Punkt zwrotny - David Hagberg - ebook

Punkt zwrotny ebook

David Hagberg

3,7

Opis

Do portu wojennego Xiamen w chińskiej prowincji Fujian wpływa potajemnie ponton, na pokładzie którego znajdują się komandosi z tajwańskiej Tajnej Służby. Ich zadaniem jest porwanie więzionego przez komunistów chińskiego dysydenta. Akcja może jednak doprowadzić do wojny nuklearnej...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (17 ocen)
7
2
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




.

David Hagberg

.

.

Punktzwrotny

.

.

.

Przekład: Maciej Kaczyński

..

.

.

ESPADON PUBLISHING

W  A  R  S  Z  A  W  A  2 0 2 0

..

.

.

Tytuł orygnału: Breaking Point

.

© David Hagberg

© 2020 Espadon Publishing Sp. z o.o.

.

Skład i łamanie: Espadon Publishing Sp. z o.o.

.

ISBN 978-83-60786-49-9

.

Wydawnictwo Espadon Publishing Sp. z o.o.

Warszawa

.

Książka powstała jako wspólne wydanie Wydawnictwa AiB

oraz Espadon Publishing Sp. z o.o.

.

Wszelkie prawa zastrzeżone

Xiamen, prowincja Fujian

Chińska Republika Ludowa

Czarny ponton przepływał cicho między łodziami rybackimi, zacumowanymi na noc burta w burtę. Fale, nawet w osłoniętym porcie, dochodziły do metra wysokości. Czterech mężczyzn w pontonie było komandosami tajwańskiej Służby Wywiadowczej; tej nocy szanse na powodzenie akcji były mniej więcej jak jeden do dziesięciu. Szanse na zachowanie niepodległości Tajwanu wyglądały podobnie, pomyślał dowódca oddziału, kapitan Joseph Jiying. Ostry wiatr, dochodzący w porywach do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, bynajmniej nie ułatwiał im zadania. Groźba wywrotki towarzyszyła im od kiedy opuścili dwunastoosobowy miniaturowy okręt podwodny dwadzieścia mil od Cieśniny Tajwańskiej, zaraz za przesmykiem między wyspą Quemoy i zatoką Sehnu. Mogli też zostać wykryci przez kutry patrolowe, krążące dwadzieścia cztery godziny na dobę wokół portu, podwodne sensory dźwięku umieszczone na dnie zatoki, zainstalowane w nadbrzeżnych bateriach dział detektory na podczerwień, lub przez tysiące par zawsze czujnych oczu. Szacunkowo co piąty obywatel ChRL był informatorem władz. Z prostego rachunku wynikało, że co najmniej sto zakotwiczonych w zatoce łodzi rybackich miało na pokładzie szpiegów.

Xiamen był półmilionowym miastem i zarazem bazą floty Morza Wschodniochińskiego, która, dowodzona z położonego siedemset kilometrów na północ Ningbo, dominowała nad Morzem Wschodniochińskim, a w szczególności nad Zatoką Tajwańską. Baza, dowodzona przez admirała Weng Shi Pei, była portem dla trzydziestu siedmiu jednostek, wśród nich strategicznego okrętu podwodnego klasy Xia, trzech podwodnych okrętów patrolowych o napędzie spalinowo-elektrycznym, między innymi poradzieckich klasy Kilo, dwóch fregat, jednego niszczyciela, oraz rozmaitych mniejszych jednostek, wyposażonych w karabiny maszynowe i torpedy. Główna część floty cumowała w wąskiej zatoce na południowo-zachodnim krańcu rozległego miasta; po północno-wschodniej stronie, obok głównego portu, stacjonowała niewielka grupa lotnictwa morskiego.

Niebo zasnuwały chmury, noc była czarna jak smoła, na wodzie unosiły się cuchnące śmieci, kałuże oleju i mazutu, które przylgnęły do ich wioseł z superlekkich włókien węglowych; używali ich od wejścia do portu, ponieważ korzystanie nawet z wytłumionego silnika było tu zbyt ryzykowne. Nikt nie skarżył się jednak na dodatkową pracę. Przynajmniej nie pozwalała im zmarznąć.

