44,90 zł
24 godziny w nowojorskim muzeum. Pośród milczących arcydzieł poziom adrenaliny rośnie szybciej niż w escape roomie.
Dyrektorka Diane Schwebe i pracownicy dużego, ale podupadającego muzeum w Nowym Jorku mają dobę, aby uratować je przed ostateczną katastrofą: ujawnieniem, że niektóre eksponaty pochodzą z nielegalnego handlu dziełami sztuki. Nikt jeszcze nie sportretował tak celnie, tak dowcipnie i tak ponuro środowiska muzealników, kolekcjonerów i zamożnych darczyńców, wydobywając z cienia ich słabości, wady oraz ukryte motywacje. Satyra, tragikomedia i psychothriller w iście pokerowym literackim zagraniu.
„Przyjaciele muzeum to literacki majstersztyk. Czytałam z przyjemnością, na koniec przeszył mnie dreszcz, olśniła energia tej opowieści. Jestem pod wrażeniem talentu i wirtuozerii Heather McGowan. Głębi jej współczucia, bystrego oka, zaprawionego ironią humoru, a przede wszystkim nieskończenie bogatej i błyskotliwej wyobraźni, która z jednego dnia w muzeum potrafi wyczarować życie we wszystkich jego cudownie barwnych przejawach. Jedna z moich ulubionych współczesnych powieściopisarek”.
Mona Awad, autorka bestsellerów Rouge i Króliczek
„Książka dla tych, którzy chcą zajrzeć za kulisy i zobaczyć prawdę o tym, jak działają muzea. Świetne tempo, ciekawi bohaterowie i nietuzinkowe historie. Warto zabrać w podróż. I czytać nie tylko w kolejkach do muzeów”.
Wojciech Szot, „Gazeta Wyborcza”
„49 postaci, 24 godziny zamieszania i jedno muzeum, które ledwo to znosi. Witajcie za kulisami wielkiej sztuki! Historia w stylu najlepszych filmów Woody’ego Allena – błyskotliwe dialogi, neurozy i więcej kłopotów niż eksponatów. Ekscentryczni kuratorzy, artyści-aktywiści, darczyńcy stabilni jak relacja van Gogha z Gauguinem, fałszywe dzieło sztuki, prawdziwe zatrucie pokarmowe oraz kluczowe pytanie: czy z tej kolekcji w ogóle coś będzie? Obowiązkowa pozycja dla fanów wystaw i bywalców muzeów!”.
dr Kamila Tuszyńska, blog Wernisażeria
„24 godziny i zawrotne tempo akcji, podczas której kłopoty nowojorskiego muzeum tuż przed wielką galą przeplatają się z rozpadem małżeństwa, chorobą, grupowym zatruciem pokarmowym i wieloma innymi perypetiami dyrektorów, kustoszy, prawników i sponsorów. To zabawna, w szybkim tempie przedstawiona historia, nie pozbawiona społecznego, politycznego i ekonomicznego kontekstu. Muzealny thriller ze sztuką w tle”.
dr Grażyna Bastek, Galeria Osobliwości i podcast Po co sztuka?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 762
Diane Schwebe, dyrektorka muzeum
Dominic, jej mąż
Chris Webb, jej asystent
Henry Joles, główny prawnik
Olive, jego żona
Annie, jego była żona
Audrey, jego sekretarka
Jack Corbeau, jego najlepszy przyjaciel i właściciel galerii
Shay Pallot, szefowa ochrony
Malcolm, jej siostrzeniec
Benjamin Rippen, kurator działu filmowego
Victor Robledo, filmowiec
Ruben Diaz, administrator jego działu
Caroline Stuck, jego była dziewczyna
Tom Reggio, administrator kamienicy, w której mieszka
Nikolic Peša, szef kuchni
Jimmy, jego brat
Katherine Tambling, asystentka kuratorki działu kostiumów
Sammy, jej matka
Clive Hauxwell, główny kurator działu malarstwa europejskiego
Lucy, jego najlepsza przyjaciółka
Jane, jego siostra
Iona Moore, konserwatorka
David, jej mąż
Jakob Pastornicky, dyrektor działu cyfrowego
Kulap Stein, główny kurator działu sztuki azjatyckiej
Freda, stażystka
Conrad Bellefont, organizator gali
Kory Merizo, dyrektorka generalna ds. merchandisingu
Liam Stuck, plastyk
Clover DiNovi, jego żona, pisarka
Abbas i Momo Khan, inwestorzy finansujący budowę oddziału muzeum
Tiz Sericko, członek rady powierniczej i były dyrektor muzeum
Kenichi Ichimonji, ambasador Japonii
Walter Wolfe, kolekcjoner obrazów
Julia Saban, szefowa działu rozrywki cyfrowej, „Vanity Fair”
Lucas Boone, kolekcjoner zbroi
Fisk i Travis, agenci Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego
Zedekiah „Z” Willington, darczyńca
Marlon Tindall-Clark, filantrop
Eleanor, jego żona
Emerson Pitt, szef kuchni
Marjorie Wolfe, szefowa kuchni
Anton Spitz, projektant mody
Dario, włoski profesor
Ralph Kade, członek rady powierniczej
Peter, kierownik obiektu
– Możliwe, że symuluje?
