Przekraczając granice. Cykl Kroniki dziwnego królestwa. Tom 1 - Pankiejewa Oksana - ebook

Przekraczając granice. Cykl Kroniki dziwnego królestwa. Tom 1 ebook

Pankiejewa Oksana

4,3

Opis

Przekraczając granice” to pierwszy tom niezwykle złożonego cyklu fantasy, który spodoba się wszystkim fanom Olgi Gromyko. Oksana Pankiejewa stworzyła tak barwny i rozbudowany świat, że jego odkrywanie jest prawdziwą gratką dla miłośników gatunku.

 

Kroniki Dziwnego Królestwa to cykl urzekający humorem, mnogością wątków i postaci, wędrówkami między światami równoległymi, złożonością intryg i tajemnic oraz niepowtarzalnym stylem, który czyni obcowanie z prozą Oksany Pankiejewej niepowtarzalną czytelniczą przygodą.

 

 

Jeśli przypadkiem traficie do równoległego świata, gdzie spotkacie elfy, mężnych rycerzy i królów, nie sądźcie, że trafiliście do świata baśni i od tej pory będzie cudownie. Skoro w poprzednim życiu wszystko było u was nie „jak u normalnych ludzi”, to dlaczego teraz miałoby się to zmienić? Stare problemy pozostały i jeszcze dołączyły do nich nowe.

 

Dwudziestoletnia studentka Olga, znalazłszy się w królestwie Ortanu, nadal nie ma chłopaka, ani porządnej pracy, a do tego jeszcze musi walczyć z kopcącym piecem, obowiązkowym noszeniem spódnicy do kostek i czepeczka – cóż począć, średniowiecze! I do tego wszystkiego nigdzie nie ma kawy! Zainteresowanie sympatycznego króla Szellara również sprowadza na nią kłopoty – zazdrosne damy dworu, z których każda widzi siebie jako przyszłą królową, knują przeciwko ekscentrycznej „przesiedlence”. Kto wie, może król się z nią ożeni, a wtedy żegnaj korono! Najlepiej wszystko zakręcić tak, by bezczelną dziewuchę złożono w daninie smokowi.

 

Jednak los już rozstawia na szachownicy życia ważne i tajemnicze figury: wesoły błazen Żak o niejasnej przeszłości, równie osobliwy Mistralijczyk Cantor – zabójca i partyzant, prostolinijny i szczery paladyn Elmar z sercem na dłoni, nimfa Azille i młodziutki elf…

 

Opowieść, która na pierwszy rzut oka wydaje się tak nieskomplikowana, podsuwa coraz to nowe zwroty akcji, zaskakujące fakty, rozśmiesza i odkrywa skrawki tajemnic, które będą miały dalszy ciąg… w następnym tomie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 650

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (218 ocen)
108
82
18
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Niuans

Z braku laku…

kiepska i sztampowa ksiazka
10
MagdaPrz

Nie oderwiesz się od lektury

Nic dodać nic ująć. Fenomenalna książka. Początek dziwnie się czytało ale potem nie można się oderwać. Postacie zarysowane wyraźnie nawet te poboczne, dialogi zabawne i ekspresyjne, zabawne i nieoczekiwane zwroty akcji. Prawdziwa uczta dla czytelnika.
00
Saskia10

Nie oderwiesz się od lektury

Interesujące doświadczenie. Fabuły to tu jakoś specjalnie nie ma, to raczej wprowadzenie do świata królestwa Ortanu. Ot, przekroczenie granicy razem z Olgą. A naprawdę bardzo mi się spodobało. Dobrze zbudowany, ciekawy świat, bohaterowie do których przywiązałam się błyskawicznie. Z jednej strony zabawne i lekkie, z drugiej nie brakuje też trochę drastycznych scen, ale jednak uzasadnionych fabułą i pasujących.Trochę przewidywalne, wiadomo że każdy problem uda się bohaterom rozwiązać pozytywnie – ale przecież o to chodzi w humorystycznym fantasy, nieprawdaż?
00
ArletaKoscielak

Nie polecam

Dobrnęłam do połowy książki i dalej wieje nudaaaaaaaaaa……
00
AnnaSzyszW

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta. Wciągajaca.
00

Popularność




ZAMIAST WSTĘPU

Różnie to w życiu bywa. Czasem los wykręca numery, jakich w żadnym filmie nie uświadczysz – normalny scenarzysta by na coś takiego nie wpadł, a od wariata nikt przecież nie kupi scenariusza.

Tymczasem najczęściej wszystko zaczyna się bardzo niewinnie, żeby nie powiedzieć – trywialnie...

Bywa na przykład tak... Masz dwadzieścia jeden lat, z których cztery poświęciłaś na naukę języków obcych. Aż przyszła katastrofa... Zresztą, nawet bez niej sprawy nie wyglądają różowo. Rodzice nie mają kasy i ostatni rok twoich studiów stanął pod wielkim znakiem zapytania. No, może gdyby ojcu zaczęli znowu płacić... Ale to mało prawdopodobne. Zresztą, co by to zmieniło? W ostateczności sama byś się zakręciła i przynajmniej spróbowała zarobić jakiś grosz. Tylko że... Co potem? Że też, kretynko jedna, koniecznie musiałaś wybrać sobie tak egzotyczny kierunek, jak język hiszpański! Owszem, przy zdawaniu na studia miało to jakiś sens – a bo mniejsza liczba kandydatów na jedno miejsce, a bo na angielski byś się w ogóle nie dostała... Ale choć głupio się do tego przyznawać, dopiero teraz dotarło do ciebie, że konkurencja była mniejsza nie bez powodu, a z przyczyn jak najbardziej realnych i dających się łatwo wyjaśnić. I jaka niby kariera czeka cię z taką specjalizacją? W dużym mieście to jeszcze, ale trzeba by wpierw w takowym mieście mieszkać. A żeby tam mieszkać, należy mieć taką pracę, by starczyło i na życie, i na czynsz. I jeszcze meldunek by się przydał, bo bez niego żadnej pracy nie dostaniesz. Błędne koło. Dodajmy, że aby znaleźć taką pracę, potrzeba albo znajomości, albo fenomenalnego szczęścia, a tobie brakuje i jednego, i drugiego. Tak samo jak jeszcze jednej, bardzo pożytecznej cechy, którą w sumie trudno dokładnie nazwać, ale dzięki której ludzie jakimś cudem radzą sobie w życiu, mając na głowie problemy takie same, a nawet jeszcze gorsze. Przewidywane zakończenie: pomiotasz się przez parę miesięcy, póki cię nie wyeksmitują z akademika, po czym skruszona wrócisz do domu, do rodzinnego Pipidówka Dolnego, zapyziałego miasteczka powiatowego, gdzie trudno nie tylko o karierę, ale o jakąkolwiek pracę. Chyba że w tej fabryce, w której ojcu nie płacą pensji. Albo na bazarze. Jedyne co pozostaje to może korki z angielskiego, który miałaś na studiach jako drugi język i który sama znasz bardzo, ale to bardzo słabo. A ten twój cały hiszpański to już w ogóle nikomu nie jest potrzebny.

Tak więc zasuwasz z nocnego pociągu do domu na piechotę, bo autobusy już nie kursują, a na taksówkę trzeba mieć właśnie tę forsę, o którą się wszystko rozbija. Rozmyślasz o problemach egzystencjalnych i na horyzoncie jawi się tak absolutny brak perspektyw, że nic tylko iść się utopić. Bo czasem niestety bywa tak, że człowiek ma równie wielkiego pecha we wszystkich dziedzinach życia. W miłości, w pracy, a jeśli chodzi o finanse, to już w ogóle lepiej nie mówić. Idziesz sobie, myślisz ponuro, że już po ptokach i życie się skończyło. I nawet przez myśl ci nie przejdzie, że wszystkie twoje problemy są po prostu śmieszne i w zasadzie nieaktualne, ponieważ twoje życie naprawdę właśnie się skończyło, i jest jak najbardziej dosłownie „po ptokach”. Tak dosłownie, że bardziej chyba nie można. Bo nagle ktoś łapie cię od tyłu za gardło. Widzisz, jak w świetle latarni przed twymi oczami błyska ostrze, po czym nagle przypominasz sobie, że po mieście od dawna krążyły pogłoski o jakimś psycholu. I ostatnia chwila, by stwierdzić, że i tak jesteś skończona, więc nie warto się przejmować. Bo niby co ci dobrego w tym życiu zostało?

Nie ukrywajmy, że w takiej chwili mało kto rozmyślałby o światach równoległych, czarodziejach, elfach, krasnoludach czy innych tego typu bajkach. W końcu okoliczności cokolwiek dalekie od bajkowych...

ROZDZIAŁ 1

Gdy Puchatek zapytał Krzysia:

– Skąd się oni tutaj wzięli?

Krzyś odpowiedział:

– Całkiem po prostu, jeśli wiesz, co to znaczy, Puchatku.

A. A. Milne

 

W królestwie Ortan, podobnie jak na całym kontynencie rozciągającym się od Białego Oceanu na północy do mistralijskich mórz na południu, a z zachodu na wschód prawdopodobnie nigdy przez nikogo nieprzebytym... Krótko mówiąc, nikt z tamtejszych mieszkańców nigdy w życiu nie wpadłby na to, by nazwać czarodziejów, elfy i krasnoludy bajkami. Chociażby dlatego, że czarodzieje i krasnoludy najspokojniej w świecie żyli sobie wśród ludzi, a po elfach pozostały wyjątkowo liczne i przekonujące świadectwa. Również istnienie światów równoległych nie budziło najmniejszych wątpliwości, poparte wyjątkowo namacalnymi dowodami w postaci tak zwanych przesiedleńców. W zasadzie nigdy nie ustalono do końca, co powoduje przemieszczenia i jak one działają, ale było pewne, że jednak się zdarzają. Dociekliwi magowie po dokładnych badaniach odkryli nawet kilka reguł rządzących tym zjawiskiem, ale reszta obywateli nieszczególnie dbała o to, dlaczego, jak i skąd biorą się dziwaczni obcy. Skądkolwiek by nie pochodzili, najważniejsze, żeby nie przeszkadzali nikomu żyć i nie wszczynali zamieszek, nie włazili między wrony w papuzich szatkach, nie próbowali przerobić świata wedle własnego widzimisię, nie obrażali moralności publicznej, czyli po prostu pozwolili tubylcom spokojnie spać po nocach.