Okrążyli wschodni terminal portu handlowego i wpłynęli do jasno oświetlonego portu wojskowego, kierując ponton ponad zagrodą, mającą za zadanie uniemożliwić infiltrację portu przez obce okręty podwodne. Trzymając się głębokich cieni wzdłuż fregat i kutrów torpedowych, wpłynęli do suchego doku A; według raportu wcześniejszej misji rozpoznawczej, miał on być pusty. Jego masywne, stalowe drzwi były otwarte na oścież, a wnętrze wypełniała woda.

Siedzący na dziobie Xu Peng Tei sięgnął metalowej drabiny u wejścia do doku, uwiązał do niej ponton i wdrapał się na górę. Stojąc na drabinie, trzy metry nad poziomem wody, rozejrzał się uważnie i dał znak, że wszystko w porządku, i zniknął za barierką. Miał dwadzieścia siedem lat i był najstarszy w grupie; mimo że nią nie dowodził, wszyscy nazywali go Dziadkiem.

Joseph i dwaj pozostali komandosi zdjęli wodoodporne pokrowce z wyposażonych w tłumiki pistoletów maszynowych Sterling kalibru 9 mm, włożyli w gniazda magazynki i przesunęli bezpieczniki, i cicho wspięli się na górę suchego doku.

Natychmiast kucnęli nisko, niewidoczni w ciemnościach dzięki kamuflażowi i czarnym kominiarkom. Joseph spojrzał na zegarek. Za trzy minuty pierwsza. Akcja przebiegała zgodnie z planem.

Z ciemności wyłonił się nagle Xu. Kucnął obok nich. On także zdjął osłonę ze swojej broni, ożebrowanie chłodzące lufę oddawało teraz ciepło, wydając ciche trzaski. – Czysto.

– Ilu wartowników, Dziadku? – zapytał Joseph.

– Dwóch, tak jak się spodziewaliśmy. Jeden na zewnątrz, jeden w budce wartowniczej. Załatwieni.

Teraz rozpoczynała się główna część operacji. – Dziesięć minut – powiedział Joseph, i skierowali się prosto ku niskiemu, pozbawionemu okien, betonowemu budynkowi, od którego dzieliło ich sto metrów. Jedyna droga, otoczona przez wysokie na cztery metry ogrodzenie z drutu kolczastego pod napięciem, prowadziła przez bramę otwieraną z budki wartowniczej. Patrole krążyły w czternastominutowych odstępach, więc do kolejnego obchodu pozostało dziesięć minut.

Budynek, do którego zmierzali, służył w bazie jako więzienie. W tej chwili trzymano tam tylko jednego więźnia. Władzom ChRL nie zależało na nagłaśnianiu jego sprawy, i był to jedyny powód, dla którego ta nocna akcja miała jakiekolwiek szanse powodzenia.

Nikomu nie zależy na komplikacjach, pomyślał Joseph. Nie ChRL, a już na pewno nie Stanom Zjednoczonym. Cóż, wygląda na to, że dzisiejsza noc przyniesie im właśnie komplikacje. Joseph oczekiwał, że kiedy Stany zostaną w końcu doprowadzone do punktu zwrotnego, nie będą mogły się cofnąć. W przeciwnym wypadku, z Tajwanu nie zostanie nic oprócz dymiących popiołów i radioaktywnych pogorzelisk.

Jednak tej nocy mógł dać głowę, że Stany uratują ich jeszcze raz. Jeśli przez cztery lata w Harvardzie nie nauczył się wiele o Amerykanach, jedno wiedział dobrze: kochają męczenników i uwielbiają swoich bohaterów, ratujących im życie. Superman. To była jedyna prawdziwa rozrywka, na jaką pozwalał sobie w Stanach; w swojej kolekcji miał komiksy o Supermanie, od numeru piątego do dziesiątego, a potem dwunasty, piętnasty, szesnasty i osiemnasty, z lat trzydziestych, a poza tym setkę innych: wszystkie oryginalne i w świetnym stanie. Prawda, sprawiedliwość, amerykański styl życia... W tej chwili raczej tajwański, bo Joseph gotów był prędzej umrzeć, niż poddać się panowaniu komunistycznego kolosa z kontynentu.

