Puk puk - Anders Roslund - ebook + audiobook + książka

Puk puk ebook i audiobook

Roslund Anders

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trzy dni pełne emocji i śmiertelnych niebezpieczeństw − elektryzująca historia inspektora policji i byłego policyjnego informatora, którzy ścigają się z czasem, próbując rozwikłać tajemnice z przeszłości i nie dopuścić do tragedii w teraźniejszości.

Masz nadzieję, że jesteś bezpieczny. Dopóki do drzwi nie zapuka przeszłość…

Blisko dwadzieścia lat temu inspektor Ewert Grens został wezwany na miejsce brutalnej zbrodni. Zamordowano całą rodzinę, pozostawiając przy życiu tylko pięcioletnią córkę. Dziewczynka została objęta programem ochrony świadków, a sprawa morderstwa, którego nigdy nie wyjaśniono, trafiła na półkę. Jednak Grens przez wszystkie te lata nie przestał o niej myśleć. Kiedy w mieszkaniu, w którym wydarzyła się tamta tragedia, dochodzi do tajemniczego włamania, Grens obawia się, że morderca wrócił i zamierza dokończyć robotę. Musi odnaleźć jedynego ocalałego świadka zbrodni, zanim zrobi to jej bezwzględny sprawca.

Tymczasem w przestępczym półświatku ktoś wykonuje egzekucje na przemytnikach broni, co naraża rodzinę byłego informatora policyjnego Pieta Hoffmana na poważne niebezpieczeństwo. Piet wie, że musi ją ocalić, jednocześnie utrzymując w tajemnicy własne sekrety.

Wkrótce drogi obu mężczyzn przetną się, a Piet Hoffmann i Ewert Grens znajdą się w samym centrum przestępczego spisku znacznie bardziej skomplikowanego − i niebezpiecznego − niż mogliby sobie wyobrazić.

Doskonała lektura dla fanów Jo Nesbo i Stiega Larssona.

Anders Roslund opublikował dziesięć powieści w duecie pisarskim z Borge Hellströmem oraz Stefanem Thunbergiem. Jego książki ukazały się w trzydziestu językach, nagrodzono je wieloma prestiżowymi międzynarodowymi nagrodami. „Puk, puk” to pierwsza powieść, którą napisał solo.

Arcydzieło w gatunku thrillera. Brutalny, wciągający, piekielnie inteligentny. Zapiera dech w piersiach.

Liza Marklund

Jeśli lubicie skandynawskie dreszczowce, koniecznie sięgnijcie po Andersa Roslunda! Roslund znany jest z dwóch rodzajów prozy − mrocznej i jeszcze mroczniejszej! W tej niezwykle mocnej książce znajdziecie oba.

„New York Times Book Review”

Dynamiczna, wyrazista, pełnokrwista proza, pełna niespodziewanych zwrotów akcji − żadnych mrocznych rozmyślań i dłużyzn, jakich spodziewalibyśmy się po skandynawskim pisarzu.

„Kirkus Reviews”

Trzymający w napięciu thriller, którego głównym elementem fabuły jest zdrada i zemsta, a którego akcja rozgrywa się w ciągu trzech pamiętnych dni.

Vi Läser”

Jedna z najlepszych powieści kryminalnych tego roku! Ta książka nawet najbardziej wytrawnych i wymagających czytelników kryminałów utrzyma w stalowym, zapierającym dech w piersiach uścisku. I to od pierwszej do ostatniej strony.

„DBC”, Denmark

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 561

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 1 min

Lektor: Henryk Simon

Oceny
4,3 (108 ocen)
54
33
15
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Sięgając po tę książkę wiedziałam, że to jest dziewiąty tom. Pomimo iż nie czytałam wcześniejszych części ani innych pozycji tego autora, postanowiłam przeczytać tę powieść. Zachęciły mnie do tego okładka, intrygujący tytuł, opis i recenzje znajomych. Jednym słowem Książka zapowiadała się ciekawie. Po dwudziestu latach od straszliwej zbrodni na rodzinie, gdzie śmierć ponieśli rodzice i dwójka dzieci, a tylko jedna pięcioletnia dziewczynka przeżyła, do mieszkania pod tym samym adresem, doszło do włamania. O przestępstwie został powiadomiony Ewert Grens, który wtedy zajmował się sprawą. Wówczas sprawcy nie udowodniono winy, a dziewczynka, jako świadek koronny, pod zmienionym nazwiskiem trafiła do adopcji. Tym razem w dorwaniu przestępcy, Ewertowi pomaga Pieta Hoffmanktóry, który w przeszłości był policyjnym informatorem rozpracowującym gangi. Teraz, zastraszony przez handlarzy bronią, musi dokonać zabójstwa z ich karabinu, aby mafijni przestępcy znaleźli kupców. Na dokonanie tego przest...
10
Hanka173

Dobrze spędzony czas

Szwecja. Tutejsze gangi potrzebują broni. Ktoś musi ją dostarczać. A co jeśli rynek jest nasycony a ktoś nowy chciałby go przejąć? Cóż trzeba wszcząć jakąś wojenkę "gangową". Się wykruszy się wypełni lukę. A sprzęt jest pierwszorzędny i trzeba wykreować na niego popyt. To da się zrobić rękoma tajnego informatora policji niejakiego Pieta Hoffmana. Najpierw ktoś włamuje się do mieszkania, w którym przed laty wymordowano rodzinę. Stary komisarz, Ewert Grens, doskonale pamięta tę sprawę dlatego węszy grubszą aferę. Do pracy zaprzęga dwoje nieopierzonych aspirantów pełnych dobrych chęci. Książka napisana z rozmachem. Geograficznie obejmuje pół świata i handel bronią na skalę międzynarodową. Karabiny maszynowe rozprowadza King Zoltan z Albanii albo jego zastępca. Trzeba zlikwidować ten sklepik. Od tego zależy nie tylko życie Hofmana ale i jego rodziny. Czas ucieka. Jest go coraz mniej. Sprawy dodatkowo komplikuje podejrzenie przecieku w policji i to na wysokim szczeblu. Jest bardzo dramatycz...
00
Nowe_Horyzonty

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia!
00
Ewakiefer

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdę mówiąc, nawet nie pomyślałam że może być taka świetna. To moje pierwsze spotkanie z tym pisarzem, zaraz sięgam po następną jego książkę
00
Annku90

Dobrze spędzony czas

#maratonczytam_se #czytam_se "Sens śmier­ci wa­run­ku­je bez­sens życia." Ale czy zawsze tak jest? Co trzeba zrobić, żeby życie ten sens miało? Z pewnością wie o tym Piet Hofmann, z którym znowu się tu spotykamy. Według mnie "Puk puk" mogłoby śmiało nosić tytuł 3 dni i zostać czwarta częścią serii z trójkami. "3 godziny" nie urzekły mnie tak samo jak "3 sekundy". Czegoś w tamtej części brakło. A jak było tutaj? Mogę śmiało rzec, że dobrze, nawet bardzo, pomijając jedną cześć przy której się wynudziłam okropnie. Wiem też, że tamtej części nie dało się wyciąć, ponieważ było w niej kilka ważnych wątków. Znowu spotykamy się też z Ewerten Grensen, który wysyła Pięta do Albanii. Ma to związek z pewnym zabójstwem dokonanym na rodzinie kilkanaście lat wcześniej. Sprawy nigdy nie wyjaśniono do końca, a dziewczynka, która ocalała, może być w niebezpieczeństwie. I chociaż szybko domyśliłam się o co chodzi, całość zrobiła na mnie dobre wrażenie. Dla fanów serii z trójkami, będzie to ci...
00

Popularność




POWIEŚĆ NOMINOWANA DO SZWEDZKIEJ NAGRODY „KSIĄŻKA ROKU 2020”

Właśnie skończyła pięć lat, na stole wciąż stoi reszta tortu urodzinowego ze świeczkami. Wszyscy są dla niej tacy mili! Mama i tata pozwalają jej biegać po mieszkaniu i głośno śpiewać, brat i siostra nie zabierają jej swoich zabawek.

Czy dlatego, że jest już taką dużą dziewczynką? Nie. Dlatego, że od trzech dni cała czwórka nie żyje.

Dokonano na nich egzekucji, która wyraźnie wskazuje na gangsterskie porachunki.

Ona przeżyła tylko dzięki temu, że była ukryta, i staje się potencjalnym świadkiem.

Siedemnaście lat później ktoś włamuje się do mieszkania, gdzie doszło do tamtej tragedii. Inspektor Grens, który wciąż pamięta, jak wynosił z niego przerażoną pięciolatkę, zaczyna się obawiać o jej bezpieczeństwo. Zwłaszcza że giną kolejne osoby powiązane z jej zamordowanym ojcem. Tymczasem dziewczynka, która jest już dorosłą kobietą, zapada się pod ziemię. A on wie, że musi ją znaleźć… zanim zrobią to inni.

ANDERS ROSLUND

(ur. 1961)

Szwedzki pisarz i dziennikarz specjalizujący się w tematyce społecznej i kryminalnej. Przez wiele lat pracował w telewizji SVT.

Jest autorem siedmiu powieści, które napisał wspólnie z nieżyjącym już Börge Hellströmem. Zadebiutowali w 2004 roku thrillerem Bestia, który został uznany przez Szwedzką Akademię Literatury za Najlepszą Powieść Roku (podobnie jak opublikowane pięć lat później Trzy sekundy) oraz otrzymał Szklany Klucz – najbardziej prestiżową skandynawską nagrodę w dziedzinie kry- minału.

Zarówno Bestia, jak i Trzy sekundy doczekały się ekranizacji. W tej drugiej, z 2019 roku, wystąpili Joel Kinnaman, Clive Owen, Rosamund Pike, a także polski aktor, Mateusz Kościukiewicz.

Puk puk jest drugą powieścią napisaną przez Roslunda samodzielnie, choć w poprzedniej – Trzy godziny – z szacunku dla wieloletniej współpracy i przyjaźni z Börge Hellströmem zdecydował się umieścić jego nazwisko jako współautora.

Anders Roslund i börge Hellström

DZIEWCZYNA, KTÓRA CHCIAŁA SIĘ ZEMŚCIĆ

ODKUPIENIE

DZIEWCZYNA W TUNELU

BESTIA

DWAJ ŻOŁNIERZE

TRZY SEKUNDY

TRZY MINUTY

TRZY GODZINY

Anders Roslund

PUK PUK

Tytuł oryginału:

AMÅHONLEVA

Copyright © Anders Roslund 2019

All rights reserved

Published by agreement with Salomonsson Agency

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Wojciech Łygaś 2022

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki brytyjskiej: Eric Fuentecilla

Zdjęcie na okładce: © Karina Vegas/Arcangel Images

Opracowanie graficzne okładki polskiej: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk

ISBN 978-83-6733-874-5

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Część pierwsza
Część druga
Część trzecia
Część czwarta
Część piąta
Część szósta
Część siódma
Część ósma
Część dziewiąta
Wielkie podziękowania od Autora

Wcześniej

Mam już pięć lat.