I to właśnie temu jakże istotnemu zajęciu oddawali się Ortańczycy, gdy do ich królestwa trafił nowy przesiedleniec. Była to noc najzwyklejsza z możliwych, jakich w roku bywa aż nazbyt wiele, bez najmniejszych nawet oznak szczególnych. Niczego nie świętowano, nie zaobserwowano żadnych magicznych omenów, z astronomicznego punktu widzenia noc ta również niczym się nie wyróżniała. Nawet deszcz nie padał. Naprawdę trudno sobie wyobrazić, by komukolwiek przyszło do głowy, że akurat tej nocy miałoby wydarzyć się coś, co zaważy na dalszych losach królestwa.

Jednak, z jakiegoś niezrozumiałego powodu, znaleźli się w królestwie ludzie, którzy nie mogli zasnąć – choć wszyscy jak jeden mąż byli młodzi, zdrowi i zwykle nie cierpieli na bezsenność.

Bo bywa na przykład tak. Masz trzydziestkę na karku oraz pięć i pół łokcia wzrostu. I do tego wszystko, o czym zwykli ludzie mogą tylko marzyć. Zdrowie – w nadmiarze, o twej nieludzkiej sile bardowie układają legendy i ballady, a jedyne, co ci tak naprawdę dokucza, to skłonności owych bardów do wyolbrzymiania wszystkiego, czego tylko tknie się ich chyże pióro. Pieniędzy – tyle, że mógłbyś w nich pływać – jeden smoczy skarbiec spokojnie wystarczy, by uwolnić człowieka od wszelkich zmartwień finansowych aż do końca życia, a ty wypatroszyłeś ich cztery. Pozostają jeszcze te fundusze, które najzwyczajniej w świecie dostałeś w spadku. Kobiety tłumnie mdleją na sam dźwięk twojego imienia, co na dobrą sprawę niezbyt cię obchodzi, gdyż liczy się tylko ta jedna, jedyna, z którą jesteś szczęśliwy, cokolwiek by nie plotły na ten temat złe języki – z zazdrości, jakżeby inaczej. Władza nigdy cię nie pociągała, ale gdyby nawet, to jesteś księciem i pierwszym następcą tronu, niech bogowie ześlą twemu panującemu kuzynowi długie życie, dobrą żonę i możliwie największą liczbę innych dziedziców. No i sława – co jak co, ale tego towaru każdy bohater na emeryturze ma aż nadto. W całym królestwie Ortan, a nawet i na całym kontynencie raczej nie znajdzie się człowiek, który by nie słyszał o księciu-bastardzie Elmarze i jego przygodach.

I gdyby ktoś okazał się na tyle bezczelny, by zapytać księcia-bastarda, czego, do licha, jeszcze mu w życiu potrzeba, jego książęca mość wzruszyłby potężnymi ramionami, spuścił spojrzenie swych przenikliwie błękitnych oczu na karty trzymanego w rękach tomiku poezji klasycznej, i westchnął bez słowa. Pytający i tak by nie zrozumiał, co dzieje się w głębi zagadkowej barbarzyńskiej duszy pierwszego paladyna Korony, nawet gdyby ów paladyn udzielił bezpośredniej odpowiedzi. Bo gdyby mógł zrozumieć, to by nie zadawał głupich pytań. Poza tym, pierwszy lepszy człowiek z ulicy nie musi od razu wiedzieć, że książę jest całkowicie pozbawiony pychy. Sława obchodzi go mniej niż brud za paznokciem. I że ten wyszkolony, doświadczony wojownik, który włada i toporem, i mieczem, i wszelkimi innymi rodzajami broni, bynajmniej nie uważa tego za wielką zaletę. Książę-bastard bez chwili namysłu oddałby całą swą bitewną sławę i chwałę za umiejętność splatania poetyckich słów tak samo zręcznie, jak to robili tak przez niego wielbieni starożytni klasycy. Niestety! – choć znał się na wierszach jak mało kto, poeta był z niego jak z koziego zadka waltornia, w dodatku boleśnie świadomy nikłej wartości swych twórczych eksperymentów. Tak więc zostawało mu jedynie przesiadywanie w bibliotece z butelką dobrego wina i zgłębianie nieśmiertelnych wersów dawno zmarłych bardów, delektując się ich niepowtarzalnym urokiem oraz rozmyślając o sprawach doniosłych i pięknych.

I na tak właśnie mijała ta noc. Książę-bastard Elmar w nastroju smętnie lirycznym siedział w bibliotece z tomikiem wierszy i wertował go niespiesznie. Najpierw rozmyślał o niesprawiedliwości Matki Natury, która obdarowała go mnóstwem żelaznych mięśni, szczędząc, niestety, pozostałych talentów. Potem wróciły wspomnienia, a ponieważ przypominanie sobie nieżyjących przyjaciół i towarzyszy zawsze było smutne i bolesne, popadł w jeszcze głębsze przygnębienie. Przyszło mu nawet do głowy, że dość już chlania i pogrążania się w rozpaczy, czas najwyższy iść spać, gdy nagle jego nocne czuwanie zostało przerwane w zupełnie niespodziewany sposób.

* * *

Tej nocy czuwał również wesołek Żak, osobisty błazen i dobry przyjaciel jego królewskiej mości – choć jemu akurat spać nie dawały zupełnie inne uczucia, dalekie od lirycznego smutku księcia-bastarda. Gdyby ktoś w tej chwili zajrzał do sypialni błazna, zapewne nie rozpoznałby w tym nerwowo trzęsącym się człowieku żartownisia i bawidamka, który na co dzień brylował u stóp tronu, i którego nikt nigdy nie widział bez uśmiechu na ustach.

Królewski błazen umierał z przerażenia.

Bo zdarza się również tak. Masz dopiero dwadzieścia sześć lat, a już dorobiłeś się takich zaszczytów, że reszta dworaków zielenieje z zazdrości i z cichą nadzieją w sercu czeka tylko, aż jego królewskiej mości w końcu znudzi się impertynencki karierowicz. Wówczas będzie można w pełni nacieszyć się widokiem upadku i poniżenia królewskiego ulubieńca. Jasne, doczekacie się, już, teraz, zaraz. Kiepsko znacie własnego władcę, szanowni dworacy. A jego błazna to już zupełnie. Jak zwykł powtarzać jego królewska mość: „Istnieje oficjalna wersja dla poddanych, a nic ponadto wiedzieć nie powinni”. I rzeczywiście, gdyby dworacy wiedzieli o tym wesołym i czarującym chłopaku chociaż odrobinę więcej, niż powinni, z miejsca przestaliby mu zazdrościć. I być może nie nabijaliby się z jego wiecznych kłopotów z płcią piękną, gdyby tylko zdawali sobie sprawę, że Żak nie był jakimś tam niewyżytym zbereźnikiem. Zwyczajnie bał się spać w samotności, a od pewnego czasu nawet w ogóle nie sypiał z powodu koszmarów, które ciągle prześladowały go po nocach. Tyle dobrego, że z natury był człowiekiem lekkomyślnym i niezdolnym do roztrząsania w kółko jednej sprawy, inaczej by chyba doszczętnie zwariował, jako że owe nocne koszmary rodziły się z lęków jak najbardziej rzeczywistych. I co więcej, mogących z ogromnym prawdopodobieństwem prędzej czy później się ziścić... Nie, panowie dworacy zupełnie, ale to zupełnie niesłusznie zazdrościli Żakowi. Niech ich bogowie uchowają przed wpakowaniem się w takie gówno, w jakim swego czasu znalazł się wesoły królewski błazen. Wydostał się z niego cudem, a potem przez dobrych kilka lat za każdym węgłem wciąż widział wrogów, polujących na jego głowę. A gdy w końcu udało mu się uspokoić i zapomnieć, los podłożył mu kolejną świnię.

* * *

Od jakiegoś czasu książę Mafiej miewał prorocze sny. Nikogo to nie zdziwiło, gdyż po nim można się było spodziewać o wiele większych atrakcji – w końcu wszyscy magowie wykazują lekkie odchyły od normy... Ale czy musiał mu się przyśnić właśnie Żak?! I to jeszcze w takich okolicznościach, że biedny błazen, usłyszawszy sam tylko opis, poczuł mdłości? Chyba niczego na świecie nie pragnąłby mniej, niż znaleźć się właśnie w takiej sytuacji – leżeć na zalanym krwią stole, podczas gdy jakiś nieznajomy Mistralijczyk wali go po pysku. Nawet bez dodatkowych bodźców królewski błazen krwi bał się śmiertelnie, a na sam widok Mistralijczyka zawsze starał się czym prędzej przejść na drugą stronę ulicy. Ale skoro Mafiejowi to wszystko się przyśniło... To przerażające, panowie i panie, naprawdę przerażające. Tak bardzo, że nawet towarzystwo pięknych dam nie pomagało. Przeklęte sny nadal się pojawiały i chociaż Żak nie potrafił przepowiadać przyszłości, były znacznie barwniejsze, niż cokolwiek, co mogło przywidzieć się małoletniemu prorokowi.

Tak więc tej nocy błazen po raz kolejny obudził się zlany zimnym potem i z ulgą przekonał, że to wszystko tylko mu się przyśniło. Był we własnym domu, we własnym łóżku i na szczęście w żadnym kącie nie dostrzegł przerażonej damy. Po chwili namysłu zdecydował, że nie zaryzykuje ponownego zaśnięcia. Długo siedział skulony, obejmując rękami kolana, i próbował opanować dreszcze na całym ciele, lecz te nie chciały ustąpić. Wtedy Żak wstał, zszedł do gabinetu i trzęsącymi się rękoma nalał sobie bimbru własnej produkcji do piwnego kufla. Gdy go opróżnił, uczucie strachu nieco się stępiło, lecz nadal nie na tyle, by mieć nadzieję na normalny, zdrowy sen. Bał się spać, bał się nawet zbliżać do łóżka, dlatego usiadł na gołej podłodze w ciemnym kącie za szafą i cicho załkał.

