Puchar od Pana Boga - Ota Pavel - ebook + audiobook + książka

Puchar od Pana Boga ebook i audiobook

Ota Pavel

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Puchar od Pana Boga to zbiór opowiadań, w których sport stanowi pretekst do opowieści o sprawach najważniejszych: życiu i śmierci, miłości, przyjaźni i pasji. Ota Pavel pisze o zwycięstwach i porażkach równie ujmująco jak o sarnach i rybach.

 

Doskonała lektura dla czytelników ceniących szczerość, wrażliwość i piękno.

 

Może każdy z nas dostanie Puchar od Pana Boga, ale będą one różnej wielkości, w zależności od tego, jak zachowywaliśmy się na tym świecie. Jeden będzie zrobiony na przykład z nieba. Inny ze złotych gwiazd. A jeszcze inny z Drogi Mlecznej.

fragment

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 24 min

Lektor: Ota Pavel

Oceny
4,6 (47 ocen)
33
9
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgnieszkaWitczak

Nie oderwiesz się od lektury

Niby opowiadania sportowe a tak wiele mówiące o naszym życiu. Pod opowieściami z życia czechosłowackich sportowców kryje się uniwersalna prawda o naszych życiowych porażkach, o samotności, przezwyciężaniu własnych ograniczeń. Bardzo lubię sposób w jaki Ota Pavel opowiada o świecie. Jest tu jakaś ogromna czułość i wyrozumiałość wobec świata.
30
notisz

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie napisane opowiadania o sporcie, o jego nieoczywistych, czasem wstydliwych aspektach. Samo życie!
10
Adkam

Nie oderwiesz się od lektury

Nie wykorzystany w pełni wielki talent. Nigdy nie sądziłam że mogłabym czytać książkę z wielkim zainteresowaniem i chęcią o tematyce która w ogóle mnie nie interesuje. A jednak tak się stało dzięki Pavlowi Ota. Nie znam innego pisarza który dobiera słowa w treści w taki sposób że czytanie ich jest samą przyjemnością. A wyobraźnia jest pobudzona do takich rozmiarów że czytając widzi się to wszystko jakby uczestniczyło się w opisywanych historiach. To druga książka tego autora która przeczytałam jednym tchem.
10
easyr

Nie oderwiesz się od lektury

Piekna ksiazka - oszczedna w formie, bogata w tresci. Na przekor tytulowi to ksiazka przede wszystkim o ludziach.
00
malinyZpieca

Dobrze spędzony czas

Niektóre z opowiadań dają do pomyślenia. Chociaż ja chyba wolę dłuższe formy.
00

Popularność




Bramkarz

Jak pewien chłopiec przyszedł na świat

Ojciec ich opuścił, więc Józef miał ciężkie życie, jeszcze zanim się narodził. Została mu tylko mama Julka, sierota, sama prawie dziecko. Wtedy, w trzydziestym siódmym, służyła w gospodarstwie u rolnika Strzyteżnego. Rolnik groził jej:

– Jeśli urodzisz tego bękarta, wyrzucę cię!

A ona tak bardzo pragnęła mieć swoją istotkę, która byłaby dla niej źródłem szczęścia. Zaszczuli ją i zmusili, by skoczyła z okna na poddaszu, żeby to wszystko zakończyć. Tyle że Józef Mikołaj, którego imię dwadzieścia trzy lata później powtarzały z uznaniem tysiące kibiców przed telewizorami i przy radioodbiornikach, miał mocne życie. Urodził się, a mama patrzyła na niego zapłakanymi i szczęśliwymi oczami.

I tak przyszedł na świat kolejny chłopiec.

Lecz nie był taki jak inni, nie mógł stać o własnych siłach, ponieważ miał krzywicę. Matka całe dnie spędzała na polu, a syna przywiązywała sznurkiem do nogi od stołu. Na betonowej posadzce najpierw złapał przeziębienie, a potem rozwinęło się ciężkie zapalenie płuc. Gospodyni zapaliła nad nim gromnicę:

– On już wyzionie ducha!

Julka biegła wtedy przez wieś i krzyczała:

– Mój synek umiera!

A wieś milczała, miała wystarczająco dużo własnych zmartwień. Tylko sklepikarka poradziła dziewczynie, żeby robić chłopcu okłady z alkoholu.

Wyszedł z tego.

Mama uciekła od gospodarza do ostrawskich zakładów chemicznych RÜTTGERS. Dostali pokój w jednej z goldbergowskich chałup. Zamiast posadzki była w nich glina, a przez dziurawe ściany właziły do środka żaby.

Kiedy Józef skończył pięć lat, miał nogi jak tyczki i wciąż nie chodził. Siadywał głodny pod hałdą i czekał, aż mama wróci z pracy. Julka nosiła go do domu na plecach. W niedzielne popołudnia zwiedzali w ten sposób okolicę oprószoną ostrawskim pyłem.

Życie Julki było straszne. Dopiero później chłopiec stanął na własnych nogach i zaczął chodzić.

– Józiu, mój ty Józiu!

Jako górnik

Jeszcze długo był inny niż pozostali. Przechodził sto metrów i musiał odpoczywać – bolał go kręgosłup. W szkole poznał kolegów, a na wagarach – okrągłą piłkę. Wysuwasz nogę, a piłka za twoją sprawą porusza się szybciej niż ty, odbija się, skacze. Chodził wokół piłki i kopał ją z każdej strony. Rozumiał zasady, lecz nie wiedział, że futbol wzmacnia jego kości i stawy. Później chłopcy zaczęli wołać go na mecze. Kapitanowie drużyn wstawiali się za nim:

– Może i Józef niezbyt potrafi biegać, ale jego strzały są niezwykle celne.

To wszystko nie było łatwe. Chłopiec przeżył jeszcze wiele bólu i rozczarowań, nierzadko wstydził się, że dostał buty i płaszcz z Czerwonego Krzyża i że należał do najbiedniejszych.

W życiu prawie każdego z nas pojawia się człowiek, który przerzuca nam zwrotnicę. Dla Józefa kimś takim był jego nowy ojciec – Zyga. Ich żywoty, o tak różnej długości, łączył wspólny los. Zyga rozumiał Józefa, sam jako mały chłopiec spędził cztery lata w sierocińcu. Przeżył faszystowski obóz koncentracyjny, uciekł z marszu śmierci dzień przed tym, gdy wszystkich pozostałych rozstrzelano.

Po powrocie poznał Julcię. Dostali trzypokojowe mieszkanie. Julka za ostatnie pieniądze kupiła wtedy obraz z brzozami, powiesiła go na ścianie i pośrodku pustego pokoju usiadła na krześle. Długo wpatrywała się w ten obraz.

Jej Józefek też nie był już na szarym końcu. Zabierał z domu budzik i biegał w pobliskim lasku jak Zátopek. Grywał w piłkę nożną, a ze szkoły zaczął przynosić świadectwa z wyróżnieniem. Zyga został jego sternikiem. Podczas wakacji zabrał Józefa na wybierkę Flora 905.

Górnicy mówili:

– Gdyby to był twój własny syn, na pewno nie wpuściłbyś go do szybu.

Lecz oni dwaj zbliżyli się tam jeszcze bardziej. Wspólnie przemierzali korytarze, a w tunelach o wysokości zaledwie czterdziestu centymetrów leżeli i kruszyli węgiel, wdychali ten sam pył, a w cięższych chwilach Józek szukał wzrokiem oczu Zygi: uśmiechały się i dodawały mu sił.

Józef jako jedyny z klasy poszedł do szkoły górniczej. Ale mama nie podpisała jego zgłoszenia. Kto wie, kim mógłby zostać – myślała – a teraz trzeba będzie codziennie drżeć, czy syn wróci z szychty…

Narodziny bramkarza

Bramkarze hokejowi rodzili się zazwyczaj tak, że najsłabszy łyżwiarz wjeżdżał na bramkę. Józek miał piętnaście lat, kiedy nauczyciele REZERW ROBOTNICZYCH postawili go między słupkami, ponieważ Botek doznał kontuzji.

– Może ktoś w ciebie trafi.

Rzeczywiście oberwał kilkoma krążkami, a do niektórych rzucał się tak, jak to znał z piłki nożnej. Powiedzieli mu więc:

– Łyżwiarz z ciebie kiepski, ale odważny jesteś.

Na krytym lodowisku w ciągu dnia trenują zazwyczaj drużyny ligowe, więc juniorzy pojawiają się tam w nocy lub przed świtem. REZERWY ROBOTNICZE zaczynały treningi o wpół do czwartej rano. Józek wstawał o drugiej w nocy. Bramka hokejowa należała wyłącznie do niego. Stał sam naprzeciw rozpędzonych chłopców, wychodził na nich, padał, wyłuskiwał im krążki spod nóg. Bramkarzy było wtedy niewielu, a ponadto często opuszczali treningi, więc drużyny na lodzie się zmieniały, ale na linii bramkowej przez długie godziny zostawał Józef Mikołaj.

Grał już w drużynie najlepszych zawodników REZERW ROBOTNICZYCH, gdy pewnego razu podczas porannego treningu podszedł do niego trener ligowych Vítkovic:

– Słuchaj, kolego, zostań w tej swojej klatce, nasz bramkarz dziś nie przyjdzie.

Potem z zespołu Vítkovic odszedł na stałe drugi bramkarz. Przekonali więc Józka, żeby u nich bronił. Nie chciał, bał się – nie uderzeń, ale spojrzeń i pretensji. Łapanie małego i szybkiego krążka nie jest niczym łatwym, za napastnikiem stoi obrońca, za obrońcą jest jeszcze bramkarz, ale za bramkarzem jest już tylko falująca siatka, gorycz porażki, zniweczone godziny treningu, rozczarowanie kolegów, przegrana walka. Nieprzypadkowo w Kanadzie bramkarz jest najważniejszym zawodnikiem hołubionym przez całą drużynę, cały zespół jest gotów bić się za niego i załatwiać nawet jego osobiste sprawy, byleby tylko ich chłopak w bramce miał się jak najlepiej.

Józek na pierwszy rzut oka był twardzielem – pracował w niskich tunelach i potrafił godzinami wydobywać węgiel, klęcząc lub leżąc – lecz miał niezwykle wrażliwą duszę. Kolega pokazał mu Szekspira; kiedy więc później przemierzał podziemne korytarze, recytował Romea i Julię. Zauroczył go dramat o Richardzie, który również miał chore ciało, a mimo to zdobywał świat. Józef śnił o poezji gwiazd, choć często przesłaniały mu je ziemia nad głową oraz łukowe sklepienie lodowiska.

Dlatego bardziej niż pierwsze wybite zęby bolały go szorstkie słowa i docinki:

– Jak bronisz, łamago?!

Trzy razy oddawał swój strój i za każdym razem płakał. Zawsze był wtedy przy nim Zyga. Chłopiec szukał jego słów i oczu. Dodawały mu sił i prowadziły do przodu, tak jak na ich pierwszej wspólnej szychcie.

– Józeczku, przecież chyba się nie poddasz?

I znów zgłaszał się po swój strój.

Rezerwowy reprezentacji

W pierwszym meczu ligowym coś się zmieniło. Grali w Chomutowie, był akurat dzień Świętego Mikołaja, a podekscytowani kibice bawili się przednio – bramkarz Vítkovic wpuścił w dziesięć minut cztery gole. Rezerwowi naciskali na trenera:

– Daj zagrać Józefowi!

W końcu odezwały się głośniki:

– Na lodzie pojawi się Mikołaj, bramkarz Vítkovic.

Trybuny uznały to za doskonały dowcip. Do końca meczu krzyczały:

– Napakuj do worka jak najwięcej prezentów!

Vítkovice straciły dziesięć goli, ale Józek nie bronił źle. Niektóre jego interwencje nagradzano brawami, co jeszcze bardziej go motywowało.

Zaczął intensywnie trenować. Robił na lodzie fikołki, by zwiększyć gibkość. Padał i wstawał. Ćwiczył dużo więcej niż kiedyś. Grał w piłkę nożną i tenisa stołowego. Nawet na szychcie w przerwach trenował na prowizorycznym drążku.

Po raz kolejny zagrał dopiero z Kladnem w meczu przed własną widownią. Zanim wyszedł na lód, ręce trzęsły mu się tak bardzo, że nie był w stanie zawiązać sznurowadeł.

Drużyna z Kladna atakowała często, ale zdobyła tylko jedną bramkę. Vítkovice wygrały, a mężczyźni pracujący na szychtach i przy piecach hutniczych po raz pierwszy skandowali:

– Mikołaj, Mikołaj…!

Kiedy był pod ziemią, lubił wspominać te chwile. Obsługiwał lokomotywę, która zastąpiła konie. Przywoził górnikom puste, a odbierał pełne wagoniki. W myślach analizował każdy mecz, każdą niepotrzebnie straconą bramkę.

Kopalnia stała się najtrudniejszym treningiem i kontynuacją ciężkiego dziecięcego życia. Często pracował po ciemku i po omacku odnajdował zerwane łańcuchy, intuicyjnie wyczuwał niebezpieczeństwo, siłą barków i pleców musiał podnosić wykolejone wagony.

Lecz z ciemności i samotności ziemi wyjeżdżał do oświetlonej hali wypełnionej ludzkimi ciałami i głosami. Z domu nie wyniósł skłonności do długich rozmów, natomiast praca w szybach nauczyła go dokładności. Zauważył, że w hokeju również obowiązują prawa najoszczędniejszych i najefektywniejszych ruchów. Wystawić lewą łapaczkę, ześlizgnąć się na lód, wyjść do przeciwnika.

Jeszcze wiele razy jego nazwisko wypełniało halę. Kiedy juniorzy Czechosłowacji pokonali w Moskwie pierwszą reprezentację Związku Radzieckiego, skandowano:

– Vratara! My cha-tim vra-ta-ra!

Lecz wciąż nie mógł się przebić do pierwszej reprezentacji. Jej kierownictwu było do Ostrawy nie po drodze. Nie bronił więc ani w Oslo, ani w Pradze, ani w Squaw Valley. Wpuścili go na lód dopiero podczas wyjazdu do Kanady. W Kitchener lekarz na ławce rezerwowych zaszył Józkowi bez znieczulenia ranę na brodzie. Był to już pięćdziesiąty szew na jego twarzy. Bronił doskonale, a trenerzy mówili mu:

– Józefie, jak tak dalej pójdzie, będziesz bronić na mistrzostwach świata!

Bramkarz mistrzów Europy

Pojedzie na mistrzostwa świata do Szwajcarii. Liczą na niego, chociaż w tym sezonie broni w klubie drugoligowym. Nie przeważyły opinie, że w Kanadzie bronił dobrze, bo stawka meczu była zerowa.

Z radością podchodził do ostatnich treningów w ostrawskiej hali, która przypominała olbrzymią maszynownię przepasaną żelaznymi łukami i taflami szkła. Promień wiosennego słońca przedarł się przez przeszklony dach – spóźniona reakcja na krążek wystrzelony z prędkością stu kilometrów na godzinę – ból twarzy. Ujrzał ścianę mgły. Podjechał do niego jeden z kolegów i szepnął:

– Józek, przepraszam…

Chciał odpowiedzieć, że za takie rzeczy się nie przeprasza, ale nie mógł otworzyć ust.

Ktoś rzucił:

– To tylko przykurcz mięśnia.

Pojechał do szpitala. Zrobili mu prześwietlenie.

– Potrójne złamanie łuku jarzmowego. Rozetniemy panu twarz i poskładamy to. Czeka pana miesiąc odpoczynku.

A wtedy broniło się jeszcze bez kasków. Miał już na twarzy rany szarpane, kilka razy złamaną i zrośniętą żuchwę, dziesięć sztucznych zębów. Kontuzje przyjmował jako oczywistość i podatek od piękna gry.

Uprosił lekarza. Wypuścili go ze szpitala.

Do Szwajcarii zabrał maskę z pleksiglasu. Trenerzy ani koledzy z zespołu nie wiedzieli o kontuzji, bo ani razu nie włożył tego ochraniacza. Tylko Vlach i Kasper z Ostrawy znali prawdę – lecz milczeli.

W Szwajcarii Józef starał się nie mówić zbyt dużo, parę razy bowiem zdarzyło mu się, że otworzył buzię, ale nie mógł jej zamknąć. Kiedy chłopcy coś do niego mówili, uśmiechał się tylko.

W takiej kondycji stanął w bramce Czechosłowacji.

Jego pierwszy mecz na mistrzostwach świata: dwa razy znalazł się sam na sam z Finem Salonem i w obu przypadkach krążek wylądował w jego rękawicach. Gazety po raz pierwszy wydrukowały nagłówek: Mikołaj ostoją reprezentacji.

Kiedy nie dało się inaczej, bronił nawet głową, jedyny gol zdobyty przez Amerykanów wpadł do siatki po zderzeniu krążka z czaszką Józefa.

– Nie mogę im tego przegrać, nie mogę wpuścić ani jednej niepotrzebnej bramki… – szeptał do siebie, kiedy ataków i strzałów próbowali Rusnell, Aleksandrow, Tambellini, Sly, Tumba.

Na stadionie w Lozannie skończył się ostatni mecz mistrzostw świata, a koledzy w strojach hokejowych podnieśli Józefa w górę. Zajęli drugie miejsce, za Kanadą, nie przegrali ani jednego meczu i byli najlepszą drużyną z Europy, po raz pierwszy od dawna przełamując dominację sowieckich hokeistów. Dopiero wtedy Józef mógł pokazać swój ochraniacz z pleksiglasu, ale nie zrobił tego, nie było po co.

Jak Boguś Wania wziął odwet za gorzkie łzy Marysi Kettner

Boguś, syn państwa Waniów, jako chłopiec nosił krótkie spodnie oraz koszulkę błękitną niczym niebo i bławatek w zbożu. Boguś wyglądał jak syneczek profesora, lecz tak naprawdę jego dziadek był rolnikiem z Kamiennego Przywozu nad rzeką Sazawą, a tato pracował w Pradze jako ślusarz. Szkoła Bogusia nie interesowała. Interesowało go natomiast wszystko inne. Tenis, akwarystyka, bilard, siatkówka i ping-pong.

Kiedy miał dwanaście lat, wyprosił od taty pięć koron i pojechał na Winohrady na mecz tenisa stołowego Czechosłowacja – Węgry. Wziął ze sobą długopis i kartkę na autografy słynnych sportowców. Zawody odbywały się w Domu Narodowym. Pingpongiści i pingpongistki z Węgier byli najsilniejsi na świecie, najsłynniejsi i najlepsi, ich Mednyánszky pięć razy z rzędu została mistrzynią świata, a po niej ten sam tytuł dwa razy wywalczyła inna Węgierka: Anna Sipos.

Właśnie Sipos grała wtedy z Marią Kettner w tym olbrzymim budynku na Winohradach. Marysia Kettner była piękna, miała włosy jak węgiel i czarne oczy, które zawsze wyglądały, jakby się śmiały, a na nich kołysała się łódź. Te oczy były naprawdę zniewalające. Marysia wyglądała jak prawdziwa wilczyca morska i była tego świadoma, dlatego gdy grała, miewała na sweterku pod szyją białą płócienną kotwicę, a na szyi zamiast chustki nosiła małą, dziurawą sieć rybacką. Kochali się w niej wszyscy, ponieważ była piękna i miła, a to są dwie cechy, które bardzo trudno znaleźć na tym olbrzymim świecie.

Boguś Wania oglądał wtedy mecz Sipos – Kettner i oblewały go fale gorąca, jakby siedział w piecu Baby Jagi. Kettner przegrywała piłkę za piłką. Widownia ucichła i było słychać brzęczenie much. Boguś Wania miał wtedy małe serce, właściwie było to dopiero serduszko, bo większe w tym dziecięcym ciałku by się nie zmieściło.

Tykało szybciutko i cicho, jak tykają najwspanialsze starodawne zegary z wahadłem, tyle że leciutko: tik-tak – tik-tak. Boguś wprawdzie bał się po takim meczu podejść do Marysi Kettner po autograf, ale przemógł to swoje serduszko i ruszył. A kiedy ruszył, kiedy zrobił pierwszy krok, serce trochę mu się powiększyło: tik – tak. Przez całą salę szedł do niej niemal na palcach, wydawało mu się, że są tu sami, tylko we dwoje, i już się nie bał, czuł się, jakby miał wejść z Marysią na pokład jakiejś specjalnej łodzi i odpłynąć. Wyciągnął pogniecioną kartkę i długopisik i stanął przed Marysią. Miała spuszczoną głowę, wbijała wzrok w podłogę. Lecz nagle tę głowę podniosła, spojrzała na Bogusia, a on zobaczył, że to są naprawdę najpiękniejsze oczy, jak świat długi i szeroki. Zanurzył się w nich cały, razem z krótkimi spodenkami i błękitną koszulką, ponieważ te oczy były jak wezbrana rzeka. Maria Kettner patrzyła na niego, gorzko płacząc. Wsunął karteczkę i długopis z powrotem do kieszeni i wycofał się, żeby jej nie przeszkadzać.

Potem pobiegł na tramwaj, w kieszeni spodni zaciskał pięści i uderzał nimi tak, jak wszyscy chłopcy, którzy są wściekli i mówią, że tak sprawy nie zostawią. I wygrażał, że on tym Węgrom pokaże. Taką złożył obietnicę. I następnego dnia zaczął ją realizować.

Boguś Wania miał brata Wacława i to była jego opoka, jego idol, który zawsze go rozumiał. Boguś chodził z nim do klubów studenckich i do knajp na tenisa stołowego, obserwował, jak to wygląda w wielkim świecie, i cały czas próbował dorwać się do rakietki. Lecz nikt nie traktował go poważnie, wciąż miał ciałko jak mrówka. A tam, dokąd chodził, chłopcy mieli wielkie nazwy: GIGANCI, OLBRZYMY, KOZACY. Na przekór tym bombowym określeniom grali jednak bez stylu, większość meczów przegrywali, a w dodatku wypijali morze lemoniady. Boguś im tę lemoniadę nosił, a oni w nagrodę pozwalali mu pograć. A jeśli umówiony przeciwnik się nie pojawiał, grywali z nim nawet całe mecze.

W knajpie U WOLNYCH mógł grać najwięcej.

Z czasem stawał za stołem coraz częściej i przestał bać się rywali, uderzał piłeczkę, a serduszko mu się powiększało. I wiedział, że jeśli ma wziąć odwet za gorzkie łzy Marysi Kettner, musi dużo trenować, by pokonać byłego mistrza świata – Węgra Barnę. Kiedy tato przestał już naprawiać zamki, Boguś grał w stodole ze ścianą, ściana odrzucała mu piłeczki jak kolega, a on odbijał je z powrotem. Zniszczył tak setki piłek kupowanych za kieszonkowe i sprezentowanych przez brata, przyniósł GIGANTOM i OLBRZYMOM setki lemoniad, zanim odważył się wypełnić zgłoszenie do praskiego turnieju juniorskiego YMCA. Kiedy grał tam swoje mecze, które nie były ani dobre, ani zbyt ostre, ani zbyt słabe, podszedł do niego dyrektor – pan Wendelin Wesoły, przewodniczący juniorskiej sekcji Sparty. Przysadzisty, łysiejący, w kamizelce, w okularkach. Patrzył przez te swoje okulary, a postronny obserwator myślałby z pewnością, że ów jegomość i sport są od siebie tak odległe, jak Praga i Szumawa, i to na piechotę. Lecz Wendelin był zapalonym kibicem Sparty, a także odkrywcą talentów. A jednocześnie mecenasem, gdyż większość swoich pieniążków rozdawał sportowcom, a one nigdy już do niego nie wracały. A najciekawsze u Wendelina było to, że w piłce nożnej fanatycznie kibicował Slavii. Do boju, Slavia! – krzyczał.

Kiedy ujrzał Bogusia Wanię, najwyraźniej błysnęło mu w mózgu jakieś magiczne srebrne światełko, bo powiedział:

– Przyjdź do nas do AC Sparta.

Bogusiowi te słowa wydały się równie uroczyste jak zaproszenie nad wodospad Niagara. Lecz do pingpongowej Sparty niestety schodziło się po schodach w dół, do wielkiej piwnicy na placu Wacława. Tu Boguś spędził tygodnie, miesiące, lata. Węgrzy zdobywali jeden tytuł mistrza świata za drugim: Jacobi – Mechlovits – Barna – Szabados – Barna! – Barna! – Barna! – Barna!

Boguś oczywiście wciąż żył swoim życiem na praskich przedmieściach i wciąż kombinował, taki już z niego był mądrala i spryciarz. Szukał swoich prawd. Poza tym grał w tenisa ziemnego i mówił:

– Tenis ziemny może pomóc w tenisie stołowym, ale tenis stołowy w tenisie ziemnym nie pomoże.

Sprawił sobie do akwarium dwieście pięćdziesiąt rybek, lubił przede wszystkim ryby labiryntowe, które wypływają po powietrze tak często, jak niektórzy chodzą po pilzneńskie piwo. Był jeszcze chłopcem, a już wykładał dorosłym zasady akwarystyki. Obserwował, które ryby zwyciężają, a które przegrywają, i dlaczego przegrywają.

Startował w zawodach szachowych.

Wbijał kule bilardowe.

Jeździł na rowerze.

Pewnego razu brat Wacław ciągnął Bogusia po ulicy w wózku przywiązanym do roweru, a Boguś wypadł wprost pod rozpędzony autobus. Kierowca ominął go w ostatniej chwili, autobus prawie przewrócił się na bok. Mężczyzna zahamował i wysiadł brunatny ze złości. Miał ręce jak rzeźnik i tymi rękami przyłożył Bogusiowi raz z lewej i raz z prawej, dla równowagi. Boguś był przerażony, ale już kiedy patrzył na odjeżdżający autobus, znów rozumował po swojemu:

Dziękuję panu za to srogie lanie, bo przecież mogłem doprowadzić do wypadku.

Nazajutrz przyszła mu do głowy inna myśl:

Gdybym miał takie uderzenie jak ten pan z autobusu, pokonałbym Viktora Barnę.

I zaczął trenować jeszcze intensywniej. Jego wzorem był pierwszy Czechosłowak, który sięgnął później po mistrzostwo świata w grze deblowej mężczyzn, Staszek Kolarz. Kolarz był wysoki i sympatyczny, miał dwa wielkie osiągnięcia: ukończył studia z tytułem inżyniera i zdobył w Pradze tytuł mistrza świata. A najpiękniejsze było to, że atakował i wygrywał w tych swoich okularkach.

Dzięki Kolarzowi Boguś zrozumiał, że Czech również może zwyciężać, i to dzięki ofensywnej grze. Dwadzieścia lat przed zdominowaniem tenisa stołowego przez Japończyków w piwnicy na placu Wacława wyrastał zawodnik, który w swoich czasach był bardziej dynamiczny niż wszyscy Japończycy razem wzięci. Często atakował forehand drive'em, kontrował natychmiast po podaniu od przeciwnika, ścinał wiele razy z rzędu, potem rzucał jedną krótką piłkę, znów robił ścinkę – i koniec. Fascynujące było, że w tym słabym ciele i wciąż niewielkim sercu zrodziła się jedna jedyna możliwość: ATAK. Nie był jeszcze doskonały, musiał jeszcze wyruszyć w świat, by przegrywać.

Kiedy wyjeżdżał po raz pierwszy, Wendelin Wesoły, nie szczędząc grosza, kupił mu kompletny angielski garnitur. A przecież swoim zawodnikom wpajał oszczędność, dawał im kiełbasę, ale chleb musieli kupować sobie sami, a gdy jechali na mecze do odległych dzielnic Pragi, od przystanku tramwajowego musieli zawsze dotrzeć do sali piechotą.

Boguś był jeszcze chłopcem, gdy grał przeciwko zawodnikom o słynnych nazwiskach. Przegrywał, ale to mu pomagało, chociaż niektórzy starsi tenisiści twierdzili, że sam atak mu nie wystarczy. Wrócił do swoich treningów, do gry ze ścianą, trenował po pięć godzin dziennie.

Porażki służyły mu doskonale, jego sportowe serce rosło. Teraz miał już nie tylko wziąć odwet za gorzkie łzy Marysi Kettner, jak kiedyś obiecał, ale miał też spłacić to, co dała mu Sparta, co dał mu Wendelin Wesoły. Przecież Marysia i tak już wystarczająco zrewanżowała się sama, dwukrotnie została mistrzynią świata. A Wania wykonał w tym czasie tysiące ścięć, nadawał białej piłeczce olbrzymią prędkość, a następnie zatrzymywał ją w powietrzu i posyłał tuż za siatkę w chwili, gdy jego przeciwnik, przestraszony i wyczerpany, często już słaniał się na nogach po drugiej stronie stołu. Boguś zdobył dwa przezwiska: Czarodziej i Przyjemniak.

Kiedyś wyszedł po schodach na plac Wacława. W górze świeciły neony, ale o nim na razie wciąż nikt nie słyszał. W dłoni trzymał swoją jedyną broń, z którą ruszał na podbój świata: rakietkę SCHLEZINGER. Ma twarde drewno i doskonale się nią atakuje. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy to drewno jesionu czy buka, nigdy nie zwracał uwagi na to, jakim kolorem gumy jest pokryte, ale wiedział, że jest to świetna broń. Zapewne drzewo, z którego została ona zrobiona, musiało rosnąć w jakimś magicznym ogrodzie. Boguś nigdy nie miał dużo pieniędzy, a ta rakietka była bardzo cenna, niezwykle trudno było ją zdobyć, więc dla Bogusia miała większą wartość niż nowy automobil ROLLS-ROYCE.

Wyszedł na zewnątrz i wiedział, że już ma wielkie sportowe serce. Szedł w górę, w stronę Muzeum, gdzie na kopułę był nadziany księżyc. Boguś pomyślał, że na Muzeum należałoby umieścić napis:

NIE MOŻNA ODWRÓCIĆ LOSU

TYLKO TYCH MECZÓW,

KTÓRE SĄ PRZEGRANE

JUŻ W NASZYCH MYŚLACH.

I z tym napisem wyruszył w świat.

Na mistrzostwach świata w 1938 roku w Londynie Boguś miał osiemnaście lat. Anglia była niegdyś potęgą w tenisie stołowym, grywało się tam weń nawet przy herbacie, a angielskich zawodników było tylu, co we wszystkich pozostałych krajach razem wziętych.

Stu dwudziestu ośmiu tenisistów stanęło do walki o tytuł mistrzowski, a wśród nich był również Boguś Wania.

Jednocześnie z Wanią swoje zmagania rozpoczęli pozostali Czechosłowacy: Kolarz, Hammer, Szlarz, Hanek, Pivec i Tereba. Wania jest chudziutki, jakby trzeba było go podpierać.

Ale:

Curtin, Walia – pokonany (3:0)

Schiff, Polska – pokonany (3:0)

Nikolskis, Litwa – pokonany (3:0)

Crimes, USA – pokonany (3:0).

Na razie Londyn przychodzi na mecze nielicznie, wyczekuje na rozstrzygające spotkania. Wania odprawia Jugosłowianina Maksa Marinka, znów 3:0.

W kolejnym starciu czeka go już G.V. Barna. Viktor Barna. Najlepszy tenisista stołowy wszech czasów. Węgier. Wielkie reklamy i plakaty ogłaszają, że na Peartree Street można kupić rakietki Barny i piłeczki Barny: „Barna" Balls – „Barna" Rackets.

Piękny mężczyzna, którego zdjęcia wycinają z gazet londyńskie służące i którego oblicze podziwiają angielskie arystokratki. Dorosły mężczyzna, a w jego oczach lśnią siła, delikatność i zwycięstwo. Mężczyzna, któremu królowa Anglii zaproponuje później obywatelstwo.

Ten półfinałowy pojedynek rozegrany zostanie w ROYAL ALBERT HALL. Stara londyńska sala koncertowa z karminowymi zamszowymi krzesełkami, w której grali najsłynniejsi muzyczni mistrzowie i wirtuozi. Na mecz sprzedano trzy tysiące biletów; większość kibiców zamierza obejrzeć swojego ulubieńca Barnę dopiero w finale, gdzie według przewidywań zmierzy się on z Bergmannem.

Zaczyna się mecz.

Po jednej stronie z lekkim uśmiechem dżentelmena stoi G.V. Barna, zawodnik, który wybudował na zielonym drewnianym stole swoją wspaniałą twierdzę i swoje życie. Po drugiej stronie stoi z pobladłą twarzą Boguś Wania z przedmieść Pragi, ma szare spodnie, błękitną koszulkę i wygląda trochę jak sprzedawca lemoniady. Ale to tylko złudzenie. Jeszcze zanim Boguś pośle na stół pierwszą piłkę, uświadamia sobie wielką ciszę. A w jej centrum słyszy swoje serce, które jest już sercem sportowym. Serce, które przebyło długą drogę i osiągnęło największe rozmiary. Słyszy jego uderzenia i ma wrażenie, że są głośne, jakby na wieży parlamentu dzwonił najsłynniejszy angielski dzwon Big Ben, ważący trzynaście i pół tony. W sali wciąż panuje cisza, a Boguś słyszy tylko swoje serce: BIM – BAM! BUCH – BUM!

– Panie Viktorze Barno, jestem gotów! I am ready!

Zaczyna się bój. Inaczej tego nazwać nie można. Wania gra w stylu, dzięki któremu rok później zdobędzie na olbrzymim tournée po Ameryce przydomek MIAŻDŻĄCY CZECH! Atakuje! Atakuje! Atakuje! Niszczy Barnę ścięciami, niszczy krótkimi piłkami, miota nim wzdłuż stołu, posyła mu piłki zachowujące się jak liście w HYDE PARKU. Wystrzeliwuje piłeczki niczym świszczące kule brytyjskiej gwardii królewskiej. Cały mecz stanowi sportową symfonię, jakby do ROYAL ALBERT HALL przyszedł nowy młodziutki wirtuoz.

Anglicy są zachwyceni i jednocześnie przerażeni. Jest już jasne, że Barna nie awansuje do finału, ten chłoptaś z lwem na piersi go wyeliminuje. Po niecałej godzinie G.V. Barna jest załatwiony (3:0). Po meczu szlachetny Węgier posyła Wani lekki ukłon. A Wania, który nigdy nie nosi ręcznika, po raz pierwszy wyciera sobie pot z czoła. Później gubi się w Londynie – znajdują go na karuzeli jeżdżącego na białych i czarnych drewnianych konikach. Jest jeszcze prawie dzieckiem, a już ma zostać wyniesiony na najwyższy sportowy tron. Z karuzeli jedzie na WEMBLEY, gdzie czeka na niego w finale Austriak Richard Bergmann, jedna z najważniejszych postaci tenisa stołowego. Mecz rozegrany zostanie na WEMBLEY w fantastycznych warunkach. Wszystkie bilety sprzedane! Szybko rozniosła się wieść o nieznanym chłopcu z Czech, który pokonał Barnę. Dziesięć tysięcy widzów wpatruje się w jeden oświetlony punkt – stół pingpongowy, na którym rozgrywa się finał Bergmann – Wania. Bergmann jest według prasy faworytem. Bergmann przy aplauzie publiczności wygrywa pierwszego seta 22:20. Podświadomie ludzie kibicują też Wani, ale tak naprawdę pragną, by został skarcony za swoją młodość, za swoją butę, za atak, za odwagę.

Zaraz zacznie się drugi set.

Bogusiowi przypomina się, jak szedł po placu Wacława. Wyraźnie widzi Muzeum i robotników, którzy młotami i dłutami wykuwają napis:

NIE MOŻNA ODWRÓCIĆ LOSU

TYLKO TYCH MECZÓW,

KTÓRE SĄ PRZEGRANE

JUŻ W NASZYCH MYŚLACH.

Godzinę później Austriak Richard Bergmann kłania się lekko przeciwnikowi. Wania wygrywa trzy kolejne sety w fantastycznym tempie 21:9, 21:16, 21:14.

Londyn był wniebowzięty. Umarł król! Niech żyje król!

Na WEMBLEY pnie się w górę czechosłowacka flaga i rozbrzmiewa ta znana pieśń o czeskiej ojczyźnie. A Bogusiowi Wani napływają do oczu dwie łzy, ale już nie są gorzkie, tylko słodkie, jak to w takich wypadkach bywa.

Jest to fragment prawie bajkowej historii z życia chłopca o sercu, z którym ledwo mógł dojść do praskiej dzielnicy Zbraslav, a z którym doszedł na koniec świata.

Gdy Wania wrócił do domu, Wendelin Wesoły ściągnął swoje okularki i rzekł mu:

– Grałeś dobrze.

I ani słowa więcej. Pan Wendelin Wesoły był przekonany, że z chwaleniem sportowców nie należy przesadzać, żeby nie zadzierali później zbytnio nosa, bo mogliby stracić z oczu zielony stół lub zielony trawnik pod nogami. Najwyraźniej Bogusiowi to pomogło, bo później został jeszcze mistrzem świata w Paryżu i zdobył około tysiąca innych nagród i medali – można by nimi zatamować praski potok Boticz. O panu Wendelinie Wesołym całkowicie zapomniano, a kiedy umarł, ludzie rozkradli cały jego dobytek, łącznie z przepięknym zbiorem znaczków pocztowych. Musiał zostać pochowany w papierowej koszuli, ponieważ innej nie miał. Na pogrzeb przyszło łącznie dziewięć osób, w większości tenisiści stołowi, wśród nich byli Boguś Wania, Hanek Pivec i Władek Miko.

Kiedy Boguś Wania kończył z tenisem stołowym, a było to akurat w Szwajcarii, wiedział, że jest zmęczony i u kresu sił. Miał wielkie sportowe serce, lecz nie mogło już ono niczego zdobywać. Znów potrzebował zwyczajnego serca, by normalnie żyć, pracować, jeździć na wycieczki i chodzić na zakupy. Trochę się bał, że zostanie zapomniany i pochowany w papierowej koszuli jak pan Wendelin. Wrócił do domu, żyje tu skromnie i zazwyczaj jest z tego zadowolony. Kiedy miniecie go na ulicy, nawet się nie zorientujecie, że to jest ten MIAŻDŻĄCY CZECH, przed którym trząsł się na zielonych stołach cały świat. Że to jest Boguś Wania z praskiego przedmieścia, który kiedyś w ALBERT HALL pokonał G.V. Barnę, a następnie na WEMBLEY Richarda Bergmanna, definitywnie biorąc odwet za gorzkie łzy Marysi Kettner.

Opowiadanie reportażowe za pięciolitrowy słój marynowanych prawdziwków

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

W 2021 roku mija pół wieku od pierwszego wydania Śmierci pięknych saren, zbioru opowiadań, który podbił serca czytelników i na stałe wpisał się do kanonu literatury światowej.

Za co tak bardzo kochamy Otę Pavla? Co sprawia, że kilka dekad po jego przedwczesnej śmierci wciąż sięgamy po jego książki? Z pewnością są to zawarte w tych tekstach ponadczasowe wartości: miłość, przyjaźń, rodzina i przyroda, a także podszyte delikatnym humorem nostalgia i bezradność wobec przemijającego świata i czasu. Lecz najważniejsza jest być może ta, tak charakterystyczna dla Pavla, magia życia, nieuchwytna, utkana ze słów i przypominająca, że każdy nasz dzień, nawet nie najpiękniejszy, ma olbrzymią wartość, którą jednak musimy odnaleźć przede wszystkim w naszych sercach.

Po raz pierwszy Śmierć pięknych saren ukazuje się w Polsce w wersji autorskiej, bez cenzury.

Osobliwy świat arystokracji, w którym bohaterowie są jak kukiełki zmagające się z rolami przypisanymi im przez złośliwą historię. Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobrą zabawę. Evžen Boček mistrzowsko bawi się konwencją, serwując gagi i humor sytuacyjny, za które pokochały go setki tysięcy czytelników!

Rodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak odnajdą się w rolach dotychczas nieodgrywanych?

Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobrą zabawę. Obok historii opowiedzianej w taki sposób nie można przejść obojętnie. Mamy do czynienia z jedną z najzabawniejszych książek XXI wieku!

Zdobywca najważniejszej czeskiej nagrody literackiej Magnesia Litera!

Cały świat w jednej powieści? Tak, to możliwe!

Przed Wami jedna z najlepszych książek czeskiej literatury współczesnej! Josef Pánek zabiera Was w podróż, jakiej jeszcze nie zaznaliście! Przemierzycie z nim niemal całą kulę ziemską, a on opowie Wam o niej w sposób, w jaki nigdy wcześniej nikt o niej nie opowiadał.

„Książka Josefa Pánka jest tak zaskakująca i charakterystyczna pod względem stylu i poruszanych tematów, ponieważ nie wzoruje się na żadnym współczesnym trendzie literackim. Wprawdzie porusza większość aktualnych kwestii takich jak ksenofobia, rasizm i inne globalne zjawiska społeczne, ale robi to z klasą, humorem i swadą bliską Hrabalowi, Haškowi czy Demlowi”.

Kapituła Nagrody Magnesia Litera

Dwunastoletnia Basia, jej starsza siostra Kasia oraz rodzice tworzą na pozór typową i szczęśliwą rodzinę. Jednak pod powłoką tak zwanej normalności skrywają się wzajemne pretensje, problemy i brak zrozumienia. Dojrzewająca Basia odkrywa w sobie talent plastyczny, lecz im bardziej próbuje żyć w zgodzie z własną naturą, tym usilniej rodzina ściąga ją ku przeciętności i życiowej bierności.

Czy tak młoda dziewczyna ma szansę ucieczki z życiowej pułapki? Czy jako społeczeństwo wykształciliśmy odpowiedni system pomocy dzieciom? Czy przepaść między córką a rodzicami jest możliwa do przeskoczenia?

Petra Dvořáková, jedna z najważniejszych czeskich pisarek współczesnych, bezkompromisowo porusza ważne tematy społeczne, ubierając je w świetną fabułę. Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy pragną znaleźć klucz do świata dziecięcych emocji.

Sasha ma dwanaście lat. Marzy o tym, by zostać królową śmiechu. By zostać Comedy Queen. Jej mama często mawiała, że niektórzy ludzie mają funny bones, czyli zabawne kości. Dzięki temu rozśmieszanie innych przychodzi im z łatwością. Tyle że mama Sashy już nie żyje.

Comedy Queen to cudowna opowieść o miłości, odwadze, tęsknocie i śmiechu. Wzruszająca, zabawna i doskonała. Jenni Jägerfeld jest w Szwecji uważana za współczesną Astrid Lindgren i nie ma w tym porównaniu ani odrobiny przesady. Przekonajcie się sami!

Najlepsza szwedzka powieść dla młodzieży ostatnich lat!

Nagroda dla najlepszej książki dla dzieci.

Nagroda Szwedzkiego Radia dla najlepszej książki dla dzieci.

Nominacja dla najlepszej książki dla dzieci i młodzieży.

Trybecz, pasmo górskie na Słowacji. Od dziesięcioleci krążą o nim legendy z powodu tajemniczych zaginięć. Niektóre ofiary zostały znalezione martwe. Niektóre zniknęły bez śladu. A jeszcze inne powróciły – ranne i niezdolne do życia. Igor zdobył tytuł magistra. Po pięciu latach wreszcie może zacząć karierę jako… robotnik budowlany. Na swojej pierwszej budowie odkrywa tajemniczy sejf. Znajduje w nim płyty gramofonowe sprzed kilkudziesięciu lat. Słyszy na nich głos człowieka, który przez ponad trzy miesiące błąkał się w górach Trybecza.

Legenda, mistyfikacja czy przerażająca rzeczywistość? Świetna powieść najpopularniejszego słowackiego pisarza. Jozef Karika staje twarzą w twarz z legendą Trybecza.

Szczelina zdobyła najważniejszą słowacką nagrodę literacką ANASOFT LITERA w kategorii NAGRODA CZYTELNIKÓW!

Najpopularniejsza czeska seria kryminalna nareszcie w Polsce!

Wysłannik czeskiego króla udaje się do Wrocławia, gdzie znika w tajemniczych okolicznościach. Z uwagi na dyplomatyczny charakter jego misji król Przemysł Ottokar II wysyła w ślad za nim na Dolny Śląsk swoich zaufanych ludzi: prokuratora królewskiego Oldrzicha, jego żonę Ludmiłę oraz giermka Otę. Za murami XIII-wiecznego Wrocławia okazuje się, że śledztwo będzie dużo trudniejsze, niż początkowo zakładano.

Czy prokurator królewski rozwiąże zagadkę tajemniczego zaginięcia, zanim pojawią się kolejne ofiary? Który z tropów prowadzi do celu?

Vlastimil Vondruška jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych czeskich historyków. Studiował historię i etnologię na Uniwersytecie Karola w Pradze. Według statystyk czeskiej Biblioteki Narodowej jest obecnie najpoczytniejszym czeskim pisarzem!

W praskim Lasku Diablickim zostaje postrzelona młoda kobieta. Nieprzytomna trafia do szpitala, a policja nie potrafi znaleźć sprawcy. Podejrzany jest narzeczony, przyjaciółka, a nawet rodzina, w której ofiara pilnowała dzieci.

Osiem nie jest jednak typową powieścią kryminalną. Powaga miesza się tu z groteską, banał z oryginalnością, fundamentalne pytania z błahymi odpowiedziami, a całość jest doprawiona intrygującą i nietypową narracją. Nie może zatem dziwić, że mamy do czynienia z jednym z największych czeskich bestsellerów ostatnich lat.

Ponad 100 000 sprzedanych egzemplarzy jest gwarancją świetnej literackiej rozrywki!

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Bramkarz
Jak pewien chłopiec przyszedł na świat
Jako górnik
Narodziny bramkarza
Rezerwowy reprezentacji
Bramkarz mistrzów Europy
Jak Boguś Wania wziął odwet za gorzkie łzy Marysi Kettner
Opowiadanie reportażowe za pięciolitrowy słój marynowanych prawdziwków
Mecz piłkarski
Bracia
Jutro zaczną się normalne dni
„Halo, taxi!"
Służebnik nasz Hubert
Żółte róże
Zegarek
Olimpiada
Najpiękniejszy dzień Daniela Groussarda
Puchar od Pana Boga
PIOTR HENDRYCH
Flaga z niedźwiedziem
Kopnięcie za 3000 dolarów
Na szosie do Wrocławia
Jak człowiek najpierw przegrał, a potem wygrał