No… trochę więcej.

Dokładnie pięć lat, kilka dni i kilka nocy.

Pamiętam, bo to było całkiem niedawno… Siedziałam przy kuchennym stole z mamą po jednej i tatą po drugiej stronie. Naprzeciwko nas siedziało moje rodzeństwo – Eliot i Julia. Udało mi się za jednym razem zdmuchnąć pięć świeczek na torcie. Czerwone płomienie były lekko niebieskawe, ale tylko na samym dole, gdy przyjrzałam się im dokładniej.

Pięć lat, kilka dni i kilka nocy.

Na początku jak zwykle odchrząkuję i mam zadowoloną minę. Często tak robię, kiedy śpiewam tę piosenkę. Bardzo ją lubię. Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam… Śpiewam ją głośno i mój głos odbija się od sufitu i ścian i do mnie wraca.

Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam…

Gdy śpiewam, nie słyszę telewizora, w którym ciągle lecą programy dla dzieci. Oglądam je prawie cały dzień. Dzisiaj, wczoraj i przedwczoraj. Wcześniej rodzice mi tego zabraniali. Teraz już mi wolno.

Wstaję, bo nogi chcą się poruszać i trudno mi usiedzieć na podłodze. Często tak jest. Kiedy wybiegam z dużego pokoju, muszę zachować ostrożność, bo kanapa jest prawie nowa. Nie wolno mi też dotykać szklanego stolika, żeby nie zostawały na nim ślady palców.

W drodze do pokoju Eliota podskakuję na jednej nodze. Mój brat siedzi na prawdziwym biurowym fotelu i udaje, że coś czyta przy zapalonej lampce. Od razu widzę, że tylko rozłożył książkę. Eliot na pewno umie czytać, bo chodzi do drugiej klasy. Od niedawna traktuje mnie z większą sympatią. Pewnie dlatego, że skończyłam pięć lat i jestem dużą dziewczynką. Przestał mnie nawet odganiać od swojego toru wyścigowego, który rozłożył wysoko na szafce, żebym nie mogła go dosięgnąć. Dwa razy wygrałam. Jeżdżę niebieskim samochodzikiem z żółtym paskiem na dachu. Brat nigdy wcześniej mi na to nie pozwalał.

Zawsze podskakuję na jednej nodze. Najpierw na lewej, potem na prawej. Jeśli z jakiegoś powodu skaczę albo idę na obu nogach, zawracam i zaczynam od nowa. Sama to wymyśliłam.

W pokoju Julii stoi domek dla lalek. Nie wolno mi go dotykać, a jeśli to robię, starsza siostra od razu biegnie do mojego pokoju i zaczyna potrząsać moim domkiem. Julia śpi na brzuchu twarzą do ściany. Nie widzi, że część mebelków, które powinny stać w górnym pokoiku, przeniosłam na sam dół.

Tym razem nie skaczę, bo mogłabym ją obudzić. Muszę się wymknąć z pokoju po cichu, bo jeśli Julia się obudzi i zobaczy, że ruszam jej domek, zacznie na mnie krzyczeć, a może nawet uderzy mnie kilka razy w ramię.

Mama siedzi w kuchni na krześle i śmieje się. Nie na głos, tylko samymi ustami. Śmieje się na widok tego, co wyprawiają moje pięcioletnie stópki. Od niedawna jest taka radosna. To fajnie, bo kiedy się śmieje i jest wesoła, wcale jej nie przeszkadza, że z kartonu cieknie mi po brodzie sok pomarańczowy albo że wysypuję na stół trochę mąki, dodaję cukru pudru i bawię się w robienie ciasta. Chwytam za krawędź stołu, podciągam się i siadam jej na kolanach. W takiej pozycji łatwiej mi z nią porozmawiać – mogę przyłożyć ucho do jej brzucha i piersi i wsłuchiwać się w głos, który jest w środku, jeszcze zanim wydostanie się na zewnątrz.

Potem, kiedy już posiedzę na jej kolanach, zsuwam się na podłogę i skaczę na jednej nodze do przedpokoju, gdzie stoi skrzypiące wiklinowe krzesło. Tata często na nim siedzi i czyta gazety. W mieszkaniu jest teraz znacznie spokojniej niż zwykle. Nie słychać skrzypienia butów, szelestu ubrań ani trzaskania parasoli w stojaku. Krzesło jest duże, większe od fotela. Zazwyczaj siadam obok taty, bo wydaje mi się, że chce, żebym zajęła właśnie to miejsce. Dzięki temu może bez problemu przerzucać szeleszczące duże strony gazet.

Eliot i Julia, mama i tata. Teraz lubię ich o wiele bardziej niż wcześniej. Mogę mówić tyle, ile chcę, a oni mnie słuchają. Dobrze jest mieć pięć lat, kilka dni i kilka nocy.

Znowu zaczynam śpiewać Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam… Robię to tak głośno, że nie słyszę dzwonka do drzwi. Kiedy kończę, zaczynam od nowa. W końcu przestaję śpiewać i dopiero wtedy go słyszę. Zeskakuję z wiklinowego krzesła i pędzę do drzwi. Jeśli stanę na palcach i podskoczę, dosięgnę specjalnego przycisku przy klamce. Wystarczy go nacisnąć i drzwi się otworzą.

Mama mnie nauczyła, że drzwi trzeba zamykać na zamek. Żeby tak się stało, przycisk z błyszczącego metalu powinien przypominać uśmiechniętą buzię, a nie skrzywiony nos.

I właśnie ten przycisk próbuję teraz nacisnąć.

Stylowe drzwi z początku dwudziestego wieku, zrobione z ciemnego twardego drewna, dobrze się komponują z przytłumionym dźwiękiem dzwonka, który stopniowo wypełnia klatkę schodową z jej lekko zaokrąglonymi stopniami, w których są płytkie wgłębienia. Elegancko wykończony wysoki sufit pomalowany jest na biało, a kwieciste tapety sprawiają wrażenie, jakby wyrastały prosto ze ścian. Komisarz Ewert Grens stoi przed drzwiami mieszkania w centrum Sztokholmu i po raz trzeci naciska dzwonek.

– Jestem pewien, że ktoś tam jest – mówi cienkim, poirytowanym głosem stojący za Grensem mężczyzna. – Słyszę ich całymi dniami. Dźwięki dobiegają z dużego pokoju. Przebijają się przez podłogę w moim przedpokoju i łazience. Czy ma pan pojęcie, jak silny musi być ten hałas, skoro przenika przez ściany i podłogi i mimo to nic nie traci ze swojego natężenia?

Komisarz go słyszy, ale ani się nie odwraca, ani nie odpowiada, tylko czwarty raz naciska dzwonek.

– Poza tym ciągle słyszę śpiew. Jestem pewien, że to któreś z dzieci… mają ich trójkę. Telewizor gra od przedwczoraj, jest włączony dniem i nocą. To ja dzwoniłem na numer alarmowy. Mieszkam piętro wyżej, nad nimi.

Grens dopiero teraz zerka na mężczyznę. Jest tuż po czterdziestce, stoi z rękami skrzyżowanymi na piersi. Komisarz nie lubi takich ludzi, choć nie wie dlaczego… po prostu nie i już. Podejrzewa, że to pewnie jeden z tych, którzy podsłuchują pod drzwiami.

– Sto lat sto lat, niech żyje, żyje nam.

– Słucham?

– To piosenka, którą śpiewa ich dziewczynka. Wyraźnie to słyszę.

Komisarz już wie, że rozmawia z sąsiadem, który zadzwonił na numer alarmowy, a potem zrobił to jeszcze raz, żeby poinformować o dziwnym zapachu.

– Proszę wrócić do swojego mieszkania.

– Ale to ja was…

– Wiem… i słusznie pan postąpił. Teraz jednak proszę wrócić do siebie. Ja zajmę się resztą.

Grens czeka, aż mężczyzna sobie pójdzie, i znowu naciska dzwonek. Robi to dłużej niż poprzednio, a ponieważ wciąż nikt nie otwiera, pochyla się, żeby zajrzeć do środka przez otwór na listy. W tym samym momencie słyszy, że ktoś próbuje otworzyć zamek od wewnątrz, chociaż ma z tym wyraźny problem i co chwilę podskakuje.

– Policja. Proszę otworzyć drzwi.

W końcu rozlega się trzaśnięcie zamka i ktoś naciska klamkę. Grens nie lubi używać broni, ale na wszelki wypadek wyciąga z kabury pistolet i cofa się o krok.

Dziewczynka ma długie, jasne włosy. Wprawdzie komisarz nie zna się na dzieciach, ale jej wiek określa na cztery, najwyżej pięć lat.

– Dzień dobry.

Dziewczynka uśmiecha się do niego. Jest w poplamionej czerwonej sukience. Na twarzy też ma plamy… pewnie po jedzeniu.

– Dzień dobry. Czy jest mama albo tata?

Dziewczynka kiwa głową.

– To dobrze. Możesz ich poprosić?

– Nie.

– Dlaczego?

– Bo nie mogą chodzić.

Grens od razu rozpoznał bijący w nozdrza ostry smród. Poczuł go już na klatce schodowej, a gdy dziewczynka w poplamionej sukience otworzyła mu drzwi, trupi odór uderzył ze zdwojoną siłą. Jednak dopiero teraz, kiedy wszedł do przedpokoju, smród stał się nie do zniesienia. Komisarz patrzy na mężczyznę, który siedzi odchylony na krześle stojącym między półką na czapki a miejscem, z którego padły strzały.

– To mój tatuś.

Większy otwór wlotowy znajduje się w prawej części czoła. Kula weszła w czaszkę od przodu, strzał padł z bliskiej odległości. Sprawca posłużył się prawdopodobnie rewolwerem i pociskami z wgłębieniem wierzchołkowym.

– Mówiłam panu, że rodzice nie mogą chodzić.

Drugi otwór wlotowy jest mniejszy, co wskazuje, że strzał oddano pod kątem. Pocisk wbił się w czaszkę pod lewą skronią.

Grens nie reaguje na słowa dziewczynki. Przygląda się, jak mała wskakuje na kolana martwego mężczyzny i próbuje ułożyć jego sztywne ręce w taki sposób, żeby jej nie przeszkadzały. W końcu wciska się w szparę między jego prawym udem a oparciem krzesła.

– Chodź do mnie – mówi komisarz.

– Chcę porozmawiać z tatusiem.

– Chodź, powiedziałem.

Nigdy wcześniej nie trzymał na rękach tak dużego dziecka. Dziewczynka jest cięższa, niż się spodziewał. Chwyta ją ostrożnie za ramiona i unosi z fotela.

– Czy jest ich tutaj więcej? – pyta.

– Jak to więcej?

– Jesteś tu tylko z tatą?

– Wszyscy są.

Mama dziewczynki siedzi z zamkniętymi oczami w kuchni na krześle. Ma taką minę, jakby się śmiała. Twarz jest stężała, usta są sztywne. Grens od razu zauważa dwa otwory wlotowe po kulach – jeden na czole, drugi w skroni. Na stole leży rozsypany cukier i mąka, ich ślady widzi też na podłodze i sukience dziewczynki. Kiedy chodzi po kuchni, brud klei mu się do butów. Na dużym stole stoi niezjedzony tort ozdobiony zielonym marcepanem. Jest na nim pięć zgaszonych świeczek.