Pierwszy ze strażników, z niewielką dziurą po kuli w środku czoła, leżał w ciemności pod ogrodzeniem; ciało drugiego spoczywało w wejściu do budki wartownika.

Lampy świeciły tu bardzo jasno, ale nie słychać było syren alarmujących, nie widzieli też nadbiegających żołnierzy. Czas jednak płynął nieubłaganie.

Zhou Yousheng położył się pod ogrodzeniem i szybko zacisnął cztery boczniki przewodów na przestrzeni półtora metra. Następnie izolowanymi szczypcami przeciął drut między bocznikami i ostrożnie je rozsunął. Mimo że w ogrodzeniu ziała teraz spora dziura, obwód elektryczny nie został przerwany, tak więc wartownie w bazie nie mogły zostać zaalarmowane.

Zhou ostrożnie przeczołgał się przez dziurę, i kiedy Chiang Kunren połączył znowu przewody i zdjął boczniki, rzucił się do budki strażniczej i zwolnił elektryczny zamek bramy.

Wślizgnęli się do środka, usunęli trupy wartowników z widoku i z powrotem zamknęli bramę. Joseph poprowadził dwóch ze swoich ludzi ścieżką wiodącą do wartowni. Zhou pozostał w budce wartowniczej. Wszyscy wyposażeni byli w taktyczne zestawy radiowe ze słuchawkami i mikrofonami. Pojedyncze kliknięcie oznaczało nadchodzące niebezpieczeństwo.

Chiang, ich specjalista od materiałów wybuchowych, umieścił niewielki kawałek wolno palącego się semtexu przy zamku stalowych drzwi. Wyjął z futerału trzydziestosekundowy grafitowy zapalnik, wbił go w plastik, i szybko pokrył ładunek grubą na pięć centymetrów warstwą ognioodpornej pianki, aby wytłumić wybuch.

Zaledwie zdjął ręce z pianki, kiedy semtex eksplodował.

– Pewnego dnia stracisz palce – zauważył Joseph, na co Chiang posłał mu szybki uśmiech.

– Będę musiał wtedy prosić o pomoc za każdym razem, kiedy będę chciał rozpiąć rozporek. Oczywiście, chciałbym, żeby pomagały im kobiety.

Długi, przestronny korytarz prowadził od frontu budynku na jego tyły; po każdej stronie znajdowało się pięć cel. Nic nie zdobiło gołych ścian, nie było nawet numerów nad drzwiami, jedynie z niskiego sufitu zwisało kilka dających przyćmione światło żarówek.

Shi Shizong, w Tajwanie i na Zachodzie znany jako Peter Shizong, trzymany był w ostatniej celi po lewej stronie. Wstał z pryczy, kiedy w małym okienku drzwi pojawiła się twarz Josepha. Był bardzo wątłej budowy i wyglądał młodo, nawet jak na mieszkańca kontynentu; dla władz ChRL był jednym z najbardziej kłopotliwych obywateli. Głosił potrzebę wprowadzenia w Chinach demokracji i, z niejasnych nawet dla niego samego powodów, jego przesłanie odbiło się głębokim echem wśród połowy olbrzymiej populacji Chin. Jego słowami przejęli się rolnicy i lekarze, robotnicy i inżynierowie, rybacy, a nawet niektórzy działacze partyjni. Podczas tych trzech lat, kiedy działał i w jakiś sposób wymykał się władzom, przez kraj przetaczały się wielkie fale niezadowolenia, tysiące niewinnych demonstrantów zostało zabitych, a ich domy i majątki konfiskowało państwo; w dwudziestu czterech miastach wprowadzono stan wyjątkowy, i w końcu nawet Zachód zainteresował się tymi wydarzeniami.

