Radio Wolne Albemuth - Philip K. Dick - ebook + audiobook + książka

Radio Wolne Albemuth ebook i audiobook

Philip K. Dick

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zastraszająco precyzyjnie przewidziane przez Dicka mechanizmy działania władzy i społeczeństw, w Polsce i na świecie.

Pod rządami owładniętego paranoją prezydenta Ferrisa Fremonta USA stają się państwem policyjnym. Pisarz powieści science fiction Philip K. Dick stara się być wierny sobie, a tymczasem jego przyjaciel odbiera tajemnicze transmisje od pozaziemskiego wyższego bytu, który przekazuje mu nietuzinkowe instrukcje, jak pokonać Ferrisa Fremonta…

[…] choć książka powstawała ponad pół wieku temu, to umiejętność przewidywania biegu pewnych wydarzeń jest u Dicka zastraszająco precyzyjna. […] Pisarz nie poprzestaje jednak na opisie stanu rzeczy. Robi następny krok – próbuje zdiagnozować przyczyny. I tu z coraz większym niepokojem widzimy jak na dłoni mechanizmy działające teraz w Polsce i w świecie XXI wieku. - ze wstępu Wojciecha Manna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 49 min

Lektor: Paweł Paprocki

Oceny
3,7 (7 ocen)
3
1
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AugustAlbert

Dobrze spędzony czas

Philip jak Philip, to nie sci-fi dla debili, ale eksplorując ten sam pomysł w valis, zaszedł dużo dalej :D
00
kpast

Nie polecam

.
01

Popularność



Kolekcje



 

 

 

Przełożył Tomasz Bieroń

 

 

 

Dom Wydawniczy REBIS

Ani science, ani fiction

 

 

Przez długie lata książki z gatunku science fiction znajdowały swoje miejsce w obszarze zwanym czasem „literackim gettem”. Historie o cudach techniki podobne do tego, o czym pisał niegdyś Juliusz Verne, opowieści o robotach, rakietach, podróżach międzyplanetarnych i BEM-ach (BEM – Bug Eyed Monster, czyli potwór o wyłupiastych oczach) z kosmosu, wszystko to nie miało wielkiej artystycznej finezji i klasy literackiej.

Były to szczególnego rodzaju bajki, w najlepszym przypadku opowieści przygodowe, tyle że umiejscowione w innym czasie niż teraźniejszość. Czytali je z wypiekami na twarzy zarówno nastolatkowie, jak i dorośli szukający ekscytującej, ale prostej rozrywki, mniej więcej na poziomie tak popularnych na Zachodzie komiksów. Do Polski tego typu literatura trafiała sporadycznie. Pewnym plusem było to, że wobec wszelakich ograniczeń ideologicznych i technicznych (dostępność papieru) redaktorzy starali się dostarczać polskim czytelnikom coś w rodzaju crème de la crème, czyli wybór rzeczy najlepszych.

Jednak zgodnie z zasadą, że jedyną pewną rzeczą we wszechświecie jest zmiana, zmiany stopniowo zauważano też w jakości opowiadań i powieści science fiction. Krytycy zaczęli z wolna dostrzegać wartość prac nowych pisarzy. Z lekceważonej dotychczas sfery literatury popularnej zaczęły przenikać do świadomości poważnych czytelników nazwiska coraz ciekawszych autorów, głównie anglojęzycznych, w większości amerykańskich.

Wśród nich bardzo ważną pozycję szybko zajął pisarz niezwykły Philip K. Dick. Tu wypada złożyć hołd wspaniałemu Stanisławowi Lemowi, który nie tylko sam był nieszablonowym klasykiem gatunku, ale też propagował najlepsze, wybrane tytuły. I to właśnie w niestety zbyt krótkiej serii książek pod hasłem „Stanisław Lem poleca” ukazała się fascynująca powieść Philipa K. Dicka Ubik.

Analizując ważniejsze powieści Dicka, jak choćby Czy androidy śnią o elektrycznych owcach (później znaną jako Blade Runner), Człowiek z Wysokiego Zamku czy wreszcie Płyńcie łzy moje, rzekł policjant, nie unikniemy narzucającego się natychmiast terminu „dystopia”, czyli zapowiedzi bardzo niesielankowej, czarnej wizji przyszłości.

