Punkt zapalny - Myke Cole - ebook

Punkt zapalny ebook

Cole Myke

3,9
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Magiczna siła niszczy wszystkie wartości i zasady. Czy ocali je jeden sprawiedliwy?

Cały świat pogrążony jest w chaosie. Przyczyną tego są ludzie, którzy zostali obdarowani niezwykłą mocą. Mocą, nad którą nie potrafią panować i dlatego wokół siebie sieją spustoszenie.

Porucznik Oscar Britton postanowił działać. Uczestniczy w misjach Korpusu Operacji Nadzmysłowych, którego zadaniem jest stłumienie anarchii, a następnie zaprowadzenie porządku. Niespodziewanie jednak i on sam pada ofiarą magicznej, zakazanej siły. To sprawia, że zostaje uznany za wroga publicznego numer jeden.

Korpus wie, jak należy sobie radzić w tego typu sytuacjach. Cel trzeba wytropić i zniszczyć.

„Esencja z X-mena i Helikoptera w ogniu. Punkt zapalny Cole’a to mieszanka wybuchowa”.

Peter V. Brett, autor Malowanego człowieka i Pustynnej Włóczni

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 534

Oceny
3,9 (15 ocen)
5
5
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Myke Cole Punkt zapalny ISBN: 978-83-7785-752-6 TYTUŁ ORYGINAŁU: SHADOW OPS: CONTROL POINT PRZEKŁAD: Adrian Napieralski Copyright © 2012 by Myke Cole All right reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2015 PROJEKT OKŁADKI: Grzegorz Kalisiak ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Michael Komarck REDAKCJA: Marta AndrzejakZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Książkę tę dedykuję żołnierzom, marynarzom, lotnikom, marines i straży wybrzeża sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Jeśli kiedykolwiek okazałem się choć odrobinę odważny pod ostrzałem, to tylko dlatego, by nie sprawić Wam zawodu.

Podziękowania

Powieść jest zawsze wysiłkiem grupowym, za który całe uznanie zbiera jedna osoba. Pozwólcie, że zmienię tę regułę. Chciałbym podziękować mojej rodzinie, a w szczególności bratu Peterowi, który nauczył mnie, że sztuka jest czymś, ku czemu warto zmierzać. Dziękuję również moim pierwszym czytelnikom, Tameli Viglione i Joelowi Beavenowi, jak również agentowi i drogiemu przyjacielowi Joshui Bilmesowi. Dzięki dla mojej redaktorki, Anne Sowards, która wierzyła w ten projekt od samego początku oraz Johnowi Hemry’emu, Chrisowi Evansowi i Ann Aguirre. Na podziękowania zasłużyli również moi spontaniczni czytelnicy: Jay Franco, James Kehler i Kikki Short (która jest również moją bratową, powinienem chyba więc podziękować jej również za poślubienie mojego brata). Och, i oczywiście dziękuję Mamie, choć od samego początku otwarcie przyznawała, że nie wie, o co w tym wszystkim chodzi.

Dziękuję Stephanie, Mike’owi, Killianowi i pozostałej ekipie z Potomac Yard Barnes & Noble, w których kawiarni powstała większa część tej książki. Dzięki dla House Bloodguard, którzy nauczyli mnie, że dyscyplina jest lepszą częścią męstwa, oraz Everyday Is Wednesday Hash House Harriers (DC), którzy zapewniali wino, kobiety i śpiew podczas trudnych okresów redakcyjnych.

Specjalne podziękowania przekazuję starszemu chorążemu Andre Sinou z US Marine Corps, który nie utracił wiary, kiedy ja upadłem, oraz generałowi Edwinowi Spainowi z US Army (w stanie spoczynku). Miał pan rację, sir. Ostatnie ćwierć sekundy to ogromne przemiany na świecie. Dziękuję również podporucznikowi Jamesowi Wanovichowi z US Army, który uspokajał mnie pod ostrzałem. Taki drobiazg, a wiele znaczył, sir.

Dziękuję również mężczyznom i kobietom z sektora Hampton Roads Straży Przybrzeżnej USA oraz absolwentom klasy ROCI 02-08 (w szczególności kompanii Alfa, pierwszemu plutonowi). Kiedy towarzyszą ci tacy ludzie, nie możesz nie odnieść sukcesu.

Na koniec przekazuję bynajmniej nie najmniej ważne podziękowania Peterowi V. Brettowi, mojemu Profesorowi X. Nie dałbym sobie rady bez Ciebie!

LOT

Termin „obdarzony” wszedł do magicznego żargonu. Oznacza osoby, które zyskały umiejętności magiczne, ale nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy. Obecnie wszystkich, od tych, którzy jeszcze nie zamanifestowali, po profesjonalnych wojskowych magów, określa się mianem „obdarzonych”. To takie słow0-wytrych dla wszystkich dotkniętych przez Wielkie Przebudzenie i znak tego, jak szybko przystosowaliśmy się do tej nowej rzeczywistości.

— John Brunk

pracownik Działu Badań, Oxford English Dictionary

Rozdział 1.

Atak

… nadajemy na żywo z sąsiedztwa Memoriału Lincolna w Waszyngtonie, gdzie właśnie uzyskaliśmy informację o incydencie z udziałem buntownika, który zawalił budynek z nieznaną liczbą pozostałych wewnątrz turystów. Oddział interwencyjny KON jest w drodze na miejsce zdarzenia. Będziemy informować państwa o dalszym rozwoju sytuacji…

— Alex Brinn, SPY7 News, Waszyngton z informacjami nt. Incydentu Blocha

Chcą, żebym zabił dziecko, pomyślał porucznik Oscar Britton.

Na monitorze odtwarzano materiał wideo bez głosu, pochodzący z kamery przemysłowej zainstalowanej w budynku liceum. Obraz przedstawiał młodego chłopaka stojącego w szkolnej auli. Jego kościstą klatkę piersiową okrywała czarna koszulka z długimi rękawami, kółka wbite w uszy, nos i wargi łączyły srebrne łańcuszki. Włosy miał pofarbowane pianką koloryzującą w aerozolu.

Otaczała go jasna kula ognia.

Kłębiący się dym przesłaniał obraz z kamery, ale Britton widział, jak chłopak wyciąga przed siebie rękę, miotając płomienie poza kadr i spowijając nimi uciekających uczniów, którzy w przerażeniu klepali się dłońmi po włosach i ubraniach. Ludzie pierzchali z wrzaskiem.

Obok chłopaka stała pyzata dziewczyna o farbowanych na czarno włosach, które komponowały się ze szminką i makijażem oczu w tym samym kolorze. Rozłożyła szeroko ramiona. Otaczające chłopaka płomienie pulsowały w rytmie jej ruchów, formując i zamykając ich oboje w pożodze. Żywiołaki ognia tańczyły pośród uczniów, wypalając za sobą czarne ścieżki. Britton obserwował, jak się mnożą: cztery, za chwilę sześć. Kiedy ogień dotarł do sceny, z kabli posypały się iskry. Magia dziewczyny również do nich dotarła, a elektryczność zaczęła formować tańczące ludzkie kształty, żywiołaki pełne skwierczącej energii. Zaczęły pojawiać się wśród uczniów — przypominające palce, trzeszczące łuki oszałamiająco niebieskich błyskawic.

Britton przełknął ślinę, kiedy jego zespół poruszył się niespokojnie za jego plecami. Usłyszał, jak robią przejście dla porucznika Morgana i szturmowców, którzy weszli do sali odpraw i stłoczyli się wokół monitora, zajęci dociąganiem pasków mocujących kabury i wciskaniem ostrej amunicji do magazynków. Szturmowcy stosowali amunicję przeciwpancerną, z wgłębieniem wierzchołkowym i zapalającą, zrezygnowali ze stosowanej powszechnie w misjach amunicji standardowej czy ładunków półpełnych. Britton ponownie przełknął ślinę. Żołnierze wyposażeni byli w broń przeznaczoną do zwalczania ufortyfikowanego, poważnego przeciwnika.

Na monitorze pokazał się śnieg zakłóceń, po czym materiał przewinął się do początku po raz piąty. Wszyscy zebrani nadal oczekiwali na rozpoczęcie odprawy. Chłopak znów otoczył się płomieniami, a stojąca obok niego dziewczyna formowała przypominające ludzkie postacie żywioły ognia, które pustoszyły aulę.

Strach związał żołądek Brittona w lodowaty węzeł. Dowódca zrobił wszystko, by to zignorować, świadom spojrzeń swoich ludzi. Wiedział dobrze, że przełożony okazujący strach przekazuje go podświadomie swoim podwładnym.

Prowadzący odprawę mężczyzna w końcu zajął miejsce przy monitorze. Fluorescencyjne światło zmieniło kolor jego oczu z niebieskiego na stalowy.

— Incydent ma miejsce w liceum w South Burlington, jakieś siedem kilometrów stąd. Wysłaliśmy maga, by zweryfikował informację o niezgłoszonym obdarzeniu, a kiedy te dzieciaki zorientowały się, że zostały otoczone, postanowiły zrównać szkołę z ziemią. Miejscowa policja jest już na miejscu. Będą się do mnie zwracać jako do kapitana Thorssona. Muszę was poprosić o stosowanie znaków wywoławczych. Dla was będę przez cały czas Arlekinem. Śmigłowce przechodzą ostatnie kontrole na zewnątrz, zatem powinniście znaleźć się na pokładach w ciągu piętnastu minut. Departament policji w South Burlington i kompania należąca do osiemdziesiątej szóstej ewakuowały już cywilów. W tym momencie w okolicy powinno być już całkiem czysto, więc macie rozkaz wkroczyć i pozamiatać to miejsce.

— To chyba piromanci, sir? — zapytał Britton.

Arlekin prychnął i dał wyraz obawom porucznika.

— Naprawdę uważa pan, że piętnastolatka dysponowałaby kontrolą umożliwiającą poruszanie w taki sposób choćby jednym żywiołakiem, nie wspominając o sześciu? Te szczeniaki to samouki.

— Rewelacja! — starszy szeregowy Dawes wyszeptał to słowo wystarczająco głośno, by usłyszeli go wszyscy zgromadzeni. — Zakazaniec! Pieprzona elementalistka! Chuj by to strzelił!

Chorąży Cheatham odwrócił głowę w jego stronę.

— Niech sobie będzie zakazańcem! Dla prawdziwego żołnierza zakazana szkoła nie jest wcale trudniejsza od legalnej!

— W porządku, Dan — rzucił uspokajająco Britton w stronę Cheathama. Dawes był najmłodszym członkiem ich zespołu, wrażliwym na działanie wyobraźni.

Britton wyczuwał narastające w pomieszczeniu napięcie. Morgan poruszył się niespokojnie, przyciągając spojrzenia pozostałych.

— Mnie również się to nie podoba — przyznał Arlekin — ale prawo jest prawem. Wszystkie działania Korpusu Operacji Nadzmysłowych muszą być zintegrowane ze wsparciem regularnej armii. To nie moja decyzja, lecz dekret prezydencki. Ale to wy jesteście na przyczółku, tworzycie kordon i kryjecie ogniem. To jest operacja KON i pozwolicie nam zająć się rzeczywistym celem.

Celem, pomyślał Britton. A więc w taki sposób określacie piętnastolatkę i jej chłopaka.

— Co zamierza pan zrobić, sir? — zapytał.

— Zrzuci pan na nich tornado, sir? — dołączył się Dawes.

Kąciki ust Arlekina lekko się uniosły.

— Coś w ten deseń.

Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, zgromadzeni mężczyźni wybuchliby śmiechem, ale Arlekin był mianowanym magiem w Korpusie Operacji Nadzmysłowych.

Wszystko co mówił, mówił ze śmiertelną powagą.

— Sir — odezwał się Britton, starając się nie okazywać braku pewności. — Kiedy mój ptaszek znajdzie się w powietrzu, a moi chłopcy na ziemi, takie ryzyko będzie nie do zaakceptowania. Śmigłowce i tornada niezbyt się lubią.

— Rozumiem pańską troskę o swoich ludzi — odparł Arlekin — ale jeśli będziecie się trzymać swoich pozycji zgodnie z rozkazami, nie padniecie ofiarą przypadkowego działania magii.

Wsparcie dla KON oraz wyeliminowanie zakazańca. Porucznik Morgan w końcu nie wytrzymał.

— To chyba jakieś jaja.

Britton wyczuł, jak strach porucznika udziela się jego ludziom. Zespół kruszył się na jego oczach, a profesjonalizm zaczynał ustępować miejsca przerażeniu. Wiedział, że powinien ich zmotywować, ale przed chwilą widział na własne oczy spalone dzieciaki w budynku szkoły, którą sam ukończył. Za kilka minut, udzielając wsparcia używającej magii przeciwko dwóm nastolatkom jednostce KON, znajdzie się wraz z oddziałem na dachu, na którym po raz pierwszy pocałował dziewczynę.

Chłopak miał szansę to przeżyć. Buntownikom wybaczano czasami ich postępowanie, o ile złożyli przysięgę i dołączyli do KON.

Dziewczyna nie miała żadnych szans. Była zakazańcem, a tylko jedno czekało tych, którzy używali zakazanych szkół magii — rozstrzelanie lub skucie i wywóz. Tak czy inaczej, nie widywano już ich nigdy więcej.

— Sir, chciałbym tylko potwierdzić, że celem misji jest pojmanie — powiedział Britton.

Arlekin wzruszył ramionami.

— Oczywiście. Zasady są jasne: jeśli ktoś użyje przeciwko wam siły, macie prawo walczyć. Priorytetem jest ochrona pańskich ludzi.

— To wystraszone dzieciaki — ciągnął Britton. — Może się poddadzą? Czy skontaktowaliśmy się z ich rodzicami, żeby ci spróbowali ich do tego skłonić? Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale…

— To brzmi idiotycznie, poruczniku! — warknął Arlekin. — Nie mamy już czasu na takie zabiegi. Te dzieciaki miały swoją szansę. Mogły się poddać, ale tego nie zrobiły. Postanowiły działać na własną rękę. Nie wolno zapomnieć, że każdy, kto ucieka, staje się zwykłym buntownikiem. — Rozejrzał się po twarzach zgromadzonych mężczyzn. — Jeszcze jakieś pytania?

Nikt się nie odezwał.

— Dobrze — rzucił Arlekin. — Przygotujcie sprzęt i zabierajcie wasze dupska w powietrze. Ja zaraz skaczę. Morgan! Zostaje pan na ziemi jako wsparcie. Britton! Pan skacze ze mną. Współrzędne są już w śmigłowcu. Spotkamy się nad celem.

Wychodząc, pochylił się jeszcze nad Brittonem.

— Posłuchaj, poruczniku. Prawo może wymagać tego, żebym zabrał cię ze sobą, ale proszę trzymać swoich ludzi z dala ode mnie i od walki. Nie jesteście na to przygotowani. I jeśli jeszcze raz zobaczę, że budzisz wątpliwości w grupie szturmowej, osobiście usmażę twoją dupę.

Arlekin otworzył drzwi i wyrwał się w górę, błyskawicznie znikając z pola widzenia.

— Sir. — Dawes pociągnął Brittona za rękaw. — Czy oni nie mogą zabrać innego zespołu? Nie chcę pracować z magami.

— Oni są po naszej stronie, nie zapominaj o tym. — Britton uśmiechnął się, choć w brzuchu czuł lód. — KON to nadal armia.

Sierżant Goodman, która niosła broń wsparcia dla zespołu Brittona, parsknęła i nerwowo postukała w bezpiecznik swojego lekkiego karabinu maszynowego.

— Sir, to przecież liceum — powiedział Dawes, który sam brzmiał jak uczniak dzięki swojemu silnemu akcentowi z Arkansas.

— Buntownicy czy nie, to w końcu tylko dzieci — mruknęła Goodman.

Czytają mi w myślach, stwierdził Britton, ale zadał pytanie:

— Dlaczego nazywamy ich buntownikami, Goodman?

Zawahała się. Britton zrobił krok do przodu i przyjrzał się jej. Mogła mieć rację, ale musiała uwierzyć w sens misji, jeśli miała ją przeprowadzić. Wszyscy musieli.

— Dlaczego?

— Bo nie myślą o tym, że ich magia może narażać innych na niebezpieczeństwo — odparła zgodnie z podręcznikiem. — Bo myślą tylko o sobie.

— Dokładnie tak — przyznał Britton. — Przez takich jak te dzieciaki w ruinach Memoriału Lincolna tkwią trzydzieści cztery ciała! Kto wie, ile dzieci, a może nawet moich nauczycieli, znajduje się pod tymi gruzami? Jeśli sądzisz, że nie dasz rady, powiedz od razu. Kiedy wkroczymy do akcji i znajdziemy się na dachu, chcę mieć wszystkich w grze. Daję słowo: nie będę miał ci tego za złe. Jeśli chcesz zrezygnować, to zrób to teraz.

Dał wszystkim chwilę na odpowiedź. Nikt się nie odezwał.

Nadszedł czas, by zespół wyruszył w drogę. Im dłużej będą tkwić w tym miejscu, tym większy strach urodzi się w ich sercach.

— W porządku, wysłuchaliście Arlekina i znacie plan! — zawołał. — Pokażmy tym z KON, jak załatwiają sprawy Chłopcy z Zielonych Wzgórz! Znajdziemy się po same dupy w piekle żywiołów, więc się na to przygotujmy. Zasłona ogniowa w kierunku piromantów. Możemy mieć też do czynienia z błyskawicami, więc chcę, żeby wszyscy założyli na siebie tyle gumowej izolacji, ile tylko wyda wam zbrojmistrz. Do roboty, panowie!

Kiedy zespół ruszył pospiesznie wykonać powierzone zadanie, Britton zerknął jeszcze w kierunku odtwarzanego na monitorze filmu i zadrżał.

Świat oszalał, pomyślał. Magia wszystko zmieniła.

Nawet jeśli osobiście nie oczekiwano od niego załatwienia tej sprawy, wiedział, co zamierzał Arlekin i jego ludzie.

Britton siedział za sterami śmigłowca i obserwował unoszącego się w powietrzu człowieka.

Arlekin zatrzymał się w miejscu, jego skafander falował na wietrze. Ponad trzysta metrów niżej liceum w South Burlington mieniło się kolorami migoczących świateł policyjnych radiowozów.

Za plecami Brittona czterech szturmowców spoglądało w dół między butami, kołysząc się nad płozami śmigłowca. Poprawiali ognioodporne zbiorniki i pancerz, żeby mieć lepszy widok.

Arlekin opadł niżej, by wylądować na jednej z płóz maszyny. Śmigłowiec kiowa zakołysał się, co zmusiło szturmowców do wycofania się do środka. Wirnik tłukł powietrze nad głową aeromanty, szarpiąc jego krótko przycięte jasne włosy.

Szturmowcy popatrzyli nerwowo na Brittona, a chorąży Cheatham poprawił się na prawym fotelu. Britton, przynajmniej dwukrotnie większy od Arlekina, odwrócił głowę w jego stronę. Nie zrobił najmniejszego wrażenia na aeromancie.

— W porządku — zawołał, przekrzykując łoskot silnika kiowy. Jego niebieskie oczy miały twardy wyraz. — Utrzymasz tutaj pozycję, a my zrobimy swoje.

Ciemna skóra Brittona zamaskowała gniewny rumieniec. Arlekin mógł sobie być magiem, ale rozkaz szturmu nadszedł z góry i dotyczył ich wszystkich. Prawdziwa wściekłość narodziła się jednak z poczucia ulgi. Niezależnie od tego, jak bardzo nie chciał tego robić, nie miał innego wyjścia. Utrzymywanie pozycji będzie równoważne z zaniedbaniem obowiązków.

— Z całym szacunkiem, sir — zawołał pośród gwizdu wirnika. — Muszę wykonywać rozkazy otrzymane z DOT. „Wielka armia” ma ruszyć do boju ze strzelbą.

— Stek bzdur — odparł Arlekin. — Nie siedzimy już w zasranej sali odpraw i nie obchodzi mnie, co mówi Dowództwo Operacji Taktycznych. To prawdziwa walka z użyciem prawdziwej magii. Niepotrzebni mi wojskowi zasrańcy, którzy wszystko spieprzą. Utrzymasz pozycję, dopóki nie powiem inaczej. Zrozumieliśmy się?

Britton podzielał zdanie Arlekina, że nie powinni niepotrzebnie ryzykować życie, ale to nie zmieniało faktu, że to on wskoczył na jego śmigłowiec i obraził jego ludzi.

Nie zmieniało też dokuczliwego poczucia, że jeśli istniały jakiekolwiek szanse na uratowanie tych dzieciaków, Britton musiał się tam znaleźć, by tego dopilnować.

— Odmawiam, sir — powiedział. — Dostałem rozkaz towarzyszenia wam w drodze do celu i wysadzenia mojego zespołu na miejscu. To właśnie zamierzam zrobić.

— Wydaję ci rozkaz, poruczniku — rzucił Arlekin przez zaciśnięte zęby. Wyciągnął wyprostowaną rękę na zewnątrz śmigłowca. Zamrugały jasne gwiazdy, kiedy strzępy chmur rozmyły się nad wirnikiem, dudniąc o gęstniejące powietrze.

Żołądek Brittona się skurczył, kiedy rozległ się grom, ale porucznik zrobił wszystko, żeby nie okazać jakichkolwiek emocji. Nacisnął przełącznik w zamontowanym w kokpicie radiu.

— DOT, tutaj wsparcie. Czy ktoś może połączyć mnie z majorem Reynoldsem? Otrzymuję rozkaz, żeby…

Arlekin uformował powiew wiatru, który wyłączył radio.

— Zapomnij, kurwa, o tym!

Britton westchnął, kiedy w słuchawkach usłyszał tylko szum.

— Sir, moje rozkazy pochodzą bezpośrednio od pułkownika, a o ile dobrze pamiętam, ma on rangę wyższą od pańskiej.

Arlekin znieruchomiał. Jego gniew był wyraźnie wyczuwalny. Britton ujął mocno stery, żeby zapobiec drżeniu rąk. Poczuł wibracje w pedałach śmigła ogonowego, kiedy przyspieszyło, przecinając przywołane chmury.

— Poruszamy się, sir — zauważył Britton. — Leci pan z nami czy ze swoim zespołem?

Arlekin zaklął, oderwał się od płozy, wyprostował i odleciał, z łatwością wyprzedzając śmigłowiec. Chmura otaczająca kiowę natychmiast znikła.

— Jasna cholera, sir. — Starszy sierżant Young pochylił się do przodu, by przekrzyczeć hałas silnika. — Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś tak zwracał się do maga.

— To nie żarty, sir — dodała sierżant Goodman. — KON ma w dupie sąd wojskowy. Dadzą panu popalić.

— Armia to armia — odparł Britton z przeświadczeniem, którego nie czuł. — Obdarzeni czy nie, wszyscy wypełniamy rozkazy.

— Dziękuję, sir — powiedział Cheatham. — Nie chciałbym, żeby ktokolwiek zwracał się w taki sposób do moich ludzi.

Britton pokiwał głową, nieco zmieszany pochwałą.

Kiedy obniżyli lot, w polu widzenia pojawiła się następna smukła i czarna kiowa z Korpusu Operacji Nadzmysłowych. Na jego burcie widoczny był znak KON — amerykańska flaga trzepocząca za okiem wpisanym w piramidę. W narożnikach umieszczono symbole reprezentujące cztery legalne szkoły magii: piromancję, hydromancję, aeromancję i terramancję. Na górze znajdował się czerwony krzyż oznaczający fizjomancję, najcenniejszą z dozwolonych szkół. Napis pod znakiem głosił: NASZE TALENTY DLA NASZEGO NARODU.

W dole zmaterializował się dach liceum, otoczony wysokimi murami, pokryty czarną papą. Do budynku prowadziły metalowe drzwi osadzone w małej nadbudówce z cegieł.

Britton ustawił kiowę w zawisie i ruchem głowy poprosił Cheathama o przejęcie sterów. Odwrócił się w stronę szturmowców.

— Dobra, byliście na odprawie — zawołał. — W środku mamy dwa zabarykadowane cele. Zabezpieczcie przyczółek i utrzymajcie kontrolę nad pożarami. Pamiętajcie: jeden piromanta i jedna elementalistka-zakazaniec.

— To buntownicy, sir — powiedziała Goodman. — Dlaczego nie możemy po prostu zbombardować tego budynku? Po co ryzykować życie?

— Dostaliśmy rozkaz, by ich zneutralizować i postawić przed obliczem sprawiedliwości — odpowiedział Britton. — Jeśli zmienią się reguły zaangażowania sił i będziemy zmuszeni ich zabić, to tak zrobimy. Póki co celem misji jest pojmanie. Rozumiemy się?

To cholerne kłamstwo, pomyślał. Te dzieciaki są już martwe. Arlekin nie ma zamiaru brać nikogo żywcem.

Nawiązał kontakt wzrokowy z każdym z członków oddziału. Nikt nie odwrócił wzroku.

Skinął głową, zadowolony z rozwoju sytuacji.

— Dobra, sprawdzić sprzęt i bierzemy się do roboty.

Ledwie zdążył ponownie przejąć stery kiowy, kiedy w słuchawkach rozległy się trzaski, a po nich głos majora Reynoldsa, który nadzorował akcję z przyczepy KON w dole.

— Do wszystkich jednostek! Jednostka wsparcia, tutaj DOT. Wchodzicie do akcji. Powtarzam, wchodzicie do akcji. Przygotujcie się do przechwycenia celu.

— Przyjąłem, jednostka wsparcia wchodzi do akcji — powiedział Britton do mikrofonu. — Słyszeliście! — zawołał do swojego zespołu. — Odbezpieczyć broń, zlokalizować cel! — usłyszał kliknięcia bezpieczników na karabinku Dawesa i karabinie maszynowym Goodman. Hertzog i Young wyjęli gaśnice. Szybki rzut oka pozwolił potwierdzić, że szturmowcy celują już w kierunku dachu.

O, Boże, pomyślał. Nie zgłaszałem się do zabijania dzieci. Siłą woli odsunął te myśli. Prawo było prawem. Nie negocjuje się z tym, kto nielegalnie używa magii.

— Jednostka KON. — W radio znów rozległ się głos Reynoldsa. — Tutaj DOT. Aero-1, przeczesać przyczółek. Piro-1, wejść do akcji.

Arlekin zanurkował ze śmigłowca KON i przemknął obok szkoły. Z kiowy należącej do KON wychyliła się postać, która wyrzuciła przed siebie pięść. Ramię pokryło się jasnopomarańczowymi płomieniami.

W radiu rozległ się głos Arlekina.

— Aero-1, przelot zakończony. Nic się nie dzieje. Policja z Burlington zabezpieczyła przyczółek. — Przerwał na krótką chwilę. — Piro-1 jest w gotowości. Szturm-1 i 2 z KON są gotowi do akcji.

— Przyjąłem — potwierdził Reynolds. — Antyterroryści z Burlington okazali się na tyle mili, że udostępnili nam wejście z poziomu ulicy. Przełączam ich do naszej sieci.

Rozległy się krótkie trzaski i po chwili dał się słyszeć głos z silnym akcentem z Nowej Anglii.

— Mówi kapitan Rutledge z jednostki taktycznej policji w Burlington. Przyczółek zabezpieczony. Uczniowie i kadra są bezpieczni, pożary ugaszone, dwie pierwsze kondygnacje odcięte. Wasi buntownicy są gdzieś wyżej. Wycofałem swoich ludzi pod osłoną snajperów. Możecie ruszać w każdej chwili.

— Przyjąłem — rzucił Reynolds. — Dobra, Aero-1. Wasza kolej. Wywołać ich.

Arlekin przemknął nad dachem i przysiadł wdzięcznie na płozie śmigłowca. Sięgnął do wnętrza i wyjął mikrofon.

— Mówi kapitan Thorsson z Korpusu Operacji Nadzmysłowych Armii Stanów Zjednoczonych — jego głos zadudnił z głośnika zawieszonego pod brzuchem kiowy. — Jesteście oskarżeni o nielegalne użycie magii i naruszenie ustawy McGauera-Lindena. Macie trzydzieści sekund, żeby się poddać. To wasze pierwsze i ostatnie ostrzeżenie.

Kiedy przerwał, słychać było tylko łoskot silników obu maszyn.

— Chryste — wyszeptał Cheatham. Miał dwie córki w wieku tych dzieciaków.

— Musimy to zrobić — powiedział głucho Britton. — To chodzące bomby.

Cheatham zacisnął zęby.

— Pewnie gdzieś tam się ukryli i srają ze strachu.

Dawes też srał ze strachu. Britton położył dłoń na ramieniu Cheathama.

— Musisz się skoncentrować, Dan.

Cheatham nie odwrócił głowy w jego kierunku.

— Zrobię, co do mnie należy, sir.

— Kiedy uciekasz, jesteś zwykłym buntownikiem — Britton powtórzył słowa Arlekina. — Mogli się poddać. Mieli swoją szansę.

Cheatham chciał coś powiedzieć, ale przerwały mu słowa Reynoldsa, który odezwał się przez radio.

— W porządku! Zaczynamy, wchodzimy do akcji!

— Do broni, Piro-1. Wykurzymy ich — na kanale rozległ się głos Arlekina. — Oszczędźmy ludzi dobrego kapitana Rutledge’a. Wkraczamy, kondygnacja trzecia i wyższe.

Piromanta stanął na płozie śmigłowca, jasny płomień ogarniał już całe jego ciało. Uniósł dłonie, a ogień uformował kule, których barwa zmieniała się od czerwonej, przez pomarańczową, do białej. Powietrze wokół nich zamigotało i rozjarzyło się, kiedy piromanta wyrzucił ręce przed siebie. Płomienie pomknęły do przodu z hukiem, który mógł swobodnie konkurować z łoskotem silników śmigłowców.

Ogień uderzył w budynek tuż nad drugą kondygnacją, przebijając się przez okna. Sekundę później szyby rozprysły się na zewnątrz. Płomienie wygięły się w górę i rozświetliły nocne niebo. Należąca do KON kiowa okrążyła gmach, a piromanta nie przerywał ataku, wzniecając pożar na całym piętrze.

Britton zadrżał. O ile te dzieciaki nie spłoną żywcem, będą mogły uciec na dół pod lufy policyjnych snajperów lub na górę, gdzie czekały na nich kiowy.

— Odpuść trochę — w eterze rozległ się rozbawiony głos Arlekina. — Chcemy dać im szansę na poddanie się. Dobra, wsparcie! To wasz wielki dzień! Wskakujcie na ten dach. Macie tam jedno wejście, zdołacie je opanować?

Britton nacisnął na stery tak mocno, jak tylko pozwalał rozsądek. Minął okalające dach murki w odległości kilku cali i aż poczuł uderzenie w kościach, kiedy śmigłowiec twardo wylądował. Czworo szturmowców wyskoczyło na zewnątrz. Goodman i Dawes osłonili wejście, a Young i Hertzog pokryli dach warstwą piany, by zapobiec rozprzestrzenieniu się pożaru. Podmuch wirnika zaczął zrywać papę z dachu, posyłając duże kawałki żużlu na wszystkie strony.

Metalowe drzwi otworzyły się gwałtownie i na zewnątrz wybiegli chłopak z dziewczyną, kaszląc i uderzając dłońmi o tlące się włosy.

— Kontakt! — zawołał Young, po czym krzyknął w stronę dzieci, żeby się położyły.

Britton pociągnął mocno dźwignię skoku, zmieniając kąt natarcia łopat wirnika i unosząc kiowę w powietrze. Dziewczyna odskoczyła od drzwi i ruszyła w kierunku śmigłowca. Wirujący żwir zadrżał, zawirował i uformował ludzki kształt, kamyki zaczęły rozciągać się i tworzyć niemal dwuipółmetrową postać. Papa opadła, kiedy ulatujący spod niej żwir kreował gigantyczną sylwetkę, a w kwarcowych żyłkach jej wielkich ramion odbijał się migoczący blask ognia. Kamienny żywiołak uchwycił jedną z płóz śmigłowca żwirową dłonią i pociągnął mocno w dół. Rozległ się huk, jęk metalu i kiowa przewróciła się na bok. Britton usłyszał serię uderzeń, kiedy wirniki spadły na dach, łamiąc się na kawałki. Kadłub śmigłowca również znalazł się na dachu, osłaniając zespół przed fragmentami łopat, które trafiały teraz gwałtownie w metalową konstrukcję.

Cheatham zawisł w pasach i zaczął uderzać w przycisk ich zwalniania.

— Utknąłem, sir.

Britton zauważył, że dziewczyna zaczyna wykonywać kolejne gesty. Połamane wirniki utworzyły w powietrzu pełne pyłu i piasku leje, które również zaczęły przyjmować ludzkie kształty. Szturmowcy krzyknęli i zaczęli strzelać, wycofując się ku krawędzi dachu. Żywiołaki powietrza wirowały między nimi, a ich elastyczne kształty porywały kawałki papy, żwiru i opróżnione magazynki. Dawes wystrzelił dwukrotnie, ale pociski przeleciały przez jedną z postaci, która natychmiast pchnęła go na murek okalający dach. Uderzył o niego mocno i tylko grubość pancerza osłoniła jego kręgosłup i uratowała go przed upadkiem.

Wylądowali tutaj po to, by zneutralizować dwoje buntowników. Kilka chwil stawiali czoła małej armii.

Britton wiedział doskonale, że aby powstrzymać żywiołaki, muszą wyeliminować dziewczynę. Czy Arlekin tego chce, czy nie, pomyślał, bierzemy teraz udział w walce.

— DOT! Mamy tu do czynienia z inteligentnymi żywiołakami! Zostaliśmy unieruchomieni! — zawołał do mikrofonu, wyszarpując pistolet z kabury.

— Kurwa! — wykrzyknął Arlekin. — Wiedziałem, że do tego dojdzie!

Britton usłyszał kolejny jazgot strzelaniny, a po chwili z tego samego kierunku dobiegł ogłuszający huk eksplozji. Spojrzał ponad ramieniem Cheathama i zobaczył, że chłopaka spowijało tornado płomieni. Pociski dziurawiły mur za jego plecami, wyrywały otwory w jego piersi i nogach, ale buntownik zdołał wyciągnąć przed siebie ręce i wytworzyć płonący lej, który pomknął w kierunku Dawesa z taką siłą, że wokół fruwały cegły. Strumień ognia szalał na wszystkie strony, a jego krawędź zdołała sięgnąć nurkującego w bok żołnierza. Ogromna temperatura podpaliła burtę śmigłowca, metal rozgrzał się do białości i zaczął się odkształcać, mieszając się z kapiącymi fragmentami owiewki kabiny. Zbiornik paliwa wystrzelił z hukiem, a podmuch przewrócił Dawesa gramolącego się po dachu. Skafander Cheathama zaczął się tlić, ale skorupa kadłuba kiowy osłoniła go przed falą uderzeniową. Papa wyparowała, żwir pod nią rozgrzał się do białości, a kamienie strzelały niczym amunicja.

Jeden ze szturmowców KON zaczepił się linką o występ na dachu i skierował karabinek w stronę dziewczyny. Spojrzała w jego kierunku i wyrzuciła z siebie płomienie, które uformowały trzy kolejne ludzkie postacie. Żywiołaki ruszyły w jego kierunku, wymachując migoczącymi pięściami. Żołnierz wrzasnął, kiedy jego hełm się stopił, pokrywa pancerza zwęgliła, a znajdujące się pod nią ceramiczne płytki rozgrzały do białości. Young i Hertzog skierowali w ich stronę gaśnice, pokrywając żywiołaki pianą. Istoty nie zrezygnowały z ataku na żołnierza, paląc go, mimo że same zaczęły znikać na skutek działania ognioodpornych chemikaliów.

Dobry Boże, pomyślał Britton. To wina dziewczyny. Jeśli jej nie zatrzymam, spali cały zespół.

W końcu zdołał poradzić sobie z pasami i wypadł ze śmigłowca. Uderzył przy tym ramieniem o dach z taką siłą, że aż zagrzechotały mu zęby. Wycelował pistolet w dziewczynę i nacisnął spust, w tym samym momencie na drodze pocisku stanął kamienny żywiołak. Kula z gwizdem odbiła się od skały.

Bezkształtna głowa odwróciła się w jego stronę. Britton odskoczył w bok, ale przez to tylko znalazł się w rękach żywiołaka, który przycisnął go do dachu. Britton upuścił pistolet i zaczął rozpaczliwie łapać oddech, pracując klatką piersiową niczym miechem. Jego pole widzenia zaczynało się rozmywać.

Buty Arlekina uderzyły o dach z głuchym łoskotem.

Aeromanta uniósł ramiona, wokół których zmaterializowały się ciemne chmury pulsujące złowrogą elektrycznością. Błyskawica wystrzeliła oszałamiającym łukiem, odrywając głowę żywiołaka i chybiając Brittona o cale. Prąd przeszedł wzdłuż rąk istoty, uziemiając się na żwirze, przez co dowódca poczuł tylko lekkie mrowienie. Skała uniosła się wyżej, formując nową głowę, a żywiołak odwrócił się w kierunku nowego zagrożenia, uwalniając Brittona, który zassał gwałtownie powietrze, chwytając się za zmaltretowaną pierś.

Jeden z żywiołaków powietrza, którego przybliżony ludzki kształt opisywał wirujący pył, przeskoczył śmigłowiec i ruszył w ich stronę. Arlekin wyciągnął rękę i przyciągnął do siebie istotę, pozbawiając ją kształtów i mocy oraz sypiąc dookoła pustymi łuskami, które wcześniej wirowały w wietrznym leju.

— Masz u mnie dług, poruczniku — powiedział, kiedy Britton zdołał się w końcu podnieść i chwycić pistolet. — Mówiłem, że znajdziecie się tylko w polu rażenia.

Wyskoczył w górę, odwrócił się w stronę dziewczyny, ale zaraz pochwycił go inny żywiołak powietrza, który uformował się z wirującego leja. Arlekin znalazł się w jego środku, klnąc, obijany żwirem porwanym przez istotę. Żywiołak skurczył się, obracając aeromantą aż do zawrotów głowy, po czym obaj znikli za krawędzią dachu.

Kamienny żywiołak, odzyskawszy swoją głowę, ruszył z impetem na pozostałych członków zespołu szturmowego, którzy walczyli z małą armią innych żywiołaków. Goodman skierowała w jego stronę swój karabin maszynowy i posłała serię wielkokalibrowych pocisków, które wyrwały w korpusie istoty solidną dziurę, niemal rozrywając ją na pół. Żywiołak zakołysał się i zatrzymał. Pochylił głowę, a płynny kamień zaczął zamykać otwór. Goodman zaklęła i się wycofała.

Należący do KON śmigłowiec opadł niżej. Na płozie balansował piromanta, płonąca ludzka pochodnia. Drugi szturmowiec KON stał po przeciwnej stronie maszyny, osłaniając się przed magicznymi płomieniami w chłodnym nocnym powietrzu. Britton usiłował odnaleźć wzrokiem dziewczynę, ale tocząca się między napastnikiem a szturmowcem walka zasłoniła mu cel.

Dam radę, pomyślał. To nie dziewczyna, to zwykły potwór.

Kiedy jednak okrążył dziób śmigłowca, trzymając przed sobą pistolet, zobaczył tylko nastolatkę z makijażem rozmytym przez łzy. Wyglądała na przerażoną, nawet kiedy starała się utrzymać moc magii.

Szturmowiec KON leżał martwy, uwięziony w stopionym pancerzu. Chłopak siedział oparty o metalowe drzwi i miotał się, wyrzucając z siebie przypadkowe płomienie. Jego pierś i brzuch były poszarpanym sitem ran wlotowych. Dziewczyna stała obok niego i łkała.

Britton przykląkł, patrząc wzdłuż lufy i wstrzymując oddech.

Dasz radę, powiedział sobie. Musisz to zrobić.

Wystrzelił podręcznikowo, naciskając spust bez przewidywania spodziewanego odrzutu, pozwalając broni swobodnie wypalić.

Ale nie zdołał tego zrobić. W ostatnim ułamku sekundy zmienił trajektorię. Pocisk odbił w lewo i w dół, trafiając dziewczynę w bok i zakręcając nią.

Britton poczuł silne uderzenie w ramię i poleciał do przodu, zdzierając sobie skórę z nosa. Przetoczył się na plecy, strzelając jeszcze dwukrotnie w kierunku kolejnego unoszącego pięść skalnego żywiołaka. Pociski zrykoszetowały od jego piersi, sypiąc iskry. Britton spróbował ponownie się przetoczyć, wiedząc podświadomie, że to nic nie da. Pozostało mu czekać na cios, który zmiażdży mu czaszkę.

Ale uderzenie nie nadeszło. Britton otworzył oczy i zobaczył, że żywiołak rozpada się w stertę żwiru, która obsypała mu buty. Oswobodził stopy kilkoma kopniakami i dostrzegł, że pozostali szturmowcy rozglądają się ze zdumieniem w reakcji na nagłe zniknięcie atakujących istot.

Wówczas dotarł do nich wrzask.

Dawes wymachiwał rękami, płonąc jasno. Jego karabinek zmienił się w stopiony kawał metalu. Young pokrył go pianą, klnąc na czym świat stoi, po czym przeciągnął go za nogę w kałużę deszczówki. Britton pobiegł do swojej kiowy w poszukiwaniu apteczki. Po drodze minął się z Cheathamem, który zdołał się oswobodzić z pasów i już trzymał ją w rękach. W ciągu krótkiej chwili ogień został ugaszony i Britton z Cheathamem przyklękli przy Dawesie, pokrywając rany żelem przeciwko oparzeniom.

Arlekin, który zdołał zakończyć swoją walkę z żywiołakiem powietrza, wrócił na dach i wylądował tuż obok. Wyciągnął ręce w kierunku chłopaka i płomienie znikły, kiedy przestała działać magia piromanty.

Britton popatrzył na Dawesa. Był ranny, ale nie śmiertelnie.

— Co się stało z dziewczyną? — zawołał Britton do Younga. Starszy sierżant wskazał metalowe drzwi prowadzące do szkoły, teraz posiekane kulami.

Może ona wciąż żyje, pomyślał. Muszę się do niej dostać przed Arlekinem.

— Chodź ze mną — polecił, biegnąc w kierunku drzwi. — Ustabilizujcie stan Dawesa — rozkazał pozostałym.

— Zaczekaj — zawołał Arlekin. — Nie mogę pomóc, dopóki tłumię działanie tego gówna. Zabezpieczę to i potem ją wykurzę.

Nie ma mowy, pomyślał Britton. Nie pozwolę ci jej zabić.

— Dostała kulkę w brzuch, sir. Jej armia żywiołaków już się rozproszyła — powiedział, zmierzając ku drzwiom z Youngiem. — Jeśli jeszcze żyje, z pewnością nie jest zdolna do walki z nami. — Jeśli istniała jakakolwiek szansa na wyciągnięcie jej z tego żywej, nie mogli tracić więcej czasu. — Użyj granatu błyskowego — polecił Youngowi. — Na wszelki wypadek.

Young skinął głową. Britton położył dłoń na klamce, która nie stawiła żadnego oporu, nadal zimna. Young wyszarpnął granat błyskowy z kamizelki i rzucił za drzwi. Granat potoczył się z klekotem po stopniach schodów i obaj mężczyźni odwrócili się od oślepiającego błysku.

— Tempo! Tempo! — krzyknął Britton. Kopnął drzwi i wyciągnął przed siebie pistolet, osłaniając Younga, który wpadł do środka z gotowym do strzału karabinkiem.

Stopnie splamione były krwią, która tworzyła kleiste plamy na betonie. Dziewczyna schowała się za białą ścianką, dysząc ciężko. Zaciskała dłoń na biodrze, z którego kula wyrwała solidny kawałek. Czarna spódniczka przykleiła się jej do uda. Britton jeszcze nigdy dotąd nie widział tyle krwi.

— Zabezpieczaj ją — rozkazał, podchodząc bliżej. Pojękiwała słabo, na wpół przytomna. — Dan! — zawołał do mikrofonu. — Dziewczyna jest ciężko ranna. Wyprowadzam ją. Będę potrzebował bandaża elastycznego i tony gazy. I proszku na rany, o ile go mamy.

Śmigłowiec KON wylądował w tym samym momencie, kiedy Britton wyprowadził dziewczynę. Goodman i Cheatham przejęli ją od niego, a Britton ruszył w stronę Dawesa. Jeden ze szturmowców KON podbiegł do śmigłowca i wrócił z kocem ogrzewającym. Young pomógł Brittonowi ostrożnie przenieść Dawesa do maszyny.

— Wszystko będzie dobrze, bracie — powiedział dowódca. — Wyjdziesz z tego.

Dawes jęknął, poruszając nietkniętą stroną ust. Druga połowa jego twarzy była zrujnowana.

Nastoletni piromanta zmarł na skutek odniesionych ran i jego niewidzące oczy wpatrywały się w dal.

Britton przełknął ślinę i pomógł ułożyć Dawesa w kiowie. Odwrócił się do rannej elementalistki.

— Dan, jak ona się trzy…

Przerwał mu huk wystrzału.

Ledwie się zorientował, co się wydarzyło, kiedy szturmowiec zakrywał ją już kocem. Lufa pistoletu Arlekina jeszcze dymiła.

— Ty sukinsynu! — krzyknął Britton i rzucił się na mężczyznę. Szturmowiec KON stanął mu na drodze i odepchnął go.

— Reguły wejścia do walki są jasne, poruczniku — oświadczył Arlekin. — To zakazaniec. Zaatakowała agenta rządowego. Teraz nie żyje. Koniec historii. Później wrócimy do twojej próby podniesienia ręki na wyższego rangą oficera.

— Ty draniu! — krzyknął Britton. — Ona była ranna! Nie stanowiła żadnego zagrożenia!

— To zakazaniec — odparował Arlekin. — Obecnie martwa. Uspokój się, do jasnej cholery, poruczniku, twoi ludzie patrzą.

Britton się rozejrzał. Wszyscy członkowie zespołu byli pokryci ranami i poparzeniami. Goodman wyglądała kiepsko, Young był blady jak ściana.

— Sir. — Cheatham położył mu dłoń na ramieniu. — Dawes potrzebuje pomocy. Musimy go stąd zabrać.

Britton pokiwał głową. Dziewczyna nie żyła, Dawes wciąż miał szansę. On był teraz ważniejszy.

— DOT — powiedział Arlekin do mikrofonu. — Tutaj Aero-1. Oddział pomyślnie załatwił sprawę. Dwóch wrogów wyeliminowanych. Zostawiam jednego do posprzątania. Drugi to potwierdzony zakazaniec i KON zajmie się ciałem.

— Nie masz zgody, Arlekin. Będziemy potrzebowali wszystkich ciał do dalszej analizy — odpowiedział dowódca.

— Przykro mi, sir — rzucił Arlekin, choć wcale nie brzmiał tak, jakby było mu przykro. — Reguły są jasne. Mamy zabrać ze sobą ciało każdego zakazańca. Jeśli ma pan coś przeciwko, proszę się zwrócić do swojego przełożonego. Póki co zamierzam wypełnić otrzymane rozkazy.

Krótka pauza.

— Przyjąłem — warknął w końcu dowódca, wyraźnie wściekły. — Jaki stan oddziału?

— Oddział KON ma jednego zabitego — odrzekł Arlekin. — Oddział wsparcia ma jednego rannego i jeden zniszczony śmigłowiec. Może pan również wysłać na górę strażaków, zanim usmaży się wszystko, co zostało z kiowy. Nadal mają szansę uratować tę szkołę. — Arlekin rozejrzał się pośród rosnących płomieni. Walka zakończyła się stosunkowo szybko, ale pożar rozprzestrzeniał się mimo środków gaśniczych rozlanych na dachu. — Nie ma się czym przejmować, sir — dodał, wyciągając rękę w stronę dziewczyny. — Śmigłowiec KON zabierze cały oddział i dostarczy rannego do szpitala.

Arlekin wziął na ręce owinięte ciało dziewczyny.

— Spotkamy się na ziemi — rzucił i skoczył w górę.

Upchnęli dziesięć osób w maszynie przeznaczonej dla sześciu, tłocząc się w otwartej kabinie i trzymając Dawesa nad głowami. Britton zadrżał w reakcji na zapach spalonego mięsa.

Byłem jego dowódcą. To ja jestem za to odpowiedzialny. Arlekin ostrzegał, byśmy trzymali się z daleka.

Po co w ogóle tu przyleciał? I tak nie mógł uratować tych dzieciaków. To była bezsensowna decyzja.

Kiowa zakołysała się pod dodatkowym obciążeniem, okrążając płonący budynek i opadając w kierunku szpitala polowego wśród przyczep.

— Pieprzona elementalistka — mruknął piromanta. Jego mundur był w nienagannym stanie, żaden z kruczoczarnych włosów nie zmienił swojego pierwotnego położenia. Nie licząc lekkiego zapachu dymu, nie było ani śladu płomieni, które wcześniej spowijały jego ciało. — Pieprzony zakazaniec.

— To był tylko dzieciak — powiedział Britton.

— W takim razie powinna była się poddać. A uciekła. Stała się buntowniczką.

Britton poczuł przechodzący po ciele dreszcz, kiedy przypomniał sobie huk tego jednego strzału.

— Taak, dopiero co widziałem, jak traktujesz zakazańców, którzy zostali poskromieni. Czy zachowałbyś się inaczej, gdyby ona się poddała?

Piromanta popatrzył na Brittona, jakby zobaczył robaka.

— Z całym szacunkiem, sir — wypluł to ostatnie słowo. — Buntownicy, tacy jak ona, skrzywdzili dużo więcej dzieciaków niż my. Znała obowiązujące prawo. Miała wybór. Zasłużyła na to, co się jej przytrafiło. Zabiła jednego z naszych ludzi i zraniła jednego z pańskich.

— To chłopak zranił mojego człowieka, nie ona. Chryste. Każdy może w każdej chwili stać się obdarzonym. Ona nie dokonała takiego wyboru. Ale Arlekin i tak strzelił jej w głowę, mimo że leżała bezbronna na ziemi. Co jest z wami nie tak, do kurwy nędzy?

Piromanta wzruszył ramionami.

— Reguły wejścia do walki. To fundament w tym biznesie. Może powinien je pan wykuć na pamięć i przekonać się, że należy się ich trzymać.

Britton nie chciał, żeby do tamtego należało ostatnie słowo.

— Mimo wszystko te dzieciaki poradziły sobie całkiem nieźle, zważywszy na to, że nie przeszły nawet krótkiego szkolenia, a wy zarabiacie tym na chleb.

Mężczyzna ponownie wzruszył ramionami.

— Nie jest trudno zademonstrować wielką magiczną moc, kiedy się nad nią nie panuje. Ale przedstawienia nie pozwolą wygrać bitew. Umiejętności pokonują wolę, za każdym razem.

Wojskowy szpital polowy został zorganizowany w przyczepie zaparkowanej przy budynku szkoły. Na jej lśniącej, białej powierzchni odbijał się blask ognia i czerwone smugi świateł wozów straży pożarnej z Burlington.

Za policyjnym kordonem zgromadził się tłum protestujących, ale byli zbyt daleko od Brittona, by zdołał określić, czy mają do czynienia z anarchistami, chrześcijańskimi konserwatystami czy ekologami. Nad policyjnymi radiowozami dostrzegł rozciągnięte transparenty: Magia=Szatan!, Prezydent Walsh i Syjoniści szkolą oddziały w tajnych ośrodkach!, Zamknąć tajne bazy!, Gobliny istnieją naprawdę! Dlaczego rząd nie mówi nam prawdy o magicznych istotach?

Z przyczepy szpitala polowego wyszła wojskowa pielęgniarka, pchając przed sobą nosze na kółkach. Britton i Young położyli na nich Dawesa, kuląc się podświadomie, kiedy usłyszeli jego krzyk.

— Co się stało? — zapytała kobieta.

— Usmażyła go buntowniczka-piromanta — odparł Britton.

— To jego szczęśliwy dzień — oznajmiła. — Mamy ze sobą specjalistę od poparzeń z KON. — Machnęła ręką na kapitana KON, który wychodził z przyczepy. Mężczyzna przesunął dłonie nad ranami Dawesa. Wokół uformowały się kropelki wody, które mgiełką opadały na popaloną skórę. Ostra czerwień zaczęła ustępować.

Dawes otworzył oczy i utkwił wzrok na odznace wpiętej w klapę ubrania hydromanty.

— Nie! — pisnął. — Niech pan mu nie pozwoli mnie skrzywdzić, sir! — Wbił wzrok w Younga i Brittona. — Niech nie rzuca na mnie żadnych zaklęć! Chcę prawdziwego lekarza!

Hydromanta zacisnął zęby, ale nie przestawał pracować. Obłoczki pary uniosły w powietrze zapach spalonego mięsa.

— To wszystko, co mogę zrobić bez pomocy fizjomanty, a tutaj takim nie dysponujemy. Zabierzcie go do środka.

Sanitariusz pomógł pielęgniarce podnieść nosze, przewiózł je szybko po platformie wjazdowej przyczepy i zatrzasnął za sobą drzwi.

Hydromanta odwrócił się, by odejść, ale Britton złapał go za rękaw.

— Jak on się trzyma?

Tamten popatrzył na niego z taką samą pogardą, jaką wyraził wcześniej piromanta w śmigłowcu.

— Proszę, sir — nalegał Britton. — Nie mogę go stracić.

Bo dziś już straciłem dwoje dzieciaków.

Spojrzenie hydromanty zmiękło.

— Poparzenia niebezpiecznie wysuszyły jego skórę. Nawilżyłem najbardziej uszkodzone miejsca i zdołałem o kilka stopni obniżyć temperaturę ciała. To powinno dać mu fory. Mimo to będzie jednak musiał normalnie się leczyć, a chyba nie muszę wspominać, jak trudno leczy się takie poparzenia.

Odwrócił się, ale Britton ponownie chwycił go za rękaw.

— Dziękuję, sir.

Hydromanta skinął głową i oswobodził rękę.

— Wrócę do środka, poruczniku. Być może uda mi się coś jeszcze dla niego zrobić.

Britton ruszył w stronę swojego zespołu, ale drogę zagrodził mu Arlekin, który już przekazał dalej ciało dziewczyny.

— Jak tam twój chłopak? — zapytał.

— Nic mu nie będzie, sir — odparł krótko Britton.

— Z pewnością wszystko będzie dobrze, poruczniku. Mamy tam w końcu specjalistę KON od tego typu spraw. Miał kupę szczęścia. Ty też miałeś szczęście, że na drodze między tobą i tym żywiołakiem pojawił się aeromanta.

Britton poczuł narastającą złość, ale obserwowali go jego ludzie. Okazywanie dumy niczego dobrego by ich teraz nie nauczyło. Arlekin był arogancki, ale nie można było nie przyznać mu racji. Sprawą morderstwa zajmie się sąd wojskowy.

— Tak jest, sir — rzucił, starając się nie okazywać goryczy. — Doceniam to.

— Możesz okazać swoje uznanie, pisząc raport po akcji. — Arlekin podał mu plik kartek. — Ja muszę wziąć udział w konferencji prasowej.

To już było zbyt wiele dla Brittona.

— Gdzie mam wpisać informacje o zabiciu bezbronnego jeńca?

Arlekin uśmiechnął się przebiegle.

— Gdzie tylko chcesz. Poradzę sobie z raportem dotyczącym zakazańca, wobec którego zastosowano zatwierdzone reguły wejścia do walki. Mogę cię również załatwić za próbę zaatakowania wyższego rangą oficera.

Britton zrobił krok do przodu, aż ich mundury się zetknęły.

— Śmiało. Nic mnie tak nie uszczęśliwi, jak powiedzenie prawdy w sądzie wojskowym. Przy okazji będzie pan musiał również załatwić moich ludzi, bo też byli świadkami tego wszystkiego.

— Nie jesteś zbyt bystry, co? Będziesz miał swoje pięć minut w sądzie. Zapewniam jednak, że wśród pięciu służb bojowych nie znajdzie się nikt, kto zechce oskarżyć oficera KON o zabicie zakazańca. Równie dobrze możesz stoczyć kampanię o prawa dla karaluchów, cholerny idioto. Ona stawiła opór. Gdyby się poddała, nie byłaby teraz martwa.

— Jako zakazaniec?

Arlekin westchnął i docisnął papiery do piersi Brittona.

— Nie zapominaj: dwoje buntowników stosujących czarną magię podczas legalnie zorganizowanego szturmu KON. Oboje mieli szansę się poddać.

— Dostali na to trzydzieści sekund. A ja widziałem jedną elementalistkę i jednego piromantę. Pan zgłosił do DOT, że tylko jedno z nich jest potwierdzonym zakazańcem i zabrał tylko jedno ciało.

— Kiedy ktoś taki ucieka, mamy do czynienia z czarną magią. Możesz napisać ten raport jak tylko ci się podoba, ale gwarantuję, że opinia publiczna będzie miała na to zupełnie inne spojrzenie.

— Przygotuję kopie. Ludzie się dowiedzą, co się wydarzyło tam na górze.

— Owszem, poruczniku, dowiedzą się. I gówno ich to będzie obchodziło. A to dlatego, że w przeciwieństwie do ciebie, oni wiedzą, którzy należą do tych dobrych.

Britton odprowadził odchodzącego Arlekina wzrokiem, powstrzymując się od kolejnej riposty. W końcu odwrócił się do swoich ludzi.

— Dan, zbierz chłopaków i sprawdźcie cały sprzęt. Ja zgłoszę się do DOT i napiszę ten cholerny raport. I zamierzam tam umieścić to, co widziałem, niezależnie od tego, co twierdzi ten popapraniec. Chcę, żeby wszyscy się pod tym podpisali. Ale nie naciskam, podpiszecie, jeśli uznacie to za stosowne.

Cheatham skinął głową.

— On ma rację, sir. To niczego nie da, dobrze pan o tym wie.

Britton zamknął oczy i zacisnął zęby.

— Tak, Dan. Wiem o tym.

— Dawes się z tego wyliże — dodał Cheatham. — Hightide to najlepszy specjalista od poparzeń, jakiego widziałem. Byłem wcześniej w szpitalu polowym w Bagdadzie.

— Obaj dobrze wiemy, że Hightide siedzi tam tylko na wypadek, gdyby coś się przytrafiło ich ludziom.

Cheatham wzruszył ramionami.

— To niczego nie zmienia, sir.

— Gdyby ci z KON naprawdę chcieli pomóc, przysłaliby fizjomantę, żeby naprawił mu twarz. To będzie dla niego najtrudniejsze.

— Bez wątpienia, ale o fizjomantę nadal trudno, sir. Już od dawna nie widziałem uzdrowiciela w sto pięćdziesiątej ósmej.

— Złożę później wniosek o leczenie przy pomocy fizjomanty.

Cheatham pokręcił głową.

— Kolejka będzie długa, sir.

Britton wiedział, że Cheatham nie żartuje. Fizjomancja była rzadkim talentem. Britton potrząsnął głową, poczuł, że adrenalina ustępuje miejsca wyczerpaniu. Dziewczyna nie żyła, a świat trwał dalej. Ciężkie położenie Dawesa zwiększało tylko poczucie klęski.

— Wiem, że tam na górze zrobił pan wszystko, co możliwe — dodał Cheatham. — Służyłem pod wieloma oficerami w swojej karierze i nawet najlepszym zdarzało się stracić ludzi. Dawes zgłosił się do szturmu z powietrza, tak samo jak wszyscy pozostali. Znał ryzyko, które się z tym wiąże.

Britton milczał. Wiedział, że chorąży ma rację, ale na razie trudno było mu to wszystko przetrawić.

— Ta dziewczyna, Dan — powiedział w końcu. — Nie wierzę, że tak się to potoczyło.

Cheatham skinął głową.

— Wiem, że to niełatwe, sir. Nie twierdzę, że jest inaczej. Ale zakazańcy to zakazańcy, a reguły wejścia do walki są jasne. Wie pan dobrze, że trzymam pana stronę, doceniam to, co zrobił pan na tym dachu i co robi teraz, ale ona była martwa już w momencie, kiedy ściągnęła w dół naszą kiowę. Jednak to wszystko wcale nie oznacza, że on nie jest dupkiem. — Cheatham wskazał kciukiem Arlekina, który stał przy kiowie i beształ swojego szturmowca, którego magia nie okazała się dotąd na tyle silna, by mógł jej skutecznie używać. Zgodnie z prawem mężczyzna nadal służył w Korpusie, ale nigdy nie zostanie magiem i utknie w kadrze zbrojmistrzów, administratorów i pomocników KON.

— Biedaczysko — mruknął Britton. — Szkoda, że musi się męczyć z takim draniem, jak Arlekin. Facet wykonuje robotę piechociarza, nie mając odpowiedniej odznaki.

— Albo braterstwa piechociarzy — powiedział Cheatham.

— Taak — Britton pokiwał głową. — Masz rację, Dan.

— Oczywiście, że mam, sir, dlatego mnie panu przydzielono. Ktoś w zespole musi wiedzieć, co się, do cholery, dzieje.

Britton klepnął go w ramię, doceniając fakt, że Cheatham próbuje go bezskutecznie rozweselić.

— Dobra, chodźmy zademonstrować odrobinę tego braterstwa. Zostanę przy łóżku Dawesa.

Cheatham skinął głową.

— To oznacza, że wszyscy zostajemy.

Rozdział 2.

Strata

… to zwykły syf! Jaki tak naprawdę masz wybór, jeśli nie chcesz wstąpić do wojska? Życie marine z odroczeniem nie jest wcale lepsze od życia w więzieniu, a program monitorowania cywilów w Narodowych Instytutach Zdrowia rodzi pariasów, podłamanych i wyalienowanych. Wybór między złem a większym złem to żaden wybór!

— Loretta Kiwan, wiceprezes Rady ds. Praw Obdarzonych Amerykanów WorldSpan Networks, Kontrapunkt

Dawesa zdołano ustabilizować w stopniu wystarczającym na przeniesienie go do odpowiedniej izby chorych w 158. Skrzydle Myśliwskim. Cały zespół trwał przy Brittonie, kiedy ten czuwał przy łóżku młodego żołnierza. Dowódca musiał wręcz wydać rozkaz, żeby zmusić ich do złożenia sprzętu, wzięcia prysznica i przebrania się. Britton odpuścił sobie prysznic i siedział w swoim brudnym kombinezonie lotniczym, z pistoletem tkwiącym nadal w kaburze na udzie, rozmyślając, kiedy Dawes poruszał się niespokojnie w narkotycznym śnie.

Zadumany nad śmiercią dziewczyny, Britton pozwolił sobie jedynie na luksus zrzucenia butów. Nadal był zbyt roztrzęsiony, żeby skupić się na raporcie po akcji. Na stoliku przy łóżku leżała gazeta, na pierwszej stronie widniał wielki napis: ZAMIESZKI W MESCALERO PRZYBIERAJĄ NA SILE. DWÓCH ŻOŁNIERZY ZABITYCH W ATAKU BUNTOWNIKÓW. Pod artykułem umieszczono zdjęcie buntownika, młodego Apacza, którego długie włosy rozwiewała przywołana burza. Od końcówek jego palców ciągnęły się smugi błyskawic.

Ponownie przeniósł wzrok na nagłówek.

Kiedyś mogą mnie tam wysłać. Jak sobie poradzę po tym, co działo się teraz?

Wyczerpanie zwyciężyło w końcu długą walkę z żalem i głowa Brittona opadła na parapet. Gdzieś przez resztki świadomości usłyszał Cheathama, który wszedł do środka ze śpiworem.

— Wysłać pozostałych do łóżek — rozkazał chorąży. — Nie ma sensu, żebyśmy się tutaj tłoczyli.

Britton wymamrotał słowa podziękowania i usnął.

Obudził go powiew wiatru na twarzy i dudnienie przejeżdżającej ciężarówki. Otworzył oczy i wyjrzał przez okno, wypatrując na płycie lotniska swojej zmaltretowanej kiowy, ale nie było ani śladu po ciężarówce z dźwigiem. Popatrzył na cyfrowy billboard na środku otoczonego drzewami trawnika, który sąsiadował z płytą. BAZA LOTNICZA GWARDII NARODOWEJ W SOUTH BURLINGTON, 158. SKRZYDŁO LOTNICTWA MYŚLIWSKIEGO. CHŁOPCY Z ZIELONYCH WZGÓRZ. Pod spodem wyświetlała się aktualna godzina oraz temperatura powietrza. Druga w nocy, jeden stopień Celsjusza. Wąska, betonowa ścieżka prowadziła w kierunku grupy naczep. Nad nimi górowała kolejna tablica, z napisem: KORPUS OPERACJI NADZMYSŁOWYCH (KON) US ARMY, BIURO ŁĄCZNIKOWE.

Znów rozległo się dudnienie, które okazało się nie być odgłosem silnika ciężarówki. I jeszcze raz towarzyszył mu powiew wiatru. Czy to Dawes chrapał? Britton spojrzał w stronę łóżka. Przez okno wpadał blask księżyca, kolorując wszystko na srebrno. Dawes spał, podobnie jak Cheatham, który leżał wyprostowany w swoim śpiworze na podłodze.

Dudnienie zmieniło się w niskie pulsowanie. I znów uderzył go powiew powietrza, ciepłego i cuchnącego.

Britton się odwrócił i popatrzył na czarny kształt przesłaniający blask księżyca. Za nim unosił się prostokąt o niewyraźnych krawędziach. Na jego powierzchni migotało światło przypominające śnieżenie w telewizorze. Patrząc przez nie, widział rozległą równinę porośniętą suchą trawą.

Adrenalina wypchnęła resztki snu z jego organizmu. Poderwał się z krzesła, a czarny kształt wycofał się, parskając. W jego kierunku skierowane były długie, kręte rogi.

Myśli w jego głowie zaczęły krążyć jak szalone, a skórę zmroził zimny pot.

To nie może być prawdziwe.

Chwilę później szok ustąpił miejsca wyszkoleniu.

Później. Poradź sobie z zagrożeniem. Ruszaj.

Uderzył mocno stwora w pysk, trafiając kłykciami w płaską, twardą kość. Stworzenie mruknęło i wycofało się. Przypominało trochę byka o wąskich ramionach straszących mięśniami. Jego śliskie futro migotało i mieszało się z cieniem, zmuszając Brittona do wytężania wzroku. Szeroki pysk wydawał z siebie dźwięk kojarzący się z silnikiem ciężarówki.

Usłyszał krzyk Cheathama.

— Pomóż mi! — zawołał, nacierając na stwora i okładając go pięściami. Istota przykucnęła, kuląc się przed gradem ciosów. Ból, który odczuwał w ręce po każdym uderzeniu, świadczył o tym, że z całą pewnością nie śnił.

Cheatham znalazł się u jego boku i chwycił za jeden z rogów. Stwór uniósł się, szarpiąc głową i posyłając chorążego na Dawesa, który przebudził się z krzykiem. Ruszył w stronę migoczącego portalu, który zamknął się, zniknął i pogrążył pokój w mroku.

Stwór odwrócił się, mrugając z zaskoczeniem, i wydał dziwny, warcząco-muczący odgłos. Britton wyszarpnął pistolet, ruchem kciuka odbezpieczył go, kiedy stwór opuścił łeb i ruszył do ataku. Odskoczył, unikając rogów i przyjmując kościstą tarczę byczego czoła na obolałe żebra. Żołnierze krzyknęli, kiedy stwór powalił go na podłogę. Britton nie widział Cheathama ani Dawesa, a że nie zamierzał żadnego z nich przypadkowo postrzelić, grzmotnął bez większego efektu rękojeścią w twardą kość. Okręcił biodra, niezdolny do zdjęcia ciężaru ze swojego ciała. Stwór cofnął łeb i otworzył gębę, pokazując rzędy ciemnych zębów.

Britton dostrzegł wyraźnie Cheathama stojącego przy łóżku Dawesa. Wcisnął pistolet w gardziel stwora i pociągnął za spust. Łeb odskoczył do tyłu, a stwór przewrócił się na bok, rzygając czarną krwią. Trzasnął ogonem, wierzgnął kopytami i znieruchomiał.

Britton zerwał się na równe nogi, wciąż celując w stronę stwora. Nagle przestał wyraźnie widzieć i szarpnął się, czując, że tonie. Niewidzialny przypływ topił go w szybkim tempie. Poczuł, jak nabrzmiewają mu żyły, jak niewidzialna fala penetruje mu mięśnie, wdziera się w komórki nerwowe, nasyca pory skóry. Nogi ugięły się pod nim, ale Cheatham zdołał go w porę przytrzymać.

— Wszystko w porządku? — zapytał chorąży.

Britton zamknął oczy i zaklął, nadal czując w sobie pulsowanie. Przypomniał sobie wyświetlane w wojsku filmy instruktażowe pod takimi tytułami, jak Podstawowe przeszkolenie magiczne czy Sprawy tajemne. Uczucie topienia się było pierwszym, o którym w nich wspominano. Britton wiedział, że niewidzialna fala, którą w sobie czuł, nosiła swoją nazwę.

Magia.

Mój Boże, pomyślał. To była moja brama. To ja sprowadziłem tutaj tego potwora.

Żołądek ścisnął mu się w ciasny węzeł.

Zostałem obdarzonym. To nie może się dziać, nie mnie. Nie teraz.

Ruszył w stronę krzesła. Dłoń Cheathama zacisnęła się na jego łokciu, trzymając go mocno.

— Proszę dać mi pistolet, sir — powiedział stanowczo.

Brama otworzyła się na nowo tuż pod sufitem, po czym po krótkiej chwili znikła. Ramiona Brittona zadygotały, kiedy przeszła przez nie fala.

— To pan, sir, prawda? — zapytał Cheatham.

Britton skinął głową.

— Nie kontroluję tego. Niedobrze mi…

Usłyszał krzyki. Nadchodzili ludzie.

— Proszę dać mi pistolet, sir — powtórzył chorąży. — Pomogę panu usiąść. Odpocznie pan przez chwilę i pójdziemy razem do Arlekina.

Britton szarpnął się.

— Nie, Dan! Portamancja to zakazana szkoła! Oni mnie zabiją!

Drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanął zaspany sanitariusz w niebieskim fartuchu.

— Co, do cholery… — urwał, kiedy dostrzegł przypominające byka truchło, i uciekł.

— Chryste, sir — powiedział słabym głosem Dawes, unosząc się na łokciach. — Pan jest pieprzonym zakazańcem? Chorąży Cheatham, musimy…

— Zamknij gębę, Dawes — warknął Cheatham. — Ja się tym zajmę.

— Puść mnie, Dan — powiedział Britton. — Sam widziałeś, co oni zrobili tej dziewczynie. Będą musieli mnie zabić.

— Tego nie wie pan na pewno, sir. Nikogo przecież pan nie zaatakował — głos Cheathama brzmiał beztrosko, ale chorąży ściskał jego łokieć jak imadło. Przesunął się, żeby zablokować drzwi. — Mogą zabrać pana do jednego z tych specjalnych więzień piechoty morskiej albo włączyć do programu monitorowania w Narodowych Instytutach Zdrowia… a kto wie, może przewiozą pana do tajnej bazy i przeszkolą.

— Nie ma żadnej tajnej bazy! Nie wierz w tę cholerną teorię spiskową! Zakazańcy nie mają żadnych szans! Oni znikają! — krzyknął Britton. — Chryste, Dan, jak długo służymy już razem? Musisz mi pomóc!

Z korytarza po drugiej stronie drzwi dobiegł tupot butów. Dawes usiadł, krzywiąc się z bólu, i zawołał:

— Tutaj! Pomocy!

Britton wycelował pistolet w twarz Cheathama.

— Puść mnie, Dan. Bóg mi świadkiem, że strzelę, jeśli tego nie zrobisz.

Cheatham nie zwolnił uścisku.

— Śmiało, sir. Jak daleko pan ucieknie? Proszę oddać mi broń, poddać się, a będzie pan miał szansę wyjść z tego żywy. Próba ucieczki zakończy się śmiercią.

W progu pojawiło się dwóch wojskowych żandarmów z wyciągniętymi pistoletami. Jeden z nich zassał głośno powietrze, dostrzegłszy leżącego stwora. Drugi wycelował broń w Brittona.

— Proszę rzucić broń, sir! Na ziemię! Natychmiast!

Tuż obok Brittona otworzyła się kolejna brama. Po drugiej stronie ponownie zobaczył równinę i trawę kołyszącą się na wietrze.

Britton zamrugał i spojrzał na żandarmów, a potem na Cheathama. To była jego ostatnia szansa, żeby się poddać i pochylić głowę przed systemem, którego tak wiernie bronił.

Nie potrafił jednak wyrzucić z pamięci widoku twarzy zabitej dziewczyny. W uszach wciąż rozbrzmiewał mu huk pojedynczego wystrzału, który zakończył jej życie.

Cheatham chwycił lufę jego pistoletu, która wciąż celowała mu w twarz.

— To jak, sir? Zamierza pan mnie zastrzelić?

— Do cholery, Dan — rzucił Britton. — Przecież wiesz, że bym tego nie zrobił.

Britton puścił pistolet, wbił kolano w krocze żandarma, po czym przeciągnął Cheathama między siebie a drugiego funkcjonariusza.

— Przepraszam, Dan — powiedział, pchnął go mocno do przodu i skoczył w bramę.

Zdążył jeszcze usłyszeć ostry szczęk pistoletu i poczuł pieczenie w łydce. Uderzył w powierzchnię bramy, a falujące krawędzie rozszerzyły się, by go powitać.

Oscar Britton wylądował ciężko na suchej trawie pod nieznajomym niebem.

Rozdział 3.

Druga strona

…czynniki przekładają się na manifestację. Płeć i budowa fizyczna mają znaczenie. Spokojni z natury mężczyźni o dużych rozmiarach często stają się terramantami. Kobiety częściej niż mężczyźni manifestują w hydromancji i fizjomancji. Marzyciele i nieszablonowi kończą jako aeromanci. Zgryźliwi i emocjonalni z natury zostają piromantami. Narodowe Instytuty Zdrowia w dalszym ciągu badają słynną grupę Sierra Dwadzieścia Sześć…

— Avery Whiting Współczesne Arkana: Teoria i Praktyka

Britton upadł, boleśnie ocierając sobie ręce.

Znieruchomiał, oddychając ciężko. Wokół panowały cisza i mrok, na plecach czuł delikatny powiew wiatru. Zamknął oczy. Jego myśli galopowały jak oszalałe, próbował zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Wystrzał wciąż dźwięczał mu w uszach, nadal słyszał krzyki żandarmów i czuł uchwyt Cheathama na ręce.

Oddychaj, powiedział sobie. Po prostu oddychaj.

Jego serce w końcu zwolniło i zdołał się podnieść.

Brama znikła. Okolicę rozświetlał blask księżyca w pełni, masywnego i bliskiego. Światło uniemożliwiało przyjrzenie się dziwnie położonym gwiazdom, ale kilka z nich zobaczył, jaśniejszych niż kiedykolwiek dotąd. Zadrżał, kiedy wiatr przybrał na sile. Po jednej stronie równina kończyła się przy linii prostych, zimozielonych drzew o gładkich pniach, po drugiej horyzont ginął w mroku, ale dobiegał stamtąd szum płynącej wody. Gdzieś w lesie rozległ się odgłos ptaka — smutny, niepokojący i obco brzmiący.

Wciąż czuł w sobie magiczną falę, która ulatywała w powietrze, mieszając się z wiatrem.

Surowa magia, uderzająca do głowy i potężna.

Otacza mnie z każdej strony, pomyślał. To tutaj ma swoje źródło.

Wciągnął do płuc powietrze, najsłodsze, jakiego dotąd smakował. Świeży powiew całkowicie usunął jego osłabienie. Popatrzył na gigantyczny księżyc, podziwiając jego jasność. Ziemia migotała pomimo ciemności.

Jedno było pewne. Gdziekolwiek się znajdował, nie była to Ziemia.

Rozmawiali o tym na szkoleniu, o nieznanych miejscach w kosmosie, z których pochodziła magia, ale byli również pewni, że przypominały one bardziej powierzchnię słońca. Żaden człowiek nie byłby w stanie tam przetrwać, nawet przez krótką chwilę.

Britton był jednak jak najbardziej żywy, a wnioskując po odgłosach wydawanych przez ptaka, inne istoty również. Co jeszcze mógł tutaj napotkać?

Wystarczy. Masz inne sprawy na głowie.

Przyjrzał się swoim obrażeniom. Pocisk drasnął go w łydkę, żłobiąc płytki rowek w mięśniu. Rana krwawiła powoli i równomiernie. Ręce miał mocno poobcierane. Lądowanie zniszczyło mu skarpety i odsłoniło stopy. Nawet ból był tutaj zupełnie nowym doświadczeniem — intensywność odczuć wręcz go oszałamiała.

Pokuśtykał w kierunku, z którego dochodził szum wody.

Po kilku minutach odgłos przybrał na sile, dźwięcząc niczym dzwonki. Blask księżyca migotał na powierzchni płynącego strumienia. Trawa stawała się coraz krótsza w miarę opadania gruntu formującego brzegi, wzdłuż których leżały gładkie kamyki odbijające światło księżyca niczym diamenty. Nad powierzchnią wody fruwały świetliki, tworząc jasne wzory — fioletowe, czerwone, jasnoniebieskie. Britton wlepiał w nie wzrok, oszołomiony wyrazistością wizji w dziwnym powietrzu. Po chwili zorientował się, że świetliki były tak naprawdę maleńkimi ptaszkami. Ich piórka wysadzane były klejnotami migoczącymi wewnętrznym światłem, a ostre, kryształowe dziobki zamykały się i otwierały bezgłośnie. Skrzydełka wirowały, tworząc w powietrzu małe kręgi, towarzyszył temu słaby dźwięk przypominający delikatne brzęczenie szklanek.

Wszedł do strumienia, żeby przejść na drugą stronę, a twarde kamienie na dnie kłuły go w stopy. Świecące ptaszki rozpierzchły się na jego widok.

Włożył dłonie do chłodnej wody. Dotyk cieczy okazał się tak samo zdumiewający, jak bolesny. Usiadł na pełną minutę, zahipnotyzowany tym odczuciem, po czym złączył dłonie i je umył. Dwukrotnie nabrał pełne garści wody i napił się, drżąc w reakcji na ostry, metaliczny smak.

Odwrócił głowę ku krwawiącej ranie na łydce. Przemył ją, czując, jak woda jednocześnie ją pali i łagodzi. Zdjął podartą skarpetkę, wypłukał najlepiej jak potrafił, po czym owiązał nią ciasno łydkę. Tkanina nasiąkła krwią, ale włókna zatonęły w bruździe, zamykając ją na jakiś czas.

Wstał, nadal uderzany lekkimi podmuchami wiatru. Wciąż rozmyślał o wydarzeniach z ostatnich godzin.

— Nie mogę w to uwierzyć — powiedział, a wiatr poniósł jego słowa.

— Niimooę touwerzyś — usłyszał nagle wysoki głos, który go naśladował. Blask księżyca ujawnił w strumieniu grupę kształtów kojarzących się z końmi. Pyski kończyły się jednym ostrym kłem. Długie, kocie ogony uderzały dookoła, kiedy stworzenia węszyły w powietrzu.

— Niimooę touwerzyś? — nuciły istoty. Jedna z nich wygięła się, żeby uderzyć w wodę. Pozostałe skoczyły do przodu, co chwilę wąchając powierzchnię strumienia.

Britton cofnął się o krok, w reakcji na co łydka zaprotestowała ostrym bólem.

— O mój Boże.

— Oomójooże, oomójooże, oomójooże — podśpiewywały radośnie stworzenia, przyspieszając do kłusu. Dwa najbliższe pochyliły długie szyje i nabrały tempa.

Britton odwrócił się i pobiegł, ignorując ból łydki i przyspieszając coraz bardziej. Ostre krawędzie źdźbeł trawy cięły mu stopy. Słyszał za plecami, że stado jest coraz bliżej.

Zaryzykował spojrzenie przez ramię. Były tuż za nim, wyciągały do przodu szyje, a porastające je włosie falowało na wietrze. Ich kopyta dudniły o ziemię, nozdrza rozszerzały się, ujawniając zniekształcenia plasujące stworzenia gdzieś między koniem a demonem. Pojedynczy kieł na każdym z pysków celował w jego plecy.

Przyspieszył jeszcze bardziej pomimo ogromnego bólu w łydce. Poczuł, jak wraz ze strachem rośnie jego magiczna siła. Linia drzew wciąż była bardzo daleko. Nie da rady do niej dobiec.

Usłyszał parsknięcie i gorący oddech na karku.

Krzyknął, a stado odpowiedziało przenikliwym wyciem. Magiczna fala również odpowiedziała, eksplodując i wypływając z niego przeplatającymi się strumieniami, aż po lewej stronie, w odległości kilku metrów, otworzyła się brama.

Skręcił gwałtownie w jej kierunku. Poczuł, jak jeden z ostrych kłów tnie powietrze za jego plecami. Stado zawyło z frustracji. Stworzenia zaczęły się ślizgać na trawie, usiłując skręcić za nim.

Zmiana kierunku dała mu kilka sekund przewagi. Skrócił odległość i z krzykiem po raz drugi tej nocy przeskoczył przez magiczną bramę.

Rozdział 4.

Powrót do domu

Legalne szkoły:

Piromancja - magia ognia

Hydromancja - magia wody

Terramancja - magia ziemi

Aeromancja - magia powietrza

Fizjomancja - magia ciała

Zakazane szkoły:

Negramancja - czarna magia, czary

Nekromancja - magia umarłych

Portamancja - magia bram

Kontrolowanie żywiołaków

Praktyki zabronione (patrz odpowiednie załączniki Konwencji Genewskiej):

Terramantyczne kontrolowanie zwierząt (szeptanie)

Ofensywna fizjomancja (rozdzieranie)

— Skrótowa instrukcja nt. szkół magii

publikacja Korpusu Operacji Nadzmysłowych

Stopy Brittona uderzyły o asfalt. Po kilku metrach wytracił prędkość sprintu i zatrzymał się, krzywiąc się z bólu, kiedy nastąpił na ostre, porozrzucane kamyki.

Rozpoznał drogę numer siedem, która wiła się między bazą a domem jego rodziców w Shelburne, w odległości kilku kilometrów od wiejskiej drogi biegnącej przez Vermont. Niebo nadal było ciemne, a wokół panowała pustka. Zbiegł z drogi i przykucnął w krzakach. Ostre gałęzie pohaczyły mu lotniczy skafander, a poranny szron mroził stopy. Konie-demony węszyły badawczo po drugiej stronie, zbliżając się do bramy i odsuwając od niej. Po kilku chwilach brama się zamknęła. Pojawiła się ponownie po lewej stronie, rozświetlając krzaki migoczącym światłem, po czym znów znikła.

Ona reaguje na mój strach, pomyślał. Muszę się uspokoić.

Zamknął oczy i wziął głęboki oddech, ale nie udało mu się odprężyć.

Dosyć, pomyślał. Skup się na tym, co możesz kontrolować. Jesteś ranny i wyziębiony. Przetrwasz noc, ale za dnia cię złapią. Potrzebne ci buty i kryjówka. Oni szukają żołnierza, więc musisz się pozbyć skafandra. Do roboty.

Ruszył wzdłuż drogi w kierunku domu rodziców. Jeśli się pospieszy, użyje zapasowego klucza i zdąży się przebrać, zanim się obudzą.

Dwukrotnie musiał szukać schronienia, usłyszawszy dźwięk silników przejeżdżających samochodów. Poruszał się szybko, chciał się ogrzać i zarazem pokonać jak najszybciej dystans dzielący go od celu. Skafander zapewniał mu relatywne ciepło, ale po dwudziestu minutach nie czuł już dłoni ani stóp. To było mieszane błogosławieństwo: odrętwiałe stopy sprawiły, że mógł poruszać się szybciej i nie reagowały już bólem, kiedy stąpał po gałązkach i korzeniach.

Odrętwienie i rytm ruchów pozwalały mu pomyśleć o tym, jak w ciągu kilku godzin magia zmieniła go z oficera armii w ściganego.

Przestań, powiedział sobie. Jeśli będziesz o tym rozmyślać, zwolnisz tempo. A jeśli zwolnisz, schwytają cię. A kiedy cię dopadną, wiesz dobrze, co ci zrobią.

Uciekasz. Więc uciekaj, do cholery. Biegnij.

Skoncentrował się na postawionym zadaniu i poruszał tak szybko, jak tylko potrafił. Kiedy droga numer siedem dotarła do Shelburne, na niebie pojawiły się pomarańczowe smugi i poczuł na plecach wschodzące słońce.

Droga numer siedem zmieniła się w nieutwardzony wiejski szlak i po kilku minutach wyczerpany stanął na podjeździe rodzinnego domu. Odrętwienie zelżało w nabierającym temperatury powietrzu i stopy zaczynały wypominać mu całe godziny stąpania po zamarzniętej trawie i kamieniach. Popatrzył na spękaną farbę i połatane drzwi siatkowe i poczuł, jak magiczna fala zanika, kiedy uspokoiło go znajome otoczenie.

Znajome, ale nigdy niebędące prawdziwym domem.

Z tej właśnie przyczyny przykucnął przed stopniami prowadzącymi na werandę. Poczuł, jak serce mu przyspiesza i jak przez jego ciało ponownie przepływa magiczna fala.

Musiało być jeszcze przed szóstą, ale jego ojciec już wstał i pracował w ogrodzie mimo porannego jesiennego mrozu. Pastelowe ubranie Stanleya Brittona łopotało na jego kościstym ciele. Cheatham powiedział mu kiedyś, że są dwa rodzaje marines: duzi i wredni oraz kościści i wredni.

Zaawansowany wiek wprowadził jego ojca do tej drugiej kategorii. Emerytowany pułkownik miał ostry nos, głęboko osadzone oczy i mocną szczękę, wciąż zaciśniętą, jakby nadal był na służbie. Z jego szyi zwisał mały złoty krzyżyk, w którym odbijał się blask wschodzącego słońca.

Stanley odsunął się od schodów, atakując przekwitnięte mlecze. Wymachiwał łopatą niczym bronią i wbijał ją w zmarzniętą ziemię. Britton zakradł się na werandę za jego plecami.

Stanley się wyprostował.

— Jezus wysusza figowiec i zostawia mnie z tymi cholernymi chwastami. Chryste, daj mi siłę, żebym sobie poradził z tym cholerstwem.

Britton zamarł, aż w końcu się zorientował, że ojciec mówi do siebie. Stanley ruszył do dalszej walki z mleczami wokół werandy. Britton wsunął się do środka, przebiegł przez kuchnię i wskoczył na stare schody prowadzące do jego pokoju, pokonując po dwa stopnie na raz.

Ojciec zamienił go na spiżarnię w dniu wyprowadzki Brittona. Podłoga zawalona została kartonami. Żółknący plakat przedstawiający śmigłowiec szturmowy apache był jedynym śladem mówiącym o tym, że Britton kiedyś tutaj mieszkał.

Przeszukał stojący pod szafą matki karton wypełniony ciuchami przeznaczonymi do wydania. Zrzucił swój skafander i założył na siebie parę dżinsów i poplamioną farbą koszulkę. Ubranie nie było może adekwatne do panującej na zewnątrz temperatury, ale przynajmniej czyste. A co ważniejsze, pozbył się wojskowego stroju, dzięki czemu nie przyciągał większej uwagi niż jakikolwiek inny czarny w Vermont. Wcisnął skafander za stertę kartonów i założył należące do ojca stare wełniane skarpety i buty. Te ostatnie okazały się pół numeru za duże i pozbawione bieżnika, ale był wdzięczny, że dysponował czymś, co pozwalało okryć zmordowane stopy.

Wrócił do schodów, potykając się w za dużych butach. Pochylił się, żeby je zdjąć, kiedy usłyszał znajome podśpiewywanie matki.

Wstawaj, krzyczał do niego umysł, ruszaj się! Musisz się stąd wydostać!

Ale Britton zatopił się w nostalgii wywołanej zapachem pieczywa i radosnym podśpiewywaniem matki. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

Desda pojawiła się na korytarzu i zamarła. Rozpoznał jej fartuch z dawnych dni — sprane serduszko z napisem POCAŁUJ KUCHARKĘ! wypisanym literami tak wyblakłymi, że treść hasła musiał przywołać z pamięci. Siwe włosy spięła w nierówny kok. Pomimo lat nadal sprawiała wrażenie silnej.

Opanował się i zszedł po schodach.

— Oscar! — krzyknęła i zarzuciła mu ręce na szyję. Sięgała nosem zaledwie do jego piersi. Uśmiechnął się pomimo swojej trudnej sytuacji. — Dlaczego nie powiedziałeś, że przyjeżdżasz?

Milczał, próbując przypomnieć sobie jej zapach: perfumy, cukier i żółtko jaja.

Przycisnął ją mocno.

— Kocham cię, mamo.

— Wiem, skarbie. Ja też cię kocham. Oscar, nie mogę oddychać.

Nie ma czasu na pożegnania!, krzyczał jego umysł. Każda spędzona tutaj sekunda przybliża cię do schwytania! Uciekaj, głupcze!

Ale nie zrobił niczego. Trzymał matkę nawet wtedy, gdy odgłos zawiasów siatkowych drzwi zapowiedział nadejście Stanleya.