Przed trzema dniami odyseja Shizonga skończyła się w małym mieszkaniu w Xiamen, gdzie został aresztowany. Nazajutrz miał zostać przewieziony do niedużego miasta gdzieś w głębi Chin (jego nazwę zatajono), gdzie miał zostać oskarżony o zdradę. Żadnych dziennikarzy, żadnych świadków, żadnej publiczności. Oczywiście miano uznać jego winę i wykonać egzekucję w ciągu dwudziestu czterech godzin od wyroku.

Wkrótce zapomniano by o nim i ideach, które głosił. Właśnie tego potrzebowały komunistyczne Chiny, jeśli Biuro Polityczne miało zachować swoje stołki. I właśnie temu Tajwan chciał, bez względu na koszty, zapobiec. Zjednoczenie z ChRL oznaczało dla „zbuntowanej prowincji” samobójstwo, natomiast zjednoczenie z demokratycznym państwem chińskim było w przekonaniu Josepha nie tylko pożądane, ale także warte poświęcenia dla tej sprawy życia.

– Tutaj – szepnął i pokazał Shizongowi, aby ten odsunął się od drzwi.

Chiang wysunął się naprzód, umieścił mały kawałek semtexu na zamku, nastawił zapalnik na dziesięć sekund i wetknął go w plastikowy materiał wybuchowy. Tym razem nie tracił czasu na piankę; mury budynku w wystarczającym stopniu wyciszą wybuch.

Semtex eksplodował z hukiem. Joseph otworzył drzwi i wszedł do celi. – Jesteśmy z tajwańskiego wywiadu, panie Shizong. Przyszliśmy pana uratować.

Przez krótką chwilę Shizong wahał się, rozważając różne możliwości. To mógł być jakiś podstęp komunistów. – Dokąd mnie zabieracie?

– Do Tajpej.

Na jego twarzy zagościło zrozumienie, uśmiechnął się i pokiwał głową. – To dobrze – powiedział ciepłym tonem. Natychmiast zdobył sympatię Josepha. Był stanowczy i pełen wewnętrznego uroku; on, i tylko on, znał rozwiązanie chińskich problemów.

Miał na sobie ciemne spodnie, ale jego rozpięta koszula była biała – będzie go widać z daleka. Joseph wyciągnął z plecaka czarną bluzę i podał ją dysydentowi.

– Nie mamy dużo czasu. Proszę to włożyć na koszulę.

Xu czekał przy drzwiach wejściowych, kiedy wyszli z celi Shizonga. Dał im znak, żeby się pośpieszyli.

Chiang zamknął drzwi celi, zbił żarówkę nad nimi i dołączył do reszty na zewnątrz. Shizong kończył właśnie zakładać bluzę przez głowę. Noc była cicha, tylko gdzieś z poza portu dochodziły czasem rogi przeciwmgielne kutrów rybackich. Na razie nie słychać było żadnego alarmu, ale następny patrol miał pojawić się przy bramie za cztery minuty.

Joseph i Xu przynaglili Shizonga do pośpiesznego marszu. Chiang zamknął stalowe drzwi i wytarł osmalenia pozostałe po wybuchu. Zamek został zniszczony, jednak z oddalenia uszkodzenia nie było widać. Przynajmniej taką mieli nadzieję.

Zhou otworzył bramę, i kiedy tylko czwórka pozostałych znalazła się po drugiej stronie, wcisnął przycisk zamykający ją, wybiegł z budki i w ostatniej chwili zdołał przecisnąć się przez zatrzaskującą się bramę.

Samotny wartownik wyszedł zza rogu pięćdziesiąt metrów od nich. Przebiegli drogę i rzucili się do rowu. Sukinsyn pośpieszył się o dwie minuty, pomyślał gorzko Joseph.

Odłożył na bok pistolet maszynowy i wydobył sztylet. Jeśli zajdzie taka potrzeba, będzie musiał zabić wartownika. Bez żadnych hałasów. Inni rozumieli to, i byli gotowi go osłaniać.