* * *

Tej nocy nie spała także tancerka Azille, choć miała ku temu znacznie prostszy i przyjemniejszy powód. W natchnieniu i z poświęceniem oddawała się rozkoszy w ramionach przypadkowego kawalera, którego godzinę temu poznała na ulicy i który o świcie na zawsze zniknie z jej życia. Tak musiało być, chociaż sama nie bardzo rozumiała dlaczego. Tak się również zdarza – gdy jesteś nimfą, która całe życie spędziła pośród ludzi, nigdy nie spotkawszy istot swego gatunku. Wrodzony instynkt zawsze bezbłędnie podpowiada ci, jak żyć i co robić. Gdyby jeszcze potrafił wyjaśnić, dlaczego trzeba właśnie tak... Bo ludzie zawsze chcą wiedzieć dlaczego, a ty nie masz pojęcia, jak im to wyjaśnić. Dlatego biorą cię za dziwkę, choć jesteś przecież tylko zwykłą nimfą, podrzutkiem znalezionym przy drodze przez koczowniczych Hitanów. Azille sama nie miała pojęcia o swym pochodzeniu, póki pewnego dnia jeden z kochanków nie przyjrzał się jej nieco uważniej i nie zaczął się zastanawiać, czy w ogóle jest człowiekiem. A potem wziął za rękę i zaprowadził do znajomego maga, który wyjaśnił dziewczynie, że w rzeczywistości z rodzajem ludzkim ma niewiele wspólnego. Co prawda, nic więcej powiedzieć nie potrafił, ponieważ ludzie wiedzą o nimfach niesamowicie mało, ale i za to należały mu się stokrotne dzięki. Przynajmniej Azille przekonała się, że wszystko, co robiła do tej pory, było słuszne, a jej domniemane dziwactwa tak naprawdę stanowiły zupełnie normalne zachowanie nimfy i wszystko szło dokładnie tak, jak powinno. Więc nie przejmowała się ludźmi, którzy tego nie pojmowali, myśląc, że jeśli kobieta widzi rzeczy niewidoczne dla zwykłego wzroku, to musi być wiedźmą, jeśli mówi coś niezrozumiałego – to wariatką, a jeśli zwykła spędzać noce z różnymi mężczyznami – to dziwką. Głupio wymagać od ludzi zrozumienia. Zresztą, mieszkając w stolicy od przeszło trzech lat, Azille była znana już wszystkim i każdy mężczyzna uważał za ogromny honor, jeśli obdarzyła go swoją uwagą, a po niezapomnianej nocy darowała cząstkę swej naturalnej magii. Jedynie kobiety mimo wszystko wciąż uważały ją za dziwkę, do tego darmową i wyjątkowo zepsutą. Ale czego można od nich wymagać, przecież i tak nie zrozumieją...

Dlatego też niezrównana Azille nie miała przyjaciółek ani wśród kobiet porządnych, ani wśród prawdziwych dziwek. Ani jednych, ani drugich nie rozumiała. Jak można sypiać z mężczyzną, którego się nie pragnie, a tym bardziej brać za to pieniądze? To przecież profanacja – brać pieniądze za miłość.

Bo Azille kochała mężczyzn, a oni kochali ją.

* * *

Uczennica medyka, Teresa mężczyzn nie znosiła. Owszem, nawiązywała z nimi normalne kontakty, ale do pewnych granic. Dotyk, flirt, a nawet rozmowy o sprawach intymnych wywoływały u niej uczucie wstrętu i strachu. Bo tak też się zdarza, i to bardzo często. Napisano na ten temat wiele rozpraw psychologicznych, ale nikomu dzięki nim nie żyje się ani trochę łatwiej. Teresa mieszkała w Ortanie już od półtora roku. Dokładnie tyle czasu minęło od momentu, gdy przeniosła się tu z własnego świata w okolicznościach, których mimo najszczerszych chęci nie sposób nazwać przyjemnymi. Od tamtej pory nieco się uspokoiła, zadomowiła, znalazła pracę i zajęła nauką miejscowej medycyny, ale wstręt i strach nie znikły zupełnie. Mistrzyni kręciła głową i powtarzała, że każdy uraz psychiczny daje się uleczyć, trzeba tylko parę razy odwiedzić dobrego mistyka. Choć raz przezwyciężyć religijne uprzedzenia i pójść do świątyni Maal-Bli, gdyż takie problemy leczy się właśnie tam, a chrześcijanie w tego rodzaju sprawie nie pomogą. Nie warto nawet próbować. Teresa nie była szczególnie skłonna, by uznać swoje przekonania za uprzedzenia i zwrócić się do pogańskich bogów. Tym bardziej, że nie było to konieczne. Azille powiedziała kiedyś, że miłość i dobroć potrafią uleczyć każdą chorobę duszy, może nie tak szybko jak magia, lecz za to skutecznie, a ta droga wydawała się Teresie znacznie łatwiejsza do zaakceptowania.

Tej nocy uczennica medyka również nie spała, ale jej problemy osobiste nie miały z tym nic wspólnego. Rano miała zaliczać kolejny egzamin u mistrzyni i bardzo się tym przejmowała. Nie dlatego, że czegoś się nie nauczyła, bo to akurat nigdy jej się nie zdarzyło – naukę traktowała poważnie i doskonale wiedziała wszystko, co wiedzieć powinna. Ale i tak zamartwiała się przed każdym egzaminem z powodu zbyt rozwiniętego poczucia odpowiedzialności.

Teresa pokręciła się trochę po pokoju, aż w końcu zdała sobie sprawę, że i tak nie uda jej się zasnąć, więc postanowiła nie marnować czasu. Zaparzyła sobie mocnej kitajskiej herbaty, usiadła przy stole i otworzyła grubą książkę do medycyny, by jeszcze raz powtórzyć metody zakładania szwów. To właśnie one były powodem jej największego zmartwienia – cały czas miała wrażenie, że na pewno którejś zapomni.

* * *

Tymczasem jego królewska mość Szellar III, władca Ortanu, nie martwił się niczym. Po prostu nie miał skłonności do przejmowania się błahostkami. Przyczyna jego ewentualnej troski musiałaby wykraczać daleko poza ramy codzienności, a i wtedy nie zacząłby od rwania włosów z głowy, lecz od konstruktywnego rozmyślania nad praktycznym rozwiązaniem problemu. Jedynym przedmiotem, który mógł wywołać u jego królewskiej mości nieprzyjemne odczucia, było lustro, ale akurat w tym konkretnym momencie żadnego zwierciadła nie było w pobliżu.

Bo tak również się zdarza. Masz trzydzieści dwa lata i jesteś królem. I chociaż twoja władza nie jest ani absolutna, ani bezgraniczna, to jednak władasz dosyć sporym państwem. Możesz skazywać, ułaskawiać, zaczynać i kończyć wojny, rozdawać oraz odbierać tytuły i lenna, i tak dalej. Ale mimo to istnieje coś, na co nie masz najmniejszego wpływu, mimo całej swojej władzy – i owo „coś” codziennie patrzy na ciebie z lustra. Bo są na tym świecie rzeczy, na które nawet królowie nie mają żadnego wpływu...

Szellar również nie spał tej nocy. Wcale nie dlatego, że coś mu nie pozwalało. Król generalnie nie sypiał wiele – cztery godziny na dobę w zupełności wystarczały mu do normalnego życia i pracy. A ponieważ około północy wszystkie sprawy państwowe zostały zakończone, a dwóch słaniających się na nogach sekretarzy łaskawie zwolniono do łóżek, natomiast król w ramach odpoczynku zasiadł do gry w szachy ze swoim dworskim magiem, meisterem Istranem. Szachy pojawiły się w Ortanie niedawno i nikt nie wiedział dokładnie, kto i skąd je tu ściągnął. Podejrzewano króla, ponieważ, po pierwsze, wszystkie ślady urywały się na nim, po drugie zaś, bardzo tę grę polubił i próbował propagować ją na dworze. Niestety, oprócz meistera Istrana nie znalazł ani jednego godnego przeciwnika. Co prawda ktoś kiedyś podobno widział, jak król grał w szachy ze swoim błaznem, ale mało kto wierzył, by fajtłapa Żak mógł radzić sobie lepiej, niż ministrowie i reszta dworaków.

– Meisterze, proszę tego nie brać za głupią ciekawość, ale bardzo chciałbym wiedzieć... – Jego królewska mość przesunął figurę królowej. – Dzisiejsza awantura, której odgłosy słychać było nawet w moim gabinecie... Czy słusznie domyślam się jej przyczyn? O ile się nie mylę, wspomniano o pozostawionym w niewłaściwym miejscu ćwiczebnym fantomie, połamanej szczotce, kilku wyszczerbionych mieczach, porąbanych poręczach, jak również uszkodzonej ścianie. Chyba słyszałem także długą listę epitetów na temat wybitnego rozsądku i poczucia humoru księcia Mafieja.

– Jego książęca mość usiłował mnie przekonać, że to był zwykły przypadek. – Meister Istran skrzywił się. – A co najgorsze, nie można wykluczyć, że mówił prawdę. Sęk w tym, że te jego „przypadki” często mają gorsze konsekwencje, niż zaplanowane psoty. Czasami zwyczajnie nie wiem, co z nim począć. Kiedy trafił w moje ręce, zrobiłem wszystko, by naprawić zaniedbania poprzednich wychowawców. Ale to roztargnienie, brak odpowiedzialności czy nawet krzty powagi...! Nie mogę sobie z tym poradzić, on zaczyna doprowadzać mnie do rozpaczy!

– A może sytuacja nie jest aż tak tragiczna? – Król westchnął ze współczuciem. Doskonale zdawał sobie sprawę z problemów starego maga i miał nadzieję usłyszeć raczej szczegóły dzisiejszego zajścia. – Może wystarczy poczekać, aż Mafiej spoważnieje z wiekiem? Przecież sam meister mówił, że elfy dorastają w okolicach setki...

– Tylko że jego książęca mość nie jest czystej krwi elfem. Uważam, że dorósł już wystarczająco, by choć przez chwilę pomyśleć, zanim coś zrobi! Czy naprawdę tak trudno zrozumieć, że posiadanie wielkiej mocy wiąże się z pewnymi ograniczeniami?

– Niech mi meister uwierzy, w wieku piętnastu lat to bardzo trudne! Wszystkie dzieci łamią zakazy tylko dlatego, że mają na to ochotę. Ktoś pali po kątach, ktoś wspina się do panieńskich okien, a ktoś inny próbuje czarować na miarę swoich możliwości.

– I tak dobrze, jeżeli na miarę, tak jak dzisiaj. A co, jeśli ponad? Niech sobie wasza królewska mość przypomni, co stało się w zeszłym tygodniu! Ta niewyjaśniona miłość księcia do wyciągania nie wiadomo czego nie wiadomo skąd? Wielokrotnie zabraniałem mu przenoszenia z innych światów wszystkiego, co mu tylko wpadnie w ręce. Tłumaczyłem, że przecież to może być niebezpieczne. I wasza królewska mość tłumaczył. I Żak. Na konkretnych przykładach. Bez najmniejszego skutku.

Król westchnął, ponownie przesunął królową i oznajmił:

– Meisterze Istranie, mat.

