RANKOR - Paulina Miękoś-Maziarska - ebook

Opis

To, co się wydarzyło i od czego zaczął się cały proces, niektórzy najpierw określali mianem Wielkiej Zmiany, potem większość nazwała to RANKOR. Istnieje świat przed oraz po RANKOR. Głód, bezprawie, kanibalizm. Las, który nie chce oddać mięsa – jedynej waluty funkcjonującej w obecnej rzeczywistości. Deszcz tnie skórę do krwi, upały są śmiercionośne, zwierzęta zdziczały, a rośliny stały się trujące. Świat przestał współpracować z człowiekiem, a człowiek w tym świecie chce tylko jednego – przetrwać.

Przetrwać chcą także Jackie i Pini, którzy pewnego wieczoru zatrzymują się w karczmie na skraju lasu. Barman nie przyjmuje od nich pieniędzy, chce, żeby zapłacili mięsem. Kiedy chłopak idzie do lasu zapolować, do Pini przysiada się facet imieniem Charles. Mówi, że las nie odda Jackiemu mięsa, a do rana Jackie sam będzie mięsem.

Czy tak się stanie? Czy Jackie wróci? Kim jest Charles? Co kryje się za linią lasu? I czy ktokolwiek przetrwa w świecie po RANKOR?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (17 ocen)
9
2
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Booklutek95

Całkiem niezła

Nie jest za późno, aby zająć się science fiction, jeśli nigdy wcześniej tego nie czytałeś. Jeśli nadal nie jesteś pewien, przyjrzyjmy się, dlaczego warto przeczytać „Rankor”. Dokąd zmierza ludzkość? Paulina Miękoś-Maziarska przedstawia nam pełną napięcia opowieść o groźnej wizji przyszłości. Jackie Jr i jednooka albinoska o imieniu Pini, aby spędzić noc w przydrożnym barze, muszą zapłacić nie pieniędzmi, a mięsem z lasu. Kiedy mężczyzna wyszedł zapolować na zwierzynę, do dziewczyny przysiadł się niejaki Charles, który zasiał ziarno strachu. Walka o przetrwanie. Fizyczna przygoda ratowania własnego życia. Autorka z niszczycielską szczerością przedstawia mentalną przygodę przetrwania wszystkich tortur i rozdzierających serce strat, jakie się z tym wiązały. W książce jest mnóstwo momentów, kiedy serce podchodzi do gardła i... boisz się czytać dalej. Los cywilizacji wisi na włosku w miarę rozwoju bitwy. Ta fascynująca powieść zanurza czytelnika w równoległe światy i wiele możliwoś...
30
DzikuskaReads

Nie oderwiesz się od lektury

Fafik razem z Mruczkiem zdziczeli kompletnie. Jeżeli Ty ich nie zjesz, to z pewnością staniesz się kolacją swoich pupili. Żyjesz w świecie, w którym deszcz tnie skórę. Las zamiast dawać schronienie / wyciszenie / pokarm, zabija. Twoja świnka-skarbonka, chociaż jest wypełniona kasiorą po brzegi, jest bezwartościowa. Dużo więcej zwojujesz, jeżeli masz pod ręką tłustego prosiaka. Mięso jest jedyną prawilną walutą. Myślisz sobie... No cóż... Przejdę na weganizm. No nie. Bo nawet cebula gnije zanim w ogóle zdąży wykiełkować. Rośliny są trujące. Jedyną szansą na przetrwanie jest polowanie, albo zjedzenie Grażyny spod piątki. Przetrwasz w takim świecie? Drogie Dzikusiątka, na pewno dziwicie się widząc taki rodzaj książki u mnie na profilu. Dobrze wiecie, że z science fiction czy fantastyką nie jest mi po drodze. "Rankor" przyciągnął mnie obietnicą srogiego kanibalizmu. Opis skojarzył mi się mocno z "Wybornym trupem", a to była przesmaczna lektura! Książka Pauliny Miękoś-Maziarskiej sp...
20
wykers87
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Książka genialna, wciągająca przy tym okropnie bolesna jeśli człowiek zacznie rozkładać ją na czynniki pierwsze. Chce się ją odłożyć tylko po to, by nie kończyć. To pozycja do której będę wracać i odkrywać nowe emocje, kolejne warstwy. Szybko nic nie zbije jej z podium. Ukłony dla autorki za napisanie czegoś tak nietuzinkowego, mocnego i rozkosznie pobudzającego zakamarki duszy ludzkiej. Bohaterowie świetnie przedstawieni, polecam!
20
jolzuber1234

Nie oderwiesz się od lektury

Klimatyczna. Ciągła akcja i plot twisty nie pozwalają odłożyć książki, zanim nie pozna się zakończenia. Sporo bohaterów, ale każdy z nich naszkicowany z charakterem, więc nie sposób się pogubić. Dla fanów mocnych wrażeń 😈
20
magdas261

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jak dla mnie super. Inny wymiar kryminału.
10

Popularność




Paulina Miękoś-Maziarska

RANKOR

© Paulina Miękoś-Maziarska, 2023

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

„W życiu nie chodzi o to, by przeczekać burzę. Chodzi o to, by nauczyć się tańczyć w deszczu”. Steven D. Wolf

Prolog

— Wyje to radio.

Jasnowłosy facet o aparycji golden retrievera podniósł młotek i w kolejnej sekundzie po wydobywających się z radia dźwiękach został jedynie pogłos pustych ścian oraz porozrzucane odłamki plastiku. Niektóre zatonęły w mięsie i krwi. Każdy jego krok upamiętniła faktura podeszwy buta odbita na drewnianej posadzce niczym pieczęć w kolorze posoki.

— Jebane primadonny.

Ostatnia sycząca żarówka zgasła wraz z echem mamrotanych słów.

— Zapalimy świeczkę? — zapytał. — Będzie romantycznie.

— Wal się!

Wrzask był krótki, urywany. Dziewczyna uzupełniła go bliźniaczym, aczkolwiek głośniejszym:

— Waaal się! Wal się, Jackie Jr, musimy iść dalej, dobrze o tym wiesz!

Na stole stał obszerny słój. Jackie Jr zanurzył w nim dłoń, długie palce namacały miejsce, gdzie powinien być knot. Wbił paznokcie w wosk, poszukując zaginionego ogonka. Po chwili wsunął tam również zapalniczkę. Wątły płomień z każdą sekundą nabierał objętości, rozświetlając naczynie. Gargantuiczne cienie zatańczyły na ścianach. Emocje na twarzy dziewczyny ewoluowały. Jackie Jr przyglądał się uważnie. Zaobserwował zachwyt i wszystkie pochodne strachu, jakie tylko potrafiła wyrazić mimiką.

— Takie rzeczy pozwoli ci docenić jedynie mrok, Pini. Wiesz, jak zawsze się czuję, gdy patrzę na płonącą świecę?

Nie interesowało jej to w tym momencie.

— Czuję się — kontynuował mimo tego — jakby ktoś umarł. Jak myślisz… umarł tu ktoś? — Rozejrzał się dookoła. Uśmiech w blasku świecy nabrał statusu upiorności.

— A ja, gdy widzę taki płomień, czuję… ciepło. Widocznie kupowałeś złe świeczki — warknęła, podnosząc wzrok. — Widocznie kupowałeś — Pini wstała i jednym, zwinnym ruchem strąciła słój — gromnice!

Oboje patrzyli jak to, co zostało ze zgniłozielonej zasłony, staje w ogniu, a cienie na ścianach zastępują odblaski zbitego szkła.

— Jesteś z siebie zadowolona?

— Bardzo, Jackie. Cholernie wręcz!

Kiwnął głową. W kolejnej chwili pochłonęła ich noc.

/Gdzieś w Oklahomie, USA/

Karczma stała na skraju lasu. Jackie Jr i towarzysząca mu jednooka blondynka zjawili się tam stanowczo zbyt późno, by w spokoju spędzić wieczór.

— Chcemy przenocować. — Kilka monet odbyło podróż na przeciwległą krawędź lady. — Znajdzie się kawałek kąta?

— Co to jest?

Facet piastujący funkcję barmana nie przypominał półgłówka, Jackie założył jednak, że nigdy nic nie wiadomo.

— A na co wygląda?

Kąciki oczu rozmówcy przyozdobiły powodowane szerokim uśmiechem zmarszczki.

— Wygląda na kasę. Ha, ha! Wygląda na szmal, sir. Nie chcemy szmalu. Przynieś mięso.

