Dzieci Słońca - Wiesław Konrad Osterloff - ebook

Dzieci Słońca ebook

Wiesław Konrad Osterloff

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Gminna Biblioteka Publiczna w Nieborowie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



DZIECI SŁO N C A

DZIECI

SŁOŃCA

W. KONRAD OSTERLOFF

DZIECI SŁOŃCA

Ilustrował

ANTONI BORATYŃSKI

NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1969

PRINTED IN POLAND

Instytut Wydawniczy ,,Nasza Księgarnia”, Warszawa 1969 r. Wydanie I. Nakład 30 000+277 egz. Ark. wyd. 15,2. Ark. druk. 20,5. Papier druk, mat. kl. V, 70 g, 82X104/32 (Częstochowa). Oddano do składania w listopadzie 1968 r. Podpisano do druku w czerwcu 1969 r. Druk ukończono w lipcu 1969 r.

Zakłady Graficzne w Toruniu — Zam. 2578 — M-13

O CZYM NIE WIEDZIELI INKOWIE

Na południe od jeziora Titicaca, w boliwijskich Andach, wysoko, prawie 4000 metrów n.p.m., na przestrzeni niemal pół miliona m2 leżą ruiny tajemniczego miasta Tia-huanaco. W surowym wysokogórskim klimacie, chłostane porywistymi wichrami, wznoszą się ku chłodnemu niebu kikucie mury olbrzymich budowli — resztki świątyń, pałaców, może warowni, skonstruowane z gigantycznych bloków bazaltu i piaskowca, nierzadko wagi sięgającej stu ton. Kiedy przybyli pierwsi Europejczycy, umarłe przed wiekami miasto miało wygląd bardziej imponujący, ale w XVII i XVIII stuleciu z ruin jego zachłanną ręką czerpano materiał na budowę publicznych gmachów w stolicy Boliwii — La Paz. Także dzisiejsza niewielka osada Tiahuanaco jest pogrobowcem starszej swej imienniczki. W ten sposób zniszczono wiele posągów i murów pokrytych bezcennymi płaskorzeźbami. Ale i to, co pozostało, wystarcza, by wprawić w głęboką zadumę współczesnych uczonych.

Światową sławę zyskała zwłaszcza tzw. Brama Słońca, przypominająca nieco łuki tryumfalne Rzymian. Konstrukcja ta, wykonana z potężnego andezytowego monolitu, w środkowej górnej części zawiera płaskorzeźbę postaci ludzkiej, która w obu rękach trzyma coś w rodzaju bereł zakończonych głowami kondora. Twarz jej o prostokątnym nosie, gałkach ocznych prawie kwadratowych i otwartych ustach otacza aureola słonecznych promieni. Wijące się licznie wokoło motywy ptasie, kocie i rybie tworzą osobliwą całość, interpretowaną już to jako kalendarz, już to alegoria kosmogonicznych wierzeń. Inni znów dopatrują się w tej postaci wizerunku boga stwórcy czy też boga słońca.

Zważywszy, że najbliższe kamieniołomy znajdują się o kilka kilometrów i znacznie poniżej Tiahuanaco, dziw bierze, jak przy prymitywnej technice owych czasów i środkach transportowych sprowadzających się do siły mięśni ludzkich możliwe było przeniesienie tak gigantycznych bloków. Niektóre budowle zresztą sprawiają wrażenie niedokończonych, przerwanych w połowie roboty, jakby nagły kataklizm czy też niespodziewana inwazja wrogich ludów zmusiła bezimiennych architektów do spiesznej ucieczki.

Arturo Poznansky, autor monumentalnych prac o kulturze Tiahuanaco, przypisywał jej wiek osiemnastu tysięcy lat. Wybitny archeolog boliwijski, wiedeńczyk z pochodzenia (1874—1946), uważał, że Tiahuanaco było starożytną metropolią człowieka amerykańskiego, stolicą olbrzymiego cesarstwa megalitycznego i że kto wie, czy tu właśnie nie stała kolebka ludzkości.

Skłonny do ekstrawaganckich pomysłów, Anello Oliva *

♦ Jezuita włoski, kronikarz Peru, gdzie przebywał od 1599 r. w napisanej w 1631 roku „Historii Peru” tak tłumaczył powstanie antycznej cywilizacji w tym kraju: Oto w ucieczce przed potopem niewielkiej grupie Europejczyków udało się wylądować na wybrzeżach Wenezueli. Pod przewodem niejakiego Tumlbe po jakimś czasie uchodźcy w poszukiwaniu lepszych warunków przenieśli się do Ekwadoru. Energiczny i przedsiębiorczy syn wodza Quitumbe wyruszył stąd rekonesansowym szlakiem na południe. W obozie ojca pozostawił młodziutką żonę Llira, która po kilku miesiącach urodziła syna imieniem Huallanay, co znaczy „Jaskółka”. Mijały lata, a po Qui-tumbe zaginął ślad. Ulegając w końcu błaganiom zrozpaczonej dziewczyny, sędziwy już teść zwinął obóz i także skierował się na południe. Trzymając się wybrzeża założył miasto, na jego cześć nazwane Tumbez (odegrało ono później znaczną rolę podczas wyprawy Pizarra do Peru), a potem osiedlił się nad rzeką Rimac w okolicach dzisiejszej Limy.

Oddziały zwiadowcze wysyłane we wszystkie strony w poszukiwaniu Quitumbe wracały ciągle z pustymi rękoma. Rozpytywana ludność tubylcza nic nie wiedziała o młodym awanturniku. Mieszkańcy wybrzeża, Indianie zwani ogólnie Yunga, zajmowali się głównie rybołówstwem i bardzo jeszcze prymitywnym rolnictwem. Wierzyli oni, że stwórca świata Con za karę jakichś straszliwych zbrodni przodków zamienił ich w dzikie zwierzęta, a ziemię uczynił bezpłodną pustynią. Ulitował się nad nimi dopiero syn Cona Pachacamac i przywrócił im postać ludzką, za co wdzięczni Yungowie wznieśli mu wielką świątynię. Sanktuarium to znajdowało się nie opodal rzeki Lurin, na południe od dzisiejszej stolicy Peru. Tam na szczycie wyniosłego pagórka, o zboczach ujętych w regularne tarasy, Yungowie zbudowali z bloków kamiennych potężny chram o wymiarach mniej więcej 180 na 130 metrów. Wewnątrz znajdował się ogromnych rozmiarów posąg bożka, a u podnóża ciągnęły się rozległe cmentarzyska. Świątynia słynęła szeroko w okolicy z cudów, a jej kapłani posiadać mieli dar jasnowidztwa.

Uchodźcy z Europy, chociaż przywieźli z sobą wyższą kulturę, to przecież żyjąc wśród miejscowych Indian przejęli wiele z ich obyczajów i zabobonów. Llira wciąż opłakiwała zaginionego męża i wreszcie za czyimś podszeptem zdecydowała się złożyć w ofierze syna, w nadziei, że przebłaga nielitosny los i odzyska ukochanego. Ale kiedy chłopiec leżał już na ołtarzu, a pochylony nad nim kapłan gotował się do śmiercionośnego ciosu, nagle zafurkotały głośno w powietrzu ciężkie skrzydła. Olbrzymi czarny kondor porwał Huallanaya i zaniósł na którąś z wysp Oceanu.

Po latach, kiedy chłopiec dorósł, na modłę wyspiarzy sporządził z wiązki trzciny totora tratwę, której wygięte w górę oba końce tworzyły coś w rodzaju siodła. Dosiadł je okrakiem i przy pomocy bambusowych kijów zamiast wioseł dostał się na ląd. Nie miał jednak szczęścia i wpadł w ręce ludożerców. W noc poprzedzającą przygotowywaną ucztę kanibalską uwolniła go córka kacyka, piękna Ciguar, która zakochała się w cudzoziemcu i wraz z nim zbiegła. Młoda para w obawie przed pościgiem schroniła się wysoko w górach w nie zidentyfikowanym Kraju Kwiatów, gdzie przyszedł na świat Tome, ojciec „Szczęsnego Wojownika” — Atau — i dziad pierwszego Inki. Ich zaś dziełem miały być wysokogórskie cywilizacje Andów.

Olbrzymie masywy tajemniczych murów, kolosalne posągi, dziwaczne płaskorzeźby — wszystko to musiało niepokojąco działać na imaginację tubylców. Nie wydawało się możliwe, by były one dziełem zwykłych jak oni ludzi. Stworzyć tak gigantyczne pomniki mogło tylko jakieś nieborodne plemię. I w staroperuwiańskich legendach pojawiać się poczęły wzmianki o inwazji szczepu wielkoludów. Ongi w zamierzchłych czasach przypłynęli oni na potężnych tratwach, dzierżąc nieznaną broń, wyposażeni w narzędzia z metalu przedziwnej twardości. Przy ich pomocy po całym Peru wznosili olbrzymie budowle, Tiahuanaco na przykład zbudowali w ciągu jednej nocy, ale plemię to nie miało wytrwałości i rychło porzucało zaczętą robotę, dlatego też tyle pozostało niedokończonych budowli. O nieziemskich rozmiarach tych olbrzymów daje niejakie pojęcie tubylcza opowieść, że pod ich krokami obsuwały się skały, tworząc kotliny z krystaliczną wodą, pokazywane po dziś dzień przez mieszkańców. Znakomitych architektów cechowały poza tym same wady. Byli bezbożni, okrutni, krwiożerczy, rozpustni. Dopuszczali się tylu swawoli na nieszczęsnej ludności, że w końcu wzruszony niedolą swych wyznawców bóg Słońce wygubił piorunami bezecny szczep. Później Inkowie upatrywali w tajemniczym mieście coś w rodzaju rzeźbiarskiego atelier Huiracochy. Stwórca świata, zanim zrodził ludzi, tu modelował ich prototypy, ciosał w skale najlepsze jego zdaniem wzory.

Oczywiście są to czcze bajeczki, które ilustrują tylko bezradne próby karkołomnego tłumaczenia nie wyjaśnionej zagadki. Więcej pozorów prawdy mają hipotezy, uznające pra-Ajmarów za twórców kultury Tiahuanaco, ale i tu powstają rozliczne wątpliwości, a m. in. pytanie, dlaczego późniejsi Ajmarowie do tego stopnia zagubili technikę budowania, że ich umiejętności architektoniczne kończyły się na nędznych szałasach.

Dzisiejsza archeologia zadaje kłam przekonaniu dawnych znawców andyjskich starożytności, jakoby Tiahu-enaco stanowiło centrum potężnego imperium megalitycznego. Fakt, że na olbrzymich terenach odnajduje się elementy charakterystyczne dla kultury Tiahuanaco, można bowiem tłumaczyć także i w inny sposób. Oto zdaniem niektórych uczonych miasto to było Rzymem i Mekką indiańską, dokąd ściągali pielgrzymi z tak odległych rejonów, jak dzisiejszy Ekwador, Chile czy Argentyna. Ale dlaczego nabrało ono takiego znaczenia i kult jakich to bóstw miał tak wielką moc atrakcyjną, że ulegali mu zarówno Indianie równikowych dżungli, paramosów andyjskich, pampasów argentyńskich i pustyń Atacamy — odpowiedzi nie ma.