– Jak mat, to mat – zgodził się mag obojętnie i zaczął zbierać figury do pudełka. – Wasza królewska mość, ja chyba pójdę sprawdzić, co tam kombinuje nasz książę Mafiej. Czuję jakiś dziwny niepokój.

* * *

Oczywiście, wspomniany książę Mafiej również nie spał. Byłoby grzechem nie skorzystać z możliwości, które otwierała przed nim wizyta mistrza u króla, i nie pogrzebać szybciutko w innych światach. Książę naprawdę nie potrafił zrozumieć, dlaczego wszyscy tak bardzo zabraniali mu tego fascynującego zajęcia. Czy nie pojmowali, że to naprawdę jedna z najciekawszych zabaw pod słońcem? W dodatku był przekonany, że któregoś dnia trafi mu się coś naprawdę niezwykłego, a wtedy wszyscy natychmiast dostrzegą, jak bardzo się mylili. I w skrytości ducha marzył, że pewnego pięknego dnia uratuje z jakiegoś śmiertelnego niebezpieczeństwa dziewczynę swoich marzeń, ta zaś w okamgnieniu go pokocha... Co prawda na razie niezbyt dokładnie wyobrażał sobie ową dziewczynę, ale był pewien, że wszystko stanie się jasne, gdy tylko ją zobaczy. Oczywiście, musiała być piękna (jakże by inaczej?) pozbawiona uprzedzeń typu „seks na pierwszej randce świadczy o braku moralności”, no i przede wszystkim powinna prowadzić z jego książęcą mością konwersację na temat magii, a nie interesować się kształtem książęcych uszu, czy tym bardziej próbować je pomacać. Ta niezdrowa fascynacja jego uszami irytowała Mafieja od dzieciństwa. No dobrze, były dłuższe od ludzkich, zaś ich spiczaste końce zawsze sterczały spomiędzy włosów bez względu na rodzaj uczesania, ale czy od razu trzeba tak się na nie gapić? A w ogóle to Mafiej wcale nie miał obowiązku być podobnym do reszty ludzi, chociażby dlatego, że nie był człowiekiem! A dokładnie, nie był nim tak do końca.

Młodzieniec usiadł na podłodze, krzyżując nogi i wyciągając ręce, po czym skupił się. Zgodnie z kanonami sztuki magicznej, należało dokładnie wyobrazić sobie potrzebny obiekt i w myślach sięgnąć w jego kierunku. I właśnie tego Mafiej nigdy nie robił. Znacznie ciekawiej było wyciągnąć coś nieznanego, a potem długo badać, próbując odkryć, co to takiego i do czego mogłoby służyć. Na tym właśnie polegał cały urok „polowania na oślep” – i dlatego książę naruszał surowe zakazy wychowawców.

Zamknął oczy i pozwolił swojej świadomości swobodnie dryfować gdzieś między światami, nie skupiając się na niczym konkretnym i czekając na tę radosną chwilę, gdy w jego ręce wpadnie nieznane „coś”.

* * *

Tej nocy nie spał jeszcze ktoś, aczkolwiek nie miał nic wspólnego z opisywanym królestwem i znajdował się od niego bardzo, ale to bardzo daleko – w Zielonych Górach, na północy graniczącej z Ortanem Mistralii. Mężczyzna uważnie studiował cienki, byle jak pozszywany zeszyt i z wyraźnym niezadowoleniem mruczał pod nosem skomplikowane przekleństwa. Nieco dalej siedziała dziewczyna w męskim ubraniu i z pochmurnym wyrazem twarzy bawiła się cienkim sztyletem.

Bo zdarza się też... Zresztą, ani barwna biografia, ani zawodowe sekrety płatnego zabójcy nie nadają się do omawiania w szerszym gronie. Jak się zdarza, tak się zdarza. Nie nasz interes i pchanie nosa w takie sprawy może się dla ciekawskich bardzo źle skończyć.

– Wystarczy. – Dziewczyna w końcu przerwała mężczyźnie kwieciste wiązanki. – Mam tego po dziurki w nosie.

– Czytałaś to? – spytał, skinieniem głowy wskazując rękopis.

– Czytałam. Zgadzam się, gówno. Ciekawe, kto tę legendę pisał?

– Obstawiałbym, że pułkownik Sur. Własnoręcznie. Lepiej by zrobił, gdyby zlecił to jakimś specjalistom. A dobrano nas, muszę przyznać, nie najlepiej. Nie ma co, znaleźli parę kochających małżonków...

– Myślisz, że mnie jest przyjemniej, niż tobie?

– Przyjemniej nie, ale z pewnością łatwiej.

– Niby pod jakim względem „łatwiej”?

– Pod takim, że nie musisz demonstrować gorącej miłości całą swoją osobą, szczególnie, że to przerasta twoje możliwości. Ludzie po prostu pomyślą, że wydano cię za mąż wbrew woli. To się zdarza od zawsze i wszędzie. A ja będę musiał zasuwać pod górkę jak osiołek. Muszę być, po pierwsze – zaczął odliczać na palcach – zakochany na zabój, jeżeli zdołałem cię zdobyć nawet wbrew twojej woli, po drugie, nie lada draniem, skoro zmusiłem cię do małżeństwa, a po trzecie, kompletnym durniem, skoro nie widzę, jaki masz do mnie stosunek. Albo zupełnym padalcem, jeśli owszem, widzę, ale nie jest to dla mnie powód do zmartwień, tylko okazja do zademonstrowania umiejętności tresowania krnąbrnych panienek.

– No to będziesz zupełnym padalcem. Z tą rolą nie powinieneś mieć większych problemów. Tylko pamiętaj, że jeżeli faktycznie zaczniesz mnie tresować...

– Nie rób z siebie idiotki, przecież mamy tylko udawać. Ale jeżeli będziemy musieli przekonać wszystkich, że cię tłukę, to masz krzyczeć, płakać i błagać o litość jak grzeczna dziewczynka, a następnego dnia skarżyć się na prawo i lewo. Zaś o tym, że możesz mi oddać, na czas operacji zapomnij. Nie będziesz już Saetą, morderczynią, tylko donną Margaritą, dobrze ułożoną panną z przyzwoitej rodziny. Biedną, ale uczciwą.

– To ohydne! – prychnęła dziewczyna. – Poniżające i wstrętne.

– A to i tak nie jest największy z naszych problemów – westchnął przyszły mąż-padalec.

– A co w takim razie?

– Ano to, że moja reputacja padalca może nam solidnie utrudnić poszukiwania. Rozumiesz? Negatywny stosunek otoczenia...

– Rozumiem. Tylko co niby mogę z tym fantem zrobić?

– Moglibyśmy całą sprawę rozegrać nieco inaczej. Ja niby jestem w sumie nie taki znowu najgorszy, naprawdę cię kocham, a ty się zgodziłaś wyjść za mnie w nadziei, że miłość przyjdzie z czasem. I uczciwie staramy się do siebie dopasować. Ale ta wersja będzie wymagała od ciebie znacznie więcej wysiłku.

– A od ciebie mniej.

– Nieporównywalnie. Czarne charaktery zawsze są trudniejsze do zagrania. Jeżeli chcesz, możemy spróbować pierwszej wersji, a potem drugiej i sobie porównasz.

Dziewczyna przytaknęła.

– Wiesz, początkowo nie chciałam polować na tę wiedźmę. Wydawało mi się, że jej ofiary całkowicie zasłużyły na swój smutny los. Ale obowiązek to obowiązek, a rozkaz to rozkaz. Teraz jednak, gdy zrozumiałam, co mnie tak naprawdę czeka... Gołymi rękoma bym ją udusiła.

– Zapał godny pochwały. Tylko nie zapominaj, że zabicie wiedźmy ma niższy priorytet. Najważniejsze to odzyskać pieniądze.

– Słuchaj no. Znam instrukcje nie gorzej od ciebie i również nie gorzej od ciebie umiem się do nich stosować.

– Oczywiście. – Mężczyzna uśmiechnął się krzywo. – Na pewno już ktoś ci uświadomił, że instrukcje to mój słaby punkt. Nigdy nie żywiłem dla nich szczególnego szacunku i naruszam je przy każdej nadarzającej się okazji. Dlatego wykonywanie instrukcji na pewno wychodzi ci lepiej.

* * *

Kątem oka Elmar dostrzegł chmurkę. Podniósł głowę i zaczął obserwować, jak z obłoku szarej mgły wyłania się przerażona twarz jego przyrodniego brata Mafieja, rzucająca błagalne spojrzenia. Znowu narozrabiał – pomyślał Elmar z niezadowoleniem, w pełni świadom, że zaraz będzie musiał porzucić wygodny fotel i wziąć się za rozwiązywanie problemów dzieciaka.

– Co tym razem zbroiłeś? – zapytał z całą surowością w głosie, gdy Mafiej całkowicie się zmaterializował. – Znowu coś wyłowiłeś i teraz nie wiesz, co zrobić?

– Nie coś – pisnął żałośnie niesforny braciszek. – Kogoś.

– A, to stąd ten guz na czole?

– Chodź szybko, zanim ona tam obudzi połowę pałacu...!

– Opowiadaj – rozkazał Elmar, powoli wciągając buty. – Przecież nie pójdę w szlafroku i kapciach.

Braciszek zawahał się, nie wiedząc, od czego ma zacząć.

– Znaczy, ten... Wyciągnąłem dziewczynę – przyznał się w końcu.

– Całą i zdrową? – sprecyzował Elmar. Zgodnie z prawami natury, z dowolnego świata można było wyciągnąć tylko to, co w następnej chwili i tak przestałoby istnieć. Z tej też przyczyny ludzie, którzy trafiali w ręce Mafieja częściej nawet niż przedmioty, zwykle natychmiast umierali, ponieważ było już dla nich za późno na ratunek. Przy życiu pozostawali jedynie ci, których w ich świecie miała lada moment spotkać śmierć gwałtowna i nieoczekiwana. Pojawienie się żywego i zdrowego przesiedleńca zawsze było wydarzeniem zasługującym na szczególną uwagę.

– Trudno o zdrowszą! To ona mi nabiła tego guza! Ust nie zdążyłem otworzyć. Zakręciła się tam i z powrotem, złapała pierwsze, co jej do ręki wpadło, wrzasnęła: „Ja ci zaraz pokażę, psycholu, zboku smarkaty!” i przywaliła mi między oczy tak, że aż zobaczyłam gwiazdy. Aż się ze strachu teleportowałem na chybił trafił i trafiłem do czyjejś sypialni... A stamtąd do ciebie.