– Jego żona mówi, że pół nocy spędził z głową w muszli klozetowej. Spróbuję znowu koło dziewiątej, jeśli potrzebuje się wyrzygać, to niech sobie, kurwa, wiadro potrzyma. Nie wiem, za kogo się uważa ta jego żona.
– Zaczynajmy. – Diane siada na fotelu naprzeciwko. – Możemy zaczekać na Kulapa.
Henry przesuwa się na krawędź kanapy z otwartą aktówką na kolanach i z wielkim trudem pochyla się, aby wręczyć jej kartkę papieru.
– Wydrukowane z pliku, więc rozdzielczość nie najlepsza. Zdjęcie zrobione w dwa tysiące drugim.
Diane wpatruje się w wydruk.
– Gdzie moja...?
– Kawa? Tutaj.
Chris podaje jej kubek.
– Gorący! – Natychmiast go odstawia i wraca do rozmazanego zdjęcia. – Powiedz mi, na co patrzę, Henry.
– Na tańczącego Śiwę. Naszego tańczącego Śiwę.
Brutalny obraz. Widziała w życiu Śiwę tylko w jego obecnym muzealnym domu o nazwie Półwysep Indyjski, gdzie posążek stoi uroczyście skąpany w kręgu miękkiego światła. Na kserokopii Śiwa leży przewrócony na bok w głębi zapaskudzonej furgonetki, otoczony pomiętymi i oblepionymi brudem gazetami, co sugeruje, że nie został zakupiony od prywatnego kolekcjonera, nie pochodzi z muzeum i donator z pewnością nie natknął się na niego na strychu u dziadka.
– Jest tego więcej... – Henry wyciąga kolejną kartkę.
– Później. – Diane zbywa go machnięciem ręki. – Zacznij od początku. Chodzi tylko o dział Kulapa?
Skinienie głową, westchnienie, szybkie podciągnięcie spodni, a potem, z typowym sobie lekceważeniem dla chronologii, Henry wyrzuca z siebie opowieść, która zawiera szereg dygresji i wahań, wprowadza kilka wątków pobocznych z historii Indii, a także argumentów za i przeciw kolonializmowi, splata ze sobą ażurowe frazy, jakby budował drogi ucieczki z niesolidnie zbudowanego gmachu.
– Facet, który nazywa się Dixit, zapłacił francuskiemu małżeństwu za udawanie fotografów przygotowujących album o starożytnościach Indii i Pakistanu. Latają po wiejskich świątyniach, strzelają foty posążkom i przesyłają mu zdjęcia. Na tym etapie, tak jakby przeglądał katalog w poszukiwaniu pary spodni khaki, Dixit wybiera posążki, a para miejscowych chuliganów je kradnie. Zgaduję, że mają w dupie karmę.
– Skąd pochodzą te zdjęcia?
– Dixit ma posiadłość w Bombaju. Indyjska policja ją przeszukała, znaleźli pendrive’a ze zdjęciami posążków w ich pierwotnych lokalizacjach, a także obiekty w trakcie czyszczenia i pakowania. Nie ma za wiele miejsca na interpretacje. Zdjęcia wysłano do Belgii, gdzie gliniarze wezwali paru biegłych od antyków. Jeden z nich to mój człowiek, Grek z pochodzenia. Rozpoznał nasze eksponaty.
– Ile?
– Trzy mniejsze obiekty i Śiwę. Na razie.
Cztery. Kiepsko, ale nie ma tragedii. Diane patrzy na Chrisa, który stoi nad stolikiem kawowym, otwiera białe papierowe torby i na papierowym talerzyku montuje wieżę z bajgli.
– Czy wiadomo – Diane odwraca się do Henry’ego – gdzie Dixit odebrał tę kontrabandę?
– Z tego, co zrozumiałem, Dixit przykleił u spodu posążków naklejki „Made in India”, wymieszał je z poidełkami dla ptaków i siewnikami, a całą przesyłkę oznaczył jako ozdoby ogrodowe. Z pomocą kumpla z urzędu celnego wysłał je przez Hongkong do centrum ogrodniczego w New Jersey. Zakładam, że wystawili kilka fałszywych dokumentów, ponieważ posążki zostały sprzedane przez domy aukcyjne i legalnych marszandów. Nie wiem, którzy marszandzi nam je sprzedali, i nie dowiem się, dopóki Kulap nie wyjdzie z kibla i nie oddzwoni.
– Zwykły czy z sezamem, Diane?
– Z sezamem.
Chris kładzie bajgla na talerzyku i podaje jej razem z plastikowym nożem.
– Serka do tego?
– Może później, dziękuję. – Obserwuje, jak Chris zrywa wieczko z opakowania serka do smarowania. Ma na sobie na tyle obcisłą koszulkę, że widać bogaty zestaw mięśni klatki i ramion. Tudzież barków.
– Mam w biurze koszulę z długim rękawem.
– Spoko – powiedziała, smarując bajgle serkiem. A patrząc na Henry’ego rzuciła. – Ogarniemy to?
– Ogarniemy. Bez nerwów, jest wpół do szóstej.
– Zadzwonisz do Departamentu Stanu.
– Tylko jeśli będzie choćby najmniejsze prawdopodobieństwo, że Decker jest w pracy.
– Ale zostawiłeś mu wiadomość.
– Tak, Diane, zostawiłem, ale naprawdę mamy mnóstwo czasu. Na skutek ostatnich cięć budżetowych DHS1 stracił masę gości od zabytków i wciąż mają zaległości. Nie martwię się. Takie rzeczy już się zdarzały, co nie? A dalej istniejemy.
– Tak, ale teraz... w sensie... terminy są trochę napięte. Ta sytuacja... Nie potrzebuję kolejnego wyzwania na mojej wachcie. – Diane wstaje i podchodzi do swojego biurka, zabierając ze sobą bajgla. – Musimy wymyślić jakieś rozwiązanie, zanim zarząd coś wywęszy.
– Są setki fotografii do przejrzenia. Zajmie im wiele dni, zanim połączą te fanty z nami.
– Ale może się pokazać więcej naszych eksponatów.
– Słusznie. – Henry stawia kubek na stole i odchyla się do tyłu. – Na razie musimy zdjąć z ekspozycji Śiwę i inne rzeczy, które zauważył mój człowiek. – Wzdycha, obmacuje mostek. – Kto może się tym zająć?
– Wysłałem mejle do całego działu azjatyckiego. – Chris podnosi wzrok znad telefonu. – I nic.
– Czy ludzie nie chodzą już na siłownię?
– Na dole jest teraz technik. – Chris przesuwa palcem po ekranie. – Ferris Finotti. Ale on jest z Oceanii.
– Wystarczająco blisko. Zgarnij go.
– Czy naprawdę możemy od niego żądać...?
– Możemy – potwierdza Henry. – Niech się ze mną spotka u...
– Rotmillera?
– Tak. A co z Shay Pallot?
– Powiedziała, że będzie tu za... – Chris sprawdza godzinę – piętnaście minut.
Diane zastyga. Suchy bajgiel zawisa po drodze z talerza do jej ust, a ona próbuje się zorientować, co ją znowu dopadło. Nie ten nieokreślony zamęt, który odczuwa od miesiąca, tylko coś innego. Odległe dudnienie.
– Diane?
Obaj patrzą na nią zatroskani, z telefonami zaparkowanymi w powietrzu.
– Robię mentalny przegląd sytuacji.
Henry, któremu buczy telefon, wstaje z wysiłkiem i stęknięciem, żeby podejść do okna.
– Freddie – mruczy nieostro oświetlony od tyłu ogrodowymi reflektorami. – Dostałeś mojego mejla?
– Nie powinnaś usiąść, Diane?
– Z kim Henry rozmawia o tej godzinie?
– Z Londynem. Wyglądasz blado.
– Nic mi nie jest. Potrzebuję... – Pociąga za swoją bluzkę.
– Przyjedzie przed siódmą.
– Co?
– Nowa bluzka. Zauważyłem, że masz na sobie tę z wczoraj...
– Wpadła mi w ręce, ubierałam się po ciemku.
– Domyśliłem się, że to nie było specjalnie...
– Dominic jeszcze spał.
– ...więc zamówiłem ci nową.
– O piątej rano?
– Togz. Gwarantowane dwie godziny. Magazyn w Queens, jak sądzę.
– Ty kutasie! – mówi rozemocjonowanym tonem Henry do telefonu. – Możesz się od razu odpierdolić.
– Szybki przegląd harmonogramu? – Chris obraca się, znajduje kawę i podaje jej. – Odwołałem wszystko, co mogłem.
Diane macha kubkiem w ramach podziękowania. Jej żołądkiem poniewiera front niżowy, być może na skutek tego, że na kolację jadła wyłącznie winogrona. Musi się jednak skupić na obecnej sytuacji, zamiast próbować sobie przypomnieć, co dokładnie się wydarzyło zeszłego wieczoru w kuchni.
– O wpół do dziewiątej mamy...
– Słucham cię.
– Spotkanie z działem cyfrowym. Jeśli Jakob skołuje coś fajnego, możemy ci to przynieść o wpół do szóstej.
– Mam związane ręce – mówi głośniej Henry.
– Dobra, ale Chris, żeby było krótko, góra dwadzieścia minut.
– Analizowaliśmy umowy tysiące razy.
– O dziesiątej... – mówi Chris podniesionym głosem i rzuca Henry’emu miażdżące spojrzenie – ...spotkanie z Goldfarbem i Hernandezem.
– Boże, nie, odwołaj, powiedz im, że mam... coś wymyśl, przełóż na następny tydzień.
– Liczą na decyzję w sprawie nowego skrzydła.
– Nowego skrzydła nie będzie. Już zdecydowane. W ilu językach mam to powiedzieć? Musimy na tym położyć krechę, musimy... – Wyłapuje ostrzegawcze spojrzenie Henry’ego. – Ojej, daj spokój... – Odwraca się do Chrisa... – Tak jakbyś nic nie wiedział.
– Sorry, ale o czym niby nie wiem?
– O nowym skrzydle.
– Wiem, że skończyły się nam pieniądze.
– Nie skończyły się nam pieniądze.
– Nie?
– Nie... – Diane wypija łyk kawy, postanawiając nie kończyć zdania. – Przełóż spotkanie z architektami.
– Posłuchaj mnie – mówi Henry do telefonu i zaczyna chodzić tam i z powrotem. – Od początku dokładnie ci mówiłem, jakie jest nasze stanowisko.
– Dziś wieczór lecą do Sydney. Na dziesięć dni.
– To porozmawiamy zdalnie.
Chris pochyla się nad telefonem i stuka w ekran.
– Freddie, Freddie, uspokój się, to nie podlega negocjacjom. – Henry z jakiegoś powodu nadal jest w jej biurze. – Będę tam w przyszłym tygodniu. Pójdziemy do Bocca, zamówimy to barolo, które lubisz.
Diane odgryza kęs suchego bajgla, licząc na to, że nerwowy żołądek się uspokoi. Czuje, że jej szczęka kreśli podczas żucia ósemkę, zupełnie jak morda krowy.
– Wpół do dwunastej, Diane. Diane?
– Słucham cię.
– Szybka odprawa z merchandisingiem. Nie powinno to zająć dużo czasu. Już kilka razy odwołaliśmy. W południe jest oprowadzanie z braćmi Khan.
– We wtorek. Z Abu Zabi we wtorek.
– Miało być, ale Momo czuł się w Paryżu okropnie, doszło do pyskówki i wyjechali wcześniej.
– Dobra, dobra... – Diane szarpie pieczywo. – Skołuj jakąś ciekawą osobę.
– Clive Hauxwell?
– Boże, nie dzisiaj. I przełóż wizytę u Waltera Wolfe’a. Pojedziemy w przyszłym tygodniu.
– Chrystusie ukrzyżowany... – Henry, który skończył rozmowę, rzuca telefon na kanapę. Potem bierze go do ręki i patrzy na niego tak, jakby chciał go zabić.
– Jeśli chodzi o braci Khan, Diane, to pomyślałem, że może krótki spacer po niektórych galeriach? Chcieliby zobaczyć muzeum z perspektywy gości.
– W porządku. Tylko niech naprawdę będzie krótko.
Bracia Khan rozstrajają Diane swoją wykwintną garderobą i uprzejmą pogardą.
– A po oprowadzeniu... obawiam się, że w lipcu zgodziłem się na lunch z ambasadorem Ichimonjim. – Chris zaczyna stukać w ekran. – Zamienię to na kawę.
– Nie. – Diane przechyla kubek i zagląda do środka. – Kawa to za mało. Potrzebujemy jego wystawy samurajskiej.
– Czy nie zdecydował się na Waszyngton?
– Niepotwierdzone.
Chris stuka w telefon.
– Dobra, więc superszybki, ale wystawny lunch dla VIP-ów i może spacerek po B24? Wszyscy kochają przestrzeń magazynową.
– Dobra, tak, to zadziała. – Diane wstaje z krzesła. – Ale Chris, uprzedź go...
– Tak, jesteś bardzo zajęta, gala i tak dalej. Zaraz potem Sutton przygotuje cię do spotkania o trzeciej z Lucasem Boone’em.
– Boone ma gdzieś, ile wiem na temat zbroi. Wiesz co, jego też przełóż. – Jakimś cudem znalazła się przy oknie, jej wzrok przebijał się przez ciemności i docierał do podświetlonego ogrodu krajobrazowego. – Co się dzieje... – stuka w czarną szybę – ...z labiryntem van Gogha? Mieli go zdemontować w zeszłym tygodniu.
– Jutro.
– Myślałam, że przed galą.
– Nie, po gali.
– W tym momencie wygląda wręcz patologiczne. Czy my żyjemy w szarych ogrodach2?
Henry mówi „ha ha” – mówi, bo nie można tego nazwać śmiechem – półleżąc na kanapie, trzymając w ręce telefon i dźgając go palcem.
– Sorry, Diane, możemy się cofnąć? Boone sprawia wrażenie zdecydowanego i tak się zastanawiam, czy opóźnienie spotkania nie byłoby...
– Jesteś pewien, że jest zdecydowany?
– Na sto procent.
– Bo jeśli chce, żebym się płaszczyła i...
– Nie ten przypadek.
– W porządku.
– Czyli Boone zostaje. – Chris stuka w telefon. – W restauracjach światło gaśnie o czwartej, o wpół do piątej ochrona zaczyna przesuwać zwiedzających w stronę wyjścia. Drzwi muzeum zamykają się punkt piąta. O wpół do szóstej mamy Dolinę Krzemową.
– To będzie Zed Willington? – Henry podniósł wzrok, zaciekawiony, ale nieszczególnie zaangażowany. – O jakiej kwocie mówi?
– Dwadzieścia, dwadzieścia pięć.
– Fajnie, łatwiej ci będzie wyjść z tej kichy.
– Aa, to niby jest moja kicha?
– No więc... – Kaszlnięcie Chrisa, to podenerwowane, Diane zna cały jego repertuar. – Wczoraj wyskoczył pewien news. Wygląda na to, że Willington inwestuje albo inwestował w firmę, wobec której prowadzone jest śledztwo.
– Co przeskrobał? – pyta Henry, który przestawił się na czujny tryb prawniczy.
– Naruszanie przepisów dotyczących pracy dzieci.
– Dzieci? No nie, sorry, ale praca dzieci? Odwołaj to spotkanie, Diane, proszę cię. Wizerunek.
– Czekajcie. – Uspokajający ruch dłoni Chrisa. – To nie wszystko...
– Nie możemy przyjmować pieniędzy od kogoś, kto wykorzystuje czy choćby tylko umożliwia wykorzystywanie dzieci w Dongguan czy w Dhace.
– A w Mill Valley? – Henry opada z powrotem na kanapę i wybałusza oczy na Chrisa. – Przysięgam na Boga. Firma wykorzystywała miejscowych szóstoklasistów do kodowania. Nazywało się to klubem komputerowym, ale dzieciaki wracały do domu wieczorem, trzymały się za serce i faszerowały Zoloftem. Rodzice zrobili śledztwo. Weszli w to federalni.
– Federalni? No to pięknie. Luzik.
– Podobno Z nie miał o niczym pojęcia. Z jego strony internetowej wynika, że uważa się za strażnika etyki.
– Miliarder z etyką, dobre. Teraz już wiem wszystko. Dokończę serek.
– Nie odwołujemy spotkania. – Diane wraca do pomysłu z kawą. – Włosy i makijaż o szóstej?
– Tak, przyjedzie o szóstej razem z twoim ubraniem. Jeśli potrzebujesz pełnej półtorej godziny, zostanie nam tylko czterdzieści minut na Willingtona, a jego asystentka była, szczerze mówiąc, trochę upierdliwa. Totalnie nieelastyczna w kwestii godziny. Wpół do szóstej to było najwcześniej, co mogłem wywalczyć.
– Ale Zedekiah...
– Z, on teraz funkcjonuje jako Z.
– Dobra, ale na pewno przychodzi na galę?
– O ile mi wiadomo.
– Ogarniemy to.
– Rada powiernicza i goście specjalni przyjeżdżają o wpół do ósmej. – Chris czyta z telefonu. – Drzwi otwierają się o ósmej. Wtedy ty, Anton Spitz i ekipa z Noizy...
– Nie Noizy.
– Nie?
Pokręciła głową.
– Dobra, więc o ósmej tylko ty i Anton witacie gości. Ochrona obiecuje, że wszyscy opuszczą budynek przed drugą.
– A o której przyjeżdżają instalatorzy?
– Koło siódmej.
– Ustaw grzecznościową rozmowę z Conradem około dziewiątej. – Chris szybko wpisuje dane w telefonie. – Sprawy, w których możemy się przydać i tak dalej, podobnie jak telefon do Antona. Nie możemy się doczekać, bla, bla. Nie wspominaj o jego psie.
– Nie wspominać o jego... dobra, a ambasador? Czy wieczorem powinien być jakiś formalny toast? To mogłoby go skierować na właściwy trop.
– Czego ci potrzeba z Japonii? – Henry podnosi wzrok znad papierów wkładanych do aktówki.
– Wystawy samurajskiej. Zarobiła małą fortunę dla Brytyjczyków i była już w drodze do San Francisco, tylko tamci mieli tę katastrofę hydrauliczną. – Znowu czuje trzepotanie w podbrzuszu. – Proponujemy u nas, wręcz błagamy, ale Ichimonji kocha Waszyngton, więc...
– Albo Metropolitan. Dostał od nich jakiś medal.
– Jaki medal?
– Nie wiem, wymyślili jakieś odznaczenie.
– Boże, oni są lizodupami do sześcianu. Himalaje wazeliniarstwa. Dlaczego my nie wymyśliliśmy medalu?
Chris trzyma w ręku papierowy kubek, którym wymachuje podczas mówienia. Diane tak to rozprasza, że nie rozumie ani słowa. Ten falisty ruch wywołuje u niej chorobę morską. Zrywa się i wybiega do swojej prywatnej łazienki. Zły pomysł. Zmienia kierunek, szybko wychodzi na korytarz, a potem biegnie, żeby nie usłyszeli.
1 Departament Bezpieczeństwa Krajowego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). ↩
2 Aluzja do filmu dokumentalnego z 1975 roku. ↩