Kwestionuje się także starożytność Tiahuanaco. Według nowszych badań ten krąg kulturalny powstał względnie późno, a szczyt swój osiągnął dopiero w X wieku. Poprzedzały go zaś inne, znacznie starsze kultury. Zespół ruin Tiahuanaco jest bowiem wprawdzie naj-rozleglejszym stanowiskiem archeologicznym w Andach, ale bynajmniej nie jedynym. Nie tylko w północnej Boliwii, lecz także na płaskowyżach Peru spotyka się tu i tam ruiny gigantycznych budowli nieznanego autorstwa. Są to megalityczne szczątki fortec i warowni, świątyń i innych obiektów sakralnych, świeckich pałaców i różnych, o trudnym do ustalenia przeznaczeniu, budynków. Spotyka się także ślady odwiecznych mostów, traktów, akweduktów i rozmaitych konstrukcji podziemnych. Czasem występują one pojedynczo, w dumnym osamotnieniu, kiedy indziej znów tworzą rozrzucone na znacznej nieraz przestrzeni zespoły urbanistyczne, a łopaty archeologów odkrywają wyraźne ślady planowej organizacji miejskiej. Datowanie znalezisk nastręcza wiele kłopotów, a specjaliści od tych zagadnień rozmijają się o wieki całe w próbach usystematyzowania chronologii.                  __

Jedno jest pewne, że pomniki, o których mowa, istniały na tych ziemiach na długo przedtem, zanim pojawili się pierwsi Inkowie. Należy tu wymienić słynną fortecę Sacsahuaman pod Cuzco, świątynię Pachacamac, niektóre przynajmniej fragmenty owianej romantycznymi legendami warowni Ollantaytampu i wiele innych rozsianych na olbrzymiej przestrzeni od Tucumanu po Chachapoyas, ze słynnym nekropolem w Quelop.

Na wybrzeżach Peru brak jest tak imponujących ruin, jak w wyższych rejonach, ale i tu odkryto niezliczone piramidy, kurhany i setki grobowców składających się na olbrzymie cmentarzyska z przedhistorycznych czasów. Suchy klimat i niepokalanie czysty piasek pustynny zachowały w doskonałym stanie tysiące mumii pramieszkańców. Przed dziesięciu laty np. w jednej z antycznych piramid pod Limą znaleziono świetnie zakonserwowane i owinięte w zwój tkanin zwłoki młodej kobiety wagi blisko stu kilogramów, o włosach długich ponad dwa metry, co zapewne jej właścicielce pozwoliłoby zdobyć pierwsze miejsce na konkursie wszechczasów w tej dziedzinie.

Peru, nazwane przez kogoś Egiptem Ameryki, stanowi raj dla archeologa, i to raj, w którym jak dotąd niewiele tylko oberwano jabłek. Olbrzymie regiony tego kraju pozostają wciąż jeszcze nie tknięte szpadlem badacza. A chociaż samorzutna działalność domorosłych poszukiwaczy skarbów wyrządziła niepowetowane szkody, zorganizowaną akcję archeologów czeka na pewno jeszcze niejedna radosna niespodzianka. Dość przypomnieć, że dopiero w 1911 roku odkryto w odległości ledwie stu kilometrów od Cuzco ruiny wspaniałego miasta, o świątyniach, pałacach i domach prawie nie tkniętych zębem czasu. Ale i dziś Machu Piechu pozostaje nieodgadnioną zagadką. Miasto jest zbyt wysoko położone, by mogło być fortecą broniącą górskiej przełęczy, za duże na ośrodek sakralny i za bardzo oddalone od szlaków komunikacyjnych, aby spełniać miało rolę emporium * handlowego.

♦ Emporium (z gr.) — plac handlowy; tu ośrodek handlowy. Archeologia peruwiańska wyodrębniła, skatalogowała i w przybliżeniu określiła chronologię około tuzina oryginalnych ośrodków kulturalnych, które powstały na długo przed Inkami. W górzystym rejonie północnego Peru w Chavin de Huantar odkryto ruiny znacznego miasta z trójpiętrowym „zamkiem” i podziemnym labiryntem galerii na metr szerokich i blisko dwa metry wysokich. Znalezisku przypisuje się sędziwy wiek, się-gający pierwszego tysiąclecia przed naszą erą. Prastarzy mieszkańcy Chavin posiedli już technikę obróbki kamienia i złota, znali ceramikę i tkactwo, mieli rozwinięty system wyobrażeń religijnych. Znajdowane na południe od Limy liczne groby pozwoliły na wyodrębnienie cywilizowanych społeczności wybrzeży — Nazca, Para-cas i innych. Gdzie indziej znów wykopaliska dowiodły istnienia odrębnych, wcale wysoko rozwiniętych państw względnie kultur na peruwiańskiej ziemi.

Bogate materiały archeologiczne, realistyczne płaskorzeźby, prymitywny naturalizm malowideł na ceramice, oryginalne wzornictwo tkanin i cała masa przedmiotów kultowych bądź też codziennego użytku znajdowanych w grobowcach pozwoliły nam wyrobić sobie niezłe wyobrażenie o sposobie życia tych prastarych ludów.

Wiemy więc, jak się starożytni Peruwiańczycy odziewali, czym żywili, z jakich korzystali rozrywek. Wiemy sporo o umiejętnościach technicznych, o panujących wtedy chorobach i sztuce medycznej. Poznaliśmy broń i metody prowadzenia wojen, sztuczki łowieckie i rybackie. Nieobce są nam obyczaje, wierzenia, poglądy estetyczne tej odległej epoki, mamy jakie takie pojęcie o organizacji społecznej, ale zagadką pozostaje, dlaczego i w jakim momencie historii umierały owe kultury i nie znamy nawet ich imienia.

Wymienione bowiem wyżej nazwy nie oznaczają bynajmniej nosicieli tych cywilizacji, lecz wzięte są od miejscowości, w których znaleziono materiał, najbardziej typowy dla danego kręgu kulturalnego. Ba, nawet Tia-huanaco jest nazwą stosunkowo nowoczesną. Anegdota historyczna opowiada, że pewien Inka przebywał właśnie wśród ruin świętego miasta, gdy doszło go tam jakieś szczególnie ważne poselstwo. W uznaniu dla rączości szybkobiegacza przyrównał go do chyżonogiego guana-ka, rzecząc łaskawie: Tia, huanaco, co w języku ąuechua znaczy: „Siadaj (tj. spocznij), guanaku”.

Z tym wszystkim sądzimy, że mimo wielu, bardzo wielu luk wiedza nasza o prehistorii Peru jest znacznie większa od wiadomości, jakie na ten temat posiedli sami Inkowie. Ale czy tak twierdząc nie dopuszczamy się przypadkiem grzechu megalomanii?

Dzieje Inków, te w jakimś stopniu historycznie sprawdzalne, obejmują okres nie dłuższy niż dwa, trzy wieki. W przeciwieństwie do Meksyku czy Ameryki Środkowej nie istniało w Peru pismo, brakowało zapisków kalendarzowych tak charakterystycznych dla tamtych kultur. Wszystkie więc daty przed hiszpańską inwazją muszą być traktowane z dużą nieufnością i rezerwą. Oficjalna historia Inków, spisana przez wczesnych kronikarzy na podstawie ustnych relacji tubylców, wymienia dwunastu lub trzynastu władców, z których co najmniej pierwsi czterej noszą jeszcze na pół bajeczny charakter. Jeden jedyny Fernando Montesinos 1, piszący w połowie XVII wieku, wylicza z imienia ponad dziewięćdziesięciu królów peruwiańskich, poprzedników właściwych Inków. Nie znamy informatorów Montesinosa. Przez długi czas nikt go wszakże poważnie nie traktował, a jego wywody uważano za wymysł samego autora. Rzeczywiście mnich ten z całą powagą twierdził, że Peru zaludnili Aramejczycy pod wodzą Ophira, praprawnuka Noego. Sądził dalej, że jest ono biblijnym złotodajnym Ophirem, dokąd ongi Salomon wysyłał swe statki, i że dzisiejsza nazwa powstała w drodze anagramowej kombinacji: Op-hir — Phiru — Piru — Peru. To wszystko prawda, ale również prawdą jest, że Montesinos bynajmniej nie cierpiał na nadmiar historycznej fantazji. W liście jego „królów” powtarzają się ciągle te same imiona, podobne wydarzenia i anegdotyczne wypadki przypisywane późniejszym, już półhistorycznym Inkom.

W ostatnich dziesięcioleciach, kiedy odkrycia archeologów kazały znacznie głębiej spojrzeć w dzieje Peru, inne pada światło na informacje Montesinosa. Znany peruwianista Sir Clements Markham 2 przyjmuje istnienie przed Inkami trzech dynastii. Pierwsza z nich — Pi-rua — liczyła 18 królów — władców rzekomego państwa megalitycznego, po nich panowało 46 Amautów, czyli „mędrców”, a ostatnia Tampu-Tocco obejmowała jeszcze 27 naczelników. Zobaczymy później, że właśnie z jaskiń Tampu-Tocco wywodzili swój ród Inkowie.

Ta prehistoria nie wolna była od gwałtownych burz. Raz po raz powtarzały się najazdy barbarzyńskich ludów z -południa i ludożerczych plemion z puszcz Amazonii. W prastarej stolicy, Cuzco, wielokrotnie nie pozostawał kamień na kamieniu. Ludność kryła się po grotach skalnych i pędząc życie zaszczutego zwierza zapominała zdobyczy kulturalnych swoich przodków. Dwa lub trzy kataklizmy wojenne, połączone z żywiołowymi klęskami w różnych odstępach czasu rujnowały doszczętnie dorobek cywilizacyjny całych pokoleń. W jednej z takich nocy upadku zagubiono starą sztukę pisania na liściach platanowych. Później wprawdzie pewien kapłan wynalazł pismo obrazkowe, ale osiągnięcie to zbiegło się niefortunnie z nową falą nieszczęść. Straszliwe trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów, gwałtowne powodzie i śmiercionośne zarazy spadły na kraj, a wyrocznia za ten stan rzeczy obarczyła winą światłego wynalazcę, który został spalony żywcem, i odtąd obowiązywał surowy zakaz sporządzania papieru.

Zresztą historia starożytnych królów obfitowała w karty nie przynoszące chwały dynastii, lepiej więc było wydrzeć je z pamięci. Inkowie, dumni i ambitni bez miary, także radzi byli zatrzeć wszelkie ślady przeszłości. Oni — bogorodni — mieli być twórcami cywilizacji, alfą i omegą wszelkiego porządku. Nie chcieli nic zawdzięczać poprzednikom i dlatego utrzymali zakaz pisma. Tak rzecze Montesinos... Chociaż jego historia starożytnych władców jest zbyt naiwna, by mogła być prawdziwa, to przecież pewne jest, że dzieje kultury peruwiańskiej nie zaczynają się od Manco Capaka, pierwszego Inki. Pewne jest także, iż mimo całego swego geniuszu Inkowie nie zjawili się jak deus ex machina 3, lecz szczodrze czerpać musieli z cywilizacyjnego dorobku swoich prekursorów. Tworząc zaś ezoteryczny klan, z niedosiężnych wyżyn spoglądający na masę zwykłych śmiertelników, na wzór egipskich czy chaldejskich kapłanów prawdę o historii i wiedzę o świecie zazdrośnie rezerwowali dla wąskiego kręgu wtajemniczonych. Być może więc, że Inkowie — ta peruwiańska masoneria — więcej w rzeczywistości wiedzieli o przeszłości kraju i nie zawsze sławnych kolejach własnych przodków, niż nam się to dziś wydaj e.

Niniejsza praca, oczywiście, nie rozwiąże ani tego zagadnienia, ani też nie wyjaśni setki innych wątpliwości, jakie rodzą się przy studiowaniu prehistorii Peru. Nie o to tu zresztą chodzi. „Dzieci Słońca” nie są książką o archeologii, lecz popularnie ujętą historią Inków, którzy stworzyli jedną z najbardziej zdumiewających organizacji państwowych, jakie kiedykolwiek istniały. Autor stara się w niej, w oparciu o przekazy hiszpańskich kronikarzy i przyczynki współczesnych uczonych, przedstawić proces tworzenia się tej osobliwej społeczności indiańskiej. Unikając zaś w miarę możności balastu naukowego, tym chętniej sięga do anegdoty historycznej, ba, nawet plotki i ludowej legendy w przekonaniu, że może, to „uczytelnić” książkę, co już osądzi sam Czytelnik.