– No cóż, moje gratulacje – uśmiechnął się Elmar. – A nie mówił ci meister Istran, że kiedyś się wpakujesz w tarapaty? A gdyby to nie była dziewczyna, tylko wojownik w wirze walki, który akurat wziął zamach mieczem?

– Wydaje mi się, że to właśnie wojowniczka. Jest tak ubrana... To znaczy w spodnie, ciężkie buty... Szybko, chodź! Drzwi są zapieczętowane zaklęciem, ale jeśli ona je wyłamie i ruszy korytarzami pałacu... Jeszcze kogoś zabije!

– Nieźle – mruknął Elmar. – Co za szkoda, że nie spotka na swej drodze pana Habbarda. Od pewnego czasu nie wpuszczają go do pałacu.

Narzucił skórzaną kurtę – przy kubraku było za dużo zbędnych haftek – i poinformował brata, że mogą ruszać.

– Aha... – Mafiej od razu zrobił się nerwowy i zaczął gimnastykować palce przed rzucaniem zaklęcia. – A dokąd? Wprost do mojego pokoju?

– Lepiej na korytarz. Porozmawiam z nią przez drzwi. Tego tylko brakowało, żeby pierwszy paladyn jego królewskiej mości siłował się z wkurzoną panienką. No, to już. – Elmar położył bratu dłonie na ramionach, ten wykonał kilka gestów i dookoła nich skłębiła się chmurka, puszysta i szara jak zajączek. A gdy się rozproszyła, stali przed zamkniętymi drzwiami pokoju księcia Mafieja. Było wyraźnie słychać, jak wewnątrz ktoś klnie półgłosem i z wściekłością dłubie czymś w zamku.

Elmar zrobił dwa kroki w kierunku drzwi i ostrożnie zapukał. Skrobanie i przekleństwa ustały – chyba dziewczyna nie była aż tak rozzłoszczona, by całkiem zapomnieć o ostrożności.

– Szanowna pani – zaczął książę-bastard możliwie uprzejmie. – Pokornie błagam o wybaczenie, że zakłócam pani samotność, ale czy byłaby pani tak miła i wpuściła mnie do środka?

– Widzi pan... Nie wiem, jak otworzyć te drzwi. – Odpowiedź brzmiała cokolwiek niepewnie.

– To żaden problem, zaraz je otworzę, tylko błagam, niech pani nie rzuca się na mnie z ciężkimi przedmiotami i wysłucha moich wyjaśnień. Absolutnie nic tu pani nie grozi.

– A gdzie ja właściwie jestem?

– W pałacu królewskim, w pokoju księcia Mafieja, dosyć roztrzepanego młodego człowieka, który wyjątkowo nieodpowiedzialnie bawi się siłami wyższymi.

– Zapraszam – odpowiedziała panienka zdecydowanie. – Ale proszę pamiętać, że mam przy sobie gaz.

Elmar skinął w kierunku drzwi.

– Otwieraj. I natychmiast odszukaj Szellara oraz meistera Istrana i opowiedz im o wszystkim.

– Jak to? – przeraził się Mafiej. – Liczyłem, że sam to zrobisz...

– Bądźże mężczyzną. Należy ponosić konsekwencje swoich czynów. Na naganę od mistrza zasłużyłeś, więc możesz już teraz ją dostać. Chyba że wolisz, by ta dama, którą pewnie przestraszyłeś na śmierć, wypróbowała na tobie swoją zagadkową broń? To zapraszam do środka, a ja pójdę do króla. Tyle że awantura u meistera Istrana i tak cię czeka, tylko nieco później.

Mafiej naburmuszył się, pstryknął palcami i pacnął dłonią po zamku, po czym smętnie podreptał korytarzem, by wysłuchać nieuchronnego kazania. Elmar pełnym godności gestem obciągnął kurtę, poprawił włosy i lekko pchnął drzwi.

Zdobycz braciszka-szkodnika stała pod przeciwległą ścianą i nieufnie łypała na niego spod słomianej grzywki. Rzeczywiście, w tych jasnoniebieskich spodniach, ciężkich butach i kurtce z czarnej skóry, z włosami związanymi w niewielki ogonek bardzo przypominała wojowniczkę. Ale nią nie była – Elmar poznał to od razu, po sposobie poruszania się oraz niezdolności zajęcia strategicznego miejsca w pokoju. Dosyć wymowne było również milczące, pełne zachwytu zainteresowanie, które natychmiast pojawiło się w jej oczach na widok przystojnego mężczyzny.

Książę-bastard Elmar był naprawdę niczego sobie, delikatnie rzecz ujmując. Nigdy nie narzekał na brak zainteresowania ze strony płci pięknej, raczej na jego nadmiar, więc takie pełne zachwytu spojrzenia znał aż za dobrze. Chyba tylko towarzyszki broni nie widziały w nim potencjalnego narzeczonego. Ich zachwytu nie budziły piękne oczy księcia, lecz jego bohaterskie czyny, których bardzo mu zazdrościły, marząc, że w przyszłości też dokonają takich, a może nawet i większych. Tymczasem cała reszta młodych dam, panny ze wszystkich warstw społecznych... Oj, lepiej nie mówić...

– Książę-bastard Elmar, pierwszy dziedzic korony Ortanu – przedstawił się uroczyście, składając ukłon zgodnie z etykietą. Przybyszka z pewnością jej nie znała, ale on nie wypił aż tyle, by zupełnie zapomnieć o królewskim wychowaniu.

– Nazywam... nazywam się Olga. – Była wyraźnie zagubiona i zdezorientowana, ale nie zamierzała mdleć. Imię również nosiła zdecydowanie wojownicze, brzmiące jak metalowy gong. A tytułów, rzecz jasna, nie miała.

– Zapraszam. Niech pani usiądzie w fotelu, porozmawiajmy – zaproponował Elmar. – Jestem pewien, że ma pani wiele pytań.

* * *

Ledwie książę Mafiej zdążył skręcić za róg, a już wpadł na swojego mistrza i najjaśniejszego kuzyna, którzy wyruszyli na wspólną przechadzkę korytarzami pałacu.

– Bardzo ciekawe – powiedział meister Istran srogim głosem, ściągając siwe, krzaczaste brwi. – Niech mi wasza książęca mość łaskawie wyjaśni, co tu robi w środku nocy.

– Ja... bo ja ten, szukam meistera – uczciwie wydukał uczeń i spuścił wzrok, szurając nerwowo butem po marmurowej posadzce. – Ja... Ja tam mam...

– Rozumiem – westchnął król. – Kolejny trup na środku pokoju. I znowu trzeba będzie czyścić dywan. Czyżby tym razem Elmar odmówił wywlekania i zakopywania w ogrodzie wyników twoich eksperymentów?

– Nie... znaczy... mam tam żywą dziewczynę. Elmar właśnie z nią rozmawia.

– A dlaczego on, a nie służba przystosowawcza?

– Bo ja ten, zapomniałem... Przestraszyłem się... Ona mnie zaczęła bić, a ja...

– Meisterze Istranie – król zmarszczył brwi. – Proszę się zająć tym bałaganem. A mnie teleportować do... – zerknął na Mafieja i wymijająco dokończył: – ...sam meister wie dokąd. Natomiast książę niech się uda do mojej sypialni i natychmiast kładzie do łóżka. Jutro się zajmiemy tym naszym wielkim magiem, którego pobiła dziewczyna.

Książę, rumieniąc się ze wstydu, uciekł w kierunku królewskiej sypialni. Meister Istran z gracją poruszył dłońmi w nadgarstkach i zapytał:

– A jak wasza królewska mość zamierzają wrócić?

– Przecież się nie zgubię we własnej stolicy. To niedaleko.

– Nie ważcie się nawet myśleć o spacerach nocą po mieście bez ochrony, jeszcze o takiej porze...

– Dobrze, dobrze – król nie dyskutował. – Połączy się meister ze mną za jakieś dwadzieścia minut i zabierze z powrotem. Albo przyśle kogoś z podwładnych.

Meister niechętnie pokręcił głową i niedbałym gestem nakreślił dookoła króla niewidoczny półokrąg.

Po pięciu sekundach jego królewska mość zmaterializował się pośrodku salonu swojego błazna. W domu panowała całkowita ciemność, ale z sypialni na górze dobiegały niewyraźne, stłumione dźwięki. Pewnie znowu gości jakąś damę...

I pewnie to moja obecna faworyta, czarująca Alicja... – pomyślał król z niezadowoleniem. Czemu one wszystkie się tak do niego kleją? Zaraz tam wejdę i następna afera gotowa. Oraz zapas pałacowych plotek na kolejny księżyc. Zresztą, w sumie to świństwo z mojej strony, tak ściągać człowieka z damy i w środku nocy gonić do pracy...

Niestety, nie miał innego pomysłu, poza tym nie przyszedł tu przecież bez powodu. Wspiął się po schodach i głośno zapukał do drzwi sypialni, dając niewiernej faworycie możliwość ukrycia się i uniknięcia skandalu. Lecz zamiast spodziewanych odgłosów panicznego popłochu w pokoju rozległ się przeraźliwy wrzask. Jego królewska mość odebrał to jednoznacznie – w środku nie było żadnej damy, a z Żakiem ani chybi działo się coś złego. Szellar błyskawicznie rozpiął górne haftki kubraka i wyciągnął z kabury pod pachą bardzo drogi i niezawodny londryjski pistolet – ostatni cud techniki, popularny w służbach specjalnych wszystkich państw. Kopniakiem otworzył drzwi i wdarł się do pokoju, omiatając pomieszczenie lufą. Nie natknął się jednak na żadnego wroga. Tylko w przeciwległym kącie ktoś niewyraźnie pisnął i zaczął powoli osuwać się na podłogę.

– A niech cię! – Król powoli wsunął pistolet z powrotem do kabury i włączył kulę oświetleniową. – Żak, co się dzieje? Już myślałem, że cię tu mordują!

– Ja też... – dobiegła z kąta ledwo słyszalna odpowiedź. – Ale mnie wasza królewska mość nastraszył...

– Czym? Pukaniem do drzwi? Co się z tobą dzieje? Czemu siedzisz w kącie kompletnie goły, wśród kupy niedopałków? A na dodatek zalatuje od ciebie bimbrem tak mocno, że czuć to na drugim końcu pokoju. I czemu drzesz się jak wariat? Masz wszystkie klepki na miejscu?

– Nie. – Żak wydostał się z kąta i zaczął wciągać na siebie szlafrok. Król przez chwilę obserwował, jak błazen usiłuje trafić dłońmi w rękawy, po czym pokręcił głową.