Autor w wielu swoich książkach stosuje podobny zabieg polegający na umieszczaniu akcji w realiach ziemskich. Oczywiście nieco je modyfikuje, ale nie ucieka się do efektownych spotkań z wrogimi bądź przyjaznymi kosmitami, nie wymyśla fantastycznych wynalazków szalonych naukowców, tylko cały czas znajduje się najwyżej pół kroku od świata realnego. Pół kroku w przypadku Człowieka z Wysokiego Zamku to wielkie niedopowiedzenie, ponieważ mamy tam do czynienia z rzeczywistością alternatywną opisującą sytuację po drugiej wojnie światowej wygranej przez Niemcy i Japonię. Ale to nadal nasza stara Ziemia, tylko z innym kierownictwem.

Podobny zabieg zbytniego nieodstępowania od ziemskiej rzeczywistości znajdujemy w Radiu Wolne Albemuth. Nie dajmy się jednak zwieść tytułowi. To nie jest historia prawdziwej czy fikcyjnej stacji radiowej. W gruncie rzeczy radia jako takiego jest w tej książce niewiele. Mimo to pełni ono ważną rolę. Tyle że, jak to często u tego autora bywa, tytuł jest niezbyt ściśle związany z treścią.

Dick buduje tę opowieść na kilku płaszczyznach. Mamy tu intrygujący wątek mistyczny ze specyficzną interpretacją siły wyższej, czyli boga. Nie jest to jednak bóg stwórca czy bóg sędzia, raczej bóg opiekun i przyjaciel. To istota, a może zbiorowość pozaziemska, starająca się dopomóc ludzkości w pokonaniu jej własnych wewnętrznych wrogów.

Pisarz, nawet sugerując jakąś formę kontaktu z „obcymi”, szkicuje to niezwykle delikatnie, bez dosłowności i komiksowego efekciarstwa. Ta zewnętrzna siła nie jest jednak ani wszechmocna, ani nieśmiertelna. Może zostać pokonana przez złe moce drzemiące w nas samych, co nadaje narracji niezbyt optymistyczny rys. Tym bardziej że ziemskie społeczeństwo, które prezentuje autor, w zasadzie niczym się nie różni od naszego współczesnego. Obraz świata ma wszelkie cechy naszej cywilizacji. Chwilami trudno się zorientować, kiedy w powieści przekroczona zostaje granica między prawdą a fikcją.

Akcja toczy się w Kalifornii w drugiej połowie XX wieku. Wspominane są realne postaci, jak choćby John F. Kennedy, ale prezydentem Stanów jest stworzony przez Dicka polityk, Ferris F. Fremont (inicjały prezydenta nie są przypadkowe, f to szósta litera alfabetu, a trzy szóstki – wiadomo).

Rządy Fremonta cechują paranoja i obsesyjne tropienie wrogów wewnętrznych i zewnętrznych. W takiej rzeczywistości funkcjonują bohaterowie powieści, których losy stanowią drugą, obok tej mistycznej, warstwę, czyli wątek sensacyjny w stylu political fiction.

W trakcie lektury prędko dochodzimy do wniosku, że choć książka powstawała ponad pół wieku temu, to umiejętność przewidywania biegu pewnych wydarzeń jest u Dicka zastraszająco precyzyjna. Opis życia w państwie totalitarnym nie wziął się u pisarza znikąd. Doświadczenia społeczeństwa poddawanego inwigilacji i kontroli nadgorliwych polityków oraz komisji tropiących wszelkie oznaki sympatii lewicowych czy komunistycznych były ponurą rzeczywistością Amerykanów lat powojennych.

Pisarz nie poprzestaje jednak na opisie stanu rzeczy. Robi następny krok – próbuje zdiagnozować przyczyny. I tu z coraz większym niepokojem widzimy jak na dłoni mechanizmy działające teraz w Polsce i w świecie XXI wieku.

Zacznijmy od charakterystyki prezydenta Fremonta. To pierwowzór wielu dzisiejszych populistycznych przywódców. Miernota podszyta tchórzem, próbująca za wszelką cenę stworzyć wokół siebie barierę złożoną z podobnych miernot, jedynie w bezwzględnym posłuszeństwie widzących dla siebie szansę na wygodne i dostatnie życie.