DZIECI SŁOŃCA

Od dawna już opadły wody potopu, ale odwieczna czarna noc wciąż wisiała nad światem. W upiornym mroku ledwie rysowały się dziko poszarpane szczyty wyniosłych gór. W martwej ciszy pustkowia głucho bełkotały rwące potoki, z jednostajnym, nużącym szumem wodospad rozbijał się o potężne, oślizłe głazy. W nieprzeniknionym powietrzu z rzadka tylko dudnił ryk dzikiej bestii, czasem złowróżbnie puchały sowy. Pomniejszy zwierz leśny przyczajony w kryjówkach zagubił swój głos^ntelc^y tylko któryś ptak nieudolnie próbował

2 4- Dzieci. Słońca •                                                         17

śpiewu. Ale miast melodyjnych treli z gardła dobywał mu się szloch, płacz i łkanie. Sponiewierany ród ludzki kupił się w pieczarach skalnych i na modłę czworonogów, pozbawiony światła, po omacku poszukiwał korzeni, jedynego dostępnego pożywienia. Ze wszech stron człowieka otaczał strach i przerażenie, powszędy czyhały nań niebezpieczeństwa. W wiecznej nocy ludzie nie znali swoich twarzy, zapomnieli nawet dźwięku głosu, bo z lęku przed groźnym zwierzem i demonami ciemności nie ważyli się odzywać do siebie inaczej, jak tylko szeptem.

Długo trwała noc upadku i niedoli. Przez wieki całe niebianie za karę zbrodni rodzaju ludzkiego odejmowali mu życiodajny blask dziennej gwiazdy. W końcu dopełniły się wyroki przeznaczenia. Litościwy bóg Słońce uznał, że minął czas pokuty i pora wyrwać ród ziemian z oko-wów barbarzyństwa. I wreszcie pewnego dnia złota jasność, tak jak dawniej, bananowym światłem oblała ziemię...

Potrójne jezioro Titicaca, wielkie niczym morze, leżało nieruchome, a atramentowa tafla jego wód w kontraście ze śniegiem okolicznych gór, zwanych „Dziadkami”, wydawała się jeszcze czarniejsza. Nad niegościnnym brzegiem stanęła para dzieci boskiego I n t i, czyli Słońca — „Cnotliwy Książę” — Manco Capac, i „Czcigodna Matka” — Mama Ocllo. U stóp ich legł złoty pręt, długi na pół łokcia i gruby na dwa palce, a z tumanu kłębiących się nad wodą chmur, gdzieś spod wysokiego niebo-kręgu, rozległ się majestatyczny, ale pełen słodyczy głos: — Dzieci moje, idźcie, dokąd was skierują kroki. A wszędzie tam, gdzie się zatrzymacie, czy to, by się jadłem czy snem pokrzepić w męczącej wędrówce, próbujcie zanurzyć ten pręt w ziemię. Tam zaś, gdzie bez nacisku waszych ramion zniknie, niech będzie moje królestwo, nad którym weźmiecie władzę. Pamiętajcie jed-nak, by lud wam poddany traktować łagodnie i pobłażliwie, tak jak dobry ojciec traktuje swe drobne dziatki. We wszystkim naśladujcie mnie, który nie szczędzi dobrodziejstw światu, który użycza ludziom światła, ogrzewa ich, gdy marzną, i zsyła plony uprawnym polom. Ja to sprawiam, że drzewa rodzą owoce, ja pomnażam stada, ja to każę, by we właściwej porze deszcz padał lub słońce świeciło, i codziennie przemierzam świat, usuwając jego braki jako żywiciel i dobroczyńca ludzkości. Chcę, byście ze mnie brali przykład, jesteście bowiem moimi dziećmi, które oddaj ę ziemi dla dobra ludzi żyjących teraz jako zwierzęta. Dlatego czynię was królami i panami nad śmiertelnikami, których macie wychowywać dobrym słowem i zbożnym czynem.

Tu głos zamilkł, chmura poszybowała w górę i znikła pod gwiazdami. Słońce chyliło się za Andy. Strome granie górskich grzebieni powlokły się złocistą emalią, poniżej nich białe lodowce przyjęły purpurowo fioletowy odcień. I nagle zapadła znów głucha czerń nocy, wnet rozjaśnionej zimną bielą skrzących się śnieżnych pól... Rodzeństwo poważnie się przejęło zleconą mu misją stworzenia ośrodka wyższej kultury. Jednakże rejon Titicaca, o surowym klimacie, nie bardzo się na to nadawał. Wprawdzie jezioro dostarczało mnogości ryb, a na trawiastych połoninach wypasały się stada czarnobru-natnych bądź czysto białych lam i alpak, a wyżej jeszcze nie brakowało drobniejszych, lecz dostarczających bardzo cennej wełny wigoni, ale bagniste, zarosłe po-mierzwioną gęstwą sitowia pobrzeża, a dalej kamienista gleba nie sprzyjały rolnictwu. Zwyrodniałe proso quinoa, nędzne kartofle, żółtawe bulwy o c a o smaku przypominającym kasztany i mdłe korzenie totora, jakie niechętnie rodziła jałowa ziemia, nie mogły wystarczyć na utrzymanie liczniejszego osiedla. W dodatku okolica była niedrzewna, rosnące zaś wysoko w górach gatunki, głównie leśna oliwka — q u i s u a r, odznaczały się tak twardym pniem, że dla prymitywnych narzędzi owych czasów nie wchodziły w rachubę jako materiał budowlany. Z opałem także miano sporo kłopotu, bo dla zdobycia łatwopalnego karłowatego cyprysu — t o-1 a, trzeba było urządzać męczące wysokogórskie wspinaczki.

Zresztą miejscowa ludność, prymitywne plemię Urów; przybyłe zapewne ongi z nieprzebytych puszcz Amazonii, dzikie i hołdujące barbarzyństwu, ponure i wrogie wobec wszelkich „nowinek”, nie miało uszu dla nauk Dzieci Słońca. Przy tym trudno przychodziło się z nimi porozumieć, Urowie bowiem mówili słabo artykułowanym językiem, pełnym gardłowych, niełatwych do naśladowania dźwięków, a skąpe słownictwo, ograniczone do czysto materialnej sfery życia, nie pozwalało im pojąć wzniosłych idei kulturalnego posłannictwa Manka i jego siostry. Rodzeństwo zatem niedługo zabawiło w niegościnnej krainie i postanowiło szukać szczęścia gdzie indziej, w kierunku północnym.

Nikt nie zna szlaku ich wędrówki. Powiadają, że dla uniknięcia starć z wrogimi ludami maszerowali tylko nocą, w dzień ukrywając się w górskich kolebach. Inni twierdzą, że Dzieci Słońca znały tajne przejścia jaskiniami i podróżowały pod ziemią. Do dziś żywe są legendy o istnieniu tajemniczych tuneli łączących Cuzco z pobrzeżami jeziora Titicaca. Po zdobyciu Peru przez hiszpańskich konkwistadorów wiele skarbów Inków zniknęło bez śladu — ponoć ukryte zostały w tym właśnie podziemnym świecie.

Po latach rodzeństwo znalazło się w położonej około 30 km na południowy wschód od przyszłej stolicy miejscowości Paccari Tampu, co oznacza „Gospoda Jutrzenki” lub może „Dom Narodzin”, w dzisiejszej prowincji Paruro.

Dzika i prawie bezludna okolica obfitowała w skalne groty i w jednej z nich na wzgórzu Tampu-Tocco („Dom Okien”) zamieszkali Manco Capac i Mama Ocllo. Taka lokalizacja pierwotnej siedziby praojców Inków wiąże się niewątpliwie z astronomicznymi poglądami Peru-wiańczyków, według których słońce spędzało noc w ja-> skini, skąd rankiem rozpoczynało codzienną wędrówkę. W Tampu-Tocco rodzeństwo nie było już osamotnione. W przemilczanych przez legendy okolicznościach rodzina zwiększyła się do czterech braci i czterech sióstr. Bracia nosili tytuł Ayar, co w języku quechua oznacza proso quinoa, a z imienia zwali się: Auca („Wojownik”), Cachi („Sól”) i Uchu („Pieprz”). W imionach tych być może dźwięczy echo jakiejś prastarej religii, w której główną rolę grały bóstwa rolnictwa i wojny. Siostry zaś miały ogólny przydomek Mama, co jest jedynym słowem w tym języku o tym samym co w polskim znaczeniu, oraz imiona: Huaco („Wojownicza Księżniczka”), Ipa Cura („Starsza Ciotka”) i Raua (sens nieznany).

Ayarowie czas dłuższy pędzili życie jaskiniowe, ale nie wykonane polecenie boskiego ojca nie dawało Mankowi spokoju. Nocami dręczyły go dziwne sny, jawił się przed nim bóg Słońce z obliczem chmurnym, bez zwyczajnego blasku, czyjaś dłoń szarpała go za ramię, jakiś głos wołał: Wstań i idź! Ale z dnia na dzień Manco zwlekał. W pobliskich ko tlinach górskich kupiły się tylko nieliczne a y 11 u — gminy tubylcze, oparte o rodową wspólnotę ziemi, zamieszkane przez prymitywną, bojaźliwą i żyjącą w ciężkich warunkach ludność. Cnotliwy Książę obawiał się jednak niebezpieczeństw drogi przez ludniejsze okolice, gdzie żyły wojownicze plemiona górali. Kiedy wszakże sąsiedzkie szczepy Marasów oraz Tampu wyraziły gotowość towarzyszenia Ayarom w poszukiwaniu żyźniejszej ziemi, porzucił wahania. Dał sygnał wymarszu.

Pochód posuwał się ostrożnie i nieskoro. Marsz utrudniało spore stadko pędzonych lam.

Zwierzę to, karłowaty wielbłąd Andów, od niepamiętnych czasów stanowiło główne bogactwo pasterskich mieszkańców peruwiańskiej puny. W życiu Indian tutejszych odgrywało rolę podobną do roli renifera w środowiskach Eskimosów. Dostarczało mięsa na pożywienie, wełny i skóry na odzież i obuwie. Z jego ścięgien sporządzano sznury, liny i proce, a wysuszony nawóz stanowił w bezdrzewnych okolicach omal jedyny materiał opałowy. Ciekawe natomiast, że mimo wybornego mleka lamy starzy Peruwiańczycy zdawali się nim brzydzić i nie czynili zeń użytku. Nie na tym kończyły się pożytki czerpane z tego zwierzęcia. Na karkołomnych górskich szlakach nie cierpiąca nigdy na zawrót głowy lama była nieocenioną siłą pociągową. Wprawdzie udźwignąć mogła stosunkowo niewielki tylko ciężar (średnio 25—30 kg), z którym przebywała dziennie nie więcej niż 15 km, ale i to stanowiło w wysokogórskich warunkach błogosławione odciążenie dla ludzkiego wysiłku. Chętnie także pozwalała dosiadać się dzieciom i bez obawy szła w wodę, przepływając z ładunkiem na grzbiecie rwące rzeki.

Także od niepamiętnych czasów udomowiony był nieco mniejszy krewniak lamy, alpaka, która dostarczała wybornego mięsa oraz wspaniałej czarnej i białej wełny. Oba te gatunki u późniejszych Inków były własnością państwa, a szczegółowe przepisy regulowały ich strzyżę i odstrzał, przy czym zabicie samicy w pełni wieku rozrodczego karane było nieuchronnie śmiercią.

Lama jest zwierzęciem łagodnym i powolnym, ale łatwo ulega napadom złego humoru, wtedy staje się złośliwa, pluje pasterzowi lub poganiaczowi w twarz śliną i resztkami przeżuwanego pokarmu i z niezwykłą zaciętością odmawia zrobienia bodaj jednego kroku. Wszelkie zaś rekordy przysłowiowego oślego uporu bije alpaka, która gdy ją najdą fanaberie, a to się bardzo często zdarza, raczej da się zatłuc niż ruszyć z miejsca. Z tych względów nie nadaje się zupełnie na zwierzę pociągowe.

Te ujemne cechy charakteru lam niemało opóźniały wędrówkę rodzeństwa.

