawnej caliźnie żelazo nieznaczne tylko czyniło szczerby, statek zastygał w lodowej matni i mimo nieludzkich wysiłków, tajemnicze Chiny ani o krok nie były bliższe. O świcie budził się Cabot wyczerpany do cna, ze stwardniałymi aż do bólu ramionami od fizycznej pracy — do tego stopnia realistyczną postać przybierały dręczące go marzenia senne.

Sen pojawiał się niemal co nocy przez długie tygodnie, ale obrazy stopniowo traciły na wyrazistości, wreszcie zniknęły na dobre. Wkrótce potem Cabot rozchorował się ciężko. Ściągnięci z królewskiego dworu medycy na próżno podawali rozmaite mikstury i cudowne rzekomo driakwie. Przyczyn schorzenia ustalić nie potrafili; febra trzęsła steranym ciałem sławnego żeglarza, który godzinami leżał w malignie i nie zawsze rozpoznawał otoczenie. W końcu syn odprawił uczonych konsyliarzy i sprowadził znanego w portowych spelunkach Bristolu znachora, o wątpliwej sławie męża, kumającego się z nieczystymi mocami. Półpijany mistrz zaaplikował choremu jakiś obrzydliwy napój, po którym Cabot zapad! w sen trwający blisko dwie doby. Zbudził się z niego wypoczęty, w dobrym nastroju, o własnych siłach usiadł na łóżku i po raz pierwszy od wielu dni poczuł głód. Zażądał kurczaka. Alę nie skończył jeszcze śniadania, gdy ogarnął go widoczny niepokój. Marszczył brwi, machinalnie wodził palcami po czole, ściskał się za skronie, wykręcał w bolesnym skurczu wargi. Domownicy z obawą spoglądali na jego twarz, na której malował się uporczywy wysiłek myślowy. Już chciano po szarlatana pchnąć do tawerny śpiesznego, gdy stary odkrywca odetchnął głęboko i, z wyraźną ulgą, opadł z wolna na poduszki, rysy mu złagodniały, lekki uśmiech pojawił się na ustach. Nareszcie przypomniał sobie sen ubiegłej nocy, sen ciągle o tym samym, ale jakże tym razem odmienny...

...Mała flotylla zbłąkana wśród pokrętnych wodnych szlaków wybiegających z olbrzymiego koryta prarzeki, rzeki — oceanu. Statki znów płyną na północ, ale nie polarna biel, lecz ciemna ściana zieleni ze wszystkich stron zamyka nieodległy horyzont. W powietrzu znowu unoszą się korowody ptactwa o jaskrawych kolorach, zgoła odmiennych od ponurej czerni polarnych ptaków. Niezgrabnie uderzając skrzydłami kołują nisko, coraz bliższe rej i masztów, wnet brudnobiały takielunek nie-bieszczeje, żółci się i czerwieni od gości z tropikalnej puszczy. Cabot widzi samego siebie. Mocno wparty w pokład szeroko rozstawionymi nogami, trzyma w krzepkich dłoniach ster, omija bystrzyce, zręcznie lawiruje wśród huczących katarakt, instynktem starego żeglarza wiedziony wyszukuje wąskich przejść między skalistymi progami. Nagle dziób statku podnosi się wysoko nad spienioną wodę i zapada w otchłań, okręcik ginie w fontannach skrzącego się w słońcu wodnego pyłu. Cabot znika w kłębowisku srebrzystych fal. Ale po niedługiej chwili znów statek jest na powierzchni i już spokojnie pruje nagle wygładzoną taflę. Odkrywca marszczy brwi, potrząsa głową. Postać przy sterze uległa dziwnej metamorfozie. Wydaj e się dużo niższa i szczuplejsza.

— To nie jestem ja — szepce z niepokojem chory. — Czyżbym został na dnie? — myśli z trwogą i ciałem jego wstrząsa dreszcz. Uporczywie aż do bólu powiek wpatruje się w niewyraźną sylwetkę. Wtem przygięty nad rudlem sternik odwrócił twarz w półprofilu. — Sebastiano! — wykrzyknął radośnie z włoska Cabot, rozpoznając syna.

Tymczasem okręt porwany chyżym wartem począł się szybko oddalać w kierunku północno-zachodnim. Ale wzrok Cabota nabrał nadzwyczajnej ostrości, wybiegał daleko przed kurs rączo niknącej nawy. Horyzont poszerzył się znacznie i głęboko odsunął. Zamajaczyły potężne mury jakiegoś miasta czy też nadmorskiej warowni. Drobne postacie w długich, malowanych w kwiaty sukniach — a przecież mężczyźni — gęsto obsiadły obronne baszty zwieńczone strzelistymi wieżyczkami. Zalśniły w słońcu groty strzał wymierzone w szybko zbliżający się statek. Ojciec już otwierał usta, by krzykiem ostrzec syna o niebezpieczeństwie, gdy nagle łuki opadły w dół. W bramie warowni ukazała się długa procesja. Niepozorni ludkowie w barwnych jedwabnych szatach uginali się pod ciężarem wielkich koszy, wypełnionych żółtym kruszcem. Na czele postępowało powoli trzech dygnitarzy monstrualnej tuszy. Cabot słyszał wyraźnie suchy klekot drewnianych sandałów bijących o twardy bruk. Orszak podchodził coraz bliżej statku. Notable przystanęli, chyląc się w niskim pokłonie. Stary żeglarz ujrzał ich twarze szafranowej barwy, skośne oczy i czarny cienki wąs zagięty w górę. — Chińczycy! — zakrzyknął radośnie Cabot, opadł na poduszki i zasnął głęboko.

Wieczorem wezwał do siebie syna. Odbył z nim długą, poważną rozmowę.

Mylił się — mówił — kiedy na Dalekiej Północy sądził, że stąpa po ziemiach Wielkiego Chana. Na szczęście przyszło nań olśnienie — drogi do krain, o których cuda prawił Marco Polo, nie szukać wśród nieprzyjaznych lodów. Sławne przejście znajduje się zupełnie gdzie indziej, właśnie na południu w słońcu tropików, a nie w mgłach i chmurach polarnego kręgu. Trzeba więc nakłonić Miłościwego Pana, by na południe skierował ekspedycję, a jeżeli nie uda się, znaleźć innego powolniejszego mocodawcę. On sam, choć minął już siedemdziesiątkę, dość ma jeszcze sił i energii. Jak

tylko wyliże się z przeklętego choróbska, zaraz podej-mie odpowiednie kroki i wierzy święcie, że cel swego życia osiągnie. Gdyby zaś Bóg zrządził inaczej, niech objawione we śnie posłanie będzie dla syna testamentem.            •

Nazajutrz o doświtku służba znalazła Cabota martwego. Anglicy jednakże w owym czasie mało jeszcze wykazywali zainteresowania dla krajów leżących na południe od równika. Wyspiarze już z racji swego geograficznego położenia mniemali, iż ich przeznaczeniem jest północ. Sebastian raz więc jeszcze podążył śladem dawnych wypraw ojca i w 1517 roku dotarł w rejon Zatoki Hudsona, by wrócić znów z niczym.

Hiszpanie, w przeciwieństwie do Brytyjczyków, wzrok kierowali przede wszystkim na południe. Bliskie sąsiedztwo gorącej Afryki zdawało się determinować kierunek ich ekspansji. Wprawdzie śmiali rybacy baskijscy od wielu dziesięcioleci za ławicami ryb zapuszczali się daleko w głąb północnego Atlantyku, to przecież synowie Kastylii, Aragonii czy też Andaluzji, ci co pierwsze skrzypce grali w historii Półwyspu Iberyjskiego, kochali się w słońcu, nie cierpieli śniegu i lodów. Od wielu lat zazdrosny o oceaniczne sukcesy Portugalii, dwór w Madrycie z niepokojem obserwował wzrost potęgi morskiej Albionu i starał się wszelkimi sposobami osłabić czy też zneutralizować nowego konkurenta. Sława żeglarskich talentów obu Cabotów szeroko rozeszła się po zachodniej Europie. Mimo dumy, charakterystycznej cechy narodowej Hiszpanów, pamiętano dobrze, że właśnie cudzoziemcy — Kolumb i Magellan — przysporzyli największego blasku ojczyźnie. Postanowiono tedy i tego skaperować obcokrajowca. Zapewne rozmowom tajnych wysłanników z Ca-botem towarzyszył brzęk złota, ale szybko chyba obie strony doszły do porozumienia. Cabot dość miał polarnych chłodów, mgieł i dżdży. Zresztą zapadł mu głęboko w pamięć — wierzył, że wieszczy — przedśmiertny sen ojca, a służba hiszpańska dawała mu wreszcie szansę realizacji marzeń ich obu.

Stanowisko piloto mayor1 z rezydencją w Sewilli zapewniało mu nie tylko dostatni byt, lecz także stwarzało konkretne możliwości urzeczywistnienia życiowego celu. Jednakże trudne cechy jego charakteru — wyniosłość, arogancja, bezwzględność i egoizm — przy, mimo wszystko ksenofobistycznie2 nastawionych Hiszpanach, nie zjednywały mu przyjaciół. Sporo tedy wody upłynęło w Gwadalkiwirze, zanim wreszcie w 1525 roku Karol I powierzył mu kierownictwo ekspedycji, która dawnym szlakiem Magellana dotrzeć miała do dalekowschodniej krainy drogocennych korzeni.

W kapitulacji — układzie między monarchą a kierownikiem wyprawy — mowa była o złotodajnych ziemiach znanych ze Starego Testamentu — Tarsis i Ofi-rze, ale główny nacisk położono na Cathayu i Cipango, pod którymi to nazwami w relacjach sławnego „Maese Milioni”3 figurowały Chiny i Japonia.

Cabot otrzymał patent królewski i kapitulację podpisał prawie dokładnie w setną rocznicę urodzin swego ojca. Zabobonny jak wszyscy niemal ludzie owej epoki, pod wpływem astrologów i kabalistów wierzył w mityczny walor liczb i ich korelacji, z przypadkowego więc zbiegu tych dat wysnuł dla siebie jak najpomyślniejsze horoskopy. Sebastian był biegłym kartografem, wiedział, że kopiując marszrutę Magellana nie dotrze do królestwa Wielkiego Chana. Szlak Portugalczyka biegł zbyt daleko na południe. By cel ten osiągnąć, trzeba — mniemał — w którymś miejscu południowoamerykańskiego kontynentu wziąć kurs na północny zachód.