Wydawało się, że minęła wieczność, zanim wartownik dotarł do bramy. Mruknął do siebie coś, czego nie zrozumieli, i zajrzał do środka. Po kilku chwilach pokręcił głową i ponownie ruszył wzdłuż ogrodzenia, mijając odcinek, który tak niedawno został przecięty i połączony na nowo.

Joseph wypuścił w końcu przytrzymywane w płucach powietrze, schował sztylet i podniósł z ziemi swój pistolet maszynowy.

Jedyną rzeczą, jakiej nie byli się w stanie wcześniej dowiedzieć, było to, jak często wartownik powinien zgłaszać się do ochrony bazy. Jakikolwiek był to czas, teraz musieli się z nim ścigać.

Kiedy wartownik znikł w końcu za rogiem, ruszyli, i pokonali szybko resztę drogi do suchego doku, pochylając się możliwie jak najniżej. Pierwsi zeszli po drabinie Xu i Chiang, za nimi Shizong i Joseph, ostatni w pontonie znalazł się Zhou.

Piętnaście minut później byli już za sieciami przeciwpodwodnymi i kierowali się w stronę portu i kutrów rybackich. Pogoda zaczęła się poprawiać, ale Joseph uspokoił się dopiero kiedy na dobre oddalili się od portu i mogli włączyć silnik.

– Zdaje się, że się wam udało – powiedział Shizong. – Gratulacje, panowie. Ale teraz, jak mówią Amerykanie, zaczynają się prawdziwe kłopoty.

Joseph roześmiał się. – Rzeczywiście – powiedział. – Nie wiedziałem, że mieszkał pan w Stanach.

– To była tajemnica. Spędziłem trzy lata w Krzemowej Dolinie jako szpieg chińskiego wywiadu.

Joseph doszedł do wniosku, że nic nie jest już w stanie go zaskoczyć. – Proszę mi powiedzieć, czytał pan może komiksy o Supermanie?

Dwa miesiące później

Biały Dom

Kirk Cullough McGarvey, zastępca dyrektora do spraw operacyjnych Centralnej Agencji Wywiadowczej, zatrzymał się przed wzmocnionymi tytanowymi płytami drzwiami na trzecim piętrze pod powierzchnią ziemi, pokazał strażnikowi w cywilnym ubraniu swoje dokumenty, mimo iż ten doskonale go znał.

– Dzień dobry, panie McGarvey. Jak tam na górze? – spytał oficer Tajnej Służby.

– Gorąco i duszno, Brian, tak samo jak wczoraj, i tak samo jak będzie jutro.

– Najgorsze miejsce na świecie na wybudowanie stolicy.

– Amen – zgodził się McGarvey. Wszedł do niżej położonego pokoju i zajął miejsce obok Toma Roswella, dyrektora Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Pięćdziesięcioletni McGarvey z pewnością nie był najmłodszym w historii człowiekiem zajmującym trzecie co do ważności stanowisko w amerykańskim wywiadzie, ale kompetencją i doświadczeniem zebranym w terenie przewyższał wszystkich swoich poprzedników razem wziętych. Pracował dla rządu USA w różny sposób już od dwudziestu pięciu lat; czasami na etacie CIA, czasem jako wolny strzelec. W języku lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, czasu apogeum zimnej wojny, był jednak likwidatorem. Zabójcą. Mordercą. Sędzią ostatecznym. Teraz był szpiegiem, który w końcu znalazł się w normalniejszych czasach.

Po obu stronach Atlantyku i Pacyfiku nie było mężczyzny ani kobiety, na których zajrzenie w jego przenikliwie zielone, czasem lekko szarawe oczy, nie wywarłoby wielkiego wrażenia. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, wyrazistą, uczciwą twarz, która niekiedy wydawała się nawet przyjazna, i wciąż utrzymywał dobrą formę fizyczną – pływał lub biegał niemal każdego dnia, i przynajmniej dwa razy w tygodniu ćwiczył z reprezentacją CIA w szermierce. Wrogowie obawiali się go, a przyjaciele i sojusznicy darzyli go ogromnym szacunkiem. Pewna stara wróżka powiedziała kiedyś, że chociaż Mac nie pasuje do czasów opanowanych przez zaawansowane technologie, ciągle pozostaje osobowością, z którą należy się liczyć. „Nigdy nie lekceważcie tego człowieka. Jeżeli to zrobicie, może wam przynieść wasze jaja na talerzu”.