Uśmiech zgasł.

Pini chwyciła towarzysza za przedramię, kurczowo wbijając w nie palce. Jackie poczuł, jak mimo grubego materiału kurtki paznokcie próbują wedrzeć się głębiej, jak w ten sposób próbuje dać mu znak. Znak stop. Lustro jej tęczówki niczym płonące wcześniej zasłony rozświetlił wachlarz zakodowanych informacji, które usilnie próbowała przekazać właśnie tak, patrząc.

Nie zrób kolejnej afery, Jackie. Nie mam siły już wiać. Chcę pobyć twoja, a potem pójść spać. Nie chcę nocować tam.

Nie wypowiedziała na głos żadnego z pomyślanych słów, jednak wzrok obojga powędrował ku drzwiom.

Pini była albinoską. Takie istoty przynoszą pecha, generują nieszczęścia, przyciągają zło. Takich istot nie powinno być. Niektórzy tak myślą, tak mówią, niektórzy tego właśnie chcą. Jedna z kobiet w wiosce, w której małej Pini przyszło się urodzić, zabierając tym samym życie rodzicielce, zdołała uchronić drugie niemowlęce oko. Litość, czym jest? Powiedzieli, że matka zmarła, rodząc, przez kolor dziewczynki. I że potrzebują jej oczu i krwi, że trzeba rozczłonkować, zabrać co cenne, szaman zrobi z tego pożytek, a resztę zutylizować, jak małe, niechciane kotki. Utopić, nim przywykną do świata, a świat do nich. I tamta kobieta uratowała nie tylko oko i krążącą w jej żyłach krew, ale całą Pini. Pozwoliła sobie na ostatnie tchnienie, dopiero gdy mała potrafiła krzyczeć i biec. Walczyć nauczyła się dużo później. Kochać też.

— Mięso… — Mężczyzna obracał w głowie tę myśl. — To nie najlepsza pora na łowy, może jutro, za dnia.

— Rozumiem, że chcesz zaciągnąć u nas dług? — Barman oparł masywne ręce o blat. — Skorzystać z gościny, a potem pod pretekstem spłaty dać nogi za pas? Parę lat temu pewnie bym się zgodził, ale właśnie dzięki temu, że się zgadzałem niejeden raz, dziś odpowiedź brzmi: nie. Nie, sir.

Kobiece paznokcie wczepiły się w skórę Jackiego niczym wnyki próbujące usidlić każdy przejaw dzikości.

— Puść, Pini.

Zerknął z ukosa. Spuściła wzrok, uścisk pozostawiając bez zmian.

— Puść — ponowił.

— Hej, facet, mieliśmy długi dzień. — Tym razem ona zabrała głos. — Cholernie długi, pieprzony dzień.

Barman uniósł ramiona w geście podszytej obojętnością bezradności.

— Parszywy, zapętlony bez końca dzień… — szepnęła błagalnie.

Tym razem to jej ramię poczuło dotyk szorstkich rąk.

— Wracam za godzinę. Usiądziesz tam i poczekasz. — Jackie wskazał najdalszy stolik w rogu sali. — W plecaku masz nóż, przełóż do kieszeni. Za godzinę. Jeśli nie wrócę, zabij każdego, kto stanie ci na drodze i wiej.

I. Jackie, Pini i mięso

Próbowała protestować, jak zapewne uczyniłaby większość kobiet na jej miejscu. Chciała go zatrzymać, widząc jednak, że Jackie nie odpuści, usiłowała narzucić mu własne towarzystwo. Nie zgodził się, uciął polemikę, nim zdążyła wpaść w histerię. Powtórzył polecenia i zniknął za konturem odrapanych drzwi. Jak zawsze działał zbyt szybko, by mogła okiełznać odczuwane emocje, uspokoić myśli, skonstruować plan. Dłoń penetrująca kieszeń namacała rękojeść finki, spocone palce ciasno oplotły ergonomiczny kształt. Jej jedyna broń. Sześćdziesiąt przepełnionych niepokojem minut. Pulsujące zmęczeniem ciało, zdekoncentrowany umysł, rozbiegany wzrok. Gdyby tylko mogła poczuć namiastkę bezpieczeństwa, pierwszym odruchem byłaby wściekłość. Jak mógł?!

Przeczesała gospodę badawczym spojrzeniem. Mnóstwo ludzi, gwar. Wystarczy być niewidzialną, Pini. Czy oczy albinoski świecą w ciemności na czerwono? Czy to tylko taki stereotyp? Stereotypem jest barman-obserwator polerujący szklanki. Widocznie nie tutaj, bo ten dokładnie to robił. Przyglądał się każdemu, obecnie najbardziej jej, manewrując ścierką po płaszczyźnie szkła.

Musisz być niewidzialna, Pini.

Zegar nad kontuarem informował, że dochodzi pierwsza. Pomiędzy pierwszą osiem a pierwszą czternaście nie spuściła wzroku z przesuwającej się wskazówki. Czy kiedy się obserwuje upływ czasu, wrażenie jego mijania jest zniekształcone? Czy jeśli będzie wgapiać się w zegar, Jackie wróci szybciej? A może to jedynie wydłuży ten czas? Nie miała czym zająć myśli, nie miała czym zająć rąk. Uczucie, że coraz więcej ucztujących tu osób przygląda się jej, zaczynało podchodzić do gardła, dusić, bestialsko wdzierać się do umysłu. Ktoś z drugiej strony sali wstał, krzesło z łoskotem opadło na posadzkę. Palce Pini po raz kolejny namacały nóż. Serce mimowolnie przyspieszyło rytm.

Wiedział, że sobie poradzi. Zawsze sobie radziła. Zostawiał ją samą wielokrotnie i zawsze czekała. Zaufanie ma wysoki nominał, nie można go rozmienić na drobne, bo wówczas traci na wartości, przeistacza się w tombak. Bez chwili namysłu ruszył w las, a las wdzierał się w niego. Kolejne gałęzie oblepiały. Powietrze oddało trochę ciepła, w zamian nabierając wilgoci. Snuło się zawiesiną wokół spoconego karku Jackiego.

Zwierzę. Oddaj mi zwierzę.

Zawiesina wpełzała do nosa, do ust. Gałęzie zbliżały się, a macki z liści dotykały jego skóry. Spojrzał na ramiona, na nogi, wysnuwając ostateczny wniosek, że to nie iluzja, nie imaginacja. Las próbował go dotknąć, poinformować, że obecność została zarejestrowana, wychwycona i że zamiary przełożą się na dezaprobatę.

Ciii.

Śpij, lesie.

Nie budź się.

Nie ma tu obcych.

Jackie Jr jest częścią ciebie.

Jackie Jr jest taki jak ty.

Ciało oblepił pot, oczy walczyły z mrokiem, próbowały go okiełznać, oswoić, zapanować nad nim, przejąć kontrolę, dostrzec cokolwiek. Jackie ostrożnie stawiał każdy krok, nasłuchiwał, próbował wyczuć obecność. Żyje tu mnóstwo zwierząt, myślał. Dziesiątki dorodnej zwierzyny. Wystarczy mi jedna sztuka.

I wtedy las ożył.

Chłopak rzucił się pędem. Biegł coraz dalej i szybciej, coraz bardziej w głąb, a las uderzał w niego ze wszystkich stron. Każdemu zetknięciu buta z leśnym runem natychmiast towarzyszyło oplatanie kostek. Skryty w mroku grunt poruszał się setkami pnączy. Pełzały niczym węże. Ziemia syczała. Gałęzie tłukły go po plecach, kończynach, głowie. Najgorsze było jednak to, co działo się z twarzą Jackiego. Jakby komuś udało się zgromadzić wiatr, upchnąć go gdzieś pod ciśnieniem niczym w nienaturalny sposób ujarzmiony żywioł i wypuścić w twarz chłopaka, w jego usta, nos. Dusił się. Twarz zmieniała kolory, aż w końcu nabrała sinej barwy. Mimo tego Jackie próbował nadal biec. Zrywał kolejne pnącza. Lita gleba przeistoczyła się w piach. Zaczął grzęznąć, z każdym krokiem zapadał się coraz głębiej. Podnosił oplecione lianami stopy raz po raz. Purpurowe policzki, przekrwione oczy i brak tchu. Upadł, a wtedy las postanowił go dobić.