Tymczasem pochód przemienił się w marsz tryumfalny. Ayarowie nosili gęsto złotem przetykane tuniki z delikatnej wełny wikuni, spodnie i długie płaszcze z tejże tkaniny, a na nogach mieli sandały spięte u kostek zdobnym rzemykiem. W rękach dzierżyli złote, długie halabardy, a z ramion zwisały im torby, w których trzymali proce ze zwierzęcych ścięgien. Imponująco także wyglądały ich siostry w skrzących się od klejnotów błękitnych lub różowych opończach, spiętych na piersiach złotą sponą t o p o. Nie znany dla tych okolic strój, gdzie odzież szyto z szorstkiej skóry i przemacerowanego łyka drzewnego, mnogość i rozmaitość ozdób, ogromne złote nausznice spadające po ramiona, nawet deformacja łydek uzyskiwana przez silne bandażowanie nóg poniżej kolan i powyżej kostek oraz królewska powaga malująca się na obliczach rodzeństwa czyniły wielkie wrażenie na tubylcach. Z religijną bojaźnią obserwowała miejscowa ludność niesiony w koszu-klatce posążek świętego sokoła, zwanego przez Manco Huauąui, co znaczy „Brat”, z którym jako opiekuńczym duchem prowadził długie rozmowy. Toteż sława Ayarów znacznie wyprzedzała ich marsz, przesadne opowieści o bogactwie i magicznych władzach groźnych cudzoziemców szybko rozchodziły się po kraju, mimo że zagubione w górskich rozpadlinach ayllu zazwyczaj rzadko się tylko z sobą komunikowały.

Z różnych więc stron przybywały delegacje od lokalnych klanów z propozycją oddania się pod opiekę i dołączenia do pochodu. Wkrótce wokół Ayarów zebrała się pokaźna armia. A więc przede wszystkim bitny szczep Cha-vin, nad którym komendę przejął Cachi, a dalej Aray-raca, Cuycusa, Masca, Sańoc, Tarpuntay i Huacay Taqui. Z dwóch ostatnich rodów prawdopodobnie powstała później kasta kapłańska.

Wszędzie na popasach Manco próbował wbić magiczny pręt w ziemię, ale nieżyczliwa gleba stawiała zdecydowany opór. Znów więc zwijano obóz i zygzakowatym marszem szukano szczęścia gdzie indziej.

Przez cały czas wędrówki Manco unikał konfliktów z lokalną ludnością, na obozowiska wybierał odludzia, omijał pastwiska i łowieckie rewiry obcych szczepów. Na dłużej zatrzymano się w Pallata, ale i tu nie zabrakło kłopotów. Sprawcą ich był Ayar Cachi. Potężnie zbudowany, o głowę przerastał braci. Zuchwały, okrutny i niepohamowany w popędach, kłótliwy i skłonny do samowoli, rad prowokował burdy. Na czele wiernej drużyny wojowniczych Chavinów, wbrew wyraźnym rozkazom Manka, opuszczał biwak, penetrował okolice, rabował żywność w spokojnych osadach, porywał dziewczęta i dopuszczał się rozmaitych gwałtów. W końcu zrozpaczona ludność zawarła sojusz i zbrojną ręką na-padła na cudzoziemski tabor. Z obu stron legło sporo trupa, a chociaż ostatecznie zwycięstwo odzierżył Manco, to przecież kazał śpiesznie zwinąć obóz i chyłkiem nocną porą wymknął się z Pallata.

Wódz, strapiony, że wbrew przestrogom boskiego rodzica, choć bez swej winy wdał się w krwawą awanturę z niewinną ludnością, nie szczędził ostrych przygan bratu. Ten jednak śmiał się bezczelnie w oczy seniorowi rodu i buńczucznie głosił, że sam ze swymi Chavinami gotów jest ogniem i mieczem przejść i zdobyć cały świat. Dał przy tym niedwuznacznie do zrozumienia, że ze względu na siłę i waleczność właściwie jemu należy się dowództwo. Po dłuższej wymianie cierpkich zdań ugiął się wprawdzie przed autorytetem Manka, jako manda-tariusza woli Słońca, lecz odtąd bracia spoglądali na siebie koso.

Otwarty konflikt wisiał w powietrzu, a chociaż nieporozumienia starannie skrywano przed obcymi, wśród Ayarów zapanowały naprężone stosunki. Młodsi bracia, których Cachi traktował z góry, czuli przed nim widoczny respekt i Maneo nie był pewien, czy w wypadku dojścia do jawnej walki o władzę odważą się wziąć jego stronę.

Na razie wszakże Cachi jakby się zmitygował i jakiś czas wydawało się, że wróci dawna zgoda. Nie na długo jednak. Już na jednym z najbliższych postojów dopuścił się nowego wybryku. Oto pewnego razu wspiął się na wysoką górę i z jej szczytu począł we wszystkie strony świata miotać kamienie z procy z taką mocą, że obaliły one cztery wierchy — na wschodzie Antisuyu, na zachodzie Chontisuyu, na południu Collasuyu i na północy Chinchasuyu. Za każdym zaś celnym strzałem wołał głośno, że bierze w posiadanie wschód i zachód, południe i północ.

Na pamiątkę tego niezwykłego wyczynu cztery dzielnice państwa Inków przyjęły te imiona, a całość nazwano Tahuantinsuyu — „Kraj Czterech Dzielnic”. Biorąc w ten symboliczny sposób w posiadanie cały świat, Cachi rzucił publiczne wyzwanie starszemu bratu. Manco nie podjął rękawicy, zgryzł w milczeniu zniewagę, ale myślom, które w nim już od dawna kiełkowały, postanowił jak najśpieszniej nadać kształt. I on był dumny bez miary, nie zamierzał z nikim dzielić sławy twórcy obiecanego przez Słońce imperium, ale przy całym swym mistycyzmie ostrożny, przebiegły i wyrachowany umiał realnie wyważać możliwości. Otwarta walka z Cachim osłabiłaby własne siły, narażając na szwank losy ekspedycji. Postanowił tedy czekać znaku boskiego patrona. Zresztą trapiło go nie tylko zuchwalstwo brata. Uchodząc spiesznie z Pallata wędrowcy nie zdążyli zebrać plonów i teraz brakowało ziarna na siew, a górzysta ziemia, na której przebywali, odmawiała plonów. Głód więc niebawem mógł zajrzeć w oczy strudzonej gromadzie.

W ponurym więc usposobieniu, kiedy tabor usnął, Man-co swoim codziennym zwyczajem wymknął się z obozu, by na ustroniu szukać pociechy i rady u opiekuńczego ducha. Zawieszone wysoko pod niebem białe gwiazdy rzucały zimne światło, niewyraźnie rysując kontury dzikich skał i rzadkich drzew. W dziwacznej mozaice cieni rosły fantastyczne kształty bajecznych stworów, przedpotopowych zwierząt i plugawych olbrzymów. Mankowi wydało się, że rozpoznaje gigantyczną postać Cachiego z wykrzywioną szyderczym grymasem twarzą, jak z odchylonym głęboko w tył ramieniem ogromną włócznią gotuje cios prosto w jego piersi. Wnet jednak Mama Quilla — „Księżyc”, boska małżonka i siostra Słońca, zakryła blade i smutne dziś lica czarczafem z obłoków, zrobiło się ciemniej i widziadło znikło. Manco wzdrygnął się i począł zwierzać się ze swych trosk opiekuńczemu duchowi. Złoty sokół milczał uparcie, nieczuły ani na prośby, ani na zaklęcia, ni też łzy. Cisza wisiała nad światem, z niewidocznych niecieczy czasem tylko dochodziło posępne nukanie żab. Było coraz chłodniej, w końcu zniechęcony wódz westchnął ciężko i gotował się już do powrotu, gdy w pobliżu rozległ się szelest wśród marnych krzewin, a za chwilę dał się słyszeć szurgot lekkich stóp. Manco powstał, ale zaraz znów usiadł, rozpoznając Mamę Huaco.

Najładniejsza z kobiet Ayarów, zuchwała kokietka, chciwa życia i zabawy, Huaco była żoną Cachiego, ale małżeństwo nie należało do udanych. W stadle tym dochodziło ciągle do awantur i skandali, o czym dobrze wiedziała rodzina. Nie mniej od męża gwałtowna i wybuchowa, Huaco nosiła w sercu dalekosiężne ambicje. Pochłonięty swą historyczną misją Manco nie zauważał spojrzeń, jakie mu ukradkiem rzucała, nie zdawał sobie sprawy, że dziewczyna czyni wszystko, byle tylko zwrócić na siebie jego uwagę.

Teraz stała przed wodzem w pomarańczowej tunice, spiętej w pasie podwójną krajką fantazyjnie wystrojonej różowej i niebiesko-żółtej materii. Na silnych, muskularnych nogach miała zgrabne sandały z białej wełny wigonia. Mimo wieczornego chłodu nie nosiła płaszcza, a ciężkie bransolety pokrywające jej nagie ramiona dźwięczały srebrzyście przy każdym gwałtowniejszym ruchu.

Księżyc rozsunął zasłonę chmur i w jego blasku Manco widział wyraźnie jaśniejszą od zwykłych Indianek twarz Huaco, wyzywająco ukarminowaną czerwonymi jagodami achio te. Jej śmiałe, kasztanowoczarne oczy spięte łukiem brwi, starannie, jak ideały piękna owych czasów kazały, pozbawionych włosów i granatowe, długie warkocze, luźno puszczone na plecy z obu stron szerokiego przedziałka na głowie, nadawały Huaco wygląd leśnej boginki, chętnie biorącej udział w bardzo nawet ziemskich sprawach. Poważny, zamknięty w sobie Manco niewiele interesował się siostrami, teraz dopiero zauważył niezwykłą urodę dziewczyny. Mimo woli stanęła mu w myślach Mama Ocllo, zawsze zimna, dostojna, oschła i, co tu skrywać, już nieźle podwiędła. Porównanie wypadło zdecydowanie na niekorzyść żony. I Manco lekko westchnął.

— Panie i bracie mój — dziewczyna skłoniła głowę — cisza spadła na ziemię, obóz już dawno śpi, a ty czas trawisz na smętnej zadumie. Czemu to? — usiłowała głosowi nadać ton pokory, ale kłamał on wyraźnie swawolnym błyskom jej oczu.

Manco nie przywykł dzielić swych myśli z niewiastami rodu Ayarów; nawet braciom rzadko tylko powierzał troski. Nikt nie ważył się w tak bezpośredni sposób zadawać mu pytań. Teraz nieoczekiwanie dla samego siebie odpowiedział z prostotą:

— Dręczą mnie kłopoty.

— Kłopoty? — powtórzyła dziewczyna i postąpiła pół kroku naprzód.

— Tak, poważne kłopoty. — Manco odsunął się nieco, robiąc jej przy sobie miejsce na małym wzgórku, gdzie siedział.

Dziewczynie zamigotały oczy, usiadła omal dotykając wodza chłodnym ramieniem. Zapanowała krótka chwila milczenia. Pierwszy odezwał się Manco:

— Widzisz, siostrzyczko — szef Ayarów mówił niezwykle ciepło i serdecznie — nikt nie zna kresu naszej wędrówki. A tu brak nam ziarna na zasiewy... — Manco urwał.

Huaco splotła ręce na kolanach. Milczenie tym razem przerwała ona:

— Czy to są wszystkie twe zmartwienia, panie mój? — spytała cicho i miękko.

— Nie, mam większe i poważniejsze, ale... — Syn Słońca zawahał się.

— Cachi — Huaco syknęła przez zęby, prostując się gwałtownie.

— Tak, Cachi — przyznał Manco — nie chciałbym jednak...

Dziewczynie przypomniały się liczne zdrady i upokorzenia, jakich nie szczędził jej mąż.

— On zgubi nas wszystkich — powiedziała z nienawiścią w głosie. — Albo on, albo my — dodała.

— Ale jak to zrobić? — bezradność brzmiała w słowach Manka.

Huaco zastanawiała się. Dobierała rozważnie wyrazów.

— Brak nam ziarna, mówiłeś. Pamiętam, że w jaskiniach zostawiliśmy całe ich wory. Poślij po nie Cachie-go, poślij Cachiego i niech już stamtąd nie wraca.