Tego ranka przy długim stole konferencyjnym zasiadali cywilni i wojskowi doradcy prezydenta. Byli wśród nich wszyscy czterej członkowie Kolegium Szefów Sztabów, sekretarze stanu i obrony, przedstawiciele FBI, Tajnej Służby i Wywiadu Departamentu Obrony, a także Narodowego Biura Rozpoznania, które odpowiedzialne było za wszystkie dane dostarczane przez systemy satelitarne KeyHole i Jupiter, oraz wielu innych organizacji. Obecni byli także: doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, Dennis Berndt, i szef personelu Białego Domu, Anthony Lang. Zebrały się wszystkie grube ryby, pomyślał McGarvey. Nie był jednak zaskoczony.

Roswell rozmawiał właśnie z dyrektorem FBI, Bobem Armstrongiem. Odwrócił się do McGarveya. – Poprowadzisz dzisiaj odprawę, Mac?

– Niech rozpocznie Gene.

Eugene Carpenter był sekretarzem stanu. Dobiegał osiemdziesiątki i był najstarszym członkiem rządu, jednak wszyscy podziwiali jego przenikliwość i pragmatyczne podejście do polityki międzynarodowej. Teraz siedział nieruchomo, pogrążony we własnych myślach.

– Jeśli nie będziemy uważać na każde posunięcie, sprawa Tajwanu może wymknąć się spod kontroli i dać nam niezłego kopa w tyłek. Chińczycy na pewno nie zapomną o „Nanchong”.

– Tak jak my o „Maine”, jeśli to masz na myśli? – spytał McGarvey.

– Pracował dla nas – powiedział Roswell.

Należąca do ChRL fregata „Nanchong” została zniszczona zeszłej nocy pięćdziesiąt mil od południowo-zachodnich wybrzeży Tajwanu na wodach międzynarodowych. Chińczycy z kontynentu twierdzili, że została zaatakowana przez tajwańską korwetę lub okręt podwodny; Tajwan odcinał się od wszelkich związków z tym incydentem. Kontrolowane przez państwo chińskie media już mówiły o odwecie, a siły wojskowe ChRL zostały postawione w stan największej od czasu wojny w Wietnamie gotowości.

Do sali wszedł prezydent i wszyscy wstali, czekając, aż zajmie swoje miejsce. Wyglądał na zmęczonego, najwyraźniej tej nocy nie spał zbyt długo. Była to dolegliwość dręcząca każdego prezydenta od czasów F.D. Roosevelta; wymagająca praca ma swoją cenę. Prezydent skinął McGarveyowi głową.

– Proszę państwa, zaczynajmy. Mam do wykonania kilka ważnych telefonów i tego ranka będę potrzebował waszej pomocy. – Zwrócił się do sekretarza stanu. – Gene?

Carpenter, który sprawiał wrażenie lekko zdezorientowanego, usiadł z widocznym wysiłkiem. Był blady i przygarbiony, najwyraźniej potrzebował odpoczynku jeszcze bardziej niż prezydent.