– To mój tort.

– Ładnie wygląda.

– Zgasiłam pięć świeczek.

Rodzeństwo dziewczynki jest w swoich pokojach. Siostra leży na łóżku – otwór wlotowy znajduje się z tyłu czaszki. Chłopiec siedzi w fotelu przy biurku. Pocisk wbił mu się w głowę od góry.

W pokoju panuje ogłuszający hałas. Telewizor jest włączony na cały regulator, na okrągło lecą w nim programy dla dzieci. Grens wyłącza go i natychmiast zapada cisza. Pokój robi się jakby pusty. Całe mieszkanie wypełnia odurzający smród. Najgorszy, jaki zna.

Komisarz sadza dziewczynkę na jednym z foteli, a sam zajmuje miejsce na lśniącej, długiej skórzanej kanapie. Długo przygląda się dziewczynce, która nuci coś pod nosem i wcale nie wygląda na przestraszoną.

– Ładnie śpiewasz.

– ToSto lat…

– Miałaś urodziny?

– Tak.

– Skończyłaś pięć lat? Tyle co świeczek na torcie?

– A do tego kilka dni.

– Tak?

– I kilka nocy.

Grens rozgląda się po pokoju, oddycha powoli i regularnie.

Kilka dni i kilka nocy.

Właśnie tyle czasu dziewczynka przebywała w tym smrodzie.

Teraz

Część pierwsza

Komisarz policji kryminalnej Ewert Grens nigdy nie lubił lata i zawsze cierpiał z jego powodu. Długo walczył z tą porą roku, aż w końcu przestał. Teraz było podobnie. Przyszły upały, miasto zamarło, ludzie chodzą po ulicach w krótkich spodniach i głośno się śmieją.

Leżał na obitej sztruksem brązowej kanapie z głową na wysokim oparciu. Plecy zapadły mu się w miejscu, które kiedyś było miękkie, ale z czasem zrobiło się w nim wgłębienie. Ze starego głośnika, który przymocował kiedyś do regału między pękatymi segregatorami a grubymi teczkami z aktami śledztw, płynęła przyjemna muzyka z lat sześćdziesiątych. Siw Malmkvist śpiewała tylko dla niego. Oba okna były uchylone. Mimo wczesnej pory temperatura w pokoju wzrosła do dwudziestu siedmiu stopni. Z upałem przestał walczyć dopiero wtedy, gdy zauważył, że innym też dokucza. W czerwcu, lipcu i sierpniu wiele osób nagle się zmienia. I wcale nie chodzi o tych, którzy tak reagują na kolejne pory roku, tylko o tych, którzy atakują innych ludzi. Ten przeklęty upał ściga ich, osacza i przesuwa granice ludzkiej wytrzymałości. Liczba incydentów wzrasta na przykład na więziennych korytarzach, gdzie ludziom dokucza zaduch i odosobnienie. Kiedy upał staje się zbyt dokuczliwy, ich świat za murami od razu się kurczy. Serca zaczynają pracować w przyspieszonym rytmie i dochodzi do bijatyk. Zamknięci w celach ludzie krzywdzą się częściej niż zwykle, zdarzają się nawet zabójstwa. Przez całe swoje życie zawodowe Grens prowadził wiele śledztw w sprawie zabójstw. Nad większością z nich ślęczał po nocach, które latem były jaśniejsze niż w innych miesiącach. Już nie pamiętał, czy kiedykolwiek brał urlop o innej porze roku niż zimą, gdy na ulicach zalegał śnieg.

Nagle ktoś zapukał energicznie do drzwi jego pokoju.

Niech sobie puka.

Jak zwykle bolała go noga i zesztywniał mu kark. Był najstarszym funkcjonariuszem w wydziale dochodzeniowo-śledczym i jednym z najstarszych w całej sztokholmskiej policji. Za pół roku stanie przed wielką, czarną dziurą, która przerażała go bardziej niż łóżko w mieszkaniu. Taka dziura nie ma dna. Człowiek wpada w nią i leci bezwładnie w dół. Wiedział, że nie wolno mu o niej myśleć, ale i tak nie dawała mu spokoju.

Znowu to cholerne pukanie do drzwi. Że też komuś się chce.

Ponad czterdzieści lat pracy w policji. Kiedy pierwszy raz wszedł do tego budynku, był znacznie młodszy, ale od razu uznał to miejsce za swoje. Poczuł, że do niego pasuje. Był bardzo młody i nawet nie myślał o tym, że kiedyś on też będzie musiał przejść na emeryturę. Nie dlatego jednak, że będzie tego chciał. Przeciwnie: decyzję w jego imieniu podejmie społeczeństwo, z którym nigdy się nie utożsamiał.

– Ewert?

Najwidoczniej samo pukanie do drzwi nie wystarczyło, bo ktoś zwrócił się do niego po imieniu.

– Wiem, że tam jesteś. Wchodzę. Bez względu na to, czy ci się to spodoba.

Drzwi otworzyły się i w progu stanęła kobieta. Mimo to Grens nadal leżał na kanapie. Kobieta zerknęła na niego, zamknęła za sobą drzwi i zdecydowanym krokiem podeszła do magnetofonu. Wyłączyła go i muzyka ucichła. Głos z przeszłości, kiedy wszystko było znacznie prostsze.

Mariana Hermansson.

Jedyna spośród funkcjonariuszek i funkcjonariuszy, która nigdy nie zgina przed nim karku i ma odwagę mu się postawić. Nawet nie wie, że za każdym razem, gdy to robi, on – jej szef – myśli o niej z dumą.

– Mamy włamanie.

Pokój Hermansson znajdował się na końcu korytarza. Kiedyś wzięła za kogoś letnie zastępstwo i kiedy potem ubiegała się o pracę w policji, bez problemu przeszła przez wstępne rozmowy kwalifikacyjne. Pokonała szereg innych kandydatów, w tym takich, którzy mieli wyższe kwalifikacje. Polubił ją i traktował jak córkę, której nie miał. Czasem, gdy podczas rozmowy Hermansson nie może się doczekać od niego odpowiedzi, kładzie mu dłoń na ramieniu i wprost żąda wyjaśnień. Patrzy wtedy na niego z tym swoim uśmiechem, a Grensa ogarnia niepewność, chociaż w swoim fachu jest profesjonalistą.

– Chciałabym cię prosić, żebyś na to zerknął. Teraz.

Podniósł się i usiadł na brzegu kanapy. Przeciągnął się i wskazał na stos papierów piętrzących się na biurku.

– Nie zajmuję się włamaniami. W naszym mieście ginie zbyt wielu ludzi i to ich sprawy pochłaniają cały mój czas. Dobrze o tym wiesz.

Hermansson wiedziała, co Grens ma na myśli, ale nie ustępowała.

– Dalagatan siedemdziesiąt cztery.

– Tak?

– Trzecie piętro.

– No i?

– Mieszkanie numer tysiąc trzysta jeden.

Podała Grensowi kopertę. Komisarz zerknął na nią, ale jej nie wziął.

– Czy w twoim pokoju też jest tak gorąco? – spytał. – Chyba klimatyzacja wysiadła.

Hermansson usiadła obok niego na kanapie. Mebel był tak zużyty, że oboje prawie się w nim zapadli.

– Powtarzam: mamy włamanie. Z mieszkania nic nie zginęło, więc odłożyłam sprawę na później, bo ja też nie mam czasu.

Grens wiedział, jak wygląda jej biurko. Zawsze zalega na nim więcej papierów niż u niego. Tyle samo leży na podłodze.

– Po pewnym czasie wykonałam rutynowe czynności: zajrzałam do rejestru przestępstw i zaczęłam sprawdzać, czy w ciągu ostatnich lat zgłaszano inne włamania w tamtej okolicy.

Komisarz znowu się przeciągnął, ale przestał ziewać. Nie zdawał sobie sprawy, że na jego twarzy pojawił się uśmiech. Powodem takiej reakcji było nie tylko niespodziewane wtargnięcie policjantki do jego pokoju, ale także muzyka, która tak nagle ucichła, i głos, który domagał się uwagi z jego strony.

Rejestr, rutynowe działanie. To on ją tego nauczył.

– I co ustaliłaś?

– To co zwykle. W tamtej dzielnicy doszło do znacznie większej liczby przypadków kradzieży, maltretowania i pobić, niż można by przypuszczać, biorąc pod uwagę jedynie wysoki status społeczny mieszkańców. Narkotyki i kilka prób usiłowania zabójstwa z premedytacją.

Hermansson pochyliła się i podsunęła komisarzowi kopertę pod sam nos. Grens nie miał innego wyjścia, musiał ją od niej przyjąć.

– Sprawdziłam wszystkie inne zgłoszenia, ale żadnego z nich nie dało się powiązać z tym konkretnym włamaniem. Nie wiemy, dlaczego ktoś włamuje się w środku dnia do położonego w centrum miasta mieszkania i spędza w nim trochę czasu, bo nikt mu w tym nie przeszkadza. Potem włamywacz wychodzi, ale nic z sobą nie zabiera.

– A gdybyś otworzyła drzwi w swoim pokoju? Jeśli ktoś inny też wpadnie na ten pomysł, zrobi się przeciąg i do środka wpadnie trochę świeżego powietrza. Jest już dwadzieścia siedem stopni, a ma być o pięć więcej!

– Z początku zamierzałam się wylogować z systemu i odłożyć sprawę na później. Stałaby się w ten sposób jedną z pięćdziesięciu tysięcy innych. Za kilka miesięcy zaproponowałabym Wilsonowi, żeby umorzyć dochodzenie.

Grens nadal trzymał w ręce kopertę i co jakiś czas machał nią jak wachlarzem. W końcu Hermansson wyrwała mu ją i wyjęła z niej jakiś dokument. Położyła go na kanapie i przesunęła niecierpliwie palcem po trzech pierwszych linijkach tekstu.

– Na szczęście w ostatniej chwili zauważyłam dopisek na dole wydruku z rejestru i oznakowanie czerwoną flagą, co oznacza, że mamy do czynienia z dokumentem, który istnieje tylko w formie papierowej i przechowywany jest w naszym podziemnym archiwum. W tym wypadku chodzi o śledztwo sprzed siedemnastu lat… ten sam adres, to samo piętro, to samo mieszkanie i ten sam numer. Śledztwo dotyczyło spraw, którymi się zajmujesz: zabójstw popełnionych na mieszkańcach tego miasta.

Dopiero teraz zaczął się wsłuchiwać w jej słowa. Wciąż nie wiedział, do czego Hermansson zmierza.

– Posłuchaj, co tu jest napisane.

Uwaga w sprawie dotyczącej budynku przy Dalagatan 74. Bez względu na kategorię przestępstwa, proszę o natychmiastowy kontakt z komisarzem policji kryminalnej, Ewertem Grensem.

– Sam to napisałeś. I nawet się podpisałeś.

Po raz drugi zaczęła przesuwać palcem po leżącym na biurku dokumencie. W końcu Grens się przemógł i zerknął na niego.

– Sprawa sprzed siedemnastu lat?

– Tak.

– Zabójstwo?

– Tak… a właściwie cztery. Ktoś zamordował rodziców i dwójkę dzieci. Chłopca i dziewczynkę.

To wprost niezwykłe, jak funkcjonuje ludzka pamięć. Coś, co nie tak dawno zdawało się nie istnieć, staje się rzeczywistością, powraca z niesłychaną siłą, rozpycha się łokciami i żąda dla siebie całego miejsca.

Grens od razu przypomniał sobie tamtą sprawę.

Wychylił się przez szeroko otwarte okno i wyjrzał na dziedziniec komendy. Jego koledzy siedzieli na ławkach i wystawiali twarze do słońca, które opalało im nosy i policzki na różowy kolor. Inni leżeli w cieniu drzew i popijali kawę z plastikowych kubków.

Ogarnął go niepokój.

Może dlatego, że z powodu upału nie mógł znaleźć sobie miejsca? Może powodem był pot, który spływał mu po obolałych plecach? A może chodziło o tamtą dziewczynkę z resztkami jedzenia na brodzie i policzkach, która skakała po mieszkaniu? Jej drobne stópki roznosiły najokropniejszy smród, jakiego doświadczył na miejscu zbrodni od czasu, gdy rozpoczął pracę w policji. Wypełniał mieszkanie, w którym znajdowały się zwłoki członków jej rodziny.

Zawsze lubił spacerować wolnym krokiem po centrum miasta. Sprawiało mu to przyjemność już wtedy, gdy chodził z Anni, trzymając ją za rękę. Kapryśny poranny ruch uliczny stopniowo gęstniał, wypełniając ulice coraz większym hałasem. Grens schodził stromym zboczem parku w Kronobergu. Przechodząc przez most Sankt Eriksbron, przejrzał się w wodzie, a z placu Odenplan skręcił w Dalagatan. Od razu zrobiło się ciszej.

Sześćdziesiąt cztery lata i sześć miesięcy. Do emerytury zostało mu pół roku. Potem ktoś inny zajmie jego gabinet i będzie zapraszał do środka tych, którzy będą pukać do drzwi. Podobnie było z nim: przejął swój obecny pokój po kimś, kogo ani on, ani inni policjanci już nie pamiętali. To całkiem proste: przez pewien czas jesteś, a potem nagle cię nie ma. Ludziom się wydaje, że warunki, w jakich policjanci przechodzą na emeryturę, są znacznie lepsze w porównaniu z innymi zawodami. Miał kolegów, którzy zapowiadali, że gdy tylko skończą sześćdziesiąt jeden lat, wyjdą z budynku przez ciężkie drzwi wychodzące na Bergsgatan i nawet się nie obejrzą.

Jeszcze trochę i to wszystko zostanie mu odebrane.

Stanie się nikim.

On, który nigdy niczego się nie bał, bo dawno temu uznał, że atakujący go strach jest tak bezsensowny, że nigdy więcej mu na to nie pozwoli, że przeżył wystarczająco wiele lat, żeby nie trząść się więcej na myśl o tym, co wydarzyło się wcześniej. Mimo to od niedawna nie może się wyspać, nawet na swojej zużytej obitej sztruksem kanapie, która tyle razy udzielała mu gościny.

Od pewnego czasu zaczął się bać, bo tylko to mu pozostało. Nagle do niego dotarło, że nigdy niczego innego nie pragnął i nic innego nie umiał robić. Nie znał nikogo oprócz funkcjonariuszy, z którymi pracował na komendzie. Nigdy go nie ciągnęło do innych ludzi, bo wcale za nimi nie tęsknił.

Przez kilka minut szedł przez dzielnicę Vasastan. Mijał proste, surowe domy, które wpatrywały się w niego czujnie swoimi szklanymi oczodołami. W końcu zatrzymał się przed wejściem do budynku numer siedemdziesiąt cztery. Ostatnim razem był tu wiele lat temu, a mimo to miejsce wydało mu się znajome.

Zaokrąglone, trochę nierówne stopnie schodów, elegancki sufit na klatce schodowej i tapeta w kwieciste wzory.

Drzwi na trzecim piętrze. Te same co przed siedemnastu laty. Od razu rzucił mu się w oczy zniszczony na skutek włamania zamek i świeże drewniane odpryski, które nie zdążyły jeszcze ściemnieć.

Stał nieruchomo z przymkniętymi oczami i powoli oddychał. Czekał, aż jego serce zacznie pracować normalnie. Nierówny rytm uderzeń przypominał mu tupot stóp tamtej dziewczynki.

– Słucham?

W progu stała kobieta. Była prawie tego samego wzrostu co on i mogła mieć od czterdziestu do pięćdziesięciu lat.

– Nazywam się Ewert Grens. Jestem komisarzem policji kryminalnej i przychodzę w sprawie włamania.

Kobieta wpatrywała się w niego świdrującym, prawie nieprzyjaznym wzrokiem.

– Policja już ze mną rozmawiała.

– Wiem, ale…

– Była tu policjantka, trochę młodsza od pana… w każdym razie na taką wyglądała… Ja już raz miałam włamanie, ale nie do tego mieszkania, tylko do domku letniego… Nic wtedy nie słyszałam, chociaż zabrali wszystko… Tyle razy dzwoniłam w tej sprawie na policję i składałam skargi, a teraz, chociaż z mieszkania nic nie zginęło, przychodzicie do mnie drugi raz?

– Komisarz Mariana Hermansson rozmawiała z panią przez telefon, a ja chciałbym obejrzeć mieszkanie.

Kobieta nadal wpatrywała się w niego czujnym wzrokiem.

– W takim razie proszę mi pokazać legitymację służbową.

Grens sięgnął do kieszeni i wyjął oprawiony w skórzane etui dokument z odznaką. Na wszelki wypadek podał kobiecie wizytówkę, na której znajdowały się jego imię, nazwisko, stopień służbowy, numer telefonu komórkowego i adres mailowy, którego wciąż nie mógł zapamiętać.

– Jest pan komisarzem policji?

– Tak.

– W takim razie tym bardziej tego nie rozumiem. Komisarz policji zamierza zajmować się sprawą włamania, którego właściwie nie było? Włamywacz narobił trochę szkód, ale niczego nie zabrał, chociaż po całym mieszkaniu poniewierały się różne przedmioty.

Kobieta wzruszyła ramionami, cofnęła się o krok i zamaszystym ruchem zaprosiła Grensa do środka. Komisarz rozejrzał się po mieszkaniu. Natychmiast wróciły wspomnienia, które zepchnęły na dalszy plan inne sprawy.

Omiótł wzrokiem przedpokój i od razu przypomniał sobie tamten dzień. Miejsce antycznej komody i dużego lustra z pozłacaną ramą zajęło na chwilę wiklinowe krzesło i siedzący w nim mężczyzna z dwiema dziurami w głowie i gazetą w rękach. Zamiast dużego pokoju z sosnowym stołem do spożywania posiłków ujrzał duży telewizor, w którym leciały programy dla dzieci. W miejsce pustej, lśniącej czystością kuchni pojawiły się resztki jedzenia i dziewczynka wspinająca się na kolana swojej martwej mamy.

Zerknął na kobietę, a ta z pewnym wahaniem wpuściła go do środka. Kiedy odpowiadała na jego pytania, jej usta zamieniły się w czerwone świeczki ze stojącego na kuchennym stole urodzinowego tortu. Kobieta powtórzyła to, co już wiedział, ponieważ Hermansson spisała jej zeznania. Do włamania doszło w środku tygodnia między ósmą trzydzieści a jedenastą. Na drzwiach wejściowych znaleziono ślady wskazujące na to, że sprawca posłużył się ostrym narzędziem. Na podłodze leżała zawartość szaf i szuflad. Włamywacz zostawił szkatułkę z biżuterią, portfel z pokaźną sumą pieniędzy, kosztowny komputer i wiszące na ścianach obrazy znanych artystów. Na grubej warstwie kurzu pokrywającej ramy nie znaleziono żadnych odcisków palców.

Wszystko było w nienaruszonym stanie – z wyjątkiem kawałka podłogi.

Kobieta zaprowadziła Grensa do dziecięcego pokoju i wskazała mu to miejsce opaloną ręką.

– Wykorzystujemy go jako pokój gościnny – wyjaśniła. – Po przeprowadzce od razu się domyśliłam, że to był pokój dziecięcy. Mieszkamy tu od ponad szesnastu lat i mieliśmy nadzieję, że kiedyś pojawi się w nim także nasze dziecko. Niestety…

Grens próbował zajrzeć w oczy kobiecie, która tak otwarcie wyraziła żal z powodu braku dzieci. Dobrze wiedział, co czuje, bo on też tęsknił czasem za dzieckiem. Ale cóż, nie zawsze bywa tak, jak sobie wymarzymy.

– To tutaj… w całym mieszkaniu tylko to miejsce zainteresowało włamywacza… za krzesłem… Widzi pan? Wyrwał kawałek podłogi.

Komisarz przypomniał sobie łóżko, które tamtego dnia stało przy oknie. Leżała na nim starsza z dziewczynek, odwrócona twarzą do ściany. Teraz w tym miejscu stała rozkładana kanapa w biało-niebieską kratę. Od razu zamarzyła mu się jego własna kanapa na komendzie policji. Chętnie by na nią wrócił, żeby kontynuować chwile relaksu, którą mu tak nagle przerwano.

– Niech pan spojrzy… – Kobieta odsunęła kanapę i stolik i uniosła róg sznurkowego dywanu.

Podszedł bliżej. Przez chwilę wpatrywał się w to miejsce z pozycji stojącej, a potem przyklęknął. Oparł się kolanem o drewnianą podłogę i od razu poczuł ostry ból, który znacznie się nasilił, gdy Grens rozciągnął się na podłodze, żeby przyjrzeć się otworowi z bliska.

Włamywacz wyrwał deskę, tak że pękła w trzech miejscach. Na krawędziach zostały ostre drzazgi.

Grens miał przed sobą czworokątny, prawie kwadratowy otwór wycięty w betonowej podłodze, która była jednocześnie sufitem znajdującego się piętro niżej mieszkania. Zmierzył go palcami i ocenił, że ma cztery centymetry długości i cztery szerokości.

W środku było pusto.

Przez siedemnaście lat coś tam leżało. Kilka dni temu zabrał to włamywacz.

Co za cholerny upał!

Grens otworzył eleganckie drzwi prowadzące na równie elegancką klatkę schodową. Upał stał się nie do zniesienia. Jeszcze niedawno temperatura wynosiła dwadzieścia siedem stopni, potem wzrosła o jeden stopień, a niedługo sięgnie dwudziestu dziewięciu. Zdjął marynarkę, rozpiął koszulę i postanowił skrócić krok. Na Dalagatan panował całkowity spokój.

Szedł tędy przed siedemnastu laty, ale wtedy niósł na rękach pięcioletnią dziewczynkę.

Przed oczami przelatywały mu obrazy z przeszłości. Czuł się tak, jakby gardło i przełyk zatkał mu kwadratowy otwór w podłodze o wymiarach cztery centymetry na cztery, którego nie zauważył żaden z policyjnych techników. Powoli wciskał mu się w głąb żołądka – puste wgłębienie, puste pudełko i kasetka, z której ktoś zabrał to, co w niej przez długi czas leżało.

Wtedy było mu chłodniej niż teraz. Nic dziwnego, była późna jesień, a on miał na sobie tylko szarą marynarkę. Po kilku krokach dziewczynka zamknęła oczy i oparła głowę o jego ramię. Jeden z młodszych policjantów, którego wezwano wtedy na miejsce zbrodni, obserwował z radiowozu lekko kulejącego mężczyznę, który szedł ulicą, niosąc na rękach małą dziewczynkę. Koło Vasaparken podjechał do chodnika, opuścił szybę i poprosił komisarza, żeby otworzył tylne drzwi i wsiadł do środka, ale ten nawet na niego nie spojrzał, tylko burknął coś i poszedł dalej. Główka pięciolatki nadal spoczywała na jego ramieniu. Oczy miała zamknięte, ale widać było, że w pełni mu ufa. Przez tę krótką chwilę uświadomił sobie, że ta mała obdarzyła go takim zaufaniem, jakim sam nigdy wcześniej nikogo nie darzył.

Dzisiaj, tak jak wtedy, wracał na komendę. Do budynku wszedł od Kungsholmsgatan. Policjantka w recepcji skinęła mu głową – jak zawsze, gdy zostawał dłużej w pracy. Siedział do późnego wieczoru albo nawet po nocy, gdy wszyscy inni funkcjonariusze wyłączyli już komputery, pogasili światła i poszli do domu. Po pracy kładł się spać w służbowym pokoju. Leżał pod cienką kołdrą na brązowej, obitej sztruksem kanapie, żeby nie wracać do swojego mieszkania na Sveavägen, bo czuł się tam samotny. Ze stojącego na korytarzu i wciśniętego między nową kopiarkę a stary faks automatu nalał sobie kubek czarnej kawy. Z tego miejsca miał już tylko siedem kroków do pokoju. Otworzył drzwi i jak zwykle najpierw włączył magnetofon kasetowy. Siw Malmkvist kolejny raz zaśpiewała dla niego swój przebój pod tytułem Tunna skivor. Nagranie pochodziło z 1960 roku. Potem włączył oryginalne nagranie Everybody’s Somebody’s Fool, usiadł przy biurku i przez długą chwilę wiercił się w fotelu, bo nie mógł znaleźć wygodnej pozycji. W końcu położył się na kanapie, ale przewracał się z boku na bok.

Może to przez ten upał, który coraz bardziej mu dokuczał? A może uwierał go pusty otwór o wymiarach cztery centymetry na cztery?

W końcu wstał, wyszedł na korytarz i poszedł do automatu. Nalał sobie kolejny kubek czarnej kawy i ruszył do windy. Po drodze minął pokój Mariany Hermansson – policjantki, która przeszywała go wzrokiem i domagała się odpowiedzi na swoje pytania.

– Ewert?

– Nie mam czasu – rzucił i poszedł do windy.

Wybiegła z pokoju, a gdy wciskał czerwony guzik, zawołała:

– Ja też nie! – Podeszła do niego i spytała: – Masz coś nowego?

– Dowiesz się później. Oboje się dowiecie, i ty, i Sven.

– Czy to rzeczywiście było tylko włamanie? Przecież niczego nie skradziono? Patrzę na ciebie i widzę, że…

– Nie słyszałaś, co powiedziałem?

– Co?

– Dowiesz się później.

Grens odwrócił się do windy, która zatrzymała się na piętrze.

– Chcę ci przypomnieć, że zamordowano tam cztery osoby. – Mariana nie poddawała się.

Otworzył drzwi windy i wszedł do kabiny.

– Najpierw poczwórne zabójstwo, a teraz włamanie – ciągnęła Hermansson. – Oba przestępstwa w tym samym mieszkaniu. I ten sam śledczy, który po wizycie na miejscu przestępstwa wygląda na wyraźnie… hm… jak by to określić… poruszonego?

Patrzyli na siebie przez chwilę.

– Ewert… porozmawiaj ze mną.

– Wygląda na to, że popełniłem wtedy błąd. Teraz wiem, że popełniłem też drugi.

– Jaki błąd?

– Wypuściłem na wolność człowieka, który tę zbrodnię popełnił. Jestem o tym przekonany. Na dodatek przeoczyłem otwór w podłodze.

– Nic z tego nie rozumiem.

– Bardzo nie lubię zostawiać za sobą niewyjaśnione wątki.

– O czym ty mówisz?

– Że na razie to tylko moja sprawa.

Dwa piętra niżej. Ciemny korytarz, trochę chłodniej, ale kurz taki sam jak wszędzie. Grens wyszedł z windy i podszedł do szarych drzwi, które były szersze od innych. Archiwum. Półki, kartony, teczki, regały i czas, który spędził w tym budynku. Czterdzieści lat walki z przestępczością. Śledztwa, sprawcy i ofiary, których życie – po tym, jak ich drogi się skrzyżowały – uległo nieodwracalnej zmianie. Za każdym razem, gdy tu schodził, jeden z regałów omijał szerokim łukiem. Odwracał głowę i skupiał wzrok na czymś innym, byle tylko nie patrzeć w tamtą stronę, ponieważ stały na nim akta sprawy kobiety, która była całym jego życiem. Niestety, pewnego dnia odeszła na zawsze, ponieważ radiowóz, który prowadził, przejechał po jej głowie. Po tylu latach miał już jednak na tyle odwagi, żeby nie tylko spojrzeć w tamtym kierunku, ale też zatrzymać się na chwilę przy półce. Od pewnego czasu odwagi wystarcza mu również na to, żeby odwiedzać jej grób na Północnym Cmentarzu. Postawił na nim biały krzyż, na którym kazał wygrawerować jej imię. Podczas wizyt bierze wiszącą przy zardzewiałym kranie blaszaną konewkę i podlewa nią wysoki krzew obsypany drobnymi kwiatkami. Kiedyś posadził go na jej grobie, bo spodobała mu się jego nazwa: ziele miłości. Anni leży w swoim grobie tak jak akta jej sprawy na półce w archiwum. Na bocznej ścianie kartonu widnieje napis: Anni Grens.

Podszedł bliżej, czubkami palców dotknął wypisanych czyjąś dłonią czarnych liter, a potem napisał w powietrzu jej imię. Następnie poszedł w głąb archiwum, gdzie na półkach leżały stosy innych akt. W końcu dotarł do celu: pomieszczenia za szklaną ścianą.

Przez moment czekał przy okienku, aż zjawił się mężczyzna w jego wieku. Uniósł szybkę i popatrzył na niego zza okularów w okrągłych oprawkach.

– Chciałbym obejrzeć dokumenty związane z programem ochrony świadków – powiedział komisarz.

Niewiele osób ma do nich dostęp. Żeby móc się z nimi zapoznać, trzeba najpierw złożyć wniosek o ich wydanie, pokwitować odbiór i wpisać się do książki. Takie dokumenty przechowywane są w specjalnym pomieszczeniu. Pochodzą z Interpolu, tajnej policji SÄPO i programu ochrony świadków.

– Ewert? Dawno cię nie widziałem.

Archiwista nie miał radosnej miny. Nie bardzo lubili się z Grensem. Można nawet powiedzieć, że od samego początku nie darzyli się sympatią.

– Jak już wspomniałem, chodzi mi o program ochrony świadków i pewne umorzone śledztwo. Potrzebuję tych akt.

Grens wyjął z papierowego koszyczka formularz i sięgnął po zawieszony na sznurku przy okienku długopis. Na tylnej stronie kartki napisał numer akt i wsunął ją przez otwór w szybie.

– Hm…

– Jakiś problem?

– Twój charakter pisma. Trudny do rozszyfrowania.

– Napisałem, że…

– Widzę, co napisałeś.

Archiwista stuknął w klawiaturę komputera i zerknął na ekran.

– No tak… wygląda na to, że tu są.

– To dobrze. W takim razie…

– Musisz się wylegitymować. Rozumiesz… zasady.

Komisarz rozumiał. Za każdym razem przeżywał to samo.

W innych okolicznościach odpowiedziałby na takie żądanie podniesionym głosem. Na twarzy i szyi wystąpiłyby mu czerwone plamy, a żyłka na lewej skroni napęczniałaby od krwi. Tym razem się opanował. Położył przed urzędnikiem odznakę i legitymację służbową, chociaż archiwista nie tylko znał go z imienia i nazwiska, ale też od trzydziestu trzech lat znali się osobiście. Archiwista zawahał się o jedną sekundę za długo – pewnie był rozczarowany, że ich spotkanie nie przebiega w zwykły sposób i tym razem nie dojdzie do kłótni. W końcu poprawił okulary, sięgnął po pilota, otworzył elektroniczne drzwi bezpieczeństwa i zniknął w położonym w głębi archiwum pomieszczeniu bez okien. Po chwili wrócił z dwiema teczkami – niebieską i zieloną – i przesunął je przez otwór w szybie w stronę Grensa.

– Znasz zasady…

– Znam.

– W takim razie wiesz, że…

– …że wolno mi do nich zajrzeć dopiero wtedy, gdy obiecam, że natychmiast je skopiuję i przekażę dziennikarzom z „Aftonbladet” i „Expressen”.

Po tych słowach Grens odwrócił się i ruszył do wyjścia.

– Obiecuję, że znowu to zrobię.

Korytarz, winda, korytarz.

Z każdym krokiem teczki robiły się coraz cięższe. Na końcu ważyły chyba tyle, ile główka dziecka spoczywająca na jego ramieniu.

Automat do kawy. Trzeci kubek. Pokój, magnetofon, piosenka Siw i akta lądują na biurku.

Przez dłuższy czas przygląda im się z różnych miejsc: spod otwartego okna i szafy na ubrania, leżąc na kanapie i stojąc w progu drzwi, oparty o framugę.

Akta przez cały czas tam leżą i gapią się na niego, tak jak on gapi się na nie.

Podchodzi bliżej.

Bierze do ręki pierwszą teczkę i czuje, jak zaczynają mu drżeć dłonie, chociaż rzadko mu się to zdarza. Kiedyś sobie obiecał, że nigdy więcej nie wróci do sprawy dziewczynki o drobnych stópkach z mieszkania wypełnionego trupim odorem, którego z niczym innym nie da się porównać. Mimo to otworzył teczkę i zaczął czytać.

Teczka niebieska. Dość gruba. Numer akt zapisany ołówkiem. Dokument w formie rękopisu. W prawym górnym rogu stempel, który kiedyś był czarny.

Program ochrony świadków.

Grens usiadł na wyblakłej kanapie, wziął teczkę do ręki i wyjął z niej cztery zszyte ze sobą pliki kartek.

Zgłoszenie:

Siedem stron z komendy rejonowej w Sztokholmie.

Protokół dochodzenia:

Cztery strony z Działu Technicznego.

Wynik sekcji zwłok:

Dwadzieścia osiem stron z Zakładu Medycyny Sądowej w Solnie.

Dochodzenie wstępne:

Pięćdziesiąt cztery strony akt śledztwa, które zakończyło się niepowodzeniem.

Rozejrzał się po pokoju. Dziewczynka, którą przyniósł na komendę, leżała na tej samej kanapie, chociaż obicie mebla było wtedy w znacznie lepszym stanie niż dzisiaj, a brzegi prawie gładkie. Pod głową miała prowizoryczną poduszkę zrobioną z jego zwiniętej marynarki. Zasnęła i lekko pochrapywała. Był to jej pierwszy tak głęboki i spokojny sen od kilku dni i nocy.

Poniedziałek 23 października, godzina 16.51. Kom. pol. krym. Grens udaje się na Dalagatan 74.

Siedział koło niej i próbował zrozumieć słowa, które od czasu do czasu wypowiadała przez sen. Kilka razy chciał ją pogłaskać po policzku, ale w ostatnim momencie się powstrzymywał i tylko otulał ją szczelnie kurtką. Postanowił, że tym razem poprowadzi śledztwo w należyty sposób. Wykorzysta wiedzę, którą zdobył w amerykańskiej bazie wojskowej FLETCH w południowej Georgii, gdzie razem z Wilsonem brali udział w kursie organizowanym przez amerykańską policję. Nauczył się tam wszystkiego, co każdy gliniarz powinien wiedzieć o programie ochrony świadków, zwłaszcza tego, co nie wchodziło w modus operandi szwedzkiej policji, która posługiwała się niewłaściwymi metodami, próbując ukrywać działających na terenie betonowych przedmieść Sztokholmu członków gangów, którzy decydowali się na współpracę z wymiarem sprawiedliwości. W oczekiwaniu na proces umieszczano ich w pomalowanych na czerwono schroniskach w lesie między Bollnäs a Ljusdal albo w schroniskach w innych lasach. Świadkom, którzy zdobyli się na odwagę i w trakcie przesłuchań opisywali piekło ludzi, których szantażowano, którym grożono pobiciem albo wymuszano od nich pieniądze, groziło wielkie niebezpieczeństwo. Policja trzymała ich w ukryciu zazwyczaj przez dwie doby, po czym przerażony bandyta wracał do betonowych przedmieść i przestępczego życia, które tak dobrze znał. W końcu, ze strachu przed śmiercią, całkiem się załamywał.

Tabliczka na drzwiach informowała, że pięciopokojowe mieszkanie z kuchnią należało do rodziny Lilaj. Zostało dokładnie przeszukane. We wszystkich pokojach paliło się światło.

Podczas szkolenia w Ameryce skopiował na swój użytek program ochrony świadków. Zanim miejsce zbrodni zostało dokładnie zbadane, dziewczynkę przewieziono z komendy do tak zwanego „bezpiecznego miejsca”.

Mężczyzna siedzi w przedpokoju na krześle między półką na czapki a szafką na buty. Kobieta siedzi na krześle przy kuchennym stole. Starsza siostra leży na brzuchu na łóżku w sypialni A. Jej brat siedzi na fotelu przy biurku w sypialni B.

Dziewczynce, która jeszcze nie rozumiała, że straciła całą rodzinę i nigdy więcej jej nie zobaczy, nie pozwolono zabrać żadnych osobistych przedmiotów, chociaż mieszkanie od zawsze było dla niej czymś w rodzaju wszechświata. Podjęto taką decyzję, ponieważ on, Grens, postanowił, że powinna przeżyć i żyć dalej. Żeby tak się stało, nie wolno było dopuścić, by przeszłość stała się częścią jej przyszłości.

Zwłoki całej rodziny – Mirzy Lilaja, Diellzy Lilaj, Eliota Lilaja i Julii Lilaj – zostały przewiezione do zakładu medycyny sądowej.

Pięcioletnią dziewczynkę zabierał do miejsc, w których nigdy przedtem nie był: do sklepów z zabawkami i odzieżą dla dzieci. Policyjna księgowość w ciągu kilku godzin zatwierdzała wydatki, które nie tylko nie zostały zaksięgowane, ale też nie nadano im nawet formalnego biegu. Nowa sukienka, nowe buty, nowa opaska do włosów. Dziewczynka była uszczęśliwiona. Najbardziej ucieszyły ją prezenty: dwie lalki i czerwony wózek dziecięcy.

Śmierć wszystkich ofiar nastąpiła o godzinie 18.23.

Ekipie śledczej nie udało się postawić w stan oskarżenia żadnego ze sprawców.

Ostatnim wyjętym z torebki przedmiotem było zdjęcie, które jeden z młodych policjantów zabrał przezornie z mieszkania. Przedstawiało rodziców z trojgiem dzieci na jasnoniebieskim tle. Wykonano je w jakimś zakładzie fotograficznym. Cała piątka uśmiechała się do obiektywu.

Mirza Lilaj, Diellza Lilaj, Eliot Lilaj i Julia Lilaj otrzymali rezerwowe numery osobowe: 2003-369380, 2003-369381, 2003-369382 i 2003-369383. Tylko one służą do identyfikacji.

Bunkier. Właśnie tym mianem Grens określał podziemia pewnego budynku w dzielnicy Östermalm. W okresie, gdy z ramienia policji odpowiadał za nieistniejący program ochrony świadków, polecił zbudować pierwszy, zgodny z amerykańskim standardem safe house. Później, gdy pieniądze przydzielone na rozwój programu zostały cofnięte i przeznaczone na inne cele, okazało się, że był to pierwszy i ostatni safe house. Urządzono go w taki sposób, że przypominał niewielki kompleks hotelowy. Był w nim aneks kuchenny, łóżka, telewizor i regały na książki. Grensowi nawet do głowy nie przyszło, że pierwszym umieszczonym tam świadkiem będzie mała dziewczynka, która straciła całą rodzinę i nie umiała jeszcze jeździć na rowerze.

Z dotychczasowych ustaleń wynika, że:

a) na ciałach ofiar – Mirzy Lilaja, Diellzy Lilaj, Eliota Lilaja i Julii Lilaj – znaleziono rany postrzałowe. Otwory wlotowe po strzałach w głowę oznaczono jako wlot 1, wlot 2, wlot 3, wlot 4, wlot 5, wlot 6, wlot 7 i wlot 8;

b) wspomniane wloty po kulach powstały dwa dni przed obdukcją;

c) ogólny obraz ran postrzałowych dowodzi, że sprawca działał z premedytacją.

I pewnie dlatego, że pierwszą osobą umieszczoną w „bezpiecznym miejscu” było małe dziecko, program ochrony świadków nie zadziałał na początku tak, jak powinien. Grens wyobrażał sobie, że bunkier będzie schronieniem dla świadków, których policja musi ukrywać i chronić do rozpoczęcia procesu, aby później przenieść ich do innych miejscowości, przydzielić im nową tożsamość, nadać nowe numery osobowe i dać szansę na nową przyszłość. Opracował zestaw rutynowych czynności, aby we współpracy z innymi władzami wystawiać fałszywe świadectwa szkolne oraz świadectwa pracy, a co dwa tygodnie wypłacać świadkom gotówkę na utrzymanie. Nie mogli zostawiać żadnych śladów, bo każdą transakcję bankową można dokładnie prześwietlić, a inne informacje kupić za pieniądze. Grens musiał szybko dostosowywać zakres rutynowych czynności, które opracowywał, do stanu wiedzy o tym, jak zmieniać zapisy w księgach metrykalnych, wystawiać świadectwo ukończenia kursu pływackiego albo w wiarygodny sposób udokumentować uczęszczanie do przedszkola.

Zamknął teczkę i przesunął ją na brzeg biurka. Zawierała informacje o dziewczynce, która po kilkunastu latach stanie się kobietą. Następnie sięgnął po drugą – zieloną – teczkę, która zawierała informacje o tym, co wydarzyło się później – poza miejscem zbrodni, poza śmiercią i poza prosektorium. Wstał z krzesła, wziął ją do ręki i zaczął krążyć po pokoju.

W chwili popełnienia zbrodni dziewczynka miała pięć lat. Jako jedyna z rodziny przeżyła. Dlaczego? Bo ktoś ją ukrył? Darował jej życie? A może sama się schowała? Leżała i słyszała, jak jej najbliżsi są po kolei mordowani? Wstrzymała oddech, bo chociaż nie rozumiała tego, co się działo, podświadomie czuła, że jeśli ją znajdą, czeka ją śmierć.

Szukał odpowiedzi na te pytania, ale bez powodzenia, bo nie był w stanie ich sformułować. Poza tym teraz wiedział jeszcze mniej.

Wyjrzał na dziedziniec komendy. Słońce przemieściło się po niebie i część ławek znalazła się w cieniu. Na dworze nadal panował upał. Wystawił głowę, oparł się łokciami o parapet i wychylił. Trzydzieści stopni w pokoju bez klimatyzacji. Wkrótce zapadnie wieczór, ale w niczym nie poprawi mu to nastroju, bo temperatura spadnie najwyżej do dwudziestu dwóch stopni. Tak wynikało z prognozy pogody. Czekała go kolejna tropikalna noc.

Przez cały czas trzymał w ręce zieloną teczkę, w której powinny być informacje o dalszych losach dziewczynki: zaświadczenie o nadaniu jej nowego numeru osobowego, dokumentacja fotograficzna, dokładny rysopis, nowy adres zamieszkania, dane opiekuna prawnego i osoby kontaktowej ze strony policji. Dzięki tym dokumentom mogła rozpocząć nowe życie.

Odszedł od okna, bo na dworze wcale nie było chłodniej niż w pokoju. Usiadł na kanapie i położył na kolanach zieloną teczkę z naklejoną na niej kartką o treści:

PROGRAM OCHRONY ŚWIADKÓW.

Otworzył ją, zajrzał do środka i przez długą chwilę siedział nieruchomo.

Zawierała kartki formatu A4. Niestety, cała „dokumentacja” składała się z czystych niezapisanych stron.

Teczka, która przez lata leżała w archiwum, powinna być znacznie grubsza. Kiedy brał ją do ręki, na taką wyglądała.

Tymczasem okazało się, że jej zawartość znikła, a wraz z nią cała wiedza o pięcioletniej dziewczynce, która stała się kobietą.

Ktoś zabrał z teczki jej nowe życie.

Niezapisane czyste kartki.

Tak jak fragmenty jego pamięci.

Wciąż pamięta okropny smród w mieszkaniu i ciężar ciała dziewczynki, chociaż zapomniał, jak się nazywała. Utkwiły mu w pamięci chwile, które przy niej spędził, gdy spała w zakupionym krótko przedtem łóżku w chronionym przez policję mieszkaniu. Miała potargane włosy, ale przypominała piękny kwiat. Jego wspomnienia są teraz równie puste jak jej wspomnienia o tamtych dniach.

– Kto jeszcze przyszedł?

– Jak to przyszedł?

– Na twoje urodziny?

Przesłuchiwał ją, ale starał się to robić delikatnie. Z każdym dniem poznawał ją lepiej. Nie miał jeszcze wyrobionego poglądu na to, jak przebiegał napad, w jakich okolicznościach padły strzały i jakie były motywy zbrodni. Dziewczynka wciąż nie rozumiała, że straciła całą rodzinę. Wszystko wyparła z pamięci. Potworną traumę zdołała przezwyciężyć tylko dzięki temu, że nie przestała się bawić.

– Skończyłaś wtedy pięć lat. Miałaś urodziny. Rodzice kupili piękny tort. Kto ci składał życzenia?

– Mama, tata, Julia i Eliot.

– Kto jeszcze?

– Nikt.

– Może ktoś do was przyszedł?

– Nie.

– Dwie albo trzy osoby, które nie były zaproszone?

– Nikogo innego nie było.

– Ale jeśli ty…

– Niech mi pan poda lalkę, tę drugą, w niebieskich butach. Potem pobawimy się domkiem dla lalek. Pan na górze, a ja na dole.

Dziewczynka zamknęła się w sobie i właśnie zaczęła odliczać życie od nowa. Któregoś dnia, zanim miesiąc później na zawsze zniknęła z jego świata, objęła go i szepnęła mu do ucha, że ma teraz trzydzieści dwa dni i pięć lat. Jakby te pięć lat było uzupełnieniem dni.

Tak bardzo był wtedy zły.

Musiał umorzyć śledztwo, chociaż był pewien, że wie, kto dokonał tej strasznej zbrodni. Niestety, z braku twardych dowodów nie mógł aresztować sprawców. W całej jego karierze podobna sytuacja zdarzyła się zaledwie kilka razy.

Łotra, którego podejrzewał o popełnienie poczwórnej zbrodni, kazał zatrzymać i zamknąć w policyjnym areszcie śledczym na siedemdziesiąt dwie godziny, bo pozwalało mu na to prawo bez dostarczenia konkretnych dowodów. Przesłuchiwał go, ale bandyta na zmianę kłamał, szyderczo się uśmiechał albo spuszczał wzrok i cedził: „Bez komentarza”. Z całą ekipą śledczą zbadali każdy szczegół, a potem bezsilnie obserwowali, jak przegrywają z czasem. Podejrzany używał pseudonimu King Zoltan i wszyscy się go bali. Po trzech dniach zarówno on, jak i jego kumple śmiali się szyderczo w twarz nie tylko Grensowi, ale także pozostałym policjantom, bo śledczy nie mieli żadnych konkretnych dowodów ani zeznań świadków. Musiał go więc wypuścić, a wtedy Zoltan – już jako wolny człowiek – pojechał prosto na lotnisko w Arlandzie, wsiadł w samolot i odleciał w bezpieczne miejsce. Do Szwecji nigdy więcej nie wrócił.

Dziewczynka na pewno widziała sprawcę zbrodni. Była naocznym świadkiem. Znajdowała się w stanie szoku, ale niewykluczone, że któregoś dnia zrozumie, co się wtedy wydarzyło, i uświadomi sobie pewne fakty. Podczas badań przeprowadzonych na miejscu zbrodni technicy zabezpieczyli szereg śladów… między innymi włosy i mocz w pawlaczu. Wszystkie pasowały do DNA dziewczynki, która po prostu się tam zsikała. Widziała przez szparę to, co się wydarzyło w mieszkaniu. Była świadkiem przynajmniej dwóch zabójstw.

Podszedł do otwartego na oścież okna, wychylił się i zaczął krzyczeć. Był naprawdę wściekły. Dopiero teraz do niego dotarło, co się stało.

Ktoś zabrał z teczki przechowywanej w ściśle chronionym archiwum wszystkie dokumenty. Zapoznał się z zawartością pierwszej teczki zawierającej ustalenia ze śledztwa i domyślił się, że policja ma świadka. Potem przeczytał dokumenty z drugiej teczki i dowiedział się o dalszych losach dziewczynki. Wiedział, jak wygląda, jaką ma nową tożsamość, gdzie mieszka i do której rodziny zastępczej trafiła. Zabrał więc te dokumenty, a w ich miejsce włożył puste kartki, żeby nikt inny nie poznał prawdy. Dzięki temu zatarł wszelkie ślady.

Grens znowu zaczął krzyczeć. Całą swoją złość wykrzyczał na policyjny dziedziniec.

Dziewczynka, która po kilkunastu latach stała się dorosłą kobietą, znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Niewykluczone, że już nie żyła.

Część druga

Miejsce nadawało się wprost idealnie: jednokierunkowa ulica w południowym Sztokholmie, przy której stały senne trzypiętrowe domy z lat czterdziestych. Mieszkali w nich Szwedzi o średnich dochodach, ze średnim wykształceniem i średnią długością życia. Sympatyczna mieszanka młodości i dojrzałości zarówno rodowitych mieszkańców Szwecji, jak i tych, którzy przybyli tu później. Tego popołudnia Piet Hoffmann postanowił obejść całą dzielnicę, żeby zbadać teren w promieniu dwustu metrów, stanowiący zewnętrzną strefę bezpieczeństwa. Skontrolował osiemnaście kamer monitoringu zamontowanych przy wejściach do budynków, w podziemnym garażu, na latarniach i dachach domów. Wszystkie były wyposażone w czujniki ruchu, dzięki czemu zarówno w dzień, jak i w nocy strzeżony przez jego firmę budynek był pod nadzorem czujnych obiektywów. Każdy ruch był rejestrowany i nagrywany. Po drodze zapisywał numery rejestracyjne samochodów, których tu wcześniej nie widział, i porównywał je z danymi w ewidencji pojazdów i ewidencji mieszkańców, a w niektórych przypadkach – w prowadzonych przez policję rejestrach przestępców. Dostęp do tych ostatnich załatwił sobie odpłatnie. Obserwacje poczynione jednego dnia porównywał w pamięci ze sporządzoną poprzedniego dnia mentalną mapą, do której nikt inny oprócz niego nie miał dostępu. Zawierała formalną siatkę ulic i nieformalne drogi ucieczki. Porównywał, którymi ulicami ktoś chodził wczoraj i dokąd zmierzał dzisiaj. Tego dnia nic nie wzbudziło jego podejrzeń i nigdzie nie zauważył potencjalnego zagrożenia. Zanim wszedł do klatki schodowej jedynego w tej dzielnicy wieżowca, zatrzymał się na chwilę pod kamerą numer czternaście i przekręcił ją trochę w lewo, żeby zlikwidować martwy kąt. Mieszkanie, do którego zamierzał się udać – kawalerka z aneksem kuchennym – znajdowało się na ósmym piętrze. Większego nie potrzebował.

– Kończę na dzisiaj – powiedział. – Wszystko w porządku?

Jego pracownik siedział w otoczeniu monitorów i śledził na ekranach obrazy przesyłane przez kamery. Co jakiś czas przeglądał nagrania z ostatniej nocy, żeby się upewnić, czy nie zdarzyło się coś, co odbiegało od normy.

– Tak, szefie – odparł mężczyzna. – Wszystko okej.

Hoffmann podszedł do okna wychodzącego na ulicę i podciągnął żaluzje. Mieszkanie na drugim piętrze. W oknach wisiały jasne zasłony, na parapecie między dwiema doniczkami z kwiatami stała lampka, która zajmowała dużo miejsca. Mieszkanie miało charakter przejściowy, przebywała w nim ponadczterdziestoletnia kobieta, której przyznano ochronę drugiego stopnia. Podciągnął żaluzje jeszcze wyżej i zerknął na wejście do drugiej klatki schodowej. W oknach mieszkania na trzecim piętrze wisiały czerwone firanki, na parapecie stały ozdobne świeczki. To lokum było schronieniem trzydziestokilkuletniego mężczyzny, który podlegał ochronie trzeciego stopnia. Niedawno został postrzelony, a później jego bracia grozili mu śmiercią.

Dwa wejścia dalej, w mieszkaniu z jasnymi zasłonami, stanowczo zbyt przezroczystymi, od kilku miesięcy ukrywała się starsza para, która zeznawała w procesie przeciwko brutalnemu gangowi nastolatków działającemu na jednym z zachodnich przedmieść. W oczekiwaniu na przyznanie małżeństwu nowej tożsamości i przydzielenie im docelowego mieszkania, trzy sztokholmskie gminy płaciły jego firmie szesnaście tysięcy koron dziennie. Właśnie tyle wynosiło wynagrodzenie za profesjonalną ochronę, ponieważ wszystko miało swoją cenę: doświadczeni ochroniarze, którzy całą dobę przebywali w mieszkaniu pełniącym funkcję centrali, nowoczesny sprzęt techniczny i uzbrojenie. Kosztowało to mnóstwo pieniędzy, ale ochrona trzech wynajętych mieszkań, które osobiście znalazł, wyposażył i zadbał o to, żeby znajdowały się w tym samym budynku i mogły funkcjonować pod nadzorem zaledwie jednego pracownika na każdej zmianie, okazała się dla firmy ochroniarskiej Hoffmann Security AB wyśmienitym pomysłem na interes.

– Dzień dobry, kochana żono.

Centrala mieściła się na jednym ze starszych osiedli w Bagarmossen, skąd miał blisko do domu. Ledwie wyszedł z windy i skierował się do samochodu, nieświadomie wyjął z kieszeni telefon, żeby do niej zadzwonić.

– Dzień dobry, kochany mężu.

Jest im ze sobą bardzo dobrze, chyba nawet lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Nawet wtedy, gdy byli świeżo zakochani, nie czuli do siebie tego co teraz. Po przyjeździe do Szwecji wrócili do podobnego trybu życia, jaki prowadzili dawniej. Od tamtej pory wiele się jednak zmieniło: przestał okłamywać Zofię, nie zajmował się na zlecenie szwedzkiej policji infiltracją zorganizowanych grup przestępczych i nie ryzykował każdego dnia życia swojego ani bliskich. Prowadził nawet tę samą firmę ochroniarską, tylko że przestała być fasadą dla zadań, które realizował jako policyjny informator. Prowadził normalną działalność gospodarczą i w codziennej pracy wykorzystywał nabyte wcześniej umiejętności. Działalność firmy przynosiła mu pokaźny dochód.

– Zofio?

– Tak?

– Trochę się niepokoję.

– Niepotrzebnie.

– Wiem, ale nie daje mi to spokoju. Pomyśl tylko: gdyby nasza córka…

– Nie przesadzaj. Ona jest całkiem zdrowa.

Kiedyś uznał, że strach i niepokój są kontrproduktywne i pozbawione sensu. Potrafił przeżyć, bo wszystko dokładnie planował. Zawsze wiedział więcej od swoich przeciwników i był lepiej przygotowany od tych, którzy na niego polowali, próbowali go namierzyć albo wypowiedzieli mu wojnę. I nagle spadło na niego coś zupełnie nowego: okresowe badanie lekarskie jego sześciomiesięcznej córeczki. To wystarczyło, żeby ten irracjonalny niepokój, który nie miał prawa go dopaść, całkowicie nim zawładnął.

– Luiza umie przewracać się z pleców na brzuch i odwrotnie – powiedziała Zofia. – Potrafi też unieść się do pozycji siedzącej, wspierając się na mnie albo na lekarzu. Gaworzy, podnosi upuszczone zabawki i przekłada przedmioty z ręki do ręki. Uwierz mi: ona to wszystko potrafi.

Ich córeczka. Często wracał myślami do sytuacji przy szpitalnym łóżku, gdy trzymał Zofię za rękę, a jej ciałem wstrząsały bóle.

Obiecałeś nam, że będziemy prowadzić normalne życie… że nigdy więcej nie będziesz rozpracowywał środowisk przestępczych, a do naszego życia nie wrócą śmierć i chaos. Obiecałeś, że nie będziemy musieli uciekać.

Do dziś pamięta, jak wtedy na niego patrzyła i w pięknych słowach opisywała ich przyszłe życie.

To właśnie w tamtym okresie mój organizm zdecydował się na kolejne dziecko. Próbowaliśmy przez kilka lat i ciągle nam nie wychodziło. Nie mogłam kolejny raz zajść w ciążę. Wiedziałam, że osiągnęłam już pewien wiek, ale nie to było najważniejsze. Chodziło o spokój… żebyśmy nigdy więcej nie musieli żyć tak jak przedtem. Przestałam żyć w ciągłym napięciu, a dziecko… sama nie wiem… być może zabrzmi to trochę sztucznie, ale odnoszę wrażenie, że dziecko jakby przez przypadek stało się symbolem twojej obietnicy o naszym nowym życiu.

– O Emila i Rasmusa nigdy się tak nie niepokoiłeś.

– Wiem.

– A przecież ona jest lepiej rozwinięta i bardziej przebojowa, niż oni byli w jej wieku.

– O tym też wiem.

Bał się, że lekarz stwierdzi coś, czego sami nie zauważyli. Nie dawało mu to spokoju. Nie chodziło jednak o to, że była dziewczynką i najmłodszym dzieckiem w rodzinie, tylko o niego. Musiał wreszcie zrozumieć, że nic nie jest oczywiste i wszystko ma swój koniec. O wiele łatwiej żyło mu się w czasach, gdy tak długo kłamał, aż w końcu zapominał, jak wygląda prawda… gdy sądził, że już na zawsze przesunął pewne granice, i przestał być pewien, czy kiedykolwiek uda mu się zauważyć, gdzie kończy się kłamstwo i zaczyna się prawda i kim tak naprawdę jest.

– Zobaczymy się wieczorem – rzuciła Zofia.

– Ucałuj ją ode mnie.

– Ona też cię całuje.

Dziesięć minut jazdy samochodem do willowej dzielnicy w Enskede, gdzie mieli własny ogródek. Na podjeździe przy ich domu często parkowały dwa samochody. To tam się przeprowadzili, gdy Zofia pierwszy raz zaszła w ciążę.

Opuścił szyby, chociaż przy wolnej jeździe odczuwał upał. Pogoda była dość nietypowa jak na pierwszy tydzień czerwca: trzydzieści stopni, wysoka wilgotność powietrza. Nie mógł nawet otrzeć czoła albo twarzy rękawem koszuli, bo była mokra. Zaparkował przed zardzewiałą bramą i przez chwilę siedział za kierownicą. Miał przed sobą najprzyjemniejszą porę dnia.

Jego starszy syn Emil szalał po drugiej stronie postrzępionego żywopłotu. Był w zielonych krótkich spodenkach i grał w piłkę z dziećmi sąsiada. Policzki miał zaróżowione. Przez kuchenne okno Hoffmann widział też kręcone włosy Rasmusa. Jego młodszy syn siedział przy stole i jak zwykle bawił się plastikowymi figurkami.

Hoffmann odetchnął ciepłym, wilgotnym powietrzem.

Kiedyś mocno zatrzasnął za sobą drzwi prowadzące do dawnego życia, ale miewał chwile zwątpienia. W takich momentach chciał je znowu otworzyć na całą szerokość, żeby poczuć to co dawniej: buzowanie krwi, przypływ adrenaliny i przyspieszone bicie serca, które dodawało mu coraz większej agresji.

Czasem dopadała go przeszłość, która stawiała przed nim nowe wyzwania. Wieczorami, gdy chłopcy spali, siadał z Zofią na kanapie i zwierzał jej się, jak bardzo chciałby chociaż raz poczuć to co dawniej. Nie dla pieniędzy, tylko po to, żeby przeżyć te same emocje, dostać silnego kopa i znowu poczuć, że żyje. Ci, którzy zwracali się do niego z takimi propozycjami, poszukiwali najczęściej pośrednika. Kogoś, kto byłby do zaakceptowania dla obu stron. Ostatnim razem zaproponowano mu pośrednictwo w transakcji, w której z jednej strony uczestniczył producent chemicznej amfetaminy z południowej Słowenii, a z drugiej jedna z najbardziej rozbudowanych siatek przestępczych w środkowej Szwecji. Jego zadanie miało polegać na tym, aby działać na rzecz obu stron, brać udział w negocjowaniu warunków umowy i być ochroniarzem w czasie pierwszej dostawy. Odmówił, a potem zwierzył się Zofii, jak bardzo był poirytowany tym, że gdy odrzucił tę propozycję, obie strony zwróciły się do jakichś palantów, którzy byli gorsi od niego, ale z chęcią przyjęli zlecenie i skasowali za nie mnóstwo pieniędzy.

Mimo to za każdym razem, kiedy tak jak teraz wracał do domu i widział synów, utwierdzał się w przekonaniu, że dokonał właściwego wyboru. To samo dotyczyło Luizy: ich córka już wkrótce udowodni, że umie gaworzyć i znajdywać upuszczone zabawki.

Dobrze wiedział, że kolejny proces sądowy i ewentualny wyrok oznaczałyby dla niego długoletnie więzienie. Jeśliby do tego doszło, synów mógłby widywać tylko na odległość. Na wolność wyszedłby dopiero wtedy, gdy obaj byliby pełnoletni, a jego nowo narodzona córka już od kilku lat chodziłaby do szkoły.

Brak takich zleceń oznaczał, że nie musiał sięgać po broń ani narażać się na śmierć. Dom, rodzina… właśnie tak wygląda jego obecne życie.

– Cześć! – zawołał.

Kilka lat temu Rasmus podbiegłby do niego z rozłożonymi ramionami, teraz jednak był tak zajęty zabawą, że nawet nie odpowiedział na powitanie.

– Synku… wróciłem!

– W kuchni, tato.

Hoffmann poczuł się tak, jakby wiszące w przedpokoju lustro popatrzyło na niego czujnym wzrokiem. Odwrócił się i ujrzał kartkę wciśniętą między ramę a szybę. Było na niej narysowane duże, czerwone serce. Od razu zrobiło mu się cieplej na sercu. Minęło tyle lat, a Zofia nadal zostawia mu takie dowody miłości. Podrzuca mu je, a on znajduje je co jakiś czas na poduszce, w walizce, którą rozpakowuje w jakimś hotelu, albo pod masłem w lodówce. W dawnych czasach te bezpretensjonalne dowody miłości były absolutną koniecznością. Teraz tęsknił za nimi i był rozczarowany, gdy ich nie znajdywał. Uwielbiał je, tak jak uwielbiał Zofię.

Rasmus siedział przy węższej krawędzi kuchennego stołu. Zawsze zajmował to samo miejsce, bez względu na to, w jakim zakątku świata przebywali i jaki dom wynajmowali. Słysząc kroki w przedpokoju, ośmiolatek uniósł głowę, ale nie przerwał zabawy, ponieważ był zajęty swoimi plastikowymi figurkami. Szczególną uwagę poświęcał ludzikowi z dużym brzuchem, czerwoną czapką, niebieskimi nogami i żółtymi rękami.

– Cześć, synku.

– Cześć, tato.

– Co robisz?

– Bawię się.

– Widzę. Ale w co?

– Bawię się nowym ludzikiem.

– Widzę. A co…

– I tak nie zrozumiesz.

Kolorowy ludzik podskakiwał na stole obok innych figurek. Robił koziołki i wydawał z siebie różne dźwięki. Hoffmann doszedł do wniosku, że jego syn ma rację: rzeczywiście nic z tego nie rozumiał.

– To jest Mister Potato Head – wyjaśnił Rasmus.

– Słucham?

– Tak się nazywa drugi ludzik, którego mam w pokoju. Oba są do siebie podobne. Nigdy wcześniej takiego nie miałem. Super, prawda?

– Jasne.

Mąka była w ściennej szafce, pojemnik z solą na desce do krojenia, jajka, mleko i masło w lodówce. Pomyślał o naleśnikach. To najlepsza karta przetargowa w rozmowach z synami.

– Jesteś głodny? Masz ochotę na naleśniki?

– Tak, ale przygotuj je w waflownicy. Chcę takie w kratkę.

Waflownica, naleśniki w kratkę. Zaczęło się w zeszłym roku, ale do dzisiaj nie wie, skąd się nagle pojawiły w ich domu. Jeśli jednak właśnie w taki sposób może zaspokoić głód synów, Hoffmann przygotowuje naleśniki w ich ulubiony sposób. Z dolnej szafki wyjął waflownicę, otworzył szeroko okno i zawołał na cały głos:

– Emil!

Zza żywopłotu w ogrodzie sąsiada dobiegały przytłumione odgłosy kopanej piłki. Chwilę później rozległ się okrzyk radości: jego dziesięcioletni syn zdobył gola, a piłka wylądowała w prowizorycznej bramce.

– Co?!

– Jesteś głodny? Zjesz naleśnika?

– W kratkę?

– Tak.

– Jestem.

Hoffmann chciał już zamknąć okno, ale jeszcze raz się wychylił i zawołał:

– Czy twoi koledzy też są głodni?!

Okazało się, że dwaj koledzy Emila, z którymi grał w piłkę, również mieli ochotę na naleśniki. Hoffmann przygotował więc tyle ciasta, żeby wystarczyło dla pięciu osób.

– Czy mógłbyś nakryć do stołu? – zwrócił się do Rasmusa.

– Mhm.

Chłopiec był zbyt zaaferowany zabawą, żeby odpowiedzieć pełnym zdaniem. Jego nowy plastikowy ludzik skakał po całym stole. Kolekcja składała się z figurek pochodzących z różnych zestawów. Przez ostatnie dwa lata, gdy Hoffmann pracował w Afryce Zachodniej i raz na kwartał leciał za darmo na urlop do Szwecji, zawsze pamiętał o tym, żeby w sklepach wolnocłowych na lotniskach kupować figurki, które cieszyły się największą popularnością.

– No dobrze… w takim razie ja zajmę się stołem, a ty pozbieraj zabawki.

– Zaraz.

– Teraz!

– Najpierw pójdę do łazienki, a potem je pozbieram.