Ojciec zawsze mówił, że noc jest sprzymierzeńcem jednej ze stron. I że nie zawsze ty będziesz po tej samej.

Uważaj na to nocą, Jackie.

Uważaj, zwłaszcza gdy zamiar masz zły.

Przez trzydzieści osiem minut zdołała być niewidzialna. W trzydziestej dziewiątej miejsce naprzeciwko zajął on. Człowiek, który twierdził, że od tygodnia podróżuje sam, a siedem dni to wystarczająco długo, by nacieszyć się własną obecnością. Siedem dni to czas, by dalej ruszyć z kimś. Z kimś jest raźniej, z kimś jest bezpieczniej. Mogła odpowiedzieć, że nie jest zainteresowana, ale nie wydawał się natrętny, na pewno natomiast był silniejszy. Nie mogła tak po prostu go zbyć, wówczas ambicja i duma zatrzymałyby go na dłużej niż to konieczne. Wysłuchała nieznajomego do końca, wertując w głowie katalog odpowiedzi. „To bardzo ważne, Pini, by wybrać właściwą. Od tego, na jaki tor skierujesz rozmowę, zależy twój los. Każde słowo traktuj jak czyn”. Jackie Jr miał rację. Masz dwadzieścia minut, Jackie, pomyślała. Obyś był punktualny.

— Rozumiem, że wybrałeś ten stolik, ponieważ zajmuje go samotna kobieta siedząca w najdalszym kacie knajpy, czyli ktoś, kto w życiu zapewne nie ma wielu wyjść. Mam rację?

Uśmiechnął się. Był sporo starszy, jego twarz pokrywała mozaika zmarszczek i blizn.

— W zasadzie nie do końca, ale mów dalej. To interesująca teoria.

— Przez siedem dni nie trafiłeś na taką owieczkę czy faktycznie chciałeś pobyć sam?

— Przez siedem dni nie spotkałem kobiety, która w środku nocy siedziałaby sama w gwarnej karczmie i z powodzeniem udawała niewidzialną. Masz jedno oko, a po… hm, kolorach wysnuwam przypuszczenia, że zapewne nieobce są ci różne oblicza świata, zwłaszcza te mniej przyjazne. Słowem, jesteś dobrym materiałem na kompana, ot co!

— Ach…

— Istnieje też inna teoria. Teoria starego Charlesa, w myśl której towarzyszący ci facet wyszedł prawie godzinę temu i szanse na jego powrót kalkuluję w stosunku jeden do czterech. I ta teoria niejako łączy się z tą twoją pierwszą, nie sądzisz?

— Jackie sobie poradzi.

— Jackie! A więc Jackie zapewne wybrał się do lasu obok. A las nie odda mu mięsa. Do rana Jackie sam będzie mięsem. Jestem daleki od wywierania presji. Powiem wprost. Jeśli twój kompan nie wróci, o świcie możesz ruszyć dalej ze mną.

— Co się stało z twoimi poprzednimi towarzyszami?

— Byli jak Jackie. Nierozsądni.

Wstał i wyszedł, a niedługo po tym barman postawił przed Pini pełny kufel.

— Od człowieka imieniem Charles.

Albinoska skinęła głową. Na zegarze wskazówka minęła drugą i niepokój będący obecnie emocją dominującą, nie pozostawił miejsca zdziwieniu.

— Przepraszam! — Zatrzymała odchodzącego mężczyznę. — A czym on zapłacił?

Odpowiedział jej uśmiech oraz wypowiedziane w dozie oczywistości:

— Tym, co wszyscy.

Ojciec mawiał, że nie wszystko da się udomowić. Czasami wybór zamyka się pomiędzy zabić a puścić wolno. Zwłaszcza to, co nietknięte ręką człowieka jest nieujarzmione. Nie daj się okiełznać, Jackie. Natura przestała nam dawać, w pewnym momencie zaczęła także brać. Potrzebowaliśmy od niej drewna, roślin, mięsa, potrzebowaliśmy wielu rzeczy, ona nie potrzebowała nas. Nie wiem, kiedy uznaliśmy proces ewolucji za zakończony, myślę jednak, że bez względu na epokę zawsze uznajemy czas, w którym żyjemy za ostateczny — końcową fazę wszystkich wcześniejszych zmian. A to tak bardzo gówno prawda, że aż chce mi się śmiać. Chcę ci przekazać dwie rzeczy, Jackie. Nie daj się zabić i pamiętaj, że to nie jest nasz świat.

Pnącza oplotły go aż do kolan, pozbawiły możliwości ruchu, zagrodziły drogę ucieczki. Pięły się wyżej i było ich coraz więcej. Jackie od pasa w dół zespolił się z podszyciem. Las go wchłaniał. Oplatał także ręce, zarówno pistolet, jak i nóż zatonęły gdzieś w tym wszystkim. Z dna kieszeni kurtki udało mu się wygrzebać zapalniczkę. Bez chwili wahania podpalił kokon wypełniony zawartością z własnych nóg. Upał w ostatnich dniach wysuszył wszystko dostatecznie, by runo z miejsca stanęło w płomieniach.

Wiesz, co czuję, gdy patrzę na płonącą świeczkę, Pini?

Nie daj się zabić, Jackie…

Czuję się, jakby ktoś umarł.

…i pamiętaj, to nie jest nasz świat.

Jak myślisz, umarł tu ktoś?

II. Las i facet imieniem Charles

Przed trzecią w nocy karczma opustoszała, Pini natomiast coraz dotkliwiej odczuwała marazm własnego położenia. W głowie wciąż rezonowały strzępki usłyszanych rozmów.

„Pieprzeni weganie wiedzieli, że tak będzie”.

„Dlatego wegan zjemy pierwszych”.

Rechot.

Ktoś mówił o niedźwiedziu, którego dorwał niespełna dwa miesiące temu. I o tym, że nie ma teraz cięższej waluty. Zgromadzeni wokół niego kiwali z uznaniem głowami. I tak w kółko. Barowe przechwałki, których wiarygodność plasowała się dość nisko. Nareszcie wszyscy sobie poszli. Po długim dniu i gwarnej nocy powoli opadał kurz. Cisza ma całą paletę właściwości — kojące, niepokojące, uspokajające, złowieszcze. Bywa prologiem, epilogiem, synonimem pauzy. Pini rozważała, czym cisza jest tej nocy.

— Nie wrócił? — Barman kładł krzesła do góry nogami na blaty stołów. Zapytana milczała, podjął więc temat dalej. — Dwójkę gorzej załatwić niż lokum dla jednej osoby. Pomożesz posprzątać, to może wcisnę cię do siebie.

Bez słowa wstała i wyszła. Trzasnęły drzwi. Chłód owiał policzki. Spacer nie trwał jednak długo, usiadła na murku tuż obok, schowała twarz w dłoniach i pozwoliła sobie na upuszczenie odrobiny żalu. Była głodna, zmęczona i bała się o Jackiego. Nie miała się gdzie podziać, nie miała co jeść.

— Błagam, wróć…

Ciepła dłoń na ramieniu wyrwała ją z rozmyślań.

— Zatrzymałem się na górze. Nie proponuję noclegu, bo po minie wnoszę, że zapewne już takie propozycje padły.

Człowiek imieniem Charles.

— Masz niesamowite rzęsy i brwi, nigdy nie widziałem takich białych.

Patrzyła otępiała. Pieprzony Jackie! Wszystko przez ciebie!

— Komplementujesz otoczkę oczu kobiety, która posiada tylko jedno — burknęła, odruchowo poprawiają opaskę zasłaniającą pusty oczodół.

— Bez znaczenia. Mogę posiedzieć chwilkę? Poczekamy razem na twojego przyjaciela, okej? Może mi coś o nim opowiesz? Albo o sobie?

Podsunął paczkę Marlboro. Odmówiła, przecząco kiwając głową.

— Do czego ci potrzebna ta wiedza?

— Do niczego, chcę zabić czas. Spośród wszystkich rzeczy, które można zabić, tą jedną akurat najprościej.

— No okej… — odparła, po czym zamyśliła się na chwilę. — Jackie pochodzi z Saskatoon w Kanadzie. Poznaliśmy się sześć lat temu, gdy ja miałam piętnaście, a on dwa razy tyle. Odwiedzał przyjaciela w Fort Smith, miasteczku leżącym tuż za granicą Oklahomy z Arkansas. Pracowałam tam w przydrożnym barze — przerwała na moment zaskoczona własną wylewnością. — To zła praca dla jednookiej, piętnastoletniej albinoski. Bardzo, bardzo zła. Po prostu mnie stamtąd zabrał. Od tamtej pory przekonałam się, że lubi budzić się w innym miejscu niż zasypia. Ciężko mu usiedzieć na dupie.