– To widać. Chodź, pójdziemy do salonu, zbierzesz myśli i wyjaśnisz mi, co się dzieje.

– Dobrze. – Żak pokornie skinął głową, w końcu zawiązał szlafrok i podreptał do salonu. Nie włączył światła, tylko z wysiłkiem zapalił świecę, którą postawił na stole i zapraszająco kiwnął na króla. Potem wyciągnął z kredensu solidną butelkę bimbru.

– Nalać? – zapytał cichym, bezbarwnym głosem.

– Odrobinę – zgodził się król, usiadł w fotelu i zaczął bez pośpiechu nabijać fajkę. – Żeby nie wyszło, że sam pijesz.

Żak z żalem spojrzał na kufel, po czym wyciągnął z kredensu dwa kieliszki oraz talerz z serem.

– Wiesz co, sam naleję, bo tobie się ręce trzęsą – rzekł król.

Błazen ze znużeniem skinął głową i opadł na fotel. Władca odczekał, aż wypije i złapie oddech.

– A więc co się stało? – zapytał.

– Tak właściwie to nic... Jeszcze nic. Po prostu przyśnił mi się koszmar.

– A często ci się to zdarza?

– Bywa... Ale chyba nie warto o tym rozmawiać? Już mi lepiej.

– Warto. Ostatnimi czasy zrobiłeś się całkiem nieswój. Nie chcesz chyba powiedzieć, że cały czas śnią ci się koszmary? Od dawna?

– Nie.

– A wiesz dlaczego? Może cię ktoś przeklął?

– Nie, to nie dlatego... Opowiedziano mi o śnie Mafieja – przyznał się Żak z westchnieniem.

Na twarzy króla natychmiast pojawił się twardy i nieprzyjemny wyraz, zaś w jasnych, niemal bezbarwnych oczach zapłonął lodowaty gniew.

– Kto? – zapytał krótko. – Kto się ośmielił?

– A czemu wasza wysokość tak się gniewa? Ktokolwiek. Co za różnica?

– Zabroniłem tego. I chcę wiedzieć, kto ośmielił się złamać mój rozkaz. Wiedzieli tylko Mafiej i meister Istran. Mafiej, oczywiście.

– Wiedzieli wszyscy słudzy i cały dwór. – Żak uśmiechnął się krzywo. – A skoro to takie ważne, powiedziała mi hrabina Monkar. Oficjalna faworyta, która obnosi się z tą swoją plastikową bransoletką i uważa za pępek świata. Nie spełniłem jej oczekiwań, więc mi odpłaciła pięknym za nadobne. Muszę przyznać, że całkiem skutecznie.

– Wredna flądra bez sumienia! – skomentował król. – Miałem o niej lepsze zdanie. Czym ją tak bardzo skrzywdziłeś? Jakimś łóżkowym uchybieniem? A skoro o tym mowa, zaprowadź przynajmniej jakieś pozory porządku w swoim życiu osobistym i postaraj się wykluczyć z niego moje faworyty. Nie żebym ci żałował, ale to jednak nie wypada.

– Rozumiem – westchnął nieszczęsny błazen. – Ale one są takie piękne, że czasem braknie mi sił odmówić.

– Można by pomyśleć, że cię otwarcie molestują.

– Nie, subtelnie kuszą. A muszę przyznać, że są w tym, zarazy, piekielnie dobre...

Król lekko pochylił głowę i spojrzał na swojego błazna z wyraźną ciekawością.

– Słuchaj, Żak, możesz mi wyjaśnić, czemu się do ciebie tak kleją? Nie mam żadnych pretensji, jestem po prostu ciekaw. Miodem się tu i ówdzie smarujesz, czy jak? Nie powiem, jesteś sympatycznym chłopakiem, wygadanym i doskonale rozumiem, co w tobie widzą młodziutkie mieszczki, ale damy dworu...? Hrabina Monkar, księżna Dwarri, zimna ślicznotka Elwira i cała reszta tych szlachetnie urodzonych dziwek, które nawet nie spojrzą na mężczyznę, jeśli nie jest wpływowym i bogatym arystokratą w trzydziestym pokoleniu. Co one w tobie takiego widzą, że pakują ci się do łóżka, ledwie wygrzebią się z mojego? Czym ty je tak przyciągasz?

– Tym samym co wasza królewska mość. – Żak kpiąco uniósł brew. Widać było, że już otrząsnął się z koszmarów i na powrót oblókł w skórę wesołego kpiarza.

– Nie chrzań mi tu. Doskonale wiem, jaki stosunek do mnie mają moje damy dworu. Mizdrzą się, walczą o moją uwagę, idą ze mną do łóżka, gdy tylko sobie tego zażyczę, zasypują mnie pochlebstwami, próbując ukryć, jak bardzo jestem im wstrętny... a za plecami nazywają pokraką. Kobietom podoba się złoto, suknie, klejnoty i społeczny status. I to właśnie je do mnie przyciąga. Drogie podarunki i pozycja królewskiej faworyty. Ale co do tego masz ty?

– Wasza królewska mość zapomniał o najważniejszym! – zaśmiał się Żak. – Najbardziej pociąga je korona. I mają szaloną ochotę nosić taką samą.

Król zaklął półgłosem. W ciągu pięciu lat rządów temat jego małżeństwa i założenia rodziny przewijał się w rozmowach tak często, że Szellar zdążył się nabawić do niego trwałego wstrętu. Był kawalerem z przekonania i dostawał dreszczy na samą myśl, że prędzej czy później przyjdzie mu sprawić sobie królową. A całe otoczenie uznawało za swój obowiązek przypominać mu, że dynastia potrzebuje dziedzica. Na wszelki wypadek parę razy dziennie.

– Wiedzą, że darzę cię łaską i próbują wyciągnąć, jak do mnie dotrzeć. Ciekawe, co mają nadzieję usłyszeć? Przecież nie jesteś moją kochanką, tylko przyjacielem.

Żak westchnął i spoważniał.

– Jakimś cudem dowiedziały się, że w życiu ich drogocennego króla była kobieta, którą traktował zupełnie inaczej, niż pozostałe. Nie wiem, skąd o tym wiedzą, ale każda nowa faworyta, po tym jak już spłynął na nią zaszczyt przespania się z waszą królewską mością, przychodzi do mnie w nadziei, że dowie się, jaka była tamta i co król w niej widział, by potem wykorzystać tę informację w praktyce.

– I co im mówisz? – zaciekawił się król.

– A co ja tam mogę powiedzieć? Przecież pod kołdrę wam nie zaglądałem. Wasza królewska mość nie zwierzał mi się, wbrew temu, co wydają się myśleć damy. Mówię im różności, w zależności od nastroju. Czasem kłamię jak z nut, wygaduję bzdury nie z tej ziemi, a czasem otwarcie przyznaję, że nie wiem...

– Czekaj no chwilę – przerwał mu Szellar. – To za twoją dobrą radą księżna Dwarri przyszła do mnie z twarzą pomalowaną farbami i z piórami we włosach, a w kluczowych momentach zawodziła jak kotka w Niebieskim księżycu?

Żak zachichotał cichutko, co należało zrozumieć jako odpowiedź twierdzącą.

– Muszę ci zatem podziękować za to, jak bardzo starasz się wnieść urozmaicenie do nudnego królewskiego życia. Tyle dobrego, że padło na mnie. Każdy normalny mężczyzna na moim miejscu zostałby impotentem do końca swych dni.

Błazen zaśmiał się w głos.

– Skąd mogłem wiedzieć, że księżna Dwarri jest aż tak głupia? – wyjęczał. – Nawet mi przez myśl nie przeszło, że weźmie to wszystko na poważnie i wcieli w czyn tak dokładnie... Było aż tak strasznie?

– Cóż, stanowczo nie dość, by mnie przerazić. Czyżbyś doradzał również hrabinie Monkar? Dlatego tak się na ciebie obraziła?

– Nie. – Żak przestał się śmiać i poważnym tonem wyjaśnił: – Do tego stopnia zalazła mi za skórę, że nie przebierałem w słowach. Powiedziałem wprost, że tamta kobieta nie śliniła się na samą myśl o koronie. Hrabina najwyraźniej uważa się za niesamowicie przenikliwą i wyrafinowaną intrygantkę, piękność, której nie można się oprzeć. Fakt, że bez trudu przejrzałem jej genialne plany, a do tego tak niepochlebnie się o nich wyraziłem, wyjątkowo ją zdenerwował.

– Jutro zostawię Alicję – rzekł w zamyśleniu król. – Nie żeby ją ukarać, ale po takim świństwie zwyczajnie nie chcę z nią mieć do czynienia. Miałem nadzieję, że jest choć trochę lepsza od całej reszty, a przynajmniej mądrzejsza. Tymczasem jedyne, co umie lepiej, to schlebiać, kłamać i udawać. Rozczarowała mnie ogromnie. Ciebie za to bym prosił... Mów im raczej, że nie wiesz. Nie chcę, żeby po pałacu krążyły kolejne plotki na mój temat.

– Dobrze. – Żak skinął głową. – Rozumiem.

– A teraz, wracając do twoich koszmarów... Czemu od razu mi o nich nie powiedziałeś?

– A po co? Wasza wysokość i tak nie mógłby nic zrobić, tylko by się niepotrzebnie martwił.

– Mógłbym na przykład przyjść do ciebie z wizytą w środku nocy, wypić kielicha i rozerwać cię pogawędką. Przecież właśnie to robisz dla mnie, czemu nie miałbym się odwdzięczyć tym samym? Kiedy do ciebie w końcu dotrze, że jestem nie tylko twoim królem, ale i przyjacielem? Nigdy nie ukrywam przed tobą własnych problemów, dlaczego zatem kryjesz się ze swoimi, a nocami trzęsiesz po kątach? Pewnego dnia zwariujesz z tej samotności. Może znajdź sobie kochankę...

– Skoro o nocnych wizytach mowa – przypomniał sobie Żak – czemu zawdzięczam dzisiejszą? Wasza królewska mość nie przybył tu przecież w celach towarzyskich. Nie w środku nocy, kiedy teoretycznie powinienem leżeć w łóżku, w dodatku zapewne nie sam. Jakaś pilna sprawa?

– W tych okolicznościach nie ma o czym mówić. Zresztą w takim stanie wiele nie zdziałasz. Odpocznij, poradzimy sobie sami. A może ci kogoś przysłać, żebyś nie był sam?

– I musiałbym się tłumaczyć, co się ze mną dzieje?