Chory na władzę, świadomy swoich braków człowiek, nie odnajdując ewidentnych dowodów spisku przeciwko sobie, zaczyna poszukiwać wymyślonych na potrzeby propagandy różnorakich wrogów zrzeszonych w tajnych organizacjach. Absolutnym paradoksem przydającym grozy opisywanemu światu jest tajemnica Fremonta. Jak się dowiadujemy, jego obsesja tropienia komunistów i wrogów przykrywa tragiczną prawdę. Uwaga, w kolejnym zdaniu mały spoiler! Sam Fremont jako młody człowiek został zwerbowany przez infiltrowane przez Moskwę środowisko.

W pewnym momencie czytelnik zaczyna się gubić w rozszyfrowywaniu przyczyn i skutków. Zdrajca własnego kraju zostaje jego przywódcą i śledzi, podsłuchuje, aresztuje i wreszcie morduje tych, którzy w jego chorym umyśle jawią się zbyt inteligentni i niezależni.

Metody, którymi posługują się służby Ferrisa Fremonta, wydają się upiorne i diaboliczne, toteż naiwny czytelnik może z ulgą skonstatować: „Jakie to szczęście, że mam do czynienia z fikcją, u nas to raczej niemożliwe”. Tymczasem metody te nie tylko są możliwe, ale naprawdę wdrażane współcześnie w wielu krajach.

Dla sprawnych służb nie stanowi żadnej trudności podsłuchiwanie, nagrywanie, a wreszcie manipulacja pozyskanym materiałem. Pisarz doskonale przewidział współczesne techniki inwigilacji oraz fabrykowania dowodów. Następnym krokiem zaś jest to, co dziś powszechnie nazywamy hakami. Mając odpowiednią dokumentację świadczącą o nieprawomyślności jednostki, można ją zmusić do wszelkich podłości i zagrozić nie tylko jej osobistej wolności, ale też życiu i zdrowiu najbliższych.

Tylko najtwardsi i zdeterminowani mogą podjąć próbę stawienia oporu. Muszą się jednak liczyć ze zmasowanym atakiem wszelkich mediów, które nie cofną się przed niczym, by przedstawić publiczności jak najczarniejszy obraz wybranej ofiary.

Choć u Dicka głównym wrogiem totalitarnej Ameryki jest Rosja, to uważny czytelnik odkryje inną, bardziej przerażającą prawdę. Konflikt amerykańsko-rosyjski to tylko jeszcze jeden chwyt propagandowy uzgodniony w najbardziej tajnych gabinetach, a w istocie te rzekomo wrogie mocarstwa doskonale się dogadują i współpracują w celu zniewolenia obywateli.

Sytuacja Amerykanów pod rządami prezydenta Fremonta wydaje się beznadziejna. Przy tak dogłębnej infiltracji przez agentów rządowych jakakolwiek próba sprzeciwu ma minimalne szanse. Do tego dochodzi wszechobecny brak wzajemnego zaufania. Przecież każda osoba z najbliższego otoczenia może być zmuszona szantażem do współpracy z władzami.

Pomimo tak poważnych zagrożeń i trudności powstaje wielce przebiegły i skomplikowany plan podjęcia walki z władzą skorumpowanych miernot. Niemałą, choć pośrednią rolę odgrywa tu pewna firma płytowa i tytułowe radio. Zdradzanie szczegółów tej akcji byłoby jednak nie fair wobec czytelników, więc wyjaśnień należy samodzielnie szukać w książce.

Warto natomiast zastanowić się nad kwestią wykorzystywania mediów nie tylko jako przekaźnika treści informacyjnych i rozrywkowych. W czasach, gdy Philip K. Dick pisał Radio Wolne Albemuth, nie było jeszcze Internetu, toteż docenianą przez autora siłę przekazu ówczesnych mediów w kontekście dzisiejszych realiów należy odpowiednio zwielokrotnić.

W powszechnym rozumieniu dzisiejszego konsumenta media służą nie tylko jako źródła rozrywki i informacji, ale także jako nośniki reklamy. Często myślimy sobie: „Mnie reklamy nie nabiorą, mam swój rozum”. Owszem, drogi konsumencie, rozum bardzo się przydaje, ale nie zapominajmy o podświadomości. Możemy sobie bez końca racjonalnie tłumaczyć, że zachwalany produkt jest chwalony ponad miarę, upudrowany, zaczarowany pięknymi hasłami wspomaganymi muzyką, głosem i nie wiadomo czym jeszcze, ale nasza linia obrony jest w rzeczywistości cieniutka. Co z tego, że „demaskujemy” tak pięknie wystylizowane opakowanie?