— Jesteś z tamtego miasteczka?

— Z położonej siedemdziesiąt mil na południowy zachód Talihiny, małej miejscowości w Oklahomie. Mieszkałam tam z kobietą, która zabrała mnie z rodzinnej wioski i otoczyła opieką aż do śmierci, zasługując tym samym na miano matki. Tak, mieszkałam tam z… mamą. — Uśmiechnęła się.

— Z rodzinnej wioski, czyli?

— Nie wiem. Nie wiem, skąd pochodzę, Charles. Nie znam też swojego nazwiska. Nie powiedziała mi, żebym nigdy tam nie wracała. Żebym nie szukała i żeby mnie nie ciekawiło. Wystarczy. Teraz ty.

— Jestem wędrowcem. Jak Jackie.

— Tylko tyle?

— Aż tyle. Kilka lat temu uciekłem z konwoju do San Quentin.

— Co jest w San Quentin?

— Więzienie Stanowe — oznajmił, po czym zrobił krótką pauzę, podczas której spotkali się wzrokiem. — Trasa z Richmond prowadziła przez San Rafael Bridge, był karambol, urwało drzwi, mnie wyrzuciło, a oni spadli wprost do zatoki San Francisco.

Nie powiedział, za co go skazano, a ona nie zapytała. Skupiła wzrok na linii drzew.

— Nie patrz na las, on widzi.

Uwolnił nogi, nim pnącza przeistoczyły się w zgliszcza. Spodnie i buty płonęły. Wokół zrobiło się jasno jak w dzień. Dostrzegł zagubiony nóż. Wielki, solidny rzeźnicki tasak. Smród siarki wdzierał się do nosa, skóra paliła, piekła. Przeturlał się kilka jardów, kopiąc nogami w ziemię. Lekko przygasły. Wrócił, wyrwał płonącą gałąź i niczym pochodnią podpalał wszystko wokół. Złapał nóż i biegł ile sił w nogach. Jedna krwawiła, nogawka na drugiej wciąż się tliła. Co jakiś czas przystawał i podkładał ogień na suchej ściółce.

Berek!

I kiedy zostawił płomienie daleko w tyle, a wszystko wokół zdawało się wyciszyć, wpadł w kolejną frakcję mgły. Przez myśl przemknęło mu, że wszedł za głęboko. Wilgotność powietrza wzrosła na tyle, by Jackiego oblepiła ciepława maź o kwaśnej woni. Trzewia lasu rozpoczynały proces trawienia — wchłonąć, przetworzyć, wydalić. A on miotał się niczym mucha, która wpadła do czyichś ust i ten ktoś wcale nie chce jej wypluć. Ten ktoś chce ją połknąć. Ten ktoś chce ją zjeść. Teraz nie piekły go tylko nogi. Teraz piekło go wszystko. Pokryta śluzem skóra lśniła, ubranie także.

Co zrobiłaby mucha, gdyby wpadła ci do gęby Jackie? Co zrobiłaby, żebyś ją wypluł? Wiesz, co by zrobiła? Nie dałaby ci zasnąć, nie dałaby ci żyć! Nie możesz się zatrzymać, musisz być zawsze w drodze. Musisz pobiec z powrotem w miejsca na skraju gęstwiny. W przełyku sok trawienny powoduje zgagę. Musisz zapolować tam.

Zerwał się ciepły wiatr. Nienaturalnie ciepły jak na tak późną porę. Pini również postanowiła pozabijać czas.

— Szukają cię?

— Nikt już nikogo nie szuka. Każdy zajął się czubkiem własnego nosa. Czyż nie cudownie? Czyż tak właśnie nie powinno być?

— A ty szukasz czegoś? — drążyła.

— Sensu.

Poczuła dym. Inny niż ten z palonego obok papierosa. Jakby ktoś coś piekł.

— My chcemy wrócić do Saskatoon po matkę Jackiego. Sprawdzić, czy w ogóle żyje. Jego ojciec, Jack Johnson, utonął w Redberry Lake. Był świetnym pływakiem, złapał skurcz, wpadł w wir, być może dorwał go zawał, nie wiedzą, ciała nie znaleziono do dziś. Jackie nie zdążył go uratować, facet po prostu zniknął mu z oczu. Jakby go pochłonęło. Teraz Jackie panicznie boi się wody, a zarazem ciągle wbrew sobie próbuje pokonać ten lęk. Wskakuje do każdego zbiornika, jaki mijamy po drodze. Ojciec był dla niego wielkim autorytetem, jego słowa traktował jak święte — mówiła nieprzerwanym ciągiem, choć pierwotnie wcale nie chciała się zwierzać. Zawsze uważała to za słabość, nagość, stan wywołujący wstyd. I jak wszystko, co go wywołuje, uzewnętrznianie się miało drugą stronę medalu, granicę, po której równie trudno jest przestać, jak trudno było zacząć. — Została tylko matka, o rodzeństwie nigdy nie wspominał. Całkiem sama pośród… Wiesz, jak jest w Kanadzie? Po pierwsze pięknie, a po drugie wokół dużo przyrody, zieleni, gór, potoków, drzew… Chcemy ją zabrać z dala od dziczy, najlepiej do dużego miasta. Daleko stamtąd. Daleko stąd.

— Aglomeracje są obecnie pełne ludzi. Nie wiem, co gorsze.

— Od wczorajszego poranka Jackie zabił trzech. Za takie rzeczy zamykano w San Quentin?

Uśmiechnął się i zignorował pytanie.

— Podejrzewam, że zmusiły go okoliczności. W stanie zagrożenia z ludzi wyłażą najgorsze rzeczy. Zalanie betonem dróg nie do końca rozwiązuje wszystkie problemy tego świata, ale trzymam kciuki za słuszność tego założenia. — Puścił oczko. — A ty, Pini, czego szukasz?

— Sprawiedliwości.

— Ambitnie. A konkretnie?

Uchyliła opaskę, ukazując zabliźniony oczodół. Upiorność jej urody fascynowała. Gdzieś nad ich głowami przez korony drzew przedzierała się poświata księżyca. Wiatr wprawiał w pulsujący ruch gałęzie, liście, włosy dziewczyny. Plamy z cieni pojawiały się i znikały, przechodziły przez policzki, brodę, przez nos. Była jak z innego świata. Roztaczała wokół siebie aurę obłędu.

Mógłbym pokochać kształt ciebie, pomyślał.

Charles miał ochotę uklęknąć i poprosić Boga, by las wypluł truchło Jackiego. Chciał przysypać go ziemią, a z dwóch desek zbić krzyż.

— Konkretnie? Konkretnie człowieka, który mi to zrobił.

— O słodki aniele zemsty, a więc oko za oko, krew za krew? Słusznie matka twa szczędziła ci danych teleadresowych. Zemsta ma jedną zasadniczą wadę, satysfakcja wypala się w jednej chwili, niczym ostatni cal suchego knota. A potem nie zostaje już nic. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.

— Niektórzy, widząc takie osoby jak ja, uważają je za anomalię. Coś, co jest nieprawidłowe. Uznają je za znak. Przepowiednię. Zwiastun szeregu kolejnych, wygenerowanych przez naturę zmian. Mało tego! — Targana emocjami podniosła ton głosu niemalże do krzyku. — Ci sami ludzie traktują jako swój obowiązek, jako powinność to, aby nie godzić się na takie odchylenia od normy. Uważają, że nie mogą ich przyjmować na ten świat, że należy je zniszczyć. Do tego pieprzeni psychopaci dorobili sobie całą filozofię magicznych eliksirów z krwi albinosów, ćwiartowania ich i poddawania obróbce jak kawałek materiału. I wiesz, co ci powiem?! — krzyczała, smagana wiatrem wypełnionym dymem i zapachem siarki. — Że człowiek jest zwierzęciem stadnym, z mnóstwem wynikających z tego wad. Bez wyjścia poza własne stado, poznania różnych kultur, różnych sposobów myślenia, różnych ludzi i różnych ras, jest zwykłym idiotą, zacofanym i zamkniętym w małym, ciasnym świecie poglądów narzuconych przez garstkę otaczających go ludzi. Więc nie cytuj mi modlitw, bo mylisz sprawiedliwość z zemstą. Uciekłeś przed pierwszą czy drugą?