Nie wiadomo, czy w rok później wypływając z portu w Sewilli nosił się już wtedy z zamiarem sprzeniewierzenia instrukcjom. W każdym razie biorąc pod uwagę geograficzne poglądy Cabota, kojarzące się w jego umyśle z metafizyką snu ojca i z własnymi iluzjami, można sądzić, że już na wstępie podróży nie był zbyt odległy od podobnego zamysłu. Kiedy więc u wybrzeży Brazylii niespodziewanie spotkał rozbitków z dawnej ekspedycji Solisa4 i ci opowiedzieli mu o olbrzymim systemie wód spływających do Atlantyku z samego serca kontynentu i powtórzyli kursujące wśród tubylców pogłoski o bajecznych bogactwach leżącego daleko na północnym zachodzie państwa Rey Blanco5, porzucił bez wahania resztę skrupułów, jeżeli w ogóle jeszcze jakiekolwiek żywił. Z oponentami wśród hiszpańskich oficerów, którzy domagali się respektowania królewskich rozkazów, załatwił s.ę krótko, po prostu wysadził malkontentów na jednej z wysepek. Sam zaś wpłynął na majestatyczne wody Słodkiego Morza Solisa, które, znalazłszy kilka sztuk srebra u autochtonów z nadbrzeża, przechrzci! na szumną nazwę Rzeki Srebrnej.

*

*

*

*

*

*

*

*

*

*

*

1

Piloto mayor (hiszp.) — szef pilotów marynarki hiszpańskiej.

2

Ksenofobistyczny — z gr. ksenos — obcy, i phobia — stan lękowy; niechęć, wrogość w stosunku do cudzoziemców.

3

Przydomek Marka Polo (Pan Milionów), który opowiadał o bogactwach Wielkiego Chana operując zawrotnymi liczbami.

4

Di a z de Solis Juan — hiszpański żeglarz, w poszukiwaniu Wysp Korzennych zginął w 1516 r. z rąk Indian nad brzegami odkrytej przez siebie Rio de la Plata, którą nazwał Słodk<m Morzem.

5

Rey Blanco (hiszp.) — Biały Król. Niewątpliwie daleki pogłos istnienia państwa Inków.

*

Dni monotonnie nizały się w pasma powolnych tygodni i miesięcy. Minął wreszcie rok i drugi, a Cabot ze swoją steraną flotyllą wciąż miotał się w rozlewisku potężnej rzeki. Gubił się w meandrach dopływów śródlądowego morza. O uszy jego obijały się tubylcze nazwy: Parana, Uruguay, Carcarana. Często schodził z koryta matki-rzeki i wracając mylił ją z którymś z olbrzymich dopływów. Mozolnie nanosił siatkę wodnych szlaków na kartę, kartografem bowiem był przede wszystkim z powołania, ale w gęstej pajęczynie mapy myliły mu się dzikie nieżeglowne strumienie z Wielką Rzeką. Słoneczny żar, ulewne burze tropików, zamglone poranki, nieprzenikliwa czerń bezgwiezdnych nocy wyznaczały jednostajny rytm bezowocnym wciąż poszukiwaniom legendarnego przejścia. Chwilami ogarniało go zwątpienie, gubił zwykłą swą energię. Wtedy kierował statki ku brzegowi, zdecydowany po dłuższym na lądzie odpoczynku poniechać pogoni za mrzonką i wrócić na szlak wyznaczony królewskimi rozkazami. Czynił tak już ze dwa czy trzy razy.

Na brzegach rzek w nędznych osadach skrytych w gęstwie żyły liczne plemiona Guarani oraz Chana, Be-gua, Timbu i Caracara. Tubylcy nie unikali spotkań z białymi intruzami. Towarzyszący wyprawie tłumacze bez trudu nawiązywali kontakt z Indianami. Dzieci puszczy, wyborni łowcy i zręczni rybacy, nie dbali ani o biały, ani o żółty metal, o które tak chciwie dopytywali Hiszpanie. Kiedy pokazywano im próbki cennych kruszców, wybuchali śmiechem i z uciechy uderzali się mocno po muskularnych udach. Znali dobrze te twarde, a bezużyteczne „kamienie” i, co więcej, wiedzieli, gdzie ich szukać. I wskazując ręką na północny zachód, dzicy wojownicy na prześcigi dorzucali szczegółów o bajecznym państwie króla Srebrnych Gór.

Co prawda już i wcześniej nadbrzeżni Indianie żywili Cabota podobną nadzieją, ale tym razem relacje ich tak ściśle zdawały się precyzować geograficzne położenie legendarnej krainy, że stary żeglarz porzucił resztę wątpliwości. Po naradzie z kilkoma najbardziej zaufanymi oficerami postanowił w dogodnym miejscu na lądzie wznieść osadę — bazę materialną dla ekspedycji, która według mglistych obliczeń mogła ciągnąć się długie miesiące, a kto wie, czy nie lata.

I tak w czerwcu 1527 roku na lewym brzegu Carcara-ńy nad Paraną powstał fort Sancti Spiritus, znany w kronikach późniejszej konkwisty La Platy pod mianem Rincón de Gaboto*.

Przyjaźnie nastrojeni tubylcy raźnie oczyścili z zarośli rozległy spłacheć ziemi i pod kierunkiem okrętowych cieśli pomogli zbudować niewielką warownię, którą otoczono gęstą palisadą. Na miarę europejską fort uchodziłby raczej za dziecinną zabawkę, ale zważywszy, że architektura tubylcza sprowadzała się do szałasów z gałęzi i palmowego listowia — Indianie spoglądali nań z podziwem. W okolicy nadający się do budowy kamień był niemal taką samą rzadkością, jak szlachetne kruszce, konstrukcję oparto więc głównie na tęgich okrąglakach i niedużej ilości wysuszonych w słońcu cegieł adobe, spojonych prymitywną mieszanką udającą wapno. Budowniczowie trafili na największe trudności przy układaniu dachu. Ostatecznie zadowolić się musiano siatką z cienkich deseczek, prze-witych trawą. W obrębie ostrokołu znalazło się dość miejsca na kilkanaście prymitywnych chat dla załogi, wśród której było około dziesięciu małżeństw.

Z jednej flanki urwisty brzeg spadający kilkunastometrową stromizną zabezpieczał konstrukcję przed niespodziewanym atakiem. Budowlę wieńczyły dwie wysokie wieże, a przeniesione ze statków i umieszczone

♦ Rincón de Gaboto (hiszp.) — domostwo, zakątek Gabota.

na nich hakownice panowały nad przedpolem od strony lądu. Przezorny Cabot rozkazał zresztą ze wszystkich stron na znacznej przestrzeni dokładnie oczyścić teren. Wycięto więc gęstwę krzewów, obalono niewielkie skupiska drzew i podłożono ogień pod biegnącą w głąb lądu wysokotrawiastą, wyschłą o tej porze roku od słońca sawannę.

Uzyskane w drodze tego karczunku pole obsiano kukurydzą, maniokiem i batatami. W ten sposób Sancti Spiritus miał być nie tylko bazą wypadową dla odkrywczych wypraw, azylem dla chorych, oazą wypoczynku po trudach podróży, lecz także spichlerzem, zapewniającym minimum wyżywienia konkwistadorom. W historii podboju Ameryki znacznie groźniejszym od Indianina wrogiem Hiszpanów był głód. W bujnej dżungli tropików obdarzającej hojnie tubylca dzikimi owocami omal bez żadnego z jego strony wysiłku, od śmierci głodowej padło więcej zdobywców niż od prymitywnej broni krajowców. Dobrze wiedział o tym Cabot i od takich przykrych niespodzianek postanowił się zabezpieczyć. Ale te dalekosiężne przygotowania spotkały się z nie zawsze ukrywaną dezaprobatą poważnej części załogi.

„Cóż, u diaska — poszeptywano — czyżby stary na lata całe zamierzał uwięznąć w tej przeklętej krainie?” Cabotowi nieobce były nastroje panujące wśród podkomendnych. Uparty i despotyczny, nie liczył się wszakże z niczyim zdaniem, sprzecznym z własną opinią. Źródłem poważnych kłopotów z załogą, jakie miewali pływający w barwach Hiszpanii Włoch Kolumb i Portugalczyk Magellan, był nie tylko ich trudny charakter, lecz także, i to w lwiej zapewne części, fakt cudzoziemskiego pochodzenia słynnych odkrywców. Moment ten zaważył również silnie na stosunkach Cabota z podwładnymi. Mocno rozwinięte wśród Hiszpanów poczu-cie dumy narodowej uprzedzało ich do obcokrajowców pełniących funkcje zwierzchnika. Skłonni byli na każdym kroku widzieć w poczynaniach tych dowódców prywatę i oszukańcze manewry stojące w poprzek hiszpańskim interesom, przypisywano im pogardę dla podwładnych i oskarżano o lekkomyślne wystawianie na sztych ich życia. Atmosfera taka sprzyjała tworzeniu się spiskowych koterii, a lada iskra mogła stan biernego nieukontentowania przemienić w czynny bunt.

Cabot tedy, w przededniu walnej ekspedycji, postarał się o to, by w pozostawionej w forcie załodze możliwie najwięcej znalazło się jego oponentów. Tak znacznie uszczupliwszy własne siły, rusza w górę rzeki.

Żegluga idzie opornie. Silny przeciwny prąd zbija z kursu statki. W słabym wietrze wiotczeją bezsilnie żagle. W żarze nielitościwego słońca trzeba coraz częściej sięgać do wioseł. Armada tańczy niezgrabnie na nie wiadomo dlaczego powstałych wirowiskach, to znów omal nie grzęźnie na zdradliwych mieliznach. Gwałtowne ulewy trzepią w sfatygowany takielunek, w huku burzy słychać, jak pęka i drze się płótno. Pomyjowata woda szoruje wartką strugą po pokładzie, wdziera się do nieszczelnych magazynów i przez załogę przebiega jęk trwogi: „Mąka zawilgła; Boże, miej nas w opiece!” Mieli rację, głód zaglądać zaczyna w oczy, porcje żywnościowe zostają do minimum obniżone. Niekiedy na wodach pojawiają się czółna indiańskie, ale tubylcy nie szukają zbliżenia, nie reagują na przyjazne sygnały ze statków, przeciwnie, zaraz zbaczają z kursu i rychło giną w bujnej roślinności bagnistych wybrzeży, niedostępnych dla okrętów. Łatwiej dostać się do niewielkich rzecznych wysepek, ale te są bezludne bądź też ubodzy mieszkańcy tłumaczą się, że żyją z dnia na dzień łowioną rybą i nie dysponują żadnymi zapasami. Na jednym z większych ostrowi Cabotowi wydawało się, iż Indianie bezczelnie hardą zajęli postawę, i rozwścieczony dowódca sprawił biedakom krwawą łaźnię, nie szczędząc ani płci, ani też wieku.