– Dziękuję, panie prezydencie. Panie i panowie, zebraliśmy się tu dzisiaj z powodu incydentu na Morzu Wschodniochińskim, gdzie okręt wojenny Chińskiej Republiki Ludowej został zaatakowany i zatopiony z całą załogą. Właściwą odprawę pozostawię panu McGarveyowi, który dwa miesiące temu ostrzegał nas, że taki wypadek może się zdarzyć. Ale jest coś, o czym wszyscy powinniście wiedzieć zanim zacznie. Już dwa miesiące temu kiedy zaczęło się obecne napięcie między ChRL a Tajwanem, staraliśmy się znaleźć sposób, żeby sytuacja się nie zaogniła. – Carpenter przesunął dłonią po zamkniętych powiekach. – Nie jest tajemnicą, że nie popisaliśmy się w tej sprawie. Osiem tygodni temu, w odpowiedzi na morskie ćwiczenia floty ChRL w tym rejonie, przesunęliśmy VII Flotę z Yokosuki: „George’a Washingtona” i jego grupę lotniskowcową na północ od Tajwanu, „Eisenhowera” i wspierającą go grupę na południe. Oczywiście mieliśmy i ciągle mamy na uwadze nasze zobowiązanie, aby utrzymać otwarte szlaki Morza Wschodniochińskiego.

W odpowiedzi Chiny wzmocniły swoją Flotę Wschodnią jednostkami Flot: Północnej i Południowej, znacznie przewyższając nas liczebnie.

Carpenter przerzucił leżące przed nim kartki. – Cztery tygodnie temu dwie grupy lotniskowcowe naszej II Floty – „Nimitz” i „John F. Kennedy” – przybyły z Honolulu, aby zabezpieczyć północne i wschodnie wybrzeża Tajwanu, co popchnęło kontynentalne Chiny do całkowitego przegrupowania swoich sił morskich i skoncentrowania wszystkich dostępnych okrętów na przestrzeni trzystu mil wybrzeża. Dodatkowo, na wschód zostały przesunięte wszystkie siły powietrzne ChRL. Razem z ich armią i wyrzutniami rakiet, cała potęga militarna Chin została postawiona w stan gotowości odpowiadający naszemu DEFCON Jeden1.

– Mój Boże, czego oni, do diabła, chcą? – spytała ze złością prokurator generalny Dorothy Kress. – Takie zamieszanie z powodu jednego człowieka?

– Robili to już wcześniej – powiedział admirał Richard Halvorson, przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów. – Ostatni raz potrząsnęli szabelką podczas wyborów w Tajwanie. Jak długo zajmujemy nasze pozycje, dalej się nie posuną. – Zwrócił się do prezydenta. – Do diabła, panie prezydencie, Shizong nie jest dla nich aż tyle wart.

– A ile wart jest dla nas Tajwan, admirale? – zapytał przez stół McGarvey. Wszyscy przechodzili tego ranka nieprzyjemne przebudzenie. Stali w obliczu pomocy w jednej z najtrudniejszych decyzji, jakie może podjąć jakikolwiek prezydent.

Halvorson wzruszył ramionami. – To decyzja władz cywilnych, dzięki Bogu nie należy do mnie – powiedział. – Proszę mnie zapytać, czy możemy bronić Tajwanu przed inwazją ChRL, a podam dokładne dane. A szczerze mówiąc, nie wyglądają one w tej chwili najlepiej. Cienko tam przędziemy.

– Ale właśnie nad tą decyzją musimy tu dzisiaj popracować – naciskał McGarvey. Nie wiedział dlaczego był zły, poza tym, że pracował bardzo ciężko i długo, aby nie doprowadzić do obecnej sytuacji. Wycofanie się z niej nie mogło być łatwe. A tym bardziej bezpieczne.

Prezydent pokazał McGarveyowi gestem, żeby na razie jeszcze się powstrzymał. To ta sama gra, w którą gramy od kiedy Nixon otworzył drzwi do Chin i wsadził w nie nogę, chciał im powiedzieć McGarvey. Ale oni o tym wiedzieli; do diabła, każdy o tym wiedział. Chiny miały tak uprzywilejowaną pozycję ze względu na ogromny rynek. Chodziło o pieniądze, i prawie nic poza tym. Nie można przecież ignorować kraju, którego ludność to jedna czwarta populacji planety. Jednak nie można mu też ulegać, na przykład porzucać przyjaciół i sojuszników, tak jak Brytyjczycy porzucili Hongkong. Kiedy rozwiązanie niewielkiego problemu wiązało się z drobnymi nawet nieprzyjemnościami, Amerykanie odwlekali je, aż problem nabrzmiewał i rozwiązać go było już bardzo trudno. Prędzej czy później, jak powiedział Roswell, sprawa Tajwanu musiała dać im kopa w tyłek.

Tak jak teraz.

– Dobra, Gene, wszystko, czego próbowaliśmy do tej pory, zawiodło – odezwał się prezydent. – Powiedz im resztę.

– Właśnie wróciłem z trzydniowej misji dyplomatycznej między Pekinem a Tajpej. Starałem się przemówić im do rozsądku; znaleźć jakieś wyjście, chociaż najmniejszą nadzieję na powrót do spokojnego dialogu. – Carpenter zacisnął usta. – Obawiałem się, że wracam z najgorszymi możliwymi wiadomościami: z tego bagna nie ma żadnego prostego wyjścia, chyba że zdołamy trzymać nasze floty z dala od siebie. Myślałem, że najlepsze, na co możemy mieć nadzieję, to, jak sugerował admirał Halvorson, że Chińczyków wkrótce zmęczą ćwiczenia i wrócą do domu. Kiedy wydarzył się incydent z „Nanchong”, leciałem nad Pacyfikiem w drodze tutaj. Teraz zaczęło się na dobre.

– Czego oni chcą? – zapytał sekretarz obrony Arthur Turnquist. McGarvey nigdy nie zrozumiał jego nominacji na to stanowisko. Facet był dupkiem; prawie tyle samo czasu spędzał na dbaniu o swoją reputację, co na jakąkolwiek prawdziwą pracę. Miał jednak dobre stosunki na Kapitolu.

– Chiny żądają natychmiastowego powrotu Petera Shizonga, żywego bądź martwego. A Tajwańczycy nie chcą niczego poza niepodległością, chyba że komuniści przeprowadzą wolne wybory i otworzą się całkowicie na wolną gospodarkę rynkową. Obu stron nie interesują żadne inne rozwiązania.

– Trudno im będzie dojść szybko do porozumienia – powiedział niepotrzebnie Dennis Berndt, doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego.

– Wszystko sprowadza się do prostego pytania: czy porzucimy Tajwan? Odpłyniemy w siną dal? Czy może zostaniemy i zaryzykujemy wojnę? – powiedział Carpenter. – Zatopienie „Nanchong” może zadziałać jak katalizator. Musimy zastanowić się, jak daleko możemy się posunąć. – Usiadł z powrotem, wyczerpany wysiłkiem, który kosztowała go ta dyskusja.

– Jak wygląda sytuacja militarna w rejonie? – spytał prezydent.

– Marnie, panie prezydencie – odpowiedział admirał Halvorson. – Zaoferowaliśmy pomoc w poszukiwaniu rozbitków, ale Chińczycy odmówili, tak jak się spodziewaliśmy. Jak na razie efektem incydentu jest przemieszczenie sił morskich ChRL jakieś dwadzieścia pięć mil bliżej Tajwanu.

– A co z Tajwańczykami?

– Na szczęście wszystkie ich jednostki morskie wycofały się na bezpieczną odległość, ale są one, razem z obroną powietrzną i lądową, w DEFCON Jeden. Cały czas utrzymujemy w powietrzu cztery Oriony i pięć A-3 AWAC, żeby upewnić się, że sytuacja nie wymknie się spod kontroli. Wszystkie dywizjony myśliwskie na lotniskowcach znajdują się w stanie pełnej gotowości, tak samo jak siły powietrzne stacjonujące w Japonii i na Okinawie. – Admirał popatrzył dookoła stołu, aby upewnić się, że wszyscy dobrze go zrozumieją. – Jeśli ktoś zacznie tam strzelaninę, dowiemy się o tym pierwsi. ChRL i Tajwan dobrze zdają sobie z tego sprawę.

– Jeżeli mamy tak dobre rozeznanie w tym rejonie, jak „Nanchong” mógł zostać zatopiony bez ostrzeżenia? – zapytał poirytowany sekretarz obrony Turnquist.