— Kobiety, które drążą życiorysy mężczyzn, starzeją się szybciej.

— Pokuta i edukacja przebiega najsprawniej, gdy stawiasz litery własną krwią.

— Histeria jest domeną słabszej płci. Koniec licytacji, za godzinę świt. Moja propozycja jest nadal aktualna. Możesz jechać ze mną albo zostać i czekać na nic. Doskonale wiesz, że tam w barze widziałaś go ostatni raz.

III. Noc w karczmie i tnący deszcz

Pomilczeli przez chwilę. Pini zatonęła we własnych, wezbranych myślach, Charles również miał co analizować. Barman uchylił drzwi, chlusnęły pomyje. W kolejnej chwili ich uwagę przyciągnął szelest przedzierania się przez zarośla oraz dziwna, siarczana woń. Dostrzegli postać, najpierw czarną, spowitą mrokiem, z każdym jardem nabierającą jednak kształtów i barw. Pini nie zerwała się z miejsca, nie pobiegła, a jedynie wypełniła po brzegi ulgą. Uraczyła towarzyszącego jej człowieka radosnym spojrzeniem.

A nie mówiłam…

— Cześć, mała, wybacz lekki poślizg, drobne komplikacje. — Ze spodni Jackiego zostały jedynie krótkie, postrzępione szorty, reszta spłonęła. Buty połowicznie zwęglone. Przekrwione oczy, zdyszany oddech, po dwa zakrwawione króliki w każdej z rąk.

Nim zdążyła odpowiedzieć, wparował do knajpy wprost na świeżo umytą podłogę, truchła zwierząt plasnęły o wypolerowany bar.

— Chciałeś mięso, masz mięso! — wrzasnął tak, że echo rezonowało od wszystkich czterech ścian.

Barman wychylił się zza drzwi zaplecza.

— Zamknięte, sir.

Jackie skrzyżował ręce na piersi, spalone spodnie odbierały mu jednak powagi.

— Wiesz pan, która jest godzina?

— Domyślam się, że doba hotelowa wam się zaraz kończy, dlatego poproszę kolejną oraz coś na ząb. Oto zapłata. — Gestem dłoni wskazał ociekające krwią zwierzęta. Każde z nich miało przetrącony kark. Czerwień była ciemna, prawie czarna, spływała gęstymi strugami. Cztery pary martwych oczu przyciągały wzrok.

— Niestety ni…

— Fajny macie obok las — wtrącił w pół słowa — przejdziemy się?

Mierzyli się wzorkiem.

— Po co te nerwy? Wrzucę jednego na ruszt, pokój ostatni po lewej. Miłej nocy, państwu.

Sztuczny uśmiech obydwu mężczyzn przypieczętował transakcję. Pini stała w progu. Charles nie wszedł, zniknął gdzieś w całym tym zamieszaniu. Jackie odwrócił się w stronę dziewczyny.

— Nie przedstawisz mnie panu na zewnątrz?

— Co się stało z twoimi spodniami?

Każde z pytań pozostało bez odpowiedzi. Mężczyzna wygrzebał z kieszeni wymiętoloną paczkę fajek, odpalił jednego, badawczo lustrując wyraz twarzy towarzyszki. Podszedł bliżej, bokiem wypuszczając dym z pierwszego macha. Otarł spocone, zakrwawione czoło.

— Myślałaś, że Jackie nie wróci już nigdy? — Jej oko kontra jego wzrok, spojrzenie nacechowane długą znajomością, niemym porozumieniem. — Kiedyś nie wróci… — kontynuował — ale jeszcze nie dziś. — Puścił oczko i zaciągnął się głęboko. Dziewczyna podeszła i wtuliła się w niego mocno.

Zjedli pieczonego królika i w końcu mogli odetchnąć. Zamierzali przespać i przeleżeć cały kolejny dzień oraz następną noc. Pokój był malutki, surowy, miał jednak tapczan, okno, krzesło i stół, łazienka była w korytarzu. Nie potrzebowali niczego więcej. Kobieta przekręciła klucz w drzwiach, oparła się o nie i zamknęła oczy.

— Bałam się, Jackie. Bałam się jak jasna cholera.

Podszedł, odwrócił ją, zsunął do połowy ud to, co zostało z jego spodni, z jej ubraniem również uporał się zwinnie, po czym wszedł w nią na jeden, szybki raz.

Zacisnął powieki i odchylił głowę w geście ulgi.

— Teraz też się boisz, madame?

Odpowiedział mu cichy jęk.

Poruszał się w niej rytmicznie, żadne z nich nie siliło się już na wymianę zdań, czy choćby pojedynczych słów. Cichy, czysty akt. Skończył dość szybko, został jednak w środku jeszcze na moment. Przywarł do jej pleców, wędrując dłonią przez biodra aż do maleńkiego fragmentu kobiecego ciała, delikatnie muskając go palcami i drażniąc do momentu, aż puls dziewczyny złapał szaleńczy rytm, cała zaczęła drżeć, a jej twarz oblała rozkosz. Przytrzymał Pini jeszcze przez moment, po czym wysunął się z niej, a pokój wypełnił dźwięk soczystego klapsa na jędrnym pośladku.

— Lulu. — W jednej chwili rzucił się na miękki materac.

— Nie przytulisz mnie? — Odwróciła się, obrzucając go spojrzeniem pełnym udawanego oburzenia.

— Po seksie wyglądasz jak buraczana mama.

— Co?!

— Masz takie czerwone policzki — wyjaśnił z rosnącym rozbawieniem, a ona złapała za poduszkę i rzuciła w niego z całej siły. — Babcia mówiła: „Nie biegaj, bo się spocisz”. — Oberwał kolejny raz, więc w odwecie złapał dziewczynę, wciągnął na łóżko i sprawdził, czy ma łaskotki.

Mieszanka krzyku i śmiechu oznaczała, że miała.

Nocą lubili wspólnie milczeć, przyglądać się cieniom tańczącym na płaszczyznach ścian. On dużo palił i zadawał egzystencjalne pytania, na które nie oczekiwał odpowiedzi. Zawisały w powietrzu, dopełniając merytoryką snujący się nad pościelą zapach seksu. Ona po prostu była.

Życie jest pułapką.

Świat jest pułapką.

Zdefiniuj pułapkę.

Niekorzystna sytuacja, z której trudno wybrnąć. Urządzenie służące do chwytania drapieżników, ptaków, ryb. Urządzenie służące do chwytania istot. Urządzenie służące do chwytania człowieka.

Potrafisz funkcjonować w potrzasku, Jackie? Potrafisz tak żyć?

Pini przyglądała mu się, być może podświadomie chcąc zapamiętać każdy cal. Biszkoptowy kolor włosów, prawe ucho postrzępione jak u rysia, smutne oczy.

Opowiadała o pasie tornad, które przechodzą zazwyczaj późną wiosną przez Oklahomę, w której spędziła większość życia. O tym, że ludzie budują w zagrożonych nimi miejscach „kartonowe” domy i że nieroztropnie jest zapominać, że życie to proces, a nie stan. Adaptacja do nowych sytuacji, zwłaszcza zagrożeń, niepokoju, ograbienia z komfortu, nie jest łatwa.

Zwykle zasypiała pierwsza, on jeszcze leżał, myślał, pomimo tych analiz był jednak marnym strategiem. Mocno zaczepiał się pazurami w chwili, w której akurat przyszło mu trwać, wszelkie planowanie zostawiając jej. A Pini miała setki twarzy, od potulnej, przez nieznośną po histeryczną. Młoda, nieociosana. Mimo to potrafiła trzymać niewidzialną pieczę nad wyborem kolejnych działań i cyklicznie przypominać Jackiemu co powinni i jaki był plan. A on zaciągał się papierosem i błądził gdzieś myślami. Tej nocy, mimo pulsującego zmęczenia, oboje zasnęli dopiero nad ranem. Pini rozmyślała o tym, że nie pożegnała się z Charlesem. Jackie rozmyślał o tym, co wydarzyło się w lesie.

Deszcz.