— Nie zgodzi się — półstwierdzeniem zamknął odpowiedź wódz.

Wojownicza Księżniczka, energiczna i bezwzględna w przeprowadzaniu własnych celów, niepostrzeżenie przejmowała inicjatywę we własne ręce. Rzekła: — Zwołaj, panie, radę rodzinną. O młodszych Ayarów bądź spokojny, już ja ich załatwię — i na wpół filuterny, na wpół szyderczy uśmiech zadrgał na uróżowanych wargach dziewczyny.

Łuk był bronią dzikich plemion z dżungli amazońskiej. W pradawnych już czasach, czy to w wyniku wojennych, czy też handlowych kontaktów, poznali go górale andyjskich płaskowyży, nie wszedł jednak zrazu do ich arsenału. Cachi z zainteresowaniem oglądał pierwszy egzemplarz tej broni. Zawsze chciwy poklasku, mistrz we władaniu każdym rodzajem oręża, postanowił dowieść, że i w tej sztuce będzie niedościgły. Rozglądał się, wypatrując celu. Wnet go znalazł. Wysoko pod niebem niemal w jednym miejscu ważył się na skrzydłach orzeł. Cachi mierzył starannie, wreszcie z napiętej cięciwy z jękliwym świstem furknęła w górę strzała. W chwilę potem ptak raptownie rzucił się w bok i kamieniem począł spadać w dół. W drużynie Chavinów rozległy się głośne okrzyki zachwytu. Radosną dumą pojaśniała twarz Cachiego. Ale wtem już w połowie drogi do ziemi orzeł rozwinął skrzydła, uderzył silnie w powietrze i wzbił się znowu w górę, zaraz ginąc z oczu. Pocisk obcierką wybił mu tylko kilka piór. Cachi zaklął szpetnie i miotał się jeszcze z wściekłości, gdy nadszedł rozkaz Manka wzywającego go na familijną radę.

Rozsierdzony strzeleckim pechem Cachi z rozdrażnieniem słuchał wywodów przywódcy wyprawy. Występować jako tragarz ziaren to dobre dla zwykłych śmiertelników, lecz nie dla członka niebiańskiego rodu. Z oburzeniem tedy odrzucał zmierzające w tym kierunku sugestie. Wówczas Manco sięgnął po argumenty grubszego kalibru. Od niepamiętnych czasów wśród szczepów peruwiańskich panował kult lamy. Była ona głównym zwierzęciem ofiarnym, a śnieżnobiała, bez skaz samica symbolizowała państwo Inków, miała specjalnie przydzielonych kapłanów i w państwowo-religijnym ceremoniale inkaskim spełniała rolę zbliżoną znaczeniem do staroegipskiego Apisa.

Od samego początku swej wędrówki Ayarowie wiedli z sobą pyszny okaz takiej, rzadkiej zresztą, lamy, ale zaginęła ona w czasie rozgardiaszu ucieczki, zawinionej przez Cachiego. Bez niej niemożliwy jest dalszy marsz, trzeba więc z Paccari Tampu zabrać pozostawioną tam zastępczą figurkę świętego zwierza — napa. Sprawy tak wielkiej wagi niepodobna poruczać pospólstwu. Nikt inny jak właśnie Cachi, pośredni sprawca zaginięcia świętości, jest powołany do naprawienia tej krzywdy.

Tak poważnym racjom Cachi nie mógł przeciwstawić żadnych kontrargumentów. Wyraził zgodę, zapowiadając, że weźmie z sobą swoich Chavinów. Daremnie Manco tłumaczył, że duża wataha opóźni marsz, łatwiej ściągnie uwagę nieprzyjaznych plemion i znów narazić może na zbrojne konflikty. Wywodził, iż w towarzystwie jednego tylko sługi Cachi bezpieczniej, łatwiej i szybciej przemierzy drogę, niż gdyby miał wieść całą kohortę niesfornych wojowników. Cachi upierał się przy swoim. Jałowa dyskusja ciągnęła się długo, aż wreszcie zerwała się z miejsca zniecierpliwiona Mama Huaco. Jej oczy ciskały błyskawice, kiedy z szyderczym uśmieszkiem zawołała:

— I ty bohaterem się mienisz, który sławę męstwa zdobywać chcesz w walce z bezbronnym, słabym, kobietą!

Wstyd słuchać wymówek tchórza i wstyd mi być żoną podobnego tobie junaka. Ale ja wstyd ten zmażę i skoro strach cię oblatuje, sarna za ciebie ruszam w drogę.

— Milcz — ryknął Cachi — milcz, niewiasto jaszczurczego języka! O świcie idę i pokażę wszystkim, do jakich czynów zdolny jest Cachi. A z tobą — dodał groźnie — porachuję się po powrocie.

Tego wieczoru długo w noc Manco potajemnie rozmawiał z Tampu-Chacay, starym służką rodu, mężem niezwykłej siły i odwagi, oddanym całym sercem Dzieciom Słońca.

Wieloletnie postoje i serpentynowy marsz pochodu Aya-rów sprawiły, że w rzeczywistości znajdowali się oni niezbyt daleko punktu startowego swej wędrówki. Cachi był świetnym biegaczem, a Tampu-Chacay potrafił dotrzymać mu kroku, więc po kilku ledwie dniach stanęli u sławnych jaskiń. Wlot do pieczary Tampu-Tocco zionął czarną pustką, lecz Cachi bez wahania wszedł do środka. Wierny sługa Manka pozostał w tyle. Ledwie zaś w mroku jaskini ucichły kroki Ayara, Tampu-Chacay stoczył z pobliskiego pagórka olbrzymi głaz i zamknął nim szczelnie wnijście do pieczary. W niewiele chwil rozległy się ponownie ciężkie kroki, tym razem powolne i chwiejne. Ani jeden bowiem promień słońca nie przenikał do wnętrza i Cachi po omacku szukał drogi.

— Hej, co tam się dzieje? Gdzieżeś, Tampu-Chacay? — zawołał gromko.

Sługa milczał, wparł się stopami w ziemię, wygiął nogi w obłąk i całym ciałem przywarł do kamienia. Pod uderzeniami pięści dygotał głaz, od krzyku rozjuszonego Ayara trzęsły się okoliczne wzgórza, ale zapora nie ustąpiła ani o cal. Wreszcie Cachi zrozumiał.

— Przeklęty parobku starszego brata! On to, ogłupiały żądzą władzy, wraz z Huaco uknuł zdradę. Tyś tylko jego powolnym narzędziem, które odrzuci, gdy spełnisz zadanie. Puszczaj więc, a ja ci daruję!

Daremnie jednak Cachi próbował próśb i zaklęć. Za całą odpowiedź Tampu-Chacay odbił się obunóż od ziemi i okrakiem siadł na głazie, by nadać mu jeszcze większy ciężar.

Więc Cachi wzmagał wysiłki, ale kamień ani drgnął. Olbrzym wydawał tak potężne ryki, że aż z osypisk sypały się skały, a przecież nie mógł sforsować przeszko dy. W końcu zaprzestał próżnego trudu i rzekł prawie spokojnie:

— Bądźcie przeklęci. Więc dobrze, ja tu już zostanę na wieki, lecz nie sam, ty do końca świata strzec mnie będziesz.

Lodowaty dreszcz przebiegł po plecach Tampu-Chacaya, na próżno próbował udźwignąć rękę, już mu ołowiem ciążyły członki, stalowe kleszcze gniotły piersi, tłumiąc głos i mrożąc oddech. Jeszcze moment i wtopiony w kamień tak już pozostał na zawsze.

Dziś jeszcze w tej okolicy miejscowa ludność pokazuje dziwaczną skałę z wyraźnie zarysowaną postacią starego człowieka.

Cachi miał rację. Manco, zawistny o braci, nie zamierzał z nikim dzielić zaszczytów twórcy imperium Słońca, a nocna rozmowa z siostrą rozkołysała w nim grzeszne namiętności. Na najbliższym więc nowym miejscu postoju w Quirirmanta poślubił Huaco, której energia i przedsiębiorczość niebawem w cień usunąć miała Mamę Ocllo.

Prosty Indianin Peru mieszkał w świecie grozy i tajemnic, w którym obok i mimo niego przebywały całe legiony duchów. Ziemia z fantastyczną panoramą majestatycznych gór w czapach śniegu i z kołnierzem lodowych pól, targana była często paroksyzmem gwałtownych trzęsień, zalewana ognistą rzeką wulkanicznej lawy, smagana huraganem i burzą. Te fenomeny przyrody, z reguły nieżyczliwe człowiekowi, stanowiły w oczach mieszkańców przejaw potęgi sił złych z kręgu boskich istot. Bronić się przed ich działaniem można było tylko czołobitnością, pokorną czcią i ofiarą. Ostrożność, strach, przebiegłość i zwykłe wyrachowanie kazały tedy Indianinowi we wszystkim tym, co odbiegało od normy, co kłóciło się ze znanym z doświadczenia wyobrażeniem o otaczających go rzeczach, podejrzewać istnienie mocy zaziemskich, nie wiadomo, czy przychylnych, czy też szkodliwych, ale w każdym razie wymagających widomego objawu kultu. Stąd osobliwego kształtu kamień, drzewo o dziwacznie powykręcanych konarach czy też o gigantycznym odziomku, kwiat o większej niż zazwyczaj liczbie płatków, ptak czy zwierz niezwykłej postaci, tajemnicza grota, źródło, porohy i odmiały rzeczne, leśne uroczyska, słowem, prawie wszystko mogło w indiańskim zabobonie zyskać znamię świętości — h u a c a. Termin ten prowadzi czasem do nieporozumień, określa się nim bowiem zarówno sam obiekt sakralny, jak i ducha czy geniusza zeń emanującego, zarówno miejsce kultu, jak i samą ofiarnię. Ale huaca huace nierówny. Niektóre z nich cieszyły się sławą w całym kraju, inne miały tylko lokalny zasięg, inne wreszcie liczbę swoich czcicieli zamykały w granicach jednej rodziny. Do największych w skali państwowej świętości tego typu należała „Sucha Góra” — Hu-anacauri.

Z Quirirmanta widać ją było dobrze, a w przejrzystym powietrzu na jej szczycie widniała jakaś kamienna figura. Manco często ją obserwował, aż pewnego dnia po rzęsistym deszczu siedmiobarwna tęcza szeroką taśmą połączyła niebo z pagórem.

— Nasz Pan — uroczyście zabrał głos Cnotliwy Książę — zsyła nam dobry znak. Chodźmy!

Kiedy stanęli u stóp Suchej Góry, Manco zwrócił się do Uchu:

— Bracie mój, tobie jedynemu z nas dany jest dar lotu. Skocz i przyjrzyj się bliżej figurze. Wielki to musi być huaca.

Uchu uderzył mocno skrzydłami, wzbił się w górę i wylądował na plecach kamiennej statuy. Wnet tężeć mu poczęły członki, a zebrana u podnóża pagórka drużyna usłyszała jego słabnący głos:

— Biada mi, bracia. Idźcie dalej sami, ja tu zostanę. Ale dla pamięci mojej śmierci niech tu właśnie młodzi święcą swe święto, któremu będę patronował.

I skamieniały na wieki Uchu umilkł. Z dołu rozniósł się głośny płacz, jękliwy lament i zawodzenie, co odtąd należało do stałego rytuału peruwiańskich pogrzebów. Manco zaś pozbył się przedostatniego rywala i zyskał trzecią żonę.

O dwóch braci zmniejszony ród Ayarów stanął u progu doliny Cuzco.

KIM BYLI?

Wciąż jeszcze nie ma na to pytanie pewnej odpowiedzi. Sprawę komplikuje używanie terminu „Inka” dla oznaczania różnych pojęć. Pierwotnie wyraz ten oznaczał ogólnikowo „pana”, „naczelnika”, następnie tytuł królewski władcy Peru (zresztą dopiero od szóstego pana Cuzco), a dalej członka panującej dynastii, członka kasty rządzącej i wreszcie w najszerszym już ujęciu jednostkę etniczną, plemię czy szczep.