Sprawcom tego ataku na nasze zmysły mniej zależy na tym, by nam się podobało, a dużo bardziej na tym, aby nam się zapamiętało. Aby wbiło się w naszą podświadomość i w momencie podejmowania decyzji podpowiedziało cichutko, że to nam coś przypomina, jest fajniejsze od tego drugiego, które mniej się kojarzy. Pracują nad tym najtęższe głowy w różnych instytucjach, bo umiejętność sprawnego manipulowania naszą percepcją to klucz do rządzenia ludźmi. Klucz o wiele bardziej niebezpieczny, gdy jest wykorzystywany dalej i szerzej niż tylko w reklamie. Z mojego doświadczenia radiowego bezdyskusyjnie wynika, że marna piosenka nadawana z odpowiednią częstotliwością ma wielkie szanse stać się przebojem, i nie chodzi tu wyłącznie o satysfakcję artysty czy twórcy utworu, ale o rozkręcenie biznesu i wprowadzenie go na kolejny etap. Przebój to przecież nie tylko sprzedaż plików muzycznych czy płyt, ale zapewnienie sobie oglądalności transmitowanych koncertów i kompletu widzów na tychże. A nie wspominam tu o peryferyjnych korzyściach typu gadżety, plakaty, koszulki, laleczki i wszystko, co generuje dodatkowy zysk. Można by tu powiedzieć „trudno”, to tylko marketing i kiepska piosenka nie zrobi światu krzywdy.

Warto jednak pamiętać, że te same i jeszcze bardziej wyrafinowane metody manipulacji stosowane są w propagandzie politycznej. Nie musimy daleko sięgać, by zorientować się, jak przykrawana pod potrzeby danego ugrupowania jest informacja radiowa czy telewizyjna. Jeśli w kraju istnieje choćby ślad wolnych mediów, to zestawienie treści prezentowanych przez różne opcje wygląda jak relacjonowanie wydarzeń w dwóch różnych państwach, jeśli nie światach.

Nawet jeżeli, udając obiektywność, dana stacja pokazuje na przykład spotkanie polityka X z ludnością miejscowości Y, to wnikliwy obserwator, porównując relacje prezentowane przez jedną i drugą stronę, zorientuje się, że w jednym z reportaży bohater spotkania jest pokazany w niekorzystnym świetle, wyeksponowano każdy niekorzystny szczegół, a w materiale drugiej strony pan X jest dużo przystojniejszy i wyraźniej mówi. Z kolei uczestnicy spotkania (oczywiście ci sami) w jednej relacji są spędzoną trochę na siłę garstką, a w drugiej entuzjastycznym tłumem. To tylko mały przykład, choć wciąż jeszcze dający szansę zapoznania się z różnymi punktami widzenia. Może jednak być gorzej.

Nietrudno wyobrazić sobie, jak głębokie szkody w umysłach ludzi powoduje zmonopolizowanie mediów. Bębniące ze wszystkich stron w tym samym rytmie te same przekazy odbierają nam stopniowo zdolność niezależnego myślenia, a przynajmniej ogromnie ją ograniczają. Jakby tego było mało, z uwagi na specyfikę Internetu po świecie rozlała się plaga fake newsów. Te często absurdalne i cynicznie wymyślane przez wyspecjalizowane ośrodki kłamstwa padają na podatny grunt w zadziwiająco dużym odsetku społeczeństwa. Przekazywane dalej „łańcuszkiem bzdur” na kolejnych odbiorcach mogą robić wrażenie „chyba prawdziwych”, skoro natrafiamy na nie w tak wielu źródłach. Nie dziwmy się więc wysokiemu odsetkowi obywateli świata, którzy nie mają wątpliwości, że Ziemia jest w istocie płaskim dyskiem. Śmieszne? Oj, nie bardzo. Raczej straszne. Pseudoteorie, fabrykowane zręcznie dokumenty pisane bądź filmowe, sugestywni mówcy, to wszystko może doprowadzić do totalnego ubezwłasnowolnienia ludzi, którzy w tym zamęcie informacyjnym dawno już utracili wiarygodny kompas. Gotowi są uwierzyć, że stanowią rasę zbałamuconą przez wrogich Ziemianom kosmitów albo reptilian.