Wśród załogi znajdował się niejaki Francisco Puerto. Jako młody chłopak był jungiem1 we flotylii Solisa, towarzyszył dowódcy w wyprawie na ląd, zakończonej jego śmiercią, ale sam uratował wtedy życie. Dzicy Guaranie przyjęli go do swego plemienia i przez lat dziesięć żył ich nieskomplikowanym życiem. Nad brzegami Wielkiej Rzeki znalazł niezafałszowaną przyjaźń prymitywnego człowieka i miłość pięknej dziewczyny, która obdarowała go trojgiem dzieci. Z biegiem czasu zupełnie zapomniał o Europie, przyswoił sobie zwyczaje indiańskie, brał czynny udział w barbarzyńskich ceremoniach i do tego stopnia wtopił się w społeczność, która go przyjęła, że zaczął dzielić nawet jej wierzenia i zabobony. Jego dzieci zaś różniły się od tubylczych rówieśników jedynie trochę tylko jaśniejszym odcieniem skóry. Pod względem duchowym i umysłowym znakomicie zaadaptowany w nowych warunkach, zewnętrznie również upodobnił się całkowicie do swych dzikich towarzyszy. Chodził prawie nago, malował ciało w trójbarwne pasy, ba, w przedziurawionej górnej wardze nosił przypominającą korek od karafki tem-betę2 z górskiego kryształu, a w nozdrzach cienką rurkę bambusową pomalowaną na fioletowo.

Jednakże kiedy na wodach La Platy pokazała się eskadra Cabota, zamglone obrazy z zapomnianej przeszłości nabrały jaskrawych konturów w pamięci Puerta. Zagubiony w podzwrotnikowej głuszy, Hiszpan zapragnął znów znaleźć się między swoimi, zdjęła go przemożna

tęsknota za dźwiękiem kasty li jskiej mowy, za europejskim jadłem i cierpkim smakiem ojczystego wina, za materialnymi okruchami utraconej cywilizacji.

Całe plemię odprowadzało Puerta na brzeg z głośnym lamentem, zwłaszcza kobiet i dzieci. Hiszpan żegnał się pośpiesznie i nerwowo. Przysięgał, że opuszcza ich tylko na krótko i że na pewno wróci znów niebawem, ale w przyrzeczenia te nie wierzył ani on sam, ani tonący we łzach Indianie.

Puerto w czasie dziesiątka lat koczowniczych wędrówek poznał dobrze setki mil zachodniego pobrzeża Wielkiej Rzeki i jej dalekie zaplecze, z wieloma plemionami mógł się porozumieć w ich rodzinnym dialekcie i miał bliskich przyjaciół wśród nawet bardzo odległych szczepów. Stanowił tedy cenny nabytek dla ekspedycji, na czym od razu poznał się Cabot.

Chociaż jednak Puerto idąc na spotkanie Hiszpanów pozbył się barbarzyńskich ozdób swej twarzy, w oczach załogi był raczej Indianinem niż białym. Nazywano go tedy powszechnie dzikusem, wyśmiewano się z jego pokrętnej hiszpańszczyzny, w którą wplatał wiele niezrozumiałych słów indiańskich, kpiono z upodobania do kucznej pozycji, niechęci do posługiwania się nożem i widelcem, szydzono z różnych gestów obcych Europejczykowi. Jednocześnie trochę się go bano, miewał bowiem niekiedy napady gwałtownego gniewu. W takich chwilach twarz mu się straszliwie wykrzywiała grymasem jakby wściekłego żbika — mówili marynarze — i bełkocąc nieartykułowane dźwięki, spinał się do skoku niby dziki zwierz usiłujący sięgnąć szponami gardła przeciwnika. Po ataku takim, trzeba przyznać z reguły prowokowanym przez marynarską brać, Puerto zaszyty w jakim bądź zakątku statku, całymi godzinami nie odzywał się do nikogo.

Po masakrze sprawionej na wyspie, jeden z uczestników zbiorowego mordu przechwalał się głośno zabójstwem kilku Indianek, a opowiadaniu jego towarzyszył pełen aprobaty śmiech godnych kolegów, gdy nagle rozległ się chrapliwy pomruk i nim ktoś zdołał się zorientować, zęby Puerta wgryzły się w szyję niefortunnego fanfarona. Obecnym z trudem udało się oderwać tłumacza od ciężko poranionego mordercy Indian. Cabot, gdy mu o tym wydarzeniu doniesiono, rozkazał wymierzyć obrońcy tubylców dwadzieścia pięć plag i zamknąć go pod pokładem na trzy doby o samej wodzie i jednej czwartej i tak już głodowej racji.

Tymczasem statki, powoli co prawda, ale z każdym dniem przesuwały się dalej na północ. Zbliżono się wreszcie do ujścia Paragwaju. Widocznie gdzieś na wschodzie szalały nawałnice i ulewy, bo z lewego brzegu rzeki wpadały olbrzymie kłębowiska brudnej, pomieszanej z ziemią wody, fale toczyły się paroma naraz płaszczyznami, La Plata miała teraz jakby kilka pięter, a różnica między pojedynczymi kondygnacjami sięgała wielu metrów. Więc w bezdżdżystej nawet porze do statków z góry wlewała się woda, po pokładzie szorowały niemal bez przerwy mętne bałwany i ludzie z wielkim tylko trudem utrzymać się mogli na drżących od zmęczenia nogach. Gorzej jeszcze, wzburzone dopływy niosły na swym grzbiecie wykroty olbrzymich drzew, które nierzadko ocierały się zdradliwie o burty i groziły zatopieniem skołatanych statków. W zmąconych wełnach miotane prądem grube na męskie ramię liany poruszały się drapieżnym posuwem przedpotopowych bestii. Na ten widok ktoś wykrzyknął:

— Wężar czy co... — i powierzając duszę Bogu, pokorną modłę zmieszał z ordynarną klątwą.

Ludzie znów szemrać zaczęli. Najśmielej poczynał sobie niejaki Francisco Lepe z brygantyny „Trinidad”. Nie był on żeglarzem, człowiekiem morza, lecz pełnił funkcje zaufanego pokojowca u pana Antonio de Montoya, który piastował godność contadora, czyli płatnika wyprawy. Lepe liznął w młodości trochę szkół, w służbie u znaczniejszej i pomniejszej szlachty przeszedł niezły kurs intryg i podstępnych konszachtów, nabył towarzyskiego poloru i gładkiej wymowy, w której chętnie uciekał się do porównań z historii. Chociaż przed laty diabeł na jego twarzy groch wymłócił, pracodawcy lubili go za spryt, dowcip, zręczne pochlebstwo i zupełny brak skrupułów przy wykonywaniu zleceń, często o bardzo dwuznacznym charakterze, nie zanadto mieszczących się w kategoriach prawa czy też moralności. Miał także umiejętność przystosowywania się do środowiska, łatwość nawiązywania kontaktu i znajdowania wspólnego języka z ludźmi różnego zawodu i autoramentu.

— Najokrutniejszy książę średniowiecza nie traktował tak źle najpodlejszego drużynnika, jak ten angielski Włoch traktuje nas, Hiszpanów — poszeptywał, a nagabywani kiwali ze zrozumieniem głową, dorzucając nowe przyczynki do rzekomo żywionej przez Cabota nienawiści do Kastylijczyków.

Za ujściem Paragwaju flotylla wpłynęła w rejon groźnych katarakt. Ledwie sternicy prześliznęli się między jednym a drugim progiem skalnym, już rzeka nowe zastawiała pułapki. Głód i coraz niebezpieczniejsze warunki nawigacji robiły swoje. Spora część załogi „Tri-nidadu”, codziennie podżegana przez Lepego, dojrzewała do jawnego buntu. I pewnej nocy, kiedy statki zatrzymały się u brzegów jakiejś wysepki, czyjeś ręce ustawiły brygantynę na znos w dół rzeki... Gdy jednak prąd powoli zaczął unosić okręcik, jeden z nielicznych osobistych przyjaciół Cabota, kapitan Gregorio Caro, ocknął się w swojej kabinie, zauważył podejrzany manewr i wszczął alarm.

Dowódca nie bawił się w długie śledztwo i o świcie Lepe zawisł na rei pod bocianim gniazdem. Śmierć jego stanowiła stratę dla niechętnego Cabotowi Mon-toyi, ale w gruncie rzeczy nie uszczuplała sił załogi, jako że Lepe niewiele znał się na żegludze. Cabot zaś rozmyślnie poniechał dochodzenia udziału w spisku innych wspólników, rozumiał bowiem dobrze, iż rygorystyczne wobec nich wystąpienie mogłoby doprowadzić do jawnego rokoszu, a w każdym razie pod znakiem zapytania postawiłoby losy całej ekspedycji. Miał rzeczywiście rację. Egzekucja Lepego wywarła odstraszający wpływ na resztę marynarzy i chociaż trudno mówić, by od tego czasu emocjonalny stosunek do Cabota uległ większej zmianie, to jednak później już stary żeglarz nie miał poważniejszych kłopotów z ludźmi. Wciąż jednak nie udawało się nawiązać kontaktu z tubylcami. Dość często w niedalekiej od brzegu odległości snuły się dymy, ale ilekroć czuwający ustawicznie w marsie — bocianim gnieździe — majtek zasygnalizował wioskę, zanim szalupa dobiła do lądu, tubylcy już zdążyli zbiec bez śladu. Widocznie telegraf mieszkańców puszczy — tajemnicza mowa bębnów — rozniósł szeroko wieść o masakrze urządzonej na wysepce, którą od daty wylądowania nazwano Rokiem Nowym. Okoliczność ta gnębiła mocno Cabota i poniewczasie wyrzucał sobie bezmyślne okrucieństwo, jakiego się dopuścił.

Myślał, że zapewne łatwTiej będzie uzyskać łączność z mieszkańcami lewego brzegu i w tę stronę skierował flotyllę. Ale tu rzeka zlewała się z dżunglą, dziewiczy las brodził głęboko w wodzie, a na paręset metrów szeroka wstęga mazistego bagna broniła skutecznie dostępu. Snadź niedawno musiał przejść tędy potężny drzewołom. Ze statku widać było bowiem tu i tam wyrwane z korzeniami drzewa zawieszone w powietrzu na powrozach lian i innych pnączy, a w bagnie gęsto sterczały zdryftowane pnie o obumierających z wolna konarach. Na tym odcinku rzeki nie było więc czego szukać. I Cabot znów skierował statki ku prawemu brzegowi.

Ten był zresztą znacznie ważniejszy. Od niego bowiem w którymś nieznanym miejscu zaczynał się szlak, wiodący do Srebrnych Gór Białego Króla. Tu rzeka płynęła znacznie poniżej lądu, las ciągnął się rzadszy i suchy, na zamulonym pobrzeżu kłębiły się wstrętne dziesięciornice, ale nie brakowało także miejsc, gdzie brzeg schodził w rzekę szeroką smugą żółtawego piasku, na którym wygrzewało się w słońcu pospołu z kajmanami i żółwiami ptactwo wodne. Lądowanie więc nie nastręczało większych trudności.

Pewnego dnia eskadra znalazła się w okolicy wyraźnie gęściej zaludnionej. Dyżurujący majtkowie już dwa czy trzy razy okrzyknęli z koszy pojawienie się tubylczych siół i Cabot kazał zatrzymać statki. Przypomniał sobie Puerta, który już odbył karę, i wezwał go do siebie. Tłumacz stanął przed dowódcą ponury i ze zwieszoną głową, wzrok wbił w podłogę, ale po pierwszych słowach Cabota przez twarz jego przebiegło drgnienie ożywienia, w półprzymkniętych powiekami oczach zamigotały iskry radości. Wyprostował się mimo woli.

Oczywiście — mówił nieskładnie — można spróbować tego sposobu. Jest zresztą pewien, że się powiedzie. Musi jednak — tu z obrzydzeniem dotknął znoszonego kaftana — porzucić europejski przyodziewek i przebrać się na manierę tubylców. Chciałby także wziąć z sobą Siripa, Indianina z plemienia Timbu, który wraz z kilku rodakami towarzyszył wyprawie.

Cabot kiwnął przyzwalająco głową, niech się tylko nie guzdrze, bo dzień w miejscu nie stoi.

Puerto nie mitrężył, a kiedy w pół godziny później wraz z Siripem pojawił się znów w kabinie dowódcy, Cabotowi wydało się, że tłumacz jest bardziej Indianinem niż autentyczny autochton. Puerto poza krótkim fartuszkiem na biodrach był zupełnie nagi, całe jego ciało pokrywała czerwień, fiolet i czerń, zbiegające serpentyną od górnej części pleców i piersi aż poniżej ud. Szerokie białe krechy wychodzące spod oczu zataczały łuk po obu policzkach, by zejść się na brodzie. W nozdrzach Puerta tkwił cienki, ostro po obu końcach zakończony patyk, z uszu na palmowych włóknach uczepione zwisały grube brunatne i zdrewniałe pestki jakiegoś leśnego owocu, a w przekłutej wardze sterczała labreta3 w postaci sporego guza zielonkawej barwy, przydając jego twarzy szczególnie odpychający wyraz.

„Przebóg — pomyślał Cabot — ten Hiszpan więcej do ludożercy niż chrześcijanina podobny”. Ale żeglarz umiał panować nad swymi wrażeniami i chociaż zdejmowała go odraza, suchym, rzeczowym głosem powtarzał rozkazy.

Ludziom przed dalszą drogą przyda się kilkudniowy odpoczynek na lądzie, trzeba także koniecznie uzupełnić zapasy żywności. Niech więc Puerto uda się na brzeg i nie szczędzi podarków — Cabot wskazał worek, w którym znajdowały się szklane dęte korale, lusterka, nożyczki, gwoździe, wielobarwne wstążki i inne tak bardzo przez tubylców cenione drobiazgi. Może im obiecać więcej i cenniejszych znacznie darów. Cabot zatrzymał się na chwilę, wziął ze stołu pistolet i oficerski gwizdek. W razie niebezpieczeństwa niechaj Puerto wypali, a cała siła ruszy mu na pomoc. Przyjazne zamiary Indian niech obwieści głos gwizdka. Dowódca

zresztą wierzy, że. misja się uda, a wtedy nie ominie go zasłużona nagroda. Na razie powierza go Bogu, i w drogę... I przełamując niechęć Cabot wyciągnął dłoń do tłumacza.

Kapitański statek posunął się jeszcze ze dwieście metrów w kierunku lądu, a kiedy znów stanął, odbiła od niego mała dłubanka z dwojgiem ludzi. Łódka rychło sięgnęła brzegu. Z pokładu widziano wyraźnie, jak Puerto z Indianinem wspinali się stromawym zboczem i niebawem zniknęli w nadrzecznej gęstwinie. Na znak dany przez Cabota spuszczono szalupę, w której zajął miejsce tuzin silnie zbrojnych marynarzy.

Mijały godziny. Na wodzie panowała flauta. Ciszę tę przerywało tylko z rzadka niemrawe gargotanie błotnego ptactwa. Nielitościwy żar bił z nieba, choć już upłynęło południe i słońce zaczęło skośnie rzucać promienie. Cabot, okrywszy głowę mięsistymi płatami palmowych liści, nie opuszczał deku. Wpatrywał się z pokładu w brzeg, skąd nie dochodził żaden znak życia. W miarę upływu czasu nawiedzała go coraz częściej obawa, że się coś złego stało, ale zaraz ją tłumił przypomnieniem, że Puerto ma przecież pistolet i zdążyłby chyba wystrzelić na alarm. W końcu zamierzał właśnie opuścić posterunek, by łykiem wody ugasić pragnienie, gdy na brzegu wyrosła postać wojownika, potrząsającego dzidą. Robiło się już późno, minęła chyba czwarta, ale w rozprażonym od słońca i migotliwym powietrzu widoczność była słaba. Po dobrej dopiero chwili ktoś zawołał:

— Toż to Puerto! — i niemal zaraz od strony lądu rozległ się przenikliwy wysoki ton oficerskiego gwizdka.

— Odbijaj! — zakrzyknął Cabot, a w krótkim rozkazie radość zmieszała się z ulgą.

Odcięto faleń — linę cumowniczą — by nie tracić czasu, i zwolniona szalupa długimi posunięciami mary-

narskich wioseł popłynęła w kierunku lądu. Za nią w znacznym odstępie powoli sunęła brygantyna. W tym miejscu brzeg schodził długim jęzorem plaży głęboko w rzekę. Marynarze wysiedli i brodząc po kolana w wodzie, poczęli wyciągać łódź na piasek. Usłyszano donośny gardłowy głos Puerta:

— Szybciej, chłopaki! Indianie niecierpliwią się, by was godnie powitać.

Dwaj majtkowie, uczepieni tępego dziobu szalupy i obróceni plecami do brzegu, pochylili się niżej i wsparci mocno na stopach wyciągali łódź. Ledwie ucichł głos Puerta, niemal równocześnie stracili równowagę, jeden z nich plasnął twarzą w wodę, drugi uderzył czołem o burtę. W grzbietach obu tkwiły strzały. Stojący najbliżej marynarz usiłował wyrwać pocisk z westrzału, ale w tej samej chwili ryknął boleśnie i chwycił się za bok, ugodzony wyrzuconym z procy kamieniem. Od strony orzegu rozniósł się przenikliwy zgiełk prymitywnych fletni i bojowy, nieludzki wrzask indiańskich wojowników. Puerto znikł, ale z zarośli niewidzialne ręce wypuściły nową serię pooisków. Klnąc i przepychając się, pozostali przy życiu, choć przeważnie ranni, Hiszpanie pośpiesznie spychali z powrotem szalupę w wodę. Brygantyna ruszyła na ratunek napadniętym. Gruchnęły muszkiety. Na brzegu nie widać było żywego ducha. Zarośla stały nieporu-szone i żaden więcej pocisk nie padł z tej strony. Cały atak trwał ledwie parę minut i gdyby nie trupy dwóch Hiszpanów powoli znoszone leniwym prądem, można by nie uwierzyć w realność wydarzenia. Wbrew żądaniom oficerów, Cabot nie zgodził się na karną ekspedycję. Było już niedaleko wieczoru i dowódca obawiał się, by wyprawa nie wpadła w zasadzkę. Pozwolił natomiast wyłowić zwłoki zabitych, którym zgotowano marynarski pogrzeb.

W ponurym nastroju eskadra ruszyła znów w górę rzeki wśród nowych sarkań, iż cudzoziemiec tanio sobie ceni życie Hiszpanów, skoro zdrada Puerta nie została pomszczona. On sam zaś, zagubiony w głuszy amerykańskiej puszczy, nie powrócił już więcej na karty historii.

Po kilku dniach żeglugi trafiono na jakieś bardziej pokojowo nastawione plemię i towarzyszący statkom Indianie weszli z nim w porozumienie. Tubylcy ci niestety nic nie wiedzieli o krainie drogocennych kruszców, dostarczyli zaś informacji, które w silny niepokój wprawiły Cabota. Oto o kilka dni drogi w dole rzeki pojawić się miały białe żagle. Dowódca z własnego doświadczenia znał szybkość, z jaką tajemnicza mowa indiańskich bębnów potrafiła sygnalizować wypadki z odległości wielu setek mil. Uwierzył i flotylla wzięła powrotny kurs.

Znacznie jeszcze powyżej Sancti Spiritus zetknął się z karawelą i małym statkiem strażniczym typu hiszpańskiej patache*. Na czele niewielkiej ekspedycji stał Portugalczyk z pochodzenia Diego Garcia, ale stały mieszkaniec małego portowego miasta Moguer w andaluzyjskiej prowincji Huelva. Przed laty towarzysz So-lisa, po powrocie do kraju długo zabiegał u możnych, by wyekwipować ekspedycję, która by poszła śladami nieszczęśliwej wyprawy, wreszcie znalazł finansową pomoc i aprobatę królewską. Okazało się jednak, że jego patenty w niczym nie uszczuplały przywilejów uprzednio wydanych Cabotowi. Pół-Anglik i Portugalczyk rychło tedy doszli do porozumienia i postanowili połączyć swe siły w poszukiwaniu legendarnych bogactw w sercu Ameryki.

♦ Patache — w dawnej marynarce hiszpańskiej statek służący do przenoszenia rozkazów dowódcy eskadry i celów rekonesansowych.

Ale rzecz dziwna, im dalej posuwali się na północ, a więc teoretycznie bliżsi byli państwa Białego Króla, coraz skąpsze stawały się o nim informacje. Wreszcie ustały zupełnie. Indianie zdawali się w ogóle nie rozumieć zadawanych pytań, a znużeni indagacjami odpowiadali ni w pięć, ni w dziewiętnaście. Podejrzliwy Cabot posądzał ich o świadomie złą wolę, rozmyślne zatajanie znanej im dobrze prawdy. Daremnie jednak torturą usiłował rozwiązać oporne języki, na próżno podkładał ogień pod nędzne chaty i mieczem roztrącał nagie ciała. W rezultacie nad pobrzeżem dniem i nocą huczały bębny, niewidzialną uderzane ręką, roznosząc hen ostrzeżenie o złowrogim pochodzie białych. I na całe tygodnie porzecze wymierało, choć tam i sam wlokące się cienkie warkocze dymu wskazywały, że okolica bynajmniej nie jest bezludna.

Przy najbliższej więc okazji Cabot spróbował życzliwością pozyskać sobie tubylców, hojnie rozdzielał podarki, częstował potrawami z europejskiej kuchni, mocnym poił trunkiem. Krajowcy zrazu podejrzliwi, rychło pozbywali się nieufności, podpływali tuż pod burty statków i jak akrobaci zręcznie wspinali się na pokład, myszkując po wszystkich zakątkach i raz po raz wydając okrzyki podziwu dla nieznanych cudów. Przy bliższym poznaniu lud ten okazał się dobroduszny, wesoły i skłonny do żartów. W rewanżu za gościnę zaprosili Hiszpanów do swej wioski i tu prześcigali się w okazywaniu uprzejmości. Znosili dzikie owoce, rybę i pieczyste, w którym bywalcy wśród marynarskiej braci odgadywali małpinę, uwędzone w ogniu jaja i nieznanej nazwy smakołyki tropików. I oni mieli własne „wino”, brudnofioletowy napój w smaku odrobinę przypominający skiszone mleko, którego spożywali olbrzymie ilości. Hiszpanom trunek ten, znakomicie gaszący pragnienie, przypadł do gustu, zdawał się być słabo tylko alkoholizowany, a przecież po paru godzinach biesiady niejeden z białych bardzo tylko niepewnie mógł utrzymać się na nogach. Młode Indianki, wśród których nie brakowało ładnych nawet na smak europejski, ochoczo przyjmowały prostackie zaloty marynarzy, przy całkowitej zresztą aprobacie ich ojców i mężów. Zdobywcom więc nie chciało się opuszczać gościnnej wioski, ale ostrożny Cabot przed wieczorem nakazał powrót.

Ludziom jednak potrzebny był wypoczynek z dala od statków, od wielu miesięcy jedynego ich domu, dowódca więc zdecydował się na dłuższy tutaj postój. Codziennie część załogi wychodziła na ląd, podczas gdy reszta strażowała na okrętach, by być następnego dnia zluzowaną. Codziennie też nad wioską unosił się gwar ucztujących, rechotliwy śmiech pijanych, zgiełk muzyki, wesoły pisk nie broniących się przed zaczepkami dziewcząt, a także dźwięki lutni i wysoki tenor kasty-lijskiego pieśniarza. Przezorny Cabot wziął zakładników, nie potrzeba było zresztą stosować przemocy, ochotników do pozostawania na noc u Hiszpanów, zwłaszcza wśród młodszych Indian, nie brakowało. Po paru dniach między załogą a krajowcami panowała komitywa, jakby się nie wiedzieć od ilu lat znali. Cierpiała nawet na tym dyscyplina, bo nierzadko pijany marynarz nie wracał na pokład i przesypiał „wino” w indiańskim szałasie, a co gorętsi także pod osłoną ciemności przemykali się do swych „narzeczonych” w wiosce, nie bez cichej zmowy z kolegami, którym los kazał pełnić wartowniczą służbę. Zdumiewająca tolerancja i zupełny brak zazdrości ze strony mężów Indianek sprawiał, że nigdy na tym tle nie doszło do najmniejszego zatargu.

Cabot wiedział dobrze o tych eskapadach, ale świadomie przymykał na nie oczy, sądził, że ludziom przynależy prawo do beztroskiego odpoczynku i rozrywki, których pozbawieni byli przez tyle miesięcy twardej i niebezpiecznej służby. Sam jednak ani na chwilę nie zapominał o celu wyprawy. Udawał, że interesują go wielce warunki życia Indian, co mu w gruncie rzeczy było absolutnie obojętne, i osobiście przejrzał wszystkie chatynki, by z rozczarowaniem stwierdzić, że nigdzie ani śladu cennych kruszców czy też drogich kamieni. Przy pomocy mało zresztą kompetentnych tłumaczy spędzał długie godziny na rozmowach ze starszyzną — również bez rezultatu. Aliści pewnego razu do kacyka przybył w odwiedziny syn żonaty z córką naczelnika wioski położonej szmat drogi w głąb lądu. Ten na widok płytek złotych i srebrnych, które Cabot zawsze z sobą nosił, radośnie uderzył się po udach i gwałtownie gestykulując zaczął coś szybko mówić, co chwila wybuchał przy tym śmiechem i ważył w ręce ciężki metal. Młody Indianin miał przyjemne rysy twarzy, a jego wesołe usposobienie zdawało się nie licować z wysokim stanowiskiem, jakie zajmował w szczepie swego teścia. Zaintrygowany Cabot zwrócił się do tłumaczy i oto co według nich miał opowiedzieć wojownik:

— Daleko, daleko stąd nie ma drzew ani wielkiej wody. Jest tylko step, bujna trawa i rzadko trochę krzewin nad jakim takim strumieniem. Tam jest ojczyzna wielkich ptaków. Dziwnych ptaków, bo chociaż mają skrzydła, nikt nie widział, by kiedykolwiek próbowały latać. Biegają za to chyżo i w ucieczce tak dalekie czynią susy, że szybkonogi wilk o rudej grzywie, któremu nikt nie sprosta w pogoni, nie zawsze dochodzi stada. Upolować więc te ptaki trudno, a warto, bo nie ma pyszniejszego mięsa, a kto skosztuje jaj składanych w gniazda zbudowane z mułu, temu zbrzydną jaja żółwi. Syn naczelnika był na wyprawie łowieckiej w krai-

nie tych nielotów, trzeba tam iść długo, bardzo długo, może pół księżyca albo i więcej. I tam spotkał obcych ludzi, także Indian, ale roślejszych i ubranych w tkaniny podobne do ubiorów białych. Oni polowali na te ptaki. A mieli osobliwą broń. Był to powróz niby liana, a do niego przywiązane trzy duże jak pięść bryły, ot z tego materiału — młody wojownik wskazał kulę srebra, którą trzymał Cabot w ręku. I po chwili mówił dalej: — To bardzo sprytni łowcy — w głosie jego zabrzmiało uznanie. — Umieli podchodzić ptaki, a gdy byli już blisko, wtedy zakręcili tą bronią kilka razy nad głową i szuu... kule wyrzucone w ten sposób omo-tywały nogi ptaków i obalały je na ziemię — zaśmiał się długo, serdecznie na wspomnienie łowieckiej przygody. Spoważniał, wziął do ręki stalowy toporek, dar Cabota dla kacyka, i dokończył opowiadanie:

— A dobijali ptaki takimi jak te siekierkami, z takiego samego jak ten — znów dotknął srebra — kamienia.

Cabot z natężoną uwagą słuchał słów Indianina, z wolna już gubiona znów wracała nadzieja. Nareszcie jakiś ślad. I wyciągając złoto, zapytał:

— A takich kamieni nie mieli?

Wojownik niedbale przytaknął:

— A mieli, ale nie wszyscy. Niektórzy owijali ramiona i nogi taką cienką żółtą blachą, mówili, że to chroni od cierni, ale jest za ciężkie, nie wszyscy więc w tym chodzili. Aa — przypomniał sobie — dużo tego nosili także w uszach, ale pożytku mieli więcej z białego kamienia.

Cabot niecierpliwie spytał przez tłumacza o miejsce, w którym doszło do spotkania z tajemniczymi Indianami. Wojownik bez wahania wyciągnął ciemne ramię, jego ręka niedwuznacznie wskazywała południowo-zachodni kierunek.

Hiszpan z rozczarowaniem pokręcił głową. „Znów fałszywy ślad” — pomyślał. I z naciskiem rzekł do tłumacza:

— Powiedz mu, że się myli, to musiało być tam — i wskazał na północny zachód.

Ale wojownik trwał przy swoim. W długim wywodzie wspieranym wymowną gestykulacją twierdził, że miejsce owego spotkania na łowach jest mu doskonale znane, że niezadługo znów wybiera się tam z myśliwską wyprawą i że Cabot może mu towarzyszyć, a wtedy sam się przekona o prawdzie jego opowiadania.

Żeglarz poniechał dalszych indagacji.

Jednym z uczestników ekspedycji był Francisco Cćsar z Kordowy. Niespełna trzydziestoletni, przystojny i atletycznie zbudowany młodzian, wesołego usposobienia, zawsze skłonny do zabaw, słynął z dowcipu, jakim krasił opowiadania o fantastycznych przygodach, które rzekomo spotkać go miały w awanturniczych włóczęgach po całej niemal Hiszpanii. Rychło też stał się ulubieńcem załogi. W czasie niebezpiecznej żeglugi po Wielkiej Rzece wiele razy dawał dowody zimnej krwi i pogardy śmierci. W momentach gdy ludzie zmęczeni upałem i wyczerpani głodem w obliczu groźby indiańskiego ataku upadali na duchu, Cćsar żartem, drwiną, wreszcie osobistym przykładem umiał wykrzesać z nich energię i wolę czynu. Kordowianin doskonale obeznany z żołnierskim rzemiosłem, znał także żeglarstwo, odznaczał się przy tym rzadkim talentem językowym. Nie stronił od tubylców i sam nie wiedząc jak nauczył się tyle z ich słownictwa, iż mógł się dość swobodnie z nimi porozumieć. W przeciwieństwie do większości swych rodaków, nie traktował Indian z wysoka, lecz jak całkowicie równoprawnych towarzyszy. Znalazł więc szybko wśród nich licznych przyjaciół, z których najbardziej był mu oddany właśnie syn kacyka.

Pewnego dnia, kiedy flotylla gotowa do dalszej drogi żegnała mieszkańców gościnnej wioski, Cesar zameldował się u Cabota. Dowódca wyprawy ze zdumieniem słuchał prośby podwładnego. Cesar proponował, że pozostanie u Indian i weźmie udział w wyprawie, którą jego przyjaciel Ronto — tak zwał się syn kacyka — powiedzie do krainy amerykańskich strusi. Cabot uważał cały pomysł za szaleństwo, nie chciał lekkomyślnie tracić ludzi w tak już znacznie przerzedzonych szeregach, w końcu jednak uległ elokwencji młodzieńca, zwłaszcza przekonał go argument, iż ewentualne straty ograniczą się tylko do jednego człowieka, bo Cäsar sam chce towarzyszyć Indianom. I pełen podziwu dla zuchwalstwa swego podkomendnego, Cabot przyzwolił. Wyprawa, według przewidywań Ronto, zabrać miała dwa miesiące, po upływie tego czasu Cćsar będzie w tym samym miejscu oczekiwał na powrót flotylli. Urzeczony odwagą młodzieńca, Cabot, wbrew swoim obyczajom, urządził na jego cześć pożegnalną ucztę i nazajutrz statki wzięły kurs znów na północ, a Francisco samotnie udał się do wioski...

Ekspedycja w górę rzeki przyniosła nowe rozczarowania. Katarakty stawiały skuteczną zaporę żegludze, a dzikie nadbrzeżne plemiona wszelkie próby nawiązania z nimi kontaktu kwitowały oszczepem i strzałą. Po stracie kilku ludzi w niepotrzebnych potyczkach, zniechęcony Cabot wcześniej, niż poprzednio zamierzał, nakazał powrót i na tydzień przed umówionym spotkaniem zawinął znów do przyjaznej wioski.

Indianie przyjęli Hiszpanów z nie mniejszą niż wprzódy gościnnością i kacyk zaraz zaprosił Cabota do swej siedziby. Dzień był upalny i roje dokuczliwych owadów unosiły się w powietrzu, ale na rozkaz naczelnika dwaj niewolnicy zbrojni w palmowe wachlarze odpędzali je od spoconej twarzy honorowego gościa, a mło-

3 — Trapalanda de dziewczęta nie szczędziły dzbanów orzeźwiającego napoju. Wódz wygłosił przewlekłe przemówienie, wyraził w nim radość z powrotu białych, dla których miał interesującą wiadomość. Do sąsiedniej wioski przybyli właśnie gońcy wysłani przodem przez jego syna. Wyprawa udała się znakomicie, jej uczestnicy wracają objuczeni myśliwskim łupem, a towarzyszący im biały jest zdrów i cały. Są już niedaleko, za dwa, trzy dni najpóźniej będą na miejscu.

33

Ale Indianie mają słabe wyczucie odległości i czasu, a może są znacznie od Europejczyka w tym względzie cierpliwsi, minął więc jeszcze dobry tydzień, .zanim Cabot zobaczył Cesara. Młody awanturnik, choć mocno strudzony, tryskał humorem i optymizmem. Nie, nie znalazł tajemniczego plemienia, o którym opowiadał Ronto. Spotkał natomiast wielu stepowych Indian i usłyszał od nich nadzwyczajne rewelacje. Hen na południu, a ściślej na południowym zachodzie, gdzie ciągnie się bezmierna sawanna, wznosi się potężne miasto— warownia o wysokich na trzech chłopów murach połyskliwie żółtych jak słońce. Z czterech stron świata z lanego srebra kute bramy wiodą do rezydencji władcy zbudowanej z drogocennych kamieni. Król nie pokazuje się nigdy poddanym, nie opuszcza pałacu, w którym żyje w towarzystwie licznych żon, świty i ogromnej rzeszy służby obojga płci. W obrębie murów mieszkają także wojownicy, przyboczna drużyna księcia, doborowa młodzież o niezwyczajnej sile fizycznej.

I oni rzadko tylko opuszczają miasto, raz, może dwa razy w roku urządzając dalekie wyprawy myśliwskie, nie ży-ją bowiem z łowiectwa. Głównym źródłem ich utrzymania jest rolnictwo. Naokoło murów ciągną się rozległe plantacje, uprawiane przez niezliczonych niewolników. Hodują rozmaite zboża i owoce, a także rośliny, z których włókien wyrabiają tkaninę przypominającą europejską odzież. Choć żywią się głównie rolnymi płodami, nie pogardzają mięsem, dlatego chętnie goszczą u siebie mieszkańców pampy, za dostarczoną dziczyznę płacąc cennymi towarami.

Cäsar spotkał wielu Indian, co bywali w owym mieście, zwanym Trapalandą, i opowiadali istne bajki o niezwykłym przepychu i bogactwie tajemniczego ludu, którego imienia jednak nie znali. Król zamieszkiwał pałac o tak przedziwnie skonstruowanych ścianach, że chociaż sam za nimi niedostrzegalny, widział przez nie wszystko, co się w jego stolicy działo. Prawdopodobnie informatorzy Cesara w ten sposób opisywali nie znane im szyby. Odwiedzający Trapalandę cudzoziemcy otrzymywali niekiedy w podarku wyroby ze złota i srebra, którego w mieście miało być bez liku. Już dwie dobre godziny relacjonował Francisco Caibotowi swoje przygody i co chwila dorzucał nowych szczegółów o państwie tajemniczegoplemiema. Chwilami widocznie ponosiła go fantazja, a ponieważ kordowianin znany był ze skłonności do koloryzowania, Cabot zadawał sobie w duchu pytanie, ile w jego raporcie jest prawdy, i to tylko z drugiej ręki, ile zaś mistyfikacji zawinionej gorącą wyobraźnią młodziana. Cäsar zauważył sceptycyzm żeglarza, ale w ferworze własnych słów nie zwracał nań uwagi, brnąc w coraz większe niedorzeczności. Opowiadał na przykład, że w tym mieście rośnie złoto, złoty piasek sieje się w specjalnego gatunku glebie, sprowadzanej z daleka, która odpowiednio pielęgnowana po roku rodzi bryłki złota duże jak piąstka dziecka. Tutaj Cabot nie wytrzymał i uczynił jakąś ironiczną uwagę. Na to Cäsar:

— Panie, niewiarę słyszę w waszych słowach. Ale zaprawdę dziwy nad dziwami dzieją się w tej krainie. Poczekajcie jeno chwilę, a sami powiecie...

I rzekłszy to sięgnął do podróżnego tobołka. Rozmyślnie powoli odsupływał węzły, potem długo schylony w nim grzebał, wreszcie wyprostował się. W ręku trzymał płaski, zawity w chustę przedmiot. Odwinął go nie śpiesząc się i podał Cabotowi. Admirał ujrzał prostokątną, grubą na palec płytkę z lanego złota z płaskorzeźbą niezgrabnego zwierzaka o cudacznie wydłużonym ryju.

— Co to takiego?! — wykrzyknął zdumiony.

— To mrówko jad — tama nd u a — z zadowolonym uśmiechem wyjaśnił Cćsar. — Potężne pazury, tak wyraźnie tu odrobione, służą mu do rozdrapywania twardych kopców tenmitów, a długim ryjem sięga do samego mrówek matecznika. Pełno tego na pampie. Cabot mało miał zrozumienia dla zoologii i huknął:

— Do diabła z bydlakami, pytam, skąd to wziąłeś!

— Z Trapalandy oczywiście — odrzekł nonszalancko Cäsar, ale widząc, że admirał marszczy groźnie brew, dodał śpiesznie: — W Trapalandzie sam, jak wiecie, panie, nie byłem. Ale już mówiłem, że dostawcy mięsa otrzymują tam cennä podarki, oto właśnie jeden z nich.

Cabot nie zrozumiał.

— Mówże jaśniej! — syknął.

— Klejnot ten wyhandlowałem od pewnego Indianina, który otrzymał go w Trapalandzie. Widziałem inne, dużo większe i cenniejsze, ale ich właściciele mają je za amulety i za nic w świecie oddać nie chcieli — zaspokoił wreszcie ciekawość Cabota młody awanturnik. Tego dnia do późna w nocy gwarno było w admiralskiej kajucie. Kapitan Caro i paru jeszcze bliższych przyjaciół Cabota z nie słabnącą uwagą przysłuchiwali się barwnemu opowiadaniu Cesara. Zaprawiona winem wyobraźnia Franciska rysowała obrazy z zaczarowanej krainy dziecinnych baśni. Nawet tym goniącym za chimerą ludziom wydawały się one czasem nazbyt już fantastyczne, ale spojrzenie na realistyczny wizerunek mrówko jada wytłoczony w zlocie zacierało im do reszty granicę między snem a jawą. Kiedy zaś nad ranem goście się rozchodzili, kapitan Caro wziął raz jeszcze do ręki złotą płaskorzeźbę, długo się w nią wpatrywał i wreszcie powiedział:

— Tak, panowie, ma rację nasz młody przyjaciel, nie spotykane gdzie indziej dziwy istnieją tu, pod naszym nieledwie bokiem. Jakże bogaty i jak wysokiej kultury musi być lud, który potrafi zdobyć się na takie arcydzieło. Trzeba nam, panowie, do niego...

— Amen — powtórzył poważnie Cabot.

Statki znów płyną w dół rzeki. Do Sancti Spiritus. Tam oporządzić się, przygotować odpowiednie zapasy żywności, trochę odpocząć i hajże w głąb lądu szlakiem, którego kilka już chyba odcinków przemierzył Cć-sar.

Nagła tropikalna burza zatrzymała flotyllę w naturalnym porcie u prawego brzegu w okolicy nędznej osady indiańskiej, o parę tylko dni drogi od fortu. Kilkunastogodzinna nawałnica zmęczyła srodze załogę, kiedy więc wreszcie ucichł grzmot piorunów, Cabot wysłał szalupę na ląd, by w wiosce zaopatrzyć się w świeże jadło. Osada była opustoszała, snadź na widok okrętów mieszkańcy zbiegli. W nędznych szałasach niewiele żywności znaleźli wysłannicy, ale Cabot wydał okrzyk grozy, gdy złożyli przed nim ułamaną szpadę, mocno pokiereszowany hiszpański kapalin4 i żółty but oficerski.

1

Jung, junga — chłopiec okrętowy pełniący różne posługi na statku i sposobiący się do zawodu marynarza.

2

Temibeta — nawargnica, ozdoba noszona w przekłutej wardze

3

Labreta — to samo co tembeta, nawargnica.

4

Kapalin — hełm w kształcie kapelusza używany przez piechotę w XV i XVI w. w Hiszpanii, Flamandii i Francji.

*

Nad rzeką Carcarańa, powyżej jej ujścia i na licznych wysepkach Parany mieszkało ludne plemię Timbu, którego liczebność pierwsi badacze oceniali na 8 do 15 tysięcy. Żyli w niewielkich osadach w krytych sitowiem chatach, w których — były znacznych rozmiarów — mieściło się po kilka rodzin. Wśród tutejszych Indian, na ogół niepozornej postury, odznaczali się słusznym wzrostem i silną muskulaturą. Za odzież służył im krótki bawełniany fartuszek sięgający kolan i prymitywne obuwie z jeleniej skóry. W ciągłych walkach z sąsiadami rozwinęli znacznie broń zarówno zaczepną, jak i odporną. Po mistrzowsku poslugiwäli się łukiem i oszczepem, z niezwykłą celnością umieli także miotać wyrzucanymi z ręki krótkimi strzałami. Głowę osłaniali hełmem z grubej skóry i posługiwali się także tarczami z wielkich muszli. Ich bojowe łodzie z załogą do szesnastu wojowników budziły postrach na Paranie. Ryba i zwierzyna łowna stanowiły początkowo główne pożywienie tych Indian, później prawdopodobnie od Guaranów nauczyli się uprawy ziemi i z biegiem czasu płody rolne zaczęły odgrywać dominującą rolę w monotonnym jadłospisie, w którym za szczególny przysmak uchodziła jadalna glinka pieczona w rybim tłuszczu.

Wzorem wielu pierwotnych ludów, Timbu przywiązywali wielką wagę do podnoszenia urody ciała poprzez skaryfikację, to jest sztuczne blizny uzyskiwane przez nacinanie naskórka, i nieco już przesadne stosowanie farb roślinnych. Podobno jednak malowanie ciała było dozwolone tym tylko, którzy skosztowali mięsa z zabitego własnoręcznie wroga. Upodobania kosmetyczne takim obwarowane warunkiem oczywiście miały niemały wpływ na agresywność wojenną młodzieży. Wśród młodych Indianek spotykało się nierzadko hoże dziewczęta, które jednak szpeciły sobie twarze sztucznymi bliznami, co wszakże w oczach tubylców czyniło je jeszcze bardziej powabnymi. U starszych zwłaszcza kobiet rzucały się w oczy częste przypadki kalectwa dłoni i stóp. Ułomności te nie były wynikiem wrodzonych wad, lecz rezultatem kultowych samookaleczeń. Oto na znak żałoby po bliskim krewnym Indianki odcinały sobie jeden staw u palca. Sędziwym niewiastom, najstarszym ze swego rodu i opłakującym parę pokoleń, brakowało niekiedy palców u rąk, a wtedy przeprowadzano bolesną operację na nogach, byle zadość uczynić wymogom pradawnej tradycji. Indianie ci zda-je się w ogóle mieli dość mocno rozwinięte poczucie więzi rodzinnej, otaczali czcią zmarłych, których zwłoki składano na oryginalnym cmentarzu — w rozłożystych konarach u m b u, świętego drzewa wielu plemion na rozległych obszarach dzisiejszej Argentyny, Chile i Paragwaju. Timlbu znad Carcarańy z dawien dawna znali rolnictwo i gospodarka plantacyjna stanowiła podstawę ich ekonomiki.

Za pierwszej wizyty Cabota wyjątkowo przychylnie powitali białych, a po założeniu Sancti Spiritus utrzymywali zażyłe stosunki z jego załogą. Z pobłażaniem spoglądali na rozliczne romanse swoich żon i córek z hiszpańskimi żołdakami, a kiedy dzięki pomocy osadników odnieśli walne zwycięstwo nad odwiecznym wrogiem, jakimś wojowniczym plemieniem z głębi lądu, prześcigali się w wykazywaniu wdzięczności dla europejskich sojuszników. W końcu doszło do tego, że chociaż nominalnie władzę sprawował kacyk Mangore, faktycznym rozkazodawcą był komendant fortu Nuńo Lara.

Dla potrzeb Hiszpanów Indianie łowili rybę i suszyli na zapas ogromne jej ilości, tubylki zaś uprawiały poletka manioku oraz kukurydzy i przygotowywały strawę dla załogi. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety we wszystkich najdrobniejszych nawet sprawach starali się wyręczać białych, którym życie płynęło nad wyraz gnuśnie. Nudę tropikalnych dni próbowali początkowo zabijać urządzaniem polowań. W bezpośredniej okolicy brak było jednak zwierzyny, a stojąca opodal bagnista puszcza budziła w Hiszpanach obrzydzenie. Nie umieli poruszać się po dziewiczym lesie i panicznym lękiem przejmowała ich myśl o jadowitych wężach i plugawym robactwie, od których, według tubylców, miało się tam roić. W gorącym i wilgotnym klimacie niewielki nawet wysiłek fizyczny przychodził im z trudem, w rezultacie więc biali nie wychylali się nazbyt daleko poza obręb fortu. Widząc uległość i ochoczość Indian, zrezygnowali w końcu nawet z dozorowania prac rolnych i rybołówstwa.

Komendant, Nuńo Lara, na pewno nie był najodpowiedniejszym człowiekiem na dowódcę zagubionego w podzwrotnikowej głuszy posterunku. Tubylców traktował po jaśniepańsku i nie ukrywał wzgardy, jaką do nich żywił. Arogancki wobec żołnierzy, kumał się jednak z nimi w sposób, który uniemożliwiał mu zachowanie odpowiedniego dystansu, jaki dzielić winien szefa od podwładnych. Dnie całe spędzał na grze z nimi w kości luib karty, a w forcie bez ogródek mówiono, że często towarzyszący mu brak szczęścia nie waha się wyrównywać wykorzystywaniem własnego stanowiska. Wkrótce też hazard owładnął załogą. Żołnierze przegrywali awansem żołd na wiele miesięcy z góry, a że przy tym nie żałowali sobie mocnego indiańskiego trunku, dochodziło nierzadko do skandalicznych awantur, kłótni i bójek. Pozostawiony dla służenia pociechą duchową oddziałowi kleryk Francisco Garcia co niedziela grzmiał ze stopni niedbale skleconego ołtarza, w ognistych słowach piętnując rozpustę, pijaństwo i kos-terstwo. Ale cóż z tego, skoro sam w dnie powszednie, a tych było przecież więcej niż świąt, nie stronił od kielicha i brał chętnie kubek z kośćmi w rękę.

Obecność w forcie kilku Hiszpanek również nie przyczyniała się do zachowania harmonii wśród załogi. Zazdrośni mężowie popadali w konflikty z kawalerami, których posądzano o niewczesne zaloty do prawowitych małżonek. Sceny zazdrości były tedy na porządku dziennym, a awantury między małżeństwami coraz częściej urozmaicały monotonię jałowych dni. Pewnego razu wreszcie jakiś mocno podpity i rozsierdzony rogacz sprawił srogie cięgi wiarołomnej połowicy i po-strzelił ciężko jej kochanka, zastępcę komendanta. Lara czuł, że przebrała się miarka i że ostatni już czas, by przywrócić w forcie dyscyplinę. Wprowadził więc surowy rygor, zakazał używania alkoholu, zarządził codzienną wielogodzinną musztrę i wojskowe ćwiczenia. Ale demoralizacja sięgnęła już żbyt głęboko, żołnierze sabotowali jego rozkazy, bezceremonialnie schodzili z powierzonych posterunków, a grupy wysyłane do pilnowania indiańskich rybaków i prac w polu przesypiały dzień w cieniu drzew lub, co gorsza, wchodziły w konszachty z tubylcami, przehandlowiując europejskie świecidełka na miejscowy .trunek.

Zresztą po paru dniach, kiedy załoga opornie gromadziła się do porannego raportu, Lara stanął przed nią na mocno chwiejnych nogach i wygłosił bełkotliwe kazanie o honorze marynarskim, sławie żołnierskiej, miłości ojczyzny i koleżeńskości, by zakończyć je nieoczekiwanym oświadczeniem, że dziś jest właśnie dzień jego patrona. W związku z tym odwołuje wszystkie nałożone rygory, niech cały fort bawi się i cieszy, używa życia, póki czas, bo i tak nie wiadomo, czy kiedykolwiek wydostaną się z tego piekła. Załoga zgotowała burzliwą owację pijanemu komendantowi i wszystko wróciło do starej normy.

Zona podoficera Sebastiana Hurtado, Lucia Miranda, była najpiękniejszą z Hiszpanek w Sancti Spiritus. Ognista Andaluzyjka o matowej cerze, kruczej burzy lekko kędzierzawiących się włosów, purpurowych wydatnych wargach i wielkich czarnych oczach, w których stale migotały skry ni to drwiny, ni przekory, ściągała na siebie ataki co największych donżuanów w forcie. Ale wielbicieli swych trzymała na dystans, nikomu nie dając powodów do chełpienia się jej względami. Chociaż więc flirtowała na lewo i prawo, zakochany w niej na zabój mąż nie miał przyczyn do niepokoju. Złośliwi poszeptywali wprawdzie, że Lucia mierzy wysoko, celuje w samego komendanta, ale najzjadliwsi plotkarze nie mieli cienia dowodów, by tę parę łączyły bliższe stosunki.

Od pewnego czasu płomiennej dziewczynie przybył nowy adorator w osobie naczelnika Indian. Co parę dni zjawiał się w forcie, u stóp Lucii składał a to pieczyste z dziczyzny, a to łagiewkę pełną dzikich jagód, to znów wonne plastry ciemnego miodu, który podbierał pszczołom w jemu tylko znanych zakątkach puszczy. Później wizyty te stały się jeszcze częstsze, wreszcie należały już nieodmiennie do codziennego porządku fortecznego dnia.

Mangore nigdy nie zjawiał się z pustymi rękoma, a po wręczeniu Lucii daru zaszywał się w jakiś kąt, skąd chłonął oczyma każdy ruch wiecznie po placu kręcącej się kobiety.

Pełna temperamentu Hiszpanka nie umiała usiedzieć na miejscu, w niełaskawym przecież klimacie czuła się wybornie, a do ulubionych jej rozrywek należało uganianie się z łapką za -egzotycznymi chrząszczami, które z metalicznym brzękiem raz po raz przecinały powietrze. W najgorętsze godziny, kiedy ludzie kryli się w szałasach, owady osobliwie huczne wyprawiały harce, Lucia więc i o tej porze nie rezygnowała z łowów. W dobie sjesty zatem na wymarłym placu widać było tylko biegającą w podskokach z packą w dłoni kruczowłosą dziewczynę i siedzącego w kucki stężałego w bezruchu Indianina...

Zawistne o urodę Lucii, pozostałe Hiszpanki nazywały ją „indiańską narzeczoną” lub „panią kacykową”. Pięk-nisia zżymała się na przezwiska i docinki, ale w głębi duszy schlebiała jej niema miłość dzikiego wodza. Gdy zaś, rzadko, zdarzało się, że o zwyczajnej porze Man-gore zabrakło w forcie, Mirandę zaczynało ogarniać wyraźne zdenerwowanie, kręciła się niespokojnie po forcie, nigdzie nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca, na umizgi mężczyzn odpowiadała opryskliwie, żarty kwitowała brzydką klątwą. Uwagi kąśliwych kum w rodzaju: „ojej, boję się, że niedługo będziemy mieli indiańską wdowę”, chociaż pozornie bezpośrednio do niej nie adresowane, doprowadzały ją do prawdziwych ataków furii, które krupiły się z reguły na potulnym mężu. Dobry humor wracał Lucii dopiero na widok spóźnionego wodza. Ale i wtedy jeszcze z obrażoną miną przyjmowała przyniesione przez niego podarki, na dłużej niż zwykle znikała z upominkiem w mężowskiej chatce. Tymczasem Mangore zajmował zwykłe swe miejsce i w kucznej pozycji rtrwał jak zawsze nieruchomo, tyle że ze smętnie zwieszoną igłową. W końcu obserwująca go z ukrycia Lucia uznawała, że jej egzotyczny rycerz został już dostatecznie skarcony za swą zwłokę, i zbrojna w packę wybiegała na plac. Wtedy zaś, przystępując do walki z lotnym plemieniem tęgopokrywych, manewrowała itak, by znajdować się blisko Indianina.

Każdy więc postronny obserwator łacno by stwierdził, że Lucia po prostu kokietuje zakochanego w niej wodza. Rozgrywający się na oczach wszystkich groteskowy romans należał do żelaznego repertuaru tematów fortowych pogwarek i oczywiście nie uszedł także uwagi komendanta, który coraz niechętniej zaczął spoglądać na kacyka.

Stałość uczuć i wytrwałość nie należały do cnót szczególnie kultywowanych przez Indian Timbu. Niemal wszyscy mieszkańcy gorących puszcz zdolni są wprawdzie do nadzwyczajnych nawet wysiłków podejmowanych pod impulsem chwili, ale energia ich wygasa rychło, noc znakomicie wyjaławia im pamięć i następnego ranka łatwo zapominają o mocnych postanowieniach dnia wczorajszego. W kilkadziesiąt lat później od naszej historii Orellana potrafi skłonić Omaguów do niewiarygodnego wprost wyczynu — wybudowania dwóch brygantyn w samym sercu hylei*. Ale odkrywca Amazonki umiał nadać tej gigantycznej na ówczesne warunki imprezie znamię zabawy, niezwykłego festynu, sportowej rywalizacji, co sprawiło, że Indianie wśród żartów i prześmiechów na wyścigi dokładali ręki do ciężkiej roboty.

W Sancti Spiritus nikt nie starał się wnikać w psychikę tubylców, nikt też me łamał sobie głowy wymyślaniem sposobów, które wdrożyłyby Timbu do systematycznej pracy. Po pierwszym tedy okresie euforii i niekłamanego zapału, Indianie zaczęli zaniedbywać narzucone im przez białych obowiązki. Walnie do tego przyczyniło się ogólnie panujące rozprzężenie w forcie, pijaństwo załogi i niedbalstwo dozorców. Indianie zresztą nie rozumieli sensu żądanych od nich czynności. Łowić ryby w nieskończoność i nie zjadać ich od razu, lecz suszyć i odkładać na zapas, toż to przedsięwzięcie kłócące się ze zdrowym rozsądkiem. Przecież rzeka ani jutro, ani pojutrze, ani po wszystkie dni nie odmówi swych darów, a ryba świeża zawsze od suszonej smaczniejsza. To co im każą robić Hiszpanie, jest z gruntu niedorzeczne i, co więcej, niebezpieczne nawet, jest

♦ H y 1 e a — wilgotny przyrównikowy las w dorzeczach Amazonki i Orinoko. jawnym prowokowaniem wroga. Po puszczy włóczą się bowiem zawsze całe watahy łotrzyków leśnych, Indian żyjących z rabunku, którzy czyhają tylko na gotowe. Ich zwiadowcy kręcą się stale, choć niewidoczni, w pobliżu wiosek osiadłych plemion i niech tylko sposobność dobrego łupu zwietrzą, przemyślnym systemem dalekosiężnych sygnałów dają natychmiast znak głównej bandzie. A wtedy nie minie parę dni i nie przeczuwająca żadnego niebezpieczeństwa spokojna osada pada ofiarą nocnego ataku krwiożerczej zgrai. Tim-bu wiedzieli o tym dobrze z własnego gorzkiego doświadczenia.

Po niejakim więc czasie coraz mniej rybaków stawało do codziennych połowów, a Indianki zdecydowanie zaczęły zaniedbywać forteczne plantacje. Ten stan rzeczy wynikał jednak nie tylko z wrodzonych dzieciom puszczy predyspozycji psychicznych. Tym razem doszedł inny jeszcze czynnik. Oto do wioski wrócił Siri-po, który, jak pamiętamy, towarzysząc wyprawie Cabota zbiegł wraz ze zdradzieckim tłumaczem. Brat kacyka szeroko opowiadał o bezmiernej chciwości Hiszpanów, o okrucieństwie, z jakim traktowali Indian, wymyślnych torturach, którym poddawali niewinnych mieszkańców nadrzecznych osiedli, żądając od nich żółtych kamyków (tj. złota), nieznanych w tym kraju. Siripo przepowiadał, że po powrocie Cabota, kiedy biali wzrosną w siłę, ten los stanie się także udziałem Timbu, gdyż Hiszpanie nie dochowują ani przysiąg, ani przyjaźni. Radził więc, by póki czas wyrżnąć załogę fortu w sposobnej chwili, a następnie przenieść się gdzieś daleko, by w bezpiecznym miejscu spokojnie korzystać ze zdobytych bogactw.

Timbu byli wojowniczym plemieniem i choć panicznie obawiali się nocnych napaści hord dzikich Indian z głębi puszczy, sami chętnie się parali ryzykownym pro-cederem rabunkowych wypraw na bardzo nawet odległe szczepy. Teraz więc skwapliwie słuchali Siripa, który nie szczędził jaskrawych barw w malowaniu hiszpańskich nieprawości, i gotowi byli bodaj zaraz ruszać na fort. Tej powszechnej woli przeciwstawił się jednak nieoczekiwanie sam kacyk. Nie dlatego, żeby mu się nie marzyła broń i sprzęt europejski, ale powodowały nim bardziej osobiste względy. Mangore obawiał się, iż w nieuniknionej walce ucierpieć może jego ukochana. Zamierzał więc jeszcze przed napadem uprowadzić Hiszpankę i przemyśliwał, w jaki sposób stworzyć dogodną po temu okazję. Potrzeba było mu na to czasu i dlatego zwlekał. Dzięki codziennym wizytom w forcie poznał Europejczyków lepiej niż jego współplemieńcy. Dla uśpienia czujności Kastyli jeżyków — żądał, by tak jak wprzódy, kobiety pracowały dla nich na roli, a mężczyźni nie zaniedbywali połowów.

Ale było już za późno. Dzieci natury z niezmierną łatwością potrafią przechodzić w skrajnie przeciwstawne sobie stany emocjonalne. Za sprawą Siripa, którego powrót zatajono przed białymi, przyjazny stosunek Timbu do Hiszpanów, początkowo omal graniczący z uwielbieniem, przerodził się prawie z dnia na dzień w zapiekłą nienawiść. Kobiet nie można było zmusić do pielęgnowania poletek, młodzież z pogardą odrzucała namowy do łowienia ryb dla obcych. Ba, mężowie i ojcowie nagle stali się zazdrośni o swe żony i córki, a Indianki zaczęły umykać schadzek białym kochankom. W forcie Timbu przestali się pokazywać, a kiedy Hiszpanie udawali się do ich wioski, żądano od nich „bezczelnych” cen za sfermentowane piwo bądź odmawiano wręcz sprzedaży.

Pewnego dnia Lara zaniepokojony tym stanem rzeczy udał się na dość odległe od fortu stanowiska rybackie i nie zastał tam ani jednego Indianina. Gniew począł w nim wzbierać, a wzmógł się jeszcze, gdy w drodze powrotnej zajrzał na poletka uprawne i tam także nie spotkał żywego ducha.

— Już ja pokażę tym łajdakom — zamruczał pod nosem i spiesznie skierował się do warowni.

Na podwórcu jak zwykle sterczał samotnie Mangore. Do niego też zaraz niemal podbiegł rozsierdzony komendant i wybuchnął stekiem obelg, w których z przekleństwami mieszały się rozkazy i groźby. Indianin, wyprostowany, stał spokojnie ze wzrokiem chmurnie utkwionym w oczy białego i kamienną twarzą.

Lara zapalał się coraz bardziej i krzyk podniósł do wrzasku.

— Odpowiadaj, odpowiadaj, czerwony psie, bo cię ze skóry obłupie każę! — wołał nie panujący już zupełnie nad sobą dowódca.

Mangore w kontaktach z białymi przyswoił sobie kilkanaście słów hiszpańskich, ale w ataku irytacji komendant łykał wyrazy i wątpliwe, czy wódz cośkolwiek zrozumiał z burzliwej tyrady, choć oczywiście nietrudno mu było po zachowaniu oficera odgadnąć, o co Hiszpanowi chodziło.

W tym momencie właśnie na placu ukazała się niewidoczna dotąd Lucia. Milczący wciąż Indianin odwrócił spojrzenie od Lary i obejrzał się na dziewczynę. Nie uszło to uwagi komendanta. Ryknął:

— Plugawy psie, wara od białej kobiety — i do słów tych dołączył siarczysty policzek.

Silne uderzenie nie zmiotło jednak z nóg wodza. Mangore zatoczył się wprawdzie mocno, ale utrzymał równowagę. Niewysokiego wzrostu, skurczył się jeszcze bardziej na przygiętych w kolanach nogach. Z piersi dobył mu się dziki pomruk, a obie dłonie rozczapierzone na kształt szponów przywarły do bioder. Hiszpan cofnął się o dwa kroki i dobył szpady. Ale wódz był bez broni, opanował się więc zaraz i wrócił do normalnej postawy. Wydawało się przez chwilę, że chce coś powiedzieć, lecz zwabieni awanturą Hiszpanie nie usłyszeli od niego ani słowa. Wódz odwrócił się -od Lary i z podniesioną dumnie głową opuścił fort, w czym nie przeszkodził mu nikt z załogi, stropionej nieoczekiwanym zajściem.

Incydent wydarzył się we wczesnych jeszcze godzinach rannych, ale tego dnia aż do wieczora nie ujrzano już ani jednego Indianina. Lara poniewczasie wyrzucał sobie, że dał się tak głupio ponieść nerwom, i przygotowany na najgorsze, postawił w stan alarmu załogę. Tej nocy mało kto spał w forcie, ale minęła ona nad wyraz spokojnie. Jakby na przekór złym przypuszczeniom, ciszę rzadziej nawet niż zazwyczaj mącił dobiegający z puszczy głos dzikiego zwierza. Dopiero na krótko przed świtem niektórzy wartownicy usłyszeli nikłe echo niby dudnienia bębnów albo może pogłos gdzieś bardzo daleko szalejącej burzy. Inni natomiast, których ucho nic nie schwytało, sądzili, że ich koledzy, zmęczeni długim czuwaniem, ulegli halucynacji słuchowej, o którą nie było trudno w tym stanie.

Lara wiedział jednak, że b^bny, -choć często służą do przekazywania zgoła niewinnych informacji, równie często stanowią przygrywkę do wojennych działań indiańskich plemion. Następnego więc ranka wysłał silny oddział do wioski. Hiszpanie zastali ludną osadę niemal wymarłą, pozostało w niej tylko kilku starców i kilkanaście także niemłodych niewiast.

Towarzyszący wyprawie tłumacze nie mieli trudności z zasięgnięciem języka. Mangore udał się na wielkie doroczne święto wszystkich szczepów Timbu. Obchodzone jest ono daleko stąd na cmentarzysku sławnych wodzów plemienia. Uroczystości trwają parę dni, tak że minie dobre dziesięć słońc, zanim Mangore powróci.

Naczelnik zabrał z sobą wszystkich wojowników i całą młodzież, by jak najgodniej uczcić pamięć zmarłych przodków. Odpowiedzi udzielano bez ociągania się, niemal skwapliwie. Równie chętnie pozostali w wiosce starcy zgodzili się na transakcje handlowe, nie stawiając przy tym, o dziwo, wcale wygórowanych żądań. Hiszpanie wrócili do fontu wielce zadowoleni z doskonałego interesu. Za byle co otrzymali znaczną liczbę wyprawionych na tubylczą modłę skórek, masę smacznych owoców i tyle indiańskiego napitku, ile tylko mogli udźwignąć stągwi.

Kolejna noc, choć minęła równie jak poprzednia spokojnie, przyniosła jednak niespodziankę.