– Skądże – zaśmiał się król. – Po prostu będzie ci wstyd tak się trząść ze strachu przy obcym człowieku i od razu dojdziesz do siebie.

– Już mi wstyd – westchnął Żak ze skruchą, ocierając twarz dłonią. – Ale i tak się boję. Skąd się w ogóle wziął ten cały Mistralijczyk? I skąd wiedziałem, że w końcu mnie znajdą?

– Weź się w garść, przecież nie wrócisz do lochów. W tym śnie ich nie było. Dokładnie wypytałem Mafieja o wszystkie szczegóły.

– A co było?

– Po pierwsze: stół. Zwykły, duży, długi stół, przykryty haftowanym obrusem, a na nim talerze i półmiski. Po drugie: ty. Leżysz na stole, nieprzytomny, cały we krwi. Pamiętaj, że Mafiej nie widział żadnej rany, wyłącznie krew. Przy czym stanowczo twierdzi, że to wyglądało, jakby ktoś nią na ciebie chlusnął z wiadra. I, po trzecie: nieznany Mistralijczyk, który pochyla się nad tobą i wymierza ci policzki. Policzki, otwartą dłonią, a nie ciosy zaciśniętą pięścią. Może po prostu próbuje cię ocucić? Młody, dosyć sympatyczny, typowy Mistralijczyk – smagły, czarnooki brunet. Włosy długie, rozczochrane, czarna kurtka, biała koszula, broni brak. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej wygląda mi to na zwykłą karczemną awanturę, bez związku z twoimi koszmarami. I wcale nie muszą cię w niej zabić, a krew może należeć do kogokolwiek. Przypomnij sobie, jak było z Elmarem. A przecież nic mu nie jest, okaz zdrowia. Chyba naprawdę nie warto aż tak panikować i szarpać sobie nerwy. Za to z pewnością warto zachować nieco więcej ostrożności, nie szwendać się po karczmach i porozmawiać z meisterem Istranem, może będzie w stanie jeszcze coś ci doradzić. Poza tym nie zaszkodziłoby, gdybyś sobie kogoś znalazł.

– Wasza wysokość żartuje? Mam zwykle od czterech do siedmiu kochanek jednocześnie.

– Nie o to mi chodzi. Nie o przelotne, niezobowiązujące relacje, lecz o coś poważniejszego.

– Kocham Teresę. Proszę nie mówić, że wasza wysokość nie wie.

– Wiem. Ale czy w nadziei, że dotrzesz do jej serca, na głucho zamknąłeś własne dla innych kobiet? Przecież to się może ciągnąć latami i nawet wtedy zakończyć fiaskiem. Na przykład uczciwie ci powie, że twoje próby są daremne, wstąpi do zakonu, złoży śluby czystości...

– Proszę mnie nie straszyć. Jak czasem wasza królewska mość coś powie... Teresa też mnie kocha, tylko... jakby to powiedzieć... Na miarę swoich możliwości.

– Czyli po chrześcijańsku? Jak bliźniego? – Król uśmiechnął się niewesoło.

– Nie, mocniej. Ale jakoś tak... platonicznie. Niczego więcej nie jest w stanie z siebie wykrzesać. Nie może. A co do przysięgi czystości, koledzy uzdrowiciele, czyli mistycy, dość jednoznacznie uświadomili Teresie, że w jej przypadku to nie ma większego sensu. Powinna wyrzec się czegoś, bez czego trudno byłoby żyć, a nie czegoś, co jej samej jest głęboko wstrętne. Inaczej przysięga okaże się nic niewarta.

– Rozumiem. I długo to się tak między wami ciągnie? Półtora roku? Robicie jakieś postępy?

– Owszem.

– Wasza królewska mość! – rozległo się nagle spod sufitu. – Jakie będą rozkazy?

Zaskoczony Żak wzdrygnął się.

– To meister Istran – uspokoił go król, po czym zarządził: – Meisterze, jeszcze pięć minut, a potem niech ktoś mnie zabierze. I niech meister zajmie się naszym gościem. Niestety, Żak niedomaga, zaś Elmar nie najlepiej sobie radzi w tego typu sytuacjach.

– Czy Żak nie potrzebuje mojej pomocy? – zapytał mag natychmiast.

– To może poczekać do jutra.

– W takim razie zajmę się gościem. A wasza królewska mość niech tam nie marudzi zbyt długo.

Głos pod sufitem ucichł.

– Żak, z twoich nerwów zostały strzępy – powiedział król karcąco. – Do jakiego stanu ty się doprowadziłeś? Trzeba było się do kogoś zwrócić o pomoc, gdy tylko się to wszystko zaczęło.

– Nie chciałem przeszkadzać...

– Przeszkadzać to może ogon, jak próbujesz smoka pieprzyć – odpowiedział król z irytacją i schował fajkę do kieszeni. – Wracam do siebie, a w międzyczasie zastanowię się, jak powstrzymać potencjalne królowe, by już cię nie molestowały.

– Bardzo łatwo. Niech wasza wysokość w końcu się ożeni, to same się odczepią.

– Sam się ożeń! – odgryzł się król. – Mam tego powyżej uszu! I ty przeciw mnie?! Powiedz, jaki masz w tym interes?

– Wasza wysokość nic nie wie? – Żak popatrzył na króla ze szczerym zdumieniem i westchnął. – A może naprawdę nie...? Pewnie język dobrze wychowanego pana Flawiusza staje kołkiem na samą myśl o tym, by zameldować o całej tej sprawie.

– O jakiej sprawie?

– Najnowsza pałacowa plotka głosi, że jestem królewskim kochankiem. Jakoby dlatego wasza wysokość nie dba o kobiety i zaledwie dwa razy w tygodniu wpada z wizytą do faworyt, żeby odbębnić swoje. Tylko proszę mnie dokładnie nie wypytywać, kto o tym plotkuje, bo w tej chwili gadają już wszyscy, a na ustalanie źródła już za późno.

– I tak bardzo cię to martwi?

– A waszą królewską mość?

– Mnie jakoś nie. – Król wzruszył ramionami.

– A mnie wręcz przeciwnie, ponieważ gdyż plotkarze obsadzają mnie naturalnie w roli pasywnej. Poza tym, trudno im posądzić błazna jego królewskiej mości o brak zainteresowania kobietami, dlatego uważają, że nadstawiam zadka z pobudek natury materialnej i wrodzonej służalczości. Czy na moim miejscu byłoby waszej królewskiej mości miło?

– O mnie myślano już wszystko, co tylko zdoła zrodzić ludzka fantazja, i to nawet ta nie do końca zdrowa. – Jego królewska mość lekko spochmurniał, przypominając sobie niektóre arcydzieła owej niezdrowej ludzkiej fantazji. – Miałbym przez to wyjść z siebie i stanąć obok, by udowodnić nie wiadomo komu, że nie jestem... wielbłądem, tak? Tak się chyba nazywa to zwierzę? Wybacz, takie próby dowodzenia czegokolwiek są poniżej mojej godności. Zaś co się tyczy głupich plotek, w takich sytuacjach obowiązuje jedna bardzo dobra reguła. Im więcej uwagi na nie zwracasz, im agresywniej na nie reagujesz, tym chętniej ludzie w nie wierzą.

W tym właśnie momencie rozmowa została przerwana przez stanowcze pukanie do drzwi. Żak, zamiast skomentować ostatnie słowa króla, wydał okrzyk przerażenia i skulił się w fotelu. Z pewną obawą najpierw spojrzał na drzwi, a potem, z poczuciem winy, na Szellara.

– Żak, tak przecież nie można – zauważył król z pretensją. – Rozumiem, że się boisz. Co prawda sam tego nie potrafię, ale mniej więcej sobie wyobrażam, jak to jest. No dobrze, boisz się tego, kto znajduje się za drzwiami, i nawet rozumiem twoją niechęć do ich otwierania, ale zupełnie nie pojmuję, dlaczego tak krzyczysz... Kto tam?

– To ja – odpowiedział kobiecy głos. – Żak, otwórz.

W okamgnieniu błazen zapomniał o swoich lękach. Zerwał się z fotela i rzucił w kierunku drzwi.

– Tereso? Co się stało? Przyszłaś tu sama, w środku nocy?

Teresa padła w objęcia błazna, wprawiając tym króla w osłupienie, choć jego trudno było czymkolwiek zadziwić. Wciąż zupełnie nie zwracając na niego uwagi, zdenerwowana dziewczyna zaczęła wyjaśniać:

– Nie wiem... Uczyłam się, a tu nagle jakby mnie ktoś kopnął... Poczułam, że coś ci się stało. Wiesz przecież, że od pewnego czasu miewam takie przeczucia, nie wiem czemu. Mistycy mówią, że...

– Dobry wieczór – odezwał się król i dopiero w tym momencie Teresa go zauważyła i opamiętała się. Na szczęście, tym razem była tak zdziwiona, widząc go w środku nocy w domu Żaka, że zapomniała się przestraszyć.

– Och... Wasza królewska mość, dobry wieczór. – Wykonała właściwy rewerans i ponownie zwróciła się do Żaka. – Czy coś się stało?

– Nic a nic – uspokoił ją król pośpiesznie. – Już sobie stąd idę i nie będę wam dłużej przeszkadzał. Porozmawiajcie sobie, wyjaśnijcie wszystko...

Żak przysunął fotel dla dziewczyny, w zamyśleniu przespacerował się po pokoju i nagle zapytał:

– Czy wasza wysokość nie będzie miał nic przeciwko, jeśli opowiem wszystko Teresie?

– A co masz na myśli, mówiąc „wszystko”?

– Wszystko. Co się ze mną dzieje i dlaczego, czego się boję, kim jestem i czemu w środku nocy piję bimber w towarzystwie króla... I całą resztę. Ostatecznie, nie jesteśmy sobie obcy. Teresa ma prawo usłyszeć szczerą prawdę.

Król wzruszył ramionami.

– Jak chcesz. To twoja tajemnica, nie moja. To ty się cały czas trzęsiesz ze strachu, nie ja. W razie czego mnie grozi jedynie dłuższa żałoba po dobrym przyjacielu, zaś ciebie nieprzemyślana szczerość może kosztować życie. Jeżeli jesteś pewien, że ona dochowa tajemnicy...

– Możecie być tego pewni – obiecała Teresa z powagą. Nie zamierzała ściągać na głowę Żaka żadnych kłopotów, a w odróżnieniu od niego nie miała przesadnie długiego języka.

– W takim razie może najpierw się ubiorę – powiedział Żak i czmychnął do sypialni.