Najpierw obudził jego. Otworzył zaspane powieki i przez kilka minut bez ruchu wpatrywał się w sufit, nasłuchując. Deszcz miał obecnie zupełnie inny wyraz niż w dawnych czasach. Oznaczał zupełnie inne doznania. Już nikt nie mówił, że „pada”, każdy używał słowa „tnie”. Dziewczyna wciąż spała, mimo że hałas tnących parapet kropel zdawał się wdzierać do wnętrza czaszki. Deszcz oznaczał, że nie prędko wyjdą na zewnątrz.

Nie, póki tnie. Budzili się w koszmarze każdego dnia.

Zdefiniuj koszmar, Jackie.

Marzenie senne wywołujące uczucie strachu. Coś przerażającego. Złego.

Zszedł na śniadanie i natknął się przy barze na faceta, którego zastał z Pini wcześniejszego wieczoru. Rozważał rozmowę, na razie jednak rozejrzał się po sali. Mnóstwo ludzi, jedni wychodzili, inni właśnie przybyli. Dwóch facetów przytaszczyło sarnę. Całe ręce, nogi, twarze mieli poranione, jakby właśnie wspólnie odplątali się z kolczastego drutu.

— Mistrzu, gdzie to?!

— Poproszę na zaplecze — odpowiedział barman. — Tędy, panowie, tędy, tędy. Ile osób?

Dialog pochłonęły zamykające się za mężczyznami drzwi. Nim Jackie zdążył podejść do Charlesa, ten stał już obok niego przy barze, zamawiając trunek dla obydwóch. Przez chwilę milczeli, następnie ten pierwszy podjął temat:

— Słyszałem, że dzielnie dotrzymywałeś towarzystwa Pini podczas mojej nieobecności.

W międzyczasie zaserwowano dwa kawałki wcześniej zamówionej pieczeni. Porcje były niewielkie. Poprosił o owinięcie jednej z nich w papier, planując zanieść jedzenie towarzyszce na górę. Nie miał serca jej budzić.

— Owszem — odparł Charles.

Jackie zaczął jeść, obracając w głowie usłyszane potwierdzenie.

— Trudno wyczuć — dodał mężczyzna — czy twoje milczenie wyraża wdzięczność, niepokój czy dezaprobatę.

— Raczej bardzo prosto. W przypadku wdzięczności usłyszałbyś: „Dziękuję”. — Kolejny kęs mięsa wylądował pomiędzy zębami. — Gdybym się niepokoił, to raczej nie poruszałbym z miejsca tego tematu, tylko spróbował cię wyczuć. — Przeszył rozmówcę wzrokiem, racząc go enigmatycznym uśmiechem, po czym rzucił małą kostkę na talerz i oblizał tłuste palce.

— A więc dezaprobata. Mimo tego usiadłeś tutaj ze mną i jesz śniadanie.

— Jestem głodny.

Uśmiechnęli się obaj. Gdy Jackie skończył posiłek, wstał i podszedł do najbliższego okna. Deszcz ciął parapety, szybę i bruk niczym nieskończona liczba minipocisków. Na ziemi chłopak dostrzegł coś, co mogło być kiedyś dżdżownicą. Było nią zapewne jeszcze przed chwilą, wypełzając ze spulchnionego gruntu. Teraz natomiast przedstawiało jedynie małą plamkę krwi i poszatkowanego mięska. Widok wprawiający w zadumę. Chłopak spojrzał w zasnute chmurami niebo.

— Czym podróżujecie? — Charles odnowił rozmowę.

— Nie interesuj się.

— Piechotą? — naciskał.

— Czujesz się samotny i szukasz przyjaciela?

— Słabo wychodzi ci ironia. Po prostu mogę was podwieźć.

— Coś sobie ukradniemy, bądź spokojny. — Spotkali się wzrokiem, Charles obracał w głowie usłyszane słowa, Jackie zdecydował się rozwinąć myśl. — Spirala złodziejstwa na wzór Fibonacciego. Mieliśmy samochód, ale nam ukradli, więc i ja ukradłem tylko po to, by po trzydziestu milach, gdy zatrzymaliśmy się na nocleg, podprowadzili nam akumulator. Więc co? Więc i ja ruszyłem na łowy. Łatwo to ukraść, gorzej przytaszczyć, ciężkie ustrojstwo, warto zawęzić areał poszukiwań. I tak w kółko. Tobie nie kradną?

— Pini wspominała, że mieliście wczoraj ciężki dzień. — Zmienił temat.

— Każdy taki jest. Nie pcham się w konflikty, dopóki kradną jedynie rzeczy.

— Słusznie.

W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadł poraniony człowiek, ociekał deszczem i krwią, z parasola, który trzymał w dłoni, zostały strzępy.

— Ej, koleś! — Dobiegło z przeciwległego kąta sali. — Nie wiesz, że czasy spacerów w mżawce i deszczowej piosenki przeminęły bezpowrotnie?

Jackie i Charles złapali się krótkim, wymownym spojrzeniem. Ten drugi kontynuował:

— Czyli co, czeka cię dużo roboty zatem. Musisz skołować wóz, o ile — przerwał, kiwając głową w stronę okna — przestanie padać. Ruszyć w swoją drogę, wieczorem rozejrzeć się za noclegiem, znów zdobyć zapłatę i tak dzień za dniem. Dużo kosztują cię te podróże. Męczące.

— Ty żyjesz inaczej? Bo jak widać, to siedzimy w tym samym miejscu, przy tym samym stole, z tym samym tnącym skórę deszczem za oknem i z tą samą kupą gównianych perspektyw, a raczej ich braku. Więc jak widać, coś cię wypędziło z domu.

— W tamtym świecie owszem, ale obecnie mógłbym się osiedlić. Tylko wiesz, człowiek wciąż szuka… — urwał. — Po prostu musiałbym mieć po co. Okoliczności są bez znaczenia. W normalnych czasach ludzie też nie mieli perspektyw. Sens to mgliste pojęcie. Trochę jak dym, sam w sobie nie istnieje, coś go musi wytworzyć.

— Stary — warknął Jackie — nie znamy się, twój życiorys, plan dnia i egzystencjalne rozterki mnie, bez obrazy, średnio interesują.

— Straciłeś więcej kalorii, zdobywając ten posiłek, niż zyskałeś, jedząc go — stwierdził Charles, patrząc w zaokienną dal. Do końca rozmowy nie spojrzał już na Jackiego.

— Jakoś sobie poradziłem.

— Są lepsze sposoby na radzenie sobie.

— Jakie?

— Pogadamy w Saskatoon. Dbaj o Pini. — Wstał i wyszedł w deszcz.

Charles już nigdy nie spotkał jednookiej albinoski imieniem Pini.

IV. Szaleniec i jego pancerz

— Ile mu o nas powiedziałaś?! — wrzask rezonował pośród czterech ścian, wypełnionego gęstniejącą atmosferą pomieszczenia. Adresatka pytania milczała, więc ponowił jeszcze głośniej. — Ile?!

— Trochę… — Niepewność trzymała ton jej głosu na granicy słyszalności.

— Mów prawdę.

Przez chwilę obracała w głowie kilka dróg, na które mogłaby skierować tor dalszej konwersacji. Postawiła jednak na prawdę.

— Wszystko.

Jackie zamknął oczy na kilka ciężkich sekund.

— No powiedz to — bąknęła już odważniej. — Powiedz, że jestem idiotką. Powiedz to!

I wtedy jedną dłonią złapał jej ramię, ciągnąc w stronę ściany, drugą otworzył okno, po czym w kolejnej sekundzie chwycił nadgarstek dziewczyny i wyciągnął ich splątane ręce na zewnątrz. Krople deszczu niczym mikroskopijne nożyki do tapet ciosały skórę. Czuł pieczenie, wiedział, że ona także. Najpierw kilka ranek, a potem cała sieć, coraz gęstsza, pokrywająca się krwią. Pini usilnie próbowała się wyszarpać, ale Jackie trzymał pewnie. Jego ręka krwawiła równie mocno jak jej.

Po chwili odpuścił.

— I co, fajnie? Mało mamy problemów na głowie, żebyś dokładała nowych? Facet teraz wybiera się na wycieczkę. Jedzie tam, gdzie my! Będzie czekał tam, gdzie my! Już się zapowiedział. Nie potrzebujemy go do niczego, jedynie skomplikuje sytuację. Doskonale wiesz, że nie mogę zmienić planów. Muszę jechać do Saskatoon i zobaczyć, co z matką. A ty obcemu facetowi wykładasz wszystko jak na tacy. A jeśli on ma bandę? Pomyślałaś o tym? Nie uczyła cię matka, żeby nie podawać adresów nieznajomym?

Trzasnęła go otwartą dłonią w twarz. Teraz krew z jej dłoni spływała również z policzka Jackiego. Uniósł ręce w geście poddania.

Resztę dnia spędzili w milczeniu. Do wieczora padało, więc nie zdecydowali się na podróż. Zostali na drugą noc, jednak nie dostali już kolacji.

Charles wrócił do pokoju, w którym nocował. Miał do zabrania kilka bardzo istotnych rzeczy. Plecak, buty, kapelusz, płaszcz. Do tego kominiarka i rękawiczki. Te dwie ostatnie części garderoby w normalnej, tradycyjnej postaci, natomiast reszta… Resztę przygotował dostatecznie, by móc się przemieszczać bez względu na aurę i bez względu na miejsce. Pakując się, myślał o Jackim, o tym, jaki jest głupi.

Zostawić wóz na ulicy. Cóż za absurdalny pomysł!

Musisz być jak drzewo, Charles. To przecież takie proste. Krwawią żywicą. Możesz się wykrwawić na śmierć albo pokryć ich krwią.

Zaczął od butów, zdjął te, które nosił i z lekkim wysiłkiem wsunął się w „robocze” — lśniące, usztywnione, w całości pokryte silikonem. Konstruując ten prowizoryczny pancerz, myślał właśnie o żywicy, ale nie mógłby się w niej ruszać. Zbyt sztywna. Silikon dawał większe pole manewru i był łatwo dostępny — pełno tego w byle sklepie budowlanym, czy choćby supermarkecie. Gdy uporał się z butami, przyszła kolej na płaszcz — trochę utrudniał ruchy, w zamian zapewniając jako taką ochronę. Bardzo przydatny, gdy chowa się wóz w samym sercu gąszczu, w najciemniejszej, najwilgotniejszej i najgęściejszej głębi puszczy. Dokładnie tam, gdzie zamierzał pójść po starą, skradzioną i wysłużoną, jak dotąd niezawodną toyotę. Miała duszę. Następnie założył kominiarkę, rękawiczki i kapelusz. Ten ostatni również lśniący, sztywny. Sprawdził zawartość plecaka, do środka dopchał zdjęte adidasy, zasunął go starannie i zarzucił na plecy. Na końcu topór, skryty pod materacem. Mocno chwycił trzonek prawą dłonią. Był gotowy.

Oddał klucze i wyszedł na tnący deszcz.

Przez materiał spodni czuł na łydkach bolesne uderzenia. Wiedział jednak, że najgorsze czeka go za pierwszą linią drzew. A potem z każdym kolejnym jardem będzie coraz trudniej. Na szczęście las nie atakuje rzeczy martwych, więc samochód zapewne miał się świetnie. A już na sto procent nikt go nie zwinął. Nie stamtąd.

Szedł pewnym, jednostajnym krokiem, nie pozwalając sobie na wątpliwości. Zmrużył oczy i gdy był już wewnątrz, gdy otoczyły go dziesiątki konarów, wydobył z kieszeni pływackie gogle. Ostatni element, by ochronić oczy. Wyglądał jak samozwańczy komik z zapędem do manualnych robótek w klimacie „do it yourself”, który wypełnił samym sobą swój pierwszy, średnio udany projekt. Cóż, mogło być gorzej. Gdy pierwsze liany zaczęły wić się wokół kostek, ostrze topora utorowało mu drogę. Ciął przeszkody pewnie, nie zatrzymując się nawet na moment. A potem wszystko wokół zaczęło wirować, szumieć i wyć, wdzierać się do jego głowy, otumaniać, odbierać zmysły. Przez umysł przemknęła niemrawa myśl, że może powinien zatkać też uszy. Może powinien coś do nich wsadzić, osłonić wszystkie zmysły, odciąć je.

Otchłań umysłu wypluwała kolejne wizje, jakby ktoś zanurzył w niej palce, wyszarpywał wspomnienia, nakładał na nie filtr koszmaru.

Może same w sobie nim były.

Z Oklahomy do kanadyjskiej prowincji Saskatchewan miał prostą drogę przez Kansas, Nebraskę i obydwie Dakoty, tysiąc pięćset mil z Tulsy do Saskatoon, dwa dni, dwa noclegi zakładając niespieszną podróż i możliwe utrudnienia. Jackiemu i Pini na pewno zejdzie dłużej.

Pini…

Obracał w głowie to imię. Takie spotkanie. Nie miał jeszcze pewności, ale coś było w niej… I w nim…

Nie do końca potrafił zrozumieć i wyjaśnić samemu sobie, dlaczego się do nich przyczepił. Powinien jej chyba unikać.

Powinien?

Gdy zobaczył, jak ten chłopak wychodzi z lasu z jakąś marną imitacją broni i bez innych zabezpieczeń, zupełnie sam, jakby wszedł tam prosto z ulicy, trochę bezmyślnie, a jednak odważnie, zaimponował mu. Choć był głupi. A ona piękna. Być może Charles miał dość samotności. Nie miało znaczenia, w którą stronę pojedzie, więc równie dobrze mógł właśnie w tę. Szaleniec uwięziony w Charlesie podjął już decyzję.

Piętnem skazanej na tę planetę ludzkości stało się to, że w pewnym momencie przestali czuć się tu mile widziani. Elizjum Ziemia. Trudno było dostrzec, że nim jest, dopóki nie przestała, a równolegle z tym jej mieszkańcy przestali czuć się dobrze, bezpiecznie. Gdzieś po drodze niepostrzeżenie minęli granicę, po której już nie mieli gdzie się podziać. Jakby cały świat ewoluował, a jedynie ludzkość nie. Jakby się zatrzymała na pewnym etapie rozwoju, przystosowania i przestała być kompatybilna z miejscem.

Mężczyzna podążał drogami wiodącymi przez bezbrzeżne połacie pól, totalną pustkę. Minął kilka watah obozowiczów, niektórzy trzymali się grup, zakładając większe szanse na lepszy byt.

Bullshit.

Po dwunastu godzinach podróży zatrzymał się w Chamberlain w Dakocie Południowej, odwiedzając pewną spelunkę, do której żywił wyjątkowy sentyment. Jazz w zadymionym barze, rockowa liryka, od czasu do czasu stary, ponadczasowy hit. Tak było dawniej. Zazwyczaj siadał w najdalszym kącie, lekko za orkiestrą, by móc obserwować perkusistę. Kolorowe światła w odcieniach różu i fioletu, przechodząc przez zadymioną scenę, wprawiały go w odpowiedni, melancholijno-pobudzający nastrój. Stan, kiedy życie wydaje się podniecająco piękne, chwile ulotne i warte wewnętrznej celebracji, a trudy możliwe do pokonania. Wokalistka miała mocny głos. Tłum falował, ona dawała z siebie wszystko, a potem jeszcze więcej. Cały zespół wydawał się zgrany, ale ta kobieta i perkusista robili największą robotę.

Nie była urodziwa — przy kości, w źle dobranych ciuchach i z szarą twarzą. Miała jednak piękny głos i, co urzekło go najbardziej, przy niektórych dźwiękach odlatywała, odchylając głowę do tyłu, zdawała się zatracać w rytm śpiewanych słów. Perkusista był prostym chłopem, z którym udało mu się zamienić kiedyś kilka zdań. Sympatyczny i szczery. Siła pasji, gdy grał, powalała. Prości, brzydcy ludzie, na których tak bardzo lubił patrzeć i których lubił słuchać, czując, jak wielkie serce wkładają w muzykę, a efekt powoduje, że w świetle rozprzestrzeniających się dźwięków tak bardzo seksowny wydawał się świat.

I taki właśnie był wówczas świat.

Barmanka mieszała drinki szybciej, niż siedzący przy barze tubylcy nadążali liczyć należne za nie drobne. Oparty o ścianę ochroniarz od zawsze wyglądał, jakby dorabianie tutaj było spokojniejsze i bardziej relaksujące niż domowy zestaw: fotel, żona, telewizor. Nie miał pełnych rąk roboty. Czas płynął w rytm głosu kobiety, której piękno wyłapywały zmysły inne niż wzrok. W dawnych czasach Charles bywał tam, by wprawić się właśnie w taki, na wpół metafizyczny stan. Neony, dym i przyjemnie drażniący ucho dźwięk. Cały czas skupiona twarz perkusisty. Kolejny potrząsany nad głowami drink. Frontmenka przymykająca powieki pod wpływem emocji kolejnej zwrotki. Gdzieś za tymi ścianami toczące się wtedy jeszcze zwykłe życie. Są miejsca i przelotne momenty, gdy szum myśli bywa zaskakująco przyjemny.

Tani motel, wewnątrz unosząca się słodkawa woń. Kobieta była gruba i spocona. Gdy jadła, masło zbierało się w kącikach ust. Postanowił więc wypić znacznie więcej. A może to tylko taki majak? Może drżący podbródek, gdy połykała to jedynie pijacka wizja, bo zasnął, słuchając głębi głosu dziewczyny, która kocha wydawać kolejne dźwięki, odchylać głowę, wśród dymu i liliowych świateł, raz po raz zatracając się w nich.

Nie, to nie wizja. Masło faktycznie topiło się w kącikach brudnych ust. Zwymiotował po raz pierwszy w kiblu, gdzie dająca jedynie substytut światła żarówka wisiała w samej oprawce.

Ona tam jadła, za drzwiami, przeżuwała, gryzła, połykała. Okruchy sypały się w dół, wpadały w dekolt, zmarszczony jak zdziwione brwi. Ta fałda skóry pomiędzy łokciem a ramieniem dygotała równolegle do gestykulacji. Głos też był inny. Jakby ta kobieta pożarła tamtą, która na scenie odgrywała najważniejszą i najbardziej udaną pośród swoich ról. Postanowił, że przestanie spoglądać na jej twarz, dopóki nie dokończy jeść, dopóki masło do końca nie wytopi się z ust, a okruszki znikną, zanurzając głębiej między zlepione ze sobą piersi. Zlepione jakby ktoś zamaszyście klapnął jedna w drugą, powodując, że skleiły się na dłuższą chwilę, podczas której z trudem upchano je w bluzkę z materiału na tyle sztucznego, by podkreślał pot. Przez chwilę językiem poczyściła tylne zęby.

Czar prysł.

Nie zerżnął jej, nie uciekł, nie zginął nikt. To było tego dnia, dokładnie tamtego dnia. Zapamiętał każdy szczegół. Dawno, dawno temu… najczęściej tak zaczynają się nieprawdziwe opowieści. Z knajpy został pustostan, ruszył więc dalej. Sprawdził ekwipunek, na siedzeniu pasażera wypakowany po brzegi plecak, obok myśliwski nóż. Dwie turystyczne lodówki pełne mięsa w bagażniku. Sto mil do Saskatoon.

V. Skrzywdzeni

/Saskatoon, prowincja Saskatchewan, Kanada/

Gdy budzik wybrzmiał swoją codzienną melodię, nie spała już dawno. Siedziała kompletnie ubrana na skraju łóżka, przyglądając się armii kasztanowych ludzików ułożonych w trzech rzędach na dębowej podłodze. W spoconej dłoni miętoliła krawędź koszuli nocnej.

Kiedyś to był piękny dom. Kiedyś my byliśmy piękni. Może nadal jesteśmy? Ty nadal żyjesz, a ja jestem szczęśliwa. Tam. Muszę się tam dostać z powrotem. Do tamtej mnie, tamtego ciebie. Jackie wyjechał. Jackie już się nie liczy.

Wstała i przez kilka minut krzątała się po pokoju, korytarzu, kuchni. Jeśli wyrzuciło się rośliny, akwarium, nie otwierało okien na noc i skrywało w czasie deszczu, to w domu wszystko było normalnie. W domu nie czuło się tych zmian. Dopiero głód przypominał o pewnych kwestiach. Była jeszcze druga strona medalu — duży dom z samotną kobietą w środku to łatwy i kuszący łup. Dlatego miała strzelbę pod łóżkiem. Dlatego miała kij baseballowy w stojaku na parasolki przy wejściu. Dlatego miała dwie szuflady noży w kuchni i jeden zawsze przy pasie. Świat próbował ją oszukać, zmylić, przytemperować czujność.

Sophia Johnson nie pozwoli się zaskoczyć.

Sophia Johnson wie, co się stało i wie, gdzie jest.

Sophia Johnson wróci.

Z szafki pod zlewem wyciągnęła reklamówkę z logiem Walmart, w której zwykła trzymać cebulę, odkąd jednak ostatnie zgniły, zdobycie nowych okazało się nie takie proste. Po co jej cebula? Surowej nie zje, a komu miałaby gotować bardziej złożone posiłki? Od miesięcy nie robiła też zakupów w Walmart. Tęskniła za tym, tęskniła za normalnością, za zwyczajnym dniem. A najbardziej tęskniła za Johnem. Wróciła do pokoju i w trzech sprawnych ruchach zgarnęła kasztanowe ludziki do torby. Wszystkie miały oczy. Wyryła je igłą do cerowania. Wyryła też nosy, kontur ust. Przerzuciła pakunek przez ramię i wyszła na zewnątrz. Wokół preria. Zawsze chcieli mieszkać z dala od wszystkich — od tętniących miast, tłumów ludzi, gwarnych rozmów. Zawsze chcieli żyć po swojemu. Drzwi szopy zaskrzypiały, wyciągnęła z niej łopatę. Od kilku dni przetaczały się ulewy, więc ziemia była dobrze spulchniona.

Pójdzie łatwo.

Reklamówkę rzuciła niedbale, wyturlało się z niej kilka ludzików, jednemu odpadła głowa. W ciągu kwadransa Sophia wykopała staranną grządkę, a potem w równych odstępach wkładała kolejne kasztanowe postaci, jeden obok drugiego, jeden obok drugiego, jeden obok drugiego.

Jeden obok drugiego.

Gdy skończyła, zabrała z szopy konewkę, podlała sadzonki, uklękła obok i rozpłakała się na dobre. Płakała długo i rzewnie, a łzy nie przynosiły ulgi, zadawały ból niczym współczesny deszcz. Uspokoiła się w końcu, wróciła do domu, spod łóżka wyciągnęła strzelbę i dobiła ostatniego, zdychającego kota. A potem usiadła przed toaletką. W samotnym tańcu własnego spojrzenia skanowała kolejne bruzdy zarysowane grą świateł i cieni na płaskiej powierzchni lustra, gubiąc myśl raz po raz.

Uważaj, bo zobaczysz tam diabła. Uśmiechnie się do ciebie. Powie ci: „Cześć”.

Wypatrywała poszlak przemijania. W bezruchu najłatwiej przepuścić czas. Przesiać go przez palce. Objąć nimi pustkę. Zacisnąć w pięść. A potem wypełnić równie niematerialną energią. Naprodukować jej sporo. Naprodukować fest. Zupełnie niepotrzebnie… Miała wrażenie, że blaknie. Ulatnia się niczym dym dawno zgaszonego papierosa. Bladła cała konstrukcja wokół, hodowlana klatka ze świata, na którym przyszło żyć. Tak inna niż wcześniejszy świat. Usiłowała odtworzyć w myślach, jak było „tam”. Zbyt daleko w czasie, by poczuć w pełni ten stan. Zbyt blisko, by zapomnieć, jak to jest.

/Gdzieś w Oklahomie, USA/

Ruszyli piechotą. Jackie chciał zahaczyć o obrzeża Tulsy i stamtąd gwizdnąć wóz. Pini milczała przez większość drogi, a potem wróciła ni stąd, ni zowąd do tematu, który zwykła wałkować nieustannie.

— To musiał być mój ojciec. To on mi to zrobił.

— Nie wiesz tego — burknął i splunął.

— Chcę się dowiedzieć.

Doskonale zdawał sobie sprawę, co właśnie obracała w zakamarkach umysłu, natrętne myśli prześladowały ją przez całe życie. Nieustannie powracały, atakując na przemian faktami i przypuszczeniami. Faktem było to, że mnóstwo ludzi takich jak ona — albinosów — nie mogło czuć się bezpiecznie nawet we własnych rodzinach. Rzadkość tego zjawiska w okrutny i bestialski sposób generowała dochód. Odcięte kończyny ludzi obdarzonych bielactwem przynosiły krocie. Wystarczyło je upchnąć na czarnym rynku, według wierzeń zapewniały bowiem szczęście.

— „Ludzie ludziom zgotowali ten los[1]” — zacytowała coś, co krążyło gdzieś w odmętach jej pamięci — i robią to nadal, na wielu płaszczyznach.