Tradycje miejscowych Indian i oparte na nich relacje pierwszych kronikarzy hiszpańskich zgodnie twierdzą, że Inkowie byli obcymi przybyszami. Przewyższali znacznie tubylców pod względem wiedzy i umiejętności technicznych. Zwracali na siebie uwagę strojem i bogactwem ozdób. Budzili podziw różnorodnością obrzędów religijnych i mistrzostwem w oneiromancji *. Mó-

♦ Oneiromancja (z gr.) — wykładnia snów.

wili odmiennym językiem i mieli od zwykłych Indian znacznie jaśniejszą karnację skóry. Wielu więc badaczy wysuwało hipotezy, jakoby Inkowie byli imigrantami z cywilizowanych krain Dalekiego Wschodu, nie wahano się także sięgać do mitycznej Atlantydy, szukając tam prastarej ich kolebki. Inni stawiali tezę, że są oni epigonami twórców wygasłych przedinkaskich kultur, których autorzy znikli bez śladu w pomroce dziejów.

Realniejsze są chyba sądy, że Inkowie pochodzą z Boliwii, stanowią bowiem jeden z klanów Indian językowej grupy aymara. Z nieznanych, bądź przez siebie samych zatajonych, powodów zmuszeni do emigracji znaleźli się w środowisku plemion mówiących językiem ąuechua. Geniusz polityczny czy też talenty wodzowskie, spryt i przebiegłość ich szefów doprowadziły Inków do hegemonii nad tymi ludami, a rozsądek kazał im z ąuechua, a nie matczynego aymara uczynić język państwowy. Zresztą oba te języki są bardzo do siebie zbliżone i zawierają ponad dwanaście tysięcy wspólnych słów. Mity o boskim początku Inków, włączone do oficjalnej historii Tahuantinsuyu, były dziełem ich samych. Dodawało to im nimbu istot wyższego rodzaju, ułatwiając rządy. Temu samemu celowi — jak najściślejszej izolacji od zwykłego ludu — służył także zwyczaj zaślubiania własnych sióstr, jak również cała praktyka religijna. Słońce, którego symbol w postaci złotego sokoła — Inti — Manco Capac wiódł zawsze z sobą, było właściwie tylko rodowym huaca Inków, wcale nie najwyższym bóstwem w panteonie peruwiańskim. A przecież kult Słońca stał się obowiązującą religią państwową, był narzucany z całą bezwzględnością podbitym plemionom, a wszelką obrazę tego bóstwa z najwyższym rygorem karano nieodmiennie śmiercią. Nic w tym zresztą dziwnego. Stanowiło to przecież logiczną konsekwencję mitologicznej genealogii Inków, wywodzących swój ród właśnie od Słońca.

Prastary Huiracocha, zwany także „Panem Świata” — Pachacamac, którego kult istniał być może już u mieszkańców Tiahuanaco, stwórca nieba, ziemi i rodzaju ludzkiego, był bóstwem nadrzędnym, ojcem Słońca, Księżyca i innych pomniejszych bogów. O tym dobrze wiedzieli Inkowie, ale, z nielicznymi wyjątkami, wiedzę tę raczej skłonni byli zachowywać dla siebie, a nie propagować jej wśród ludu. Znów kierując się egoistycznym interesem rodowym — w obawie, że oddanie pierwszeństwa Huiracochy pomniejszy znaczenie ich jako Dzieci Słońca.

W ŚWIĘTEJ DOLINIE

Manco u podnóża Suchej Góry w Matahua pozostał przez dwa lata. Drużyna Ayarów znajdowała się u samego wnijścia do doliny Acamama. Syn Słońca czuł, że jest już niedaleko miejsca swego przeznaczenia, zdwoił przeto jeszcze środki ostrożności, starannie badał topografię okolicy, wysyłał drobne oddziałki szperaczy, sam w pojedynkę lub tylko w towarzystwie brata odbywał długie eksploracyjne i ukradkiem prowadzone wycieczki. W czasie jednej z nich, kiedy obaj Ay ar o wie stanęli na wzgórzu Huanaypata, złoty pręt, z którym Manco nigdy się nie rozstawał, ledwie dotknął ziemi, umknął dłoni wodza i zniknął w miałkim gruncie.

Bracia rzucili się sobie w objęcia. Przed nimi ciągnęła się rozległa dolina, zwężająca się z wolna w kierunku północnym. W jej sercu leżało Cuzco, nędzna osada kilkudziesięciu lepianek i wiatrem szytych szałasów, pokrytych słomianym dachem. Z dala otaczał ję wieniec niewielkich malowniczych lagun. Kilka strumieni toczyło leniwie brudne wody, rozlewając się w cuchnące mokradła i lepkie oparzelinami poplamione bagna. Wszędzie widać było dziką gęstwę zieleni, poskłębia-nych krzewów i niedorostków. Na wodach bujne tętniło życie. Wielka gęś huallata wiosłowała statecznie, opodal żerne kaczki n u ń u m a pływały uroczyście i nieskoro. Wśród klekotu flamingów, żurawi, ibisów i niskolotnych pstrych czapli z rzadka wybijał się ostry krzyk mewy q u e 11 u a, spieszącej na noclegowisko w andyjskie kryjówki. Na niższych partiach wzgórz widniały rachityczne pólka słodkich patatów oca. Na wyższych stokach bytowały stadka pysznych kuropatw yutu i smakowitych derkaczy. Drobny zając indyjski wiskacza, rzadko w dzień opuszczający podziemne nory, kipiał teraz w śmiertelnym przestrachu, słysząc bliski szum Skrzydeł królewskiego kondora. Gdzieś z górskich komyszy i skalnych występów dobiegał przenikliwy szczek orła a n c a i kwilenie śmigłych sokołów. Z wysokich pieleszy drapieżny orlik al ca mar bił w drobne ptactwo, a melodyjny głos drozdów wpadał w kakofonię chrapliwego krakania wron i błękitnych kruków. Dolinę zalewała zieleń bujnej flory. Wspaniały krzew peruwiańskiego pieprzowca pysznił się bielą kwiecia i czerwonymi kiściami jagód. Odurzający zapach waleriany, szałwii i łubinu unosił się nad gęstymi zaroślami i łączył z przenikliwym aromatem wiecznie zielonego karłowatego cyprysu tola. W kłębowisku dziwokształt-nych paproci, pantofelków, wilców i ziół wybuchał silny amarant pysznego floksa c a n t u t, z którym konkurencję utrzymywała złota lilia. Nad kolorową, wonną łąką i górskim parowem bujał rój motyli i mniejszych od nich kolibrów. Z obu stron Cuzco nad malowniczą panoramą życiodajnych dolin często hulał lodowaty wicher wysokim płaskowyżem, uczęszczanym tylko przez pasterzy lam. Dalej na północ ciągnęła się rozległa równina górska Suriti, zwana od porastającej ją kostrzewy prostolistnej i c h u także Ichupampa. Tu teren spadał w amfiteatr pięknych dolin Mollepata i Rimactampu. Potem lekko przechodził w falisty step, porosły trawą i sitowiem, tu i ówdzie przerywany bagnem i mokradli-ną, matecznikiem włochatego tapira. Na stokach okolicznych gór tuliły się niewielkie osady — Surita i Anta. Zimą groźne burze szalały nad stepem. Nisko płynące kłębowiska ciemnych chmur oświetlone z góry czystym słońcem na tle ośnieżonych szczytów w górze i wstępującego z bagien oparu tworzą bajeczną grę światłocieni. Ustokrotniony echem przewala się wtedy posępny pomruk grzmotu, a rózgi krwawych błyskawic smagają mroczną przestrzeń między ziemią a niebem.

Ale teraz było piękne, choć późne już popołudnie. Po twarzach braci płynęły grube łzy wzruszenia, kiedy tak w milczeniu spoglądali na ziemię swego losu. Pierwszy przemówił Auca:

— A więc jesteśmy wreszcie u siebie — szepnął. — Stąd my dwaj zapanujemy nad światem.

Uścisk Manka zelżał, po jego licach przebiegł chmurny cień. Wyciągnął ramię w dół.

— Patrz — powiedział krótko.

Wzrok Auki pobiegł w kierunku wskazywanym przez brata. Zobaczył ni to kupę dziwacznych głazów, ni to ruiny jakiejś starej budowli, pochylonej nad obrywem niewielkiego pagórka.

— Co to może być? — zastanawiał się Manco. — Zanim dolinę weźmiemy w posiadanie, trzeba zbadać, czy jakiś potężny huaca nie strzeże jej nietykalności, i zdobyć jego poparcie. Dziś już za późno. Nic nikomu nie mów, a jutro świtem idź tam ukradkiem i złóż pokłon duchowi.

Z samotnej wyprawy Auca więcej już nie wrócił, uwięziony w kamiennym pancerzu. Na prośby jego żony Manco daremnie odczynne sprawował misteria, nie wydarł brata kamiennej śmierci. W ten sposób, wyzbyty konkurentów, Syn Słońca w towarzystwie czterech sióstr-żon gotował się do zajęcia doliny.

W miejscu, w którym później powstało jedno z najwspanialszych miast indiańskich epoki przedhiszpańskiej, Cuzco, czyli ,,Pępek Świata”, znajdowała się mała wioska. Kilkadziesiąt nędznych szałasów zamieszkiwało ubogie plemię Hualla, a stare kroniki wymieniają także drobne szczepy Alcahuiza, Lar i Poque. Ci prymitywni Indianie przybyli zapewne z dżungli znajdującej się na wschodnich stokach Andów. Nie znali jeszcze rolnictwa. Łowiectwo i zbieractwo płodów leśnych — grzybów i jadalnych korzeni — dostarczało im skąpego utrzymania. Nosili odzież szytą z liści i kory, słowem, znajdowali się na bardzo niskim stopniu rozwoju cywilizacyjnego. Ale ludek to był niekorny i z bronią w ręku oparł się pochodowi Manka. Kilka pierwszych potyczek nie przyniosło pomyślnego rezultatu, po stracie bowiem trzech młodszych Ayarów brakowało wędrowcom zręcznego i mężnego wodza. Wówczas inicjatywę przejęła Wojownicza Księżniczka. W jednej z drobnych utarczek udało się jej celnym rzutem sznura, do którego obu końców były przywiązane kamienie, obalić wodza Huallów. Zanim wojownik zdążył się podnieść, Mama Huaco była już przy nim, kilku ciosami noża wyrwała serce i płuca zabitego. I z tym krwawym trofeum runęła na zaskoczonego przeciwnika. Zabobonne przerażenie ogarnęło Huallów, którzy w bezładnej ucieczce nie oparli się aż na wybrzeżach Pacyfiku, gdzie ślady ich pobytu w okolicach Limy odnajdują dziś archeologowie.

Inne plemiona doliny, przerażone okrutnym wyczynem Wojowniczej Księżniczki, straciły serce do dalszej walki. Reszty dopełnił sprytny chwyt samego Manka. Oto w słoneczne popołudnie od stóp do głów okryty złotą blachą stanął na szczycie wyniosłego wzgórza. Świetlista łuna biła od jego postaci i barbarzyńscy tubylcy uwierzyli, że nie ze zwykłym człowiekiem, lecz niebiańskiego pochodzenia Synem Słońca mają do czynienia. Manco Capac mógł teraz już bez przeszkód przystąpić do organizowania swojej stolicy. Podzielił miasto na część górną — Hanan, i dolną — Hurin, rozsiedlając odpowiednio przybyłe z nim klany. Sam zamieszkał w Dolnym Cuzco, gdzie dla siebie i swoich żon wzniósł niewysoki kamienny budynek w miejscu, w którym Auca pozostał na zawsze. Budowla ta, zwana „Dziedzińcem Słońca” — Inticancha — była warowną siedzibą władcy, a jednocześnie prymitywnym sanktuarium, w którym znalazł pomieszczenie symbolizujący Słońce złoty sokół — Inti.

Z kolei Manco przystąpił do rozpowszechniania wiedzy rolniczej wśród tubylców. Całą ziemię podzielił na pewną ilość wspólnot, które kolektywnie uprawiały rolę bądź zajmowały się sadownictwem, Manco bowiem wprowadził nie znaną dawniej hodowlę drzew owocowych. Czcigodny Książę uczył także nowych poddanych sztuki nawadniania i wznoszenia domów kamiennych.

Jak już mówiliśmy, tubylcy ci znajdowali się na bardzo niskim stopniu rozwoju, niewiele więc od nich nowego skorzystać mogli przybysze. Im jednak Inkowie zawdzięczali poznanie cudownych właściwości koki. O trzy, cztery dni drogi od Cuzco, w gorącej, dżdżystej i niezdrowej dżungli zaandyjskiej rosły niewysokie krzewy z niewielkimi, jajowatymi, szkarłatnego koloru pestkowcami 4. Ich owalne liście o delikatnie eterycznym smaku, zwłaszcza zmieszane z alkalicznym popiołem — 11 i p t a, dawały uczucie odrętwiającej język i wargi goryczy. Wnet zaś fala gorąca zalewa gardło i żołądek, żujący tę papkę w osobliwy sposób odczuwa sytość i nawet po wielodniowym poście zdolny jest do niezwykłych wysiłków fizycznych. W legendach peruwiańskich koka była inkarnacją życzliwej bogini, która zstąpiła na ziemię, by głodnym i cierpiącym zsyłać ukojenie. Inkowie wiedzieli jednak, że nadużywanie tego narkotyku prowadzi do chorobliwego drżenia warg, odrętwienia myślowego i w stanach skrajnych zabija władze umysłowe, dlatego w państwie ich używanie koki było ściśle reglamentowane i dozwolone w określonych tylko okolicznościach. Nawiasem mówiąc, cudowne właściwości koki jako środka zastępującego w pewnych warunkach brak żywności stały się w XVII wieku powodem dość krotochwilnego sporu między teologami, którzy nie mogli się zdecydować, czy przed przystąpieniem do komunii dopuszczalne jest żucie peruwiańskich liści.

Prymitywna ludność doliny nie wytworzyła jeszcze cywilizowanych norm współżycia społecznego. Żyła w bezprawiu i luźnej obyczajowości, w której samowola władczych jednostek i przyziemne namiętności święciły tryumfy nad zasadami sprawiedliwości i elementarnej etyki. Manco więc pierwszy wprowadził ład prawny, nielitośnie karał wszelkie wykroczenia przeciwko naturze. Morderca, rabuś i złodziej głową płacił za swą niecnotę, taka sama kara spotykała winnych złamania małżeńskiej wiary. W surowym kodeksie wodza przybyszów śmierć jako czynnik odstraszający i grożący za każdy niemal występek nie była wszakże traktowana wyłącznie jako odwet czy też zemsta, lecz przede wszystkim stanowić miała element wychowawczy, łagodzący nieokrzesane obyczaje barbarzyńskiej społeczności.

Niewiele wiemy o pierwotnych wierzeniach tej ludności. Prawdopodobnie, jak większość prymitywnych ludów, czciła różne tajemnicze przejawy sił przyrody, oddawała cześć dziwolągom natury, kłaniała się demonom i duchom. Manco w sprawach religii zachowywał zdumiewającą tolerancję. Nie odbierał swoim poddanym starych wierzeń, ale żądał, by ponad dawne bogi stawiali jego niebiańskiego rodzica — Słońce Inti, któremu w swojej siedzibie wzniósł skromne sanktuarium. Czcigodny Książę prawdopodobnie sam pełnił równocześnie funkcje kapłańskie. Szeroko rozbudowana kasta kapłańska należała jeszcze do przyszłości.

Mama Ocllo prowadziła również cywilizatorską pracę wśród miejscowych kobiet. Uczyła je sporządzania gotowanej strawy pod różnymi postaciami, szycia odzieży i sztuki tkackiej. Ona też prawdopodobnie była inicjatorką osobliwej instytucji, która pod hiszpańską nazwą „Dziewic Słońca” szczególną zrobiła karierę w literaturze poświęconej Inkom.

Oto niedaleko Inticanchy, pierwszego ostrogu 5 władców Cuzco, w miejscu gdzie dziś wznosi się kościół Sw. Katarzyny, powstał rodzaj monasteru, zwany „Domem Wybranek” — acllahuasi. Przebywały w nim specjalnie dobrane młode dziewczęta w wieku lat około dwunastu. Uchodziły one za narzeczone Słońca — a c 11 a — i w ciągu trzy- lub czteroletniego nowicjatu uczyły się przędzenia, tkania, wypieku pewnego gatunku chleba, przeznaczonego wyłącznie dla władcy, a także warzenia znacznych ilości a z u a, to jest mocnego trunku ze sfermentowanej mąki kukurydzianej z dodatkiem palmowego soku, kokosowego mleczka i innych domieszek. Napój ten odgrywał ważną rolę w kulcie religijnym i podczas licznych świąt konsumpcja jego przyjmowała ogromne rozmiary. „Dziewice Słońca” przygotowywały wytworne szaty c u m b i z delikatnego runa wigonia, ich dziełem były także przypominające nieco arrasy tkaniny z wyszywanymi kunsztownie rodzajowymi obrazkami i legendami, w których główną rolę odgrywały demony i jaguary. One także szyły obrzędową odzież na różnego rodzaju uroczystości. Po dojściu do pełnoletności część z nich szła do haremu władcy, niektóre były wydawane za mąż za wysokich urzędników i zasłużonych wodzów, większość zaś pozostawała na zawsze w acllahuasi.

Instytucja ta z biegiem czasu przeistoczyła się w coś w rodzaju zaplecza gospodarczego dla potrzeb dworu władcy oraz kultu. Rozrastała się stopniowo i w okresie pełnego rozkwitu państwa Inków w Cuzco obejmowała rozległy kompleks budynków rozrzuconych na powierzchni 10 tys. metrów kwadratowych, a liczbę aclla w tym mieście szacowano na półtora do trzech tysięcy. Przynależność do „Dziewic Słońca” uważana była za zaszczyt i nawet prosta dziewczyna z najniższych warstw ludu przez sam fakt wstąpienia do „Domu Wybranek” zyskiwała rangę szlachectwa. Sądzić wszakże można, że ów honor większy miał walor w opinii społeczeństwa niż w oczach samych „wybranek”.

W acllahuasi bowiem panowała ostra dyscyplina i surowe rygory, a każde przekroczenie reguły karano bezlitośnie. Do obowiązków „Dziewic Słońca” należało m. in. podtrzymywanie wiecznego ognia, w czym przypominały nieco starorzymskie westalki. Jeżeli znicz zgasł, winne tego zaniedbania grzebano żywcem. Dziewczęta pracowały pod czujnym okiem matron — ma-mąconą, a te zwiędłe stare panny baczyły pilnie, by ich podopieczne nie miały zbyt wiele wolnego czasu na odpoczynek i rozrywkę. Poza żoną władcy i jej córkami dostęp na teren acllahuasi miał tylko Inka i arcykapłan, przy czym korzystali oni nader rzadko z tego przywileju. Każdy inny mężczyzna, który przekroczył próg pomieszczeń wybranek, płacił życiem za swe zuchwalstwo. A biada dziewczynie złowionej w sidła miłości! Wraz ze swym współ winowajcą powieszona za włosy ginęła powolną śmiercią; cała rodzina kochanka szła na stos, a jego dom równano z ziemią. Te drakońskie kary, przypisywane Manco Capakowi, tępiały nieco w różnych okresach historii i w różnych rejonach państwa Inków, ale codzienne życie „Dziewic Słońca”, poddanych nieubłaganej klauzurze i prawie całkowicie izolowanych od świata, bowiem tylko w nielicznych wypadkach wolno im było opuszczać acllahuasi, na pewno nie biegło po różach.

Powoli płynął czas. Sinchi Roca, pierworodny syn Manka, miał czternaście lat i zbliżał się już do okresu osiągnięcia dojrzałości. Czcigodny Książę, pamiętny napomnień Ayar Uchu, postanowił wyprawić uroczyste święto inicjacji. Był właśnie grudzień i nadchodził czas letniego przesilenia dnia z nocą — Capac Raymi. Trudno powiedzieć, ile w ceremoniale tego święta było pożyczką ze zwyczajów Ayamarca, potężnego szczepu z okolic Cuzco, a ile pochodziło z własnej inwencji Manka. W późniejszym czasie obchody „święta młodzieńców”, huarachicoy, odbywały się z niezwykłą pompą, trwały prawie cały miesiąc, a brała w nich udział młódź tylko panującej kasty. Za czasów Manka miały one znacznie skromniejszy charakter, a do inicjacji dopuszczeni byli także synowie wodzów zaprzyjaźnionych plemion, jak również zasłużonych mężów.

Opisy tego święta u kronikarzy różnią się w szczegółach, w głównych zarysach miało ono następujący przebieg:

Na wielkim placu przed świątynią Słońca w Cuzco zbie-. rała się młodzież w tunikach z delikatnej żółtej wełny, lamowanych czarną jedwabistą obwódką. Na spodnią odzież narzucone były długie do kolan, ciasne, białe płaszcze, spięte na karku sznurem, z którego spadały czerwone chwosty. Każdy z młodzieńców prowadził przeznaczoną na ofiarę lamę. Towarzyszący chłopcom krewni nosili żółte płaszcze, a we włosy mieli wpięte czarne pióra ptaka quito. Na placu nie brakowało także dziewcząt ze szlachetnych rodów — ń u s t a, tworzących orszak żony Inki. Ubrane w długie po kostki ciemne szaty, przepasane barwną krajką, trzymały w dłoniach kunsztowne dzbany z pienistym trunkiem azua. Po niedługiej chwili pobożnego oczekiwania pojawiał się Inka w tunice i płaszczu z najdelikatniejszej wełny wi-gonia. Złota owalna mitra — mascapaicha — koronowała mu wierzchołek głowy, opasanej na wysokości czoła pięciokroć taśmą szkarłatnego sznura — 11 a u-t u, z którego wystawał z tyłu rurkowaty pręt, zakończony pomponem z rzadkich piór. Z uszu władcy zwisały ciężkie talerzykowate kolczyki ze złota, a na piersiach szeroka płytka z tegoż metalu symbolizowała dzienną gwiazdę. Obuty w sandały z białej wełny, Inka wszedł do świątyni. Nie bawił tam długo i wnet na jego skinienie sprawnie począł się formować pochód.

Na jego czele sunął s u n t u r-p a u c a r, strojny sztandar państwowy, godło monarszej władzy. Za nim kroczył Inka w otoczeniu świty pierwszych dostojników. Dalej kapłani Słońca — tarpuntay — prowadzili świętą lamę — napa, pokrytą szkarłatną materią i ze złotymi kółkami w uszach. Za nią bohaterowie uroczystości — dorastający chłopcy — wiedli każdy swe zwierzę ofiarne, a koniec pochodu zamykali krewni i dziewczęta niosące dzbany z trunkiem.

Przy zgiełku piszczałek, fletów i konch orszak kierował się do świętego wzgórza Huanacauri, u którego stóp w Matahua spędzano noc. O świcie wstępowano na szczyt, gdzie pod obeliskiem, w który przemienił się Ayar Uchu, składano ofiary i zanoszono modły do patrona młodzieży.

„O Huanacauri — zawodzili tarpuntayowie — panie nasz, ojcze wieczny i niedociekły, o stwórco, Słońce i Gromie, pozostańcie zawsze młodzi, nie znając, co to starość. Dajcie wieczną młodość władcy i sprawcie, by wszystko, cokolwiek poweźmie, pomyślne przynosiło owoce. O Huanacauri, nam, twoim synom, którzy teraz święcimy swe święto, użycz opieki swych dłoni”.

Teraz młodzież otrzymywała sandały — u s u t a, uszyte ze złocistej słomy, oraz nagolennice tkane z włókna aloesu i ścięgien lamy — h u a r a (stąd nazwa święta huarachicoy). Wręczano im także torby myśliwskie — c h u s p a, i proce — h u a r a c a, na pamiątkę ekwipunku Ayarów, z którym wyruszyli oni z jaskiń na podbój ziemi obiecanej. Po czym neofitom na czołach czyniono znak krwią ofiarnej lamy, a następnie prowadzono ich do wąwozu Quiririmanta, gdzie chłopców poddawano biczowaniu. Operację tę powtarzano już wieczorem w Cuzco, a pełen wrażeń dzień kończyła uczta, na której spijano znaczne ilości chichy*.

Blisko tydzień trwały uroczystości, składano obficie ofiary z lam, godzinami ciągnęły się korowody taneczne, w pantomimach odtwarzano historię wędrówki Ayarów, a wieczorami przy nie dogasłych ogniskach długo w noc ciągnęły się orgias tyczne bankiety.

♦ Chicha — ogólna nazwa trunków alkoholowych z kukurydzy.

Któregoś ranka młodzież udawała się do odległego ponad 3 km od Cuzco wzgórza Anahuaraca, skąd rozpoczynała wyścig do Huanacauri, na którego szczycie czekały zwycięzców hoże dziewczęta z dzbanami kukurydzianego wina. Mordercza, górzysta trasa, najeżona naturalnymi przeszkodami dziesiątkowała uczestników, z których wielu wychodziło z próby z poważnymi obrażeniami. Zwycięzców zaś czekały honorowe nagrody i... bezlitosna chłosta, którą znosili z uśmiechem na ustach w obecności dziewcząt, dodających im męstwa pochwalnymi hymnami.

Po wielu innych próbach wytrzymałości na ból i zmęczenie, po całonocnych tańcach i pozorowanych walkach w przebraniu za pumy i jaguary młodzież, która dotrwała do końca tej męczącej procedury, otrzymywała szkarłatne płaszcze z błękitnymi frędzlami, czerwone tuniki, diademy z piór, naszyjniki z płytek złotych i srebrnych, lance i krótkie drewniane miecze. Po kąpieli oczyszczającej w Calixpuquio — „Świątyni Źródeł”, młódź zbierała się na „Placu Skargi” — Huacay-pata — w Cuzco w pełnym uniformie wojownika. Tutaj Inka osobiście przekłuwał młodym bohaterom uszy cienkimi prętami ze złota, które pozostawiał w ranie. Stopniowo zwiększając rozmiar przetykanych kołeczków deformowano potwornie małżowinę, co umożliwiało noszenie w uszach dużych krążków złota i arystokracji peruwiańskiej przysporzyło później przydomka „długo-uchych”. I na tym kończył się obrzęd, wczorajszy chłopiec stawał się mężem, a w wypadku następcy tronu nawet prawowitym członkiem przybocznej rady monarchy.

Ponurym wynalazkiem Manco Capaka z okazji święta inicjacji miała być ofiara dwojga dzieci różnej płci. Niezrozumiała nazwa tego obrzędu capacocha zdaje się świadczyć, że zwyczaj sięgał istotnie prastarych czasów. Dzieci te, dobrze nakarmione, ubrane odświętnie i przystrojone kwiatami, na 'krótko przed śmiercią pojono odurzającym trunkiem. Matki, dumne z zaszczytu, jaki je spotkał, pieszcząc i bawiąc się z nimi zaprowadzały maleństwa do kamienia ofiarnego. Tu kapłani kładli je twarzą zwróconą ku słońcu i wśród rozlicznych ceremonii dusili lub przecinali gardła ostrym nożem. Zwłoki malców grzebano u stóp ołtarza.

Dodać trzeba, że sprawa ofiar ludzkich należy do najbardziej kontrowersyjnych w historii Inków. Na przykład Garcilaso de la Vega 6, sam zresztą pochodzący z książęcego rodu indiańskiego, wręcz zaprzecza istnieniu tego zwyczaju w jego państwie. Faktem jest także, iż częstym pretekstem wojen prowadzonych przez Inków było pragnienie wytępienia zwyczaju krwawych ofiar ludzkich, jakiemu hołdowały różne plemiona. Z drugiej strony większość kronikarzy podaje wiadomości o tych praktykach, a informacje te potwierdzają badania archeologów. W każdym razie w Peru nigdy nie mieliśmy do czynienia z hekatombami na miarę starego Meksyku, a ofiary ludzkie występowały tylko w sporadycznych i rzadkich przypadkach. Na ołtarzach traciły życie przeważnie dzieci i „Dziewice Słońca”, a także jeńcy wojenni, ale mimo okrutnych form egzekucji z sądowego wyroku, śmierci rytualnej starano się nadać możliwie humanitarny, jeśli godzi się tu tak powiedzieć, charakter.

Pod mądrymi, choć twardymi rządami Manka ludność doliny szybko wzrastała. Nierodną ziemię uczył wielki cywilizator użyźniać popiołem oraz nawozem ludzkim i zwierzęcym. Wkrótce jednak wokół Cuzco poczęło się robić duszno i ciasno. Czcigodny Książę, pamiętny nauk boskiego rodzica, przykładem, nie przemocą pragnął pozyskiwać sobie sąsiadów. I rzeczywiście wkrótce znacznie rozszerzył swoje dzierżawy. Na wschodzie po rzekę Paucartampu słuchało go 13 wsi zamieszkanych przez stary szczep Poque, który dostarczał koki i owoców gorącej dżungli. Na zachodzie na przestrzeni 50 kilometrów kontrolował 30 drobnych osad. Na północy w dolinie Sacsahuana uległo jego woli 20 ayllu, a na południu prawie 40 osiedli.

Manco nie niszczył ustroju społecznego pokojową drogą opanowanych plemion. Szanował ich prawa, obyczaje i wierzenia, o ile tylko zgodne były ze stworzonym przezeń moralno-politycznym porządkiem. Nie odbierał władzy miejscowym naczelnikom — c u r a c a, przeciwnie, starał się jeszcze ją umocnić w oparciu o własny osobisty autorytet. Wiedział, jak wielką wagę przywiązują prymitywne ludy do zewnętrznych oznak godności i uznania. Dla pozyskania więc sobie szczególnie wojowniczych lub hardych szczepów nie szczędził im różnych przywilejów, zezwalając na przykład na golenie głowy i noszenie zamiast włosów splecionego z czarnej wełny warkocza. Na znak zaś najwyższej łaski nierzadko obdarowywał wodzów pysznymi szatami z wigonio-wej wełny i złotymi pucharkami.

Wszystkie te plemiona miały bardzo słabe pojęcie o rolnictwie i chociaż Manco poznał je z dobrodziejstwami indiańskiego zboża — kukurydzy — zupełnie nie orientowały się, kiedy jest właściwa pora zasiewów, a kiedy nadchodzi czas innych prac rolnych. W rezultacie często zbiory wypadały katastrofalnie niskie, a czasem zasiewy w ogóle nie wschodziły. Manco postanowił z tym fatalnym stanem rzeczy raz na zawsze skończyć. Kiedy więc zbliżał się okres nowych zasiewów, wezwał do Cuzco szefów wszystkich wiosek i ayllu. Przez parę dni trwały ceremonialne uroczystości, połączone z bankietami.

Wreszcie ostatnie zostały złożone ofiary. Mancp pozostał noc całą z zaproszonymi naczelnikami w pobliżu świątyni na modłach. O świcie radosnym okrzykiem powitał rodzące się słońce. W tym samym momencie jeden z dworzan wręczył mu złoty pług.

Opodal świątyni i siedziby Manka znajdowało się niewielkie poletko, zwane Colcampata, co znaczy „Rola Słońca”. Przed laty Mama Ocllo rzuciła tu pierwszą garść kukurydzy. Jej mąż i brat stanął teraz u skraju Colcampaty i złotym pługiem przeciągał bruzdę. Kiedy ją skończył, gońcy roznieśli wieść — rozkaz: do zasiewów! Odtąd stało się zwyczajem, że z chwilą gdy władca stanął z pługiem na „Roli Słońca”, cały kraj szedł zŁ jego przykładem, a w podobny sposób w Cuzco podawane były hasła także do podejmowania innych prac rolnych.

Przed chwilą użyłem tu słowa pług. Trochę w tym przesady. W istocie rzeczy ów indiański pług był grubą na cztery palce żerdzią mniej więcej półtorametrowej długości. Kończyła się ona ostrzem drewnianym lub brązowym. Jakieś trzydzieści centymetrów powyżej jego szpicu znajdowała się poprzecznie umocowana podpórka na nogi. Rolnik wbijał ową żerdź w ziemię, wskakiwał na podpórkę obunóż i w ten sposób niezbyt głęboko spulchniał glebę.

Innym ważnym narzędziem była motyka z zagiętym drzewcem o szerokim dłutowatym ostrzu. Jeszcze prymitywniejsze narzędzie stanowił kij z przywiązanym doń kamieniem, którym rozbijano grudy.

Legenda przedstawia Manco Capaka jako władcę, którego urokowi cywilizatora i twórcy kultury ulegały okoliczne szczepy, spiesząc ze wszech stron, by oddać hołd Synowi Słońca i pokojowo poddać się jego woli. Kłócą się z tym inne informacje, z których wynika, że po zachodzie słońca nikomu nie wolno było wchodzić do Cuzco ani też opuszczać miasta i że swobodny ruch w stolicy dozwolony był tylko za białego dnia. Bliższe więc chyba prawdy jest przypuszczenie, że w owych czasach Pępek Świata nosił charakter raczej warownego obozu niż miasta, w potocznym znaczeniu tego słowa.

Manco Capac liczył już lat 144, ale wciąż jeszcze zachowywał pełnię władz umysłowych i fizycznych, w końcu ogarniać go poczęło bezmierne znużenie. Zwołał więc całą rodzinę i oświadczył jej, że spełnił swą ziemską rolę i idzie obecnie odpocząć u boku boskiego rodzica — Inti. Na czoło pierworodnego syna założył szkarłatne llautu — symbol władzy — i przekazał następcy inne insygnia królewskie, następnie rozkazał, by po śmierci zabalsamowano jego zwłoki i mumię ustawiono w świątyni Słońca, po czym na zawsze zamknął powieki.

Starzy Peruwiańczycy wierzyli w życie pozagrobowe, ale nieśmiertelność duszy wiązali ściśle z trwałością cielesnej powłoki człowieka. Stąd powstał u nich zwyczaj balsamowania zwłok, doprowadzony do wyżyn maestrii. Po usunięciu wnętrzności ciało zmarłego nasycano wonnymi substancjami o silnych własnościach konserwacyjnych. Dla zachowania rysów twarzy wsuwano w policzki kawałki tykwy, a oczy zastępowano odpowiednio dopasowanymi kamieniami szlachetnymi. Po wysuszeniu na słońcu tak spreparowaną mumię Manco Capaka, owiniętą w delikatne tkaniny i strojnie przybraną w godła władzy, ze złotą maską na twarzy, usadowiono na niskim szczerozłotym taborecie w świątyni Słońca. Po jakimś czasie w tajemniczy sposób zniknęła, kapłani powiadali, że przemieniła się w kamienny słup, w którym jego potomkowie czcili przeniesionego w poczet bogów protoplastę rodu.

W chronologii dziejów Inków panowanie Manka przypada na lata 945—1006. Jest jednak rzeczą prawie więcej niż pewną, że ten wielki cywilizator andyjskiego płaskowyżu w ogóle nie istniał. Późniejsze tradycje wyłącznie jemu przypisywały organizację państwa, wszystkie społeczno-prawne instytucje i całą kulturę. W istocie rzeczy jest on bajecznym herosem plemiennym, w którego osobie zbiegają się nitki pradawnych mitów, jest upostaciowaniem długiego procesu rozwojowego, który sięgał nieodgadnionych czasów. Podobny charakter noszą zapewne także jego bezpośredni następcy.

DYNASTIA DOLNEGO CUZCO