Początki takiego metodycznego zniewalania umysłów ludzi sięgają o wiele dalej w przeszłość niż wizja Philipa K. Dicka. Czyż nie były taką właśnie manipulacją sytuacje, w których garstka mądrzejszych Egipcjan straszyła maluczkich zaćmieniami Słońca? Ten mechanizm funkcjonuje od zarania naszych dziejów i wydaje się, że jedynym remedium pozwalającym obronić się przed zakusami źle nam życzących jest wiedza.

Nieprzypadkowo różnego kalibru dyktatorzy marzący o władzy absolutnej i najlepiej dożywotniej zabierają się przede wszystkim do wyniszczania i marginalizowania inteligencji. Tam, gdzie się da, dodatkowo podejmują próby skorumpowania tych sprawniej myślących (przypominam – haki), aby w razie potrzeby konstruowali modele przyoblekające ich w owczą skórę.

Brutalne postępowanie aparatu władzy opisanego w Radiu Wolnym Albemuth to pewnego rodzaju ekstremum. Zrozumiałe, że Dick chciał poprzez taką wyrazistość zasygnalizować ogromne niebezpieczeństwo, jakie stanowi władza niepoddana żadnej kontroli. Na gruncie rodzimym po odzyskaniu niepodległości wszyscy poczuliśmy w płucach ten swobodny oddech, o którym marzyliśmy od dziesięcioleci. Tak się jednak dzieje, że pewne rzeczy nie są zagwarantowane i dane na zawsze.

Opisywana przeze mnie powyżej propagandowa działalność takich ośrodków, jak telewizja czy radio, to nie tylko teoria, ale i praktyka. Całkowite zmonopolizowanie tzw. telewizji publicznej przez jedną opcję polityczną, a także podobne próby pełnego kontrolowania Polskiego Radia, zostały nieomylnie wychwycone przez widzów i słuchaczy. Jedni zaczęli szukać alternatywnych źródeł informacji, inni pogodzili się z lukrowanym państwowym przekazem i żyją w szczęśliwej, sztucznej bańce, niczym się nieróżniącej od entuzjastycznej apoteozy komunistycznych rządów sprzed lat.

Przez pewien czas wydawało się, że władza zaspokoi swój apetyt podporządkowaniem sobie telewizji, a radio jako bardziej intymne choćby częściowo zostanie pozostawione w spokoju. Znalazły się jednak osoby wciąż nienasycone, którym nie podobała się względna swoboda Programu Trzeciego. Krok po kroku, w miękkich kapciuszkach i aksamitnych rękawiczkach, wkroczyła na początku dyskretna ingerencja w kolejność podawanych informacji, odsetek i poglądy zapraszanych gości, delikatna korekta niektórych treści. Zachęcana efektami centrala stopniowo rezygnowała z kapci i rękawiczek i postanowiła zacząć walić na odlew. Fałszywe oskarżenia, tajemnicze odsunięcia od mikrofonu, roszady bez racjonalnych powodów i… bum. Niespodziewanie, mimo szacunku dla Trójkowej legendy i dumy, że się jest jej reprezentantem, najistotniejsza grupa radiowców z Myśliwieckiej powiedziała „wystarczy” i odeszła. Tak zwana słuchalność spadła na dno. Można więc odtrąbić sukces. Wróg został upokorzony i pokonany. Jak będzie trzeba, rozejrzymy się za nowym. Tylko skąd go wziąć po takich gruntownych porządkach?

Tu przypomina się niegdyś groteskowa, a dziś mająca niezwykle groźny wydźwięk anegdota o Franciszku Fiszerze:

 

Fiszer: Nie będzie porządku w Polsce, jeśli się nie rozstrzela 750 tysięcy szubrawców.

Na to ktoś zauważa sceptycznie: Myślisz, że jest aż 750 tysięcy szubrawców?

Fiszer: Nieważne. W razie czego dobierzemy z uczciwych.

 

Oby się nie sprawdziło…

Wojciech Mann

Warszawa, maj 2022

Prolog

 

 

W kwietniu 1932 roku mały chłopiec, jego matka i ojciec czekali na prom do San Francisco na nabrzeżu w Oakland w Kalifornii. Malec, prawie czteroletni, zauważył ślepego żebraka, zwalistego, siwowłosego starca z brodą, który stał z blaszanym kubkiem. Chłopiec poprosił ojca o pięciocentówkę, którą następnie wrzucił do kubka. Żebrak podziękował zaskakująco energicznym głosem i dał mu w zamian kartkę, którą chłopiec zaniósł ojcu, aby mu przeczytał.