* * *

Wszystko się może zdarzyć, ale żeby aż tak...? Żeby wprost z morderczych objęć maniaka w mgnieniu oka trafić do jakiegoś pałacu? Nie da się ukryć, to lekko zalatywało psychiatrykiem. Dosłownie przed sekundą ktoś ściskał ci gardło i unosił nóż, a tu nagle zamiast mrocznej ulicy rodzinnego miasteczka widzisz obcy pokój, oświetlony nienaturalnym żółtawym światłem, a zamiast tajemniczego napastnika – nieznajomego chłopaka, który trzyma cię za ręce tak mocno, że udaje ci się wyrwać dopiero za drugą próbą. I to tylko dlatego, że sam się przestraszył i puścił. No dobrze, nie trzeba było się na niego rzucać i wykrzykiwać wszystkiego, co ślina na język przyniesie... Może wcale nie miał złych zamiarów, ale przecież ze strachu o tym nawet nie pomyślałaś.

Dopiero gdy biedny dzieciak spanikował i zwiał z taką prędkością, że można by go posądzić o umiejętność zapadania się pod ziemię, do Olgi nagle dotarło, jakie ten chłopaczek miał uszy...

I wtedy właśnie przyszła jej do głowy myśl o psychiatryku. Bo wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że z przerażenia po bliskim spotkaniu z maniakiem poprzestawiały jej się klepki. Ale chwila, moment, jeżeli to naprawdę był ten psychol, o którym gadano, na logikę nie powinna tego spotkania przeżyć. A skoro jej odbiło, oznaczałoby to, że jednak żyje. Więc może to wcale nie był żaden maniak, tylko miejscowi dresiarze postanowili sobie zażartować? Nie, też bez sensu. Trzeba w spokoju usiąść, rozejrzeć się, spróbować połapać, co się dzieje... A może ktoś ją zwyczajnie porwał? Co prawda nie bardzo przychodziło jej do głowy po co – przecież jej rodzice nie mieli ani kasy, ani w ogóle niczego cennego, zaś wersja z handlem żywym towarem zawaliła się pod własnym ciężarem. Chyba że w ciemności napastnicy nie dojrzeli, jaką „ślicznotkę” złapali, albo po prostu z kimś ją pomylili... Nie no, co za bzdura, na czorta ona komu potrzebna? Jakby mało było dziewczyn, których nie trzeba nawet łapać, bo same się uwieszą szyi. Więc co w końcu miało oznaczać to niezrozumiałe przemieszczenie, ile czasu minęło i gdzie ona się, do diaska, znajduje? Chyba powinna stąd wyjść i zobaczyć, co się dzieje za drzwiami. Albo po prostu poczekać – prędzej czy później ktoś tu przyjdzie. Jeśli będą to ludzie w białych fartuchach, to wszystko gra. A jeśli... yyy... Kto tak właściwie mógł tu jeszcze wejść? Ten chłopaczek z uszami? Albo jeszcze coś bardziej zakręconego?

Gdy owo „coś” koniec końców weszło, Olga poczuła dziwny bezwład w kolanach i pomyślała, że tamte uszy chyba jej się jednak nie przywidziały. Jeżeli takich supermenów jest tu więcej, to po prostu musi być jakiś bajkowy sen. A w takim śnie i dla najdziwniejszych nawet uszu znajdzie się miejsce. Ech, że też po świecie chadzają tacy faceci! Dwa metry z hakiem, bary, że hej, staruszek Arnie nawet się nie umywa. A oczy, matko jedyna, ależ on ma oczy! Błękitne jak niebo... Wystarczy w nie spojrzeć, a w głowie zaczyna się kręcić, jakbyś patrzyła z urwiska w przepaść... Mówi, że jest księciem. No, nie da się ukryć, skoro bajkowo, to bez księcia się nie obejdzie. I koniecznie przystojnego. Na białym koniu. Co prawda, kostium troszkę odstaje i nie pasuje do klasyki – ot, skórzana kurtka bez żadnych tam brabanckich koronek. Kapelusza, co to nim panowie muszkieterowie podłogi zamiatają, też brak, zamiast niego zwykła przepaska. Jasne, prawie białe włosy księcia wyglądają z nią tak jakoś słowiańsko. A twarz... Patrzysz w tę twarz i czujesz, że chcesz temu człowiekowi wierzyć. Jak piszą w powieściach – „szczera i honorowa”. Nie, faktycznie coś takiego w nim jest. Honorowego. Ni to w twarzy, ni to w spojrzeniu... Superprzystojniak z tego księcia. Tak bardzo super, że nawet nie ma co na niego patrzeć. Nie ma szans, żeby tacy ekstra faceci byli sami i nic tylko całe życie czekali, aż pewnego dnia pojawi się cud księżniczka ze sławnego Pipidówka Dolnego, przygarbiona, z krzywymi nogami, nieuczesana, nieumalowana, w brudnych butach i pomiętym swetrze.

– Czyli, jeśli dobrze pana rozumiem, sprawa ma się tak – podsumowała dziewczyna w skupieniu. – Przeniosłam się między światami, ponieważ w ciągu kolejnych kilku sekund ktoś miał mnie zabić? Ten pieprzony psychol, który mnie właśnie złapał za gardło. Tak? Bo między światami można się przenieść na dwa sposoby: zamienić się miejscami z umierającym magiem albo trafić w łapki pańskiego psotnego braciszka. I rozumiem, że ten dzieciak, którego wzięłam za psychola i potraktowałam paroma epitetami, jest właśnie pańskim braciszkiem? A gdzie on się podział?

Elmar obserwował ją z ciekawością. Nie dało się ukryć, że dziewczyna nie była wojowniczką i nigdy nie trzymała broni w ręce, ale za to charakter miała jak najbardziej odpowiedni. Taki bardzo swojski. Żadnych omdleń i chlipania, zdrowa ciekawość i pełna gotowość do przystosowania. Miała zabawny akcent. Całkiem jak Żak.

– Teleportował się – wyjaśnił książę-bastard. – Mówiąc prościej, przestraszył się i dał nogę.

– A wy tu wszyscy tak umiecie? – zaciekawiła się Olga. – I ja też będę mogła?

– Nie. – Elmar się uśmiechnął. – Tak potrafią tylko magowie. Ja, na przykład, nie umiem i pani też się raczej nie uda. Ludzie z waszego świata wyjątkowo rzadko mają zdolności magiczne.

Dziewczyna wyglądała na nieco rozczarowaną, ale natychmiast wyrzuciła z siebie nowe pytanie:

– A czemu pan mówi po rosyjsku? Nauczył się pan od nas, znaczy, przesiedleńców?

– Nie, oczywiście, że nie. To pani mówi po ortańsku. Nikomu się jeszcze nie udało wyjaśnić tego fenomenu lingwistycznego, ale wszyscy przesiedleńcy mówią w tym języku, który usłyszeli jako pierwszy, choć wydaje im się, że to ich język rodzimy. Teresa uważa, że wszyscy mówimy po francusku. Pan Habbard twierdzi, że po angielsku. Dla pani natomiast jest to rosyjski.

– A sami przesiedleńcy jak mówią między sobą?

– Ma się rozumieć, wyłącznie po ortańsku.

– A i tak im się wydaje, że rozmawiają w swoim rodzinnym języku?

– Tak.

– A jeżeli znali kilka języków?

– Obawiam się, że nie znam odpowiedzi na to pytanie. Wyjaśni to pani meister Istran, nasz dworski mag. Albo król, jeżeli będzie chciał panią poznać.

– Król? – Dziewczyna w jednej chwili zrobiła się jakby mniejsza. – A czy to naprawdę konieczne... żeby mnie poznał?

– A to panią martwi?

– Ja się trochę obawiam obcowania z szychami... Krępuję się i w ogóle... Nigdy nie wiadomo, jak się z nimi obchodzić, żeby się, nie daj Boże, nie obrazili. Nie ukłonisz się takiemu dość nisko, a potem będziesz winny wszystkiego do skończenia świata. Nie przepadam za nimi. I się boję.

Elmar uśmiechnął się ponownie, w skrytości ducha zastanawiając się, co by powiedział Szellar na takie rewelacje.

– Niepotrzebnie – odparł. – Zobaczymy za to, co postanowi król... O, oto meister Istran, nasz nadworny mag, proszę bardzo. A to jest Olga.

– Bardzo mi miło! – przywitała się dziewczyna radośnie, zrywając się na równe nogi, ale nagle się zmitygowała. – Och, przepraszam. A jak u się was należy... witać?

– Prawie tak samo jak u was – wyjaśnił meister spokojnie i przysiadł na brzegu łóżka. – Zasady etykiety wyjaśni pani jego książęca mość. W jakiejś wolnej chwili.

– Ja? – zdziwił się Elmar. – A czemu ja? Czy to czasem nie robota dla Żaka? Albo meistera?

– Żak nie czuje się najlepiej i przez najbliższe dni nie rady będzie mógł pracować. Król uznał, że wasza książęca mość cierpi z powodu bezczynności, zaś niewielka, niezbyt ciężka praca dla dobra Korony nie zaszkodzi.

– Dzięki ci przeogromne, kochany kuzynie! – jadowicie rzucił Elmar. – Jak to miło z jego strony, że dopilnował, bym nie cierpiał z braku zajęć!

– Niech wasza książęca mość sam o tym powie jego królewskiej mości – odparł mag z niezmąconym spokojem. – Czeka w gabinecie, by udzielić instrukcji. A ja w tym czasie porozmawiam sobie z tą młodą damą.

Niezadowolony Elmar oddalił się, by uświadomić królowi ogrom swojej wdzięczności, a meister Istran powoli przespacerował się po pokoju.

– Będę zadawał pani pytania – powiedział, ustawiając na stołku niebieski kryształ i coś przy nim majstrując. – Proszę odpowiadać w miarę krótko i, oczywiście, uczciwie. To po części zbieranie informacji, po części test, a po części po zwyczajne zapoznawanie się. Tak więc, w jakich czasach i w jakim kraju mieszkała pani w swoim świecie?

– Koniec dwudziestego wieku, Ukraina.

– Pani język rodzimy?

– Mam dwa. Tu mówię po rosyjsku.

– Pani zakres zajęć i status społeczny?

– Jestem studentką. Prawie ukończyłam filologię na uniwersytecie, jeszcze nie pracowałam. Status społeczny... Nie wiem, jak to panu wyjaśnić, mamy nieco inne społeczeństwo.

– Proszę powiedzieć, czym zajmują się pani rodzice.

– Tata jest inżynierem, mama nauczycielką. Wie pan