– Tu jest mowa o Bogu – powiedział ojciec. Chłopiec nie wiedział, że żebrak nie był prawdziwym żebrakiem, lecz istotą nadprzyrodzoną, która odwiedziła Ziemię, aby sprawdzić, jak ludzie się sprawują. W 1974 roku chłopiec był już dojrzałym mężczyzną i znalazł się w strasznych tarapatach. Groziła mu utrata dobrego imienia, więzienie, a może i śmierć. Nie potrafił się z tego wywikłać. W tym czasie istota nadprzyrodzona wróciła na Ziemię, użyczyła mu części swego ducha i uwolniła od kłopotów. Mężczyzna do końca życia nie zrozumiał, dlaczego tajemniczy gość przybył mu na ratunek. Już dawno zapomniał o zwalistym, ślepym żebraku z brodą i podarowanych mu pięciu centach.

O tym właśnie zamierzam teraz opowiedzieć.

 

 

Część pierwsza

 

Phil

1

 

 

Mój przyjaciel Nicholas Brady, który był przekonany, że przyczynił się do ocalenia świata od zagłady, urodził się w 1928 roku w Chicago, lecz wkrótce potem jego rodzina wyjechała do Kalifornii. Większość życia spędził nad zatoką San Francisco, głównie w Berkeley. Pamiętał metalowe słupki do przywiązywania koni, w kształcie końskich głów, przed starymi domami w górzystej części miasta, pamiętał kolejki elektryczne firmy Red Trains, które dowoziły pasażerów na promy, a przede wszystkim pamiętał mgłę. Później, w latach czterdziestych, mgła przestała okrywać nocą Berkeley.

W epoce Red Trains i tramwajów Berkeley było miastem spokojnym i słabo zaludnionym, nie licząc uniwersytetu, z jego słynnymi bractwami studenckimi i znakomitą drużyną futbolową. Jako dziecko Nicholas Brady oglądał z ojcem kilka meczów, ale nic z tego nie rozumiał. Nie potrafił nawet zapamiętać tekstu hymnu drużyny. Lubił jednak kampus uniwersytecki, lubił tam drzewa, zaciszne gaje i Strawberry Creek; najbardziej ze wszystkiego lubił rurę kanalizacyjną, którą płynął strumyk. Rura kanalizacyjna była najlepszą rzeczą na kampusie. Latem, przy niskim poziomie wody, chodził w górę i w dół po jej dnie. Pewnego razu ktoś go zawołał i spytał, czy jest studentem. Miał wtedy jedenaście lat.

Zadałem mu kiedyś pytanie, dlaczego postanowił spędzić życie w Berkeley, które w latach czterdziestych zrobiło się przeludnione, hałaśliwe i rojne od gniewnych studentów, którzy bili się ze sobą w sklepie Co-op, jakby sterty konserw były barykadami.

– Cholera, Phil, w Berkeley jestem u siebie – odparł Nicholas Brady.

Wierzyli w to wszyscy ludzie, którzy zarzucili kotwicę w tym mieście, nawet jeżeli mieszkali tam dopiero od tygodnia. Twierdzili, że żadne inne miejsce dla nich nie istnieje. Taka atmosfera panowała zwłaszcza w czasach, kiedy otworzono kawiarnie przy Telegraph Avenue i powstał ruch obrony wolności słowa. Któregoś dnia Nicholas czekał w kolejce w Co-op przy Grove i zobaczył, że kilka osób przed nim stoi Mario Savio. Savio uśmiechał się i machał do wielbicieli. Nicholas był na kampusie w dniu, kiedy w kafeterii rozpostarto transparent z napisem QÓRVA i gliniarze zgarnęli facetów, którzy go trzymali. Oglądał jednak wtedy książki w księgarni i nic nie zauważył.

Chociaż Nicholas cały czas mieszkał w Berkeley, uczęszczał na uniwersytet tylko przez dwa miesiące, co wyróżniało go spośród ludności miasta. Inni wiecznie studiowali. Berkeley zamieszkiwała liczna grupa zawodowych studentów, którzy nigdy nie robili dyplomów i nie mieli innego celu w życiu. Uniwersytecką Nemezis Nicholasa było ROTC*, wówczas jeszcze istniejące. Jako dziecko Nicholas chodził do „postępowego” przedszkola, za którą to fasadą kryły się sympatie prokomunistyczne. Posłała go tam matka, która w latach trzydziestych miała w Berkeley wielu przyjaciół należących do Partii Komunistycznej. Później został kwakrem, siedział z matką na Spotkaniach Przyjaciół, tak jak mają w zwyczaju kwakrzy czekający, aż Duch Święty natchnie ich do mówienia. Nicholas zapomniał o tym wszystkim aż do chwili, kiedy zapisał się na studia i zafasował mundur oficera oraz karabin M1. Odezwała się jego podświadomość obciążona dawnymi wspomnieniami. Uszkodził karabin i nie zdołał przyswoić sobie zasad posługiwania się bronią; przychodził na musztrę bez munduru; dostawał oceny niedostateczne; poinformowano go, że ocena niedostateczna ze szkolenia wojskowego na koniec roku oznacza automatycznie usunięcie z uczelni. Nicholas odpowiedział na to: „Przepis to przepis”.

Jednak zamiast pozwolić się relegować, sam zrezygnował. Miał dziewiętnaście lat i jego kariera akademicka legła w gruzach. Zamierzał zostać paleontologiem. Drugi duży uniwersytet nad zatoką, Stanford, pobierał zbyt wysokie czesne. Jego matka pracowała w lokalnej delegaturze Departamentu Leśnictwa, której siedziba znajdowała się na kampusie; nie miała pieniędzy. Nicholas stanął przed perspektywą pójścia do pracy. Szczerze nienawidził uniwersytetu i rozważał niezwrócenie munduru. Myślał o tym, żeby stawić się na musztrę z miotłą i udawać, że to karabin M1. Nie przyszło mu jednak do głowy, żeby próbować zastrzelić zwierzchników; karabin nie miał iglicy. W tamtych czasach Nicholas nie utracił jeszcze kontaktu z rzeczywistością.

Problem oddania munduru rozwiązał się sam, kiedy władze uniwersyteckie otworzyły szafkę Nicholasa w szatni i wyjęły z niej mundur oraz dwie koszule. Nicholas został oficjalnie wykluczony ze świata militarnego. Sprzeciwy sumienia i inne myśli o odważnych protestach wyparowały mu z głowy i wzorem studentów Cal zaczął się włóczyć ulicami Berkeley, z rękami w tylnych kieszeniach levi’sów, ponurą miną, niepewnością w sercu, pustym portfelem i bez wizji własnej przyszłości. Wciąż mieszkał z matką, której znudził się już ten układ. Nie umiał nic robić, nie miał żadnych planów, czuł tylko nieukierunkowany gniew. Snując się, nucił lewicową pieśń marszową Brygady Międzynarodowej Hiszpańskiej Armii Lojalistycznej, komunistycznej jednostki złożonej głównie z Niemców. Śpiewał:

 

Vor Madrid im Schützengraben,

In der Stunde der Gefahr,

Mit den eisernen Brigaden,

Sein Herz voll Hass geladen,

Stand Hans, der Kommissar.

 

Jego ulubionym fragmentem tekstu było „Sein Herz voll Hass geladen”, czyli „jego serce pełne nienawiści”. Nicholas śpiewał to w kółko, idąc Berkeley Way do Shattuck i wracając Dwight Way do Telegraph. Nikt nie zwracał na niego uwagi, bo w owych czasach takie zachowanie nie było niczym niezwykłym. Często widywało się grupki studentów w dżinsach, którzy śpiewali lewicowe piosenki i spychali ludzi z drogi.

 

 

* Reserve Oficers’ Training Corps – Korpus Szkoleniowy Oficerów Rezerwy (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Tytuł oryginału: Radio Free Albemuth

 

Copyright © 1985, The Estate of Philip K. Dick

All rights reserved

 

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2021

 

Informacja o zabezpieczeniach

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

 

W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)

 

Redaktor serii: Radosław Kot

 

Redaktor tego wydania: Agnieszka Horzowska

 

Copyright © 2022 for the illustrations by Wojciech Siudmak

 

Grafiki: Wojciech Siudmak, www.siudmak.fr

 

Wydanie I e-book

(opracowane na podstawie wydania książkowego:

Radio Wolne Albemuth, wyd. II poprawione, Poznań 2022)

 

ISBN 978-83-8188-932-2

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

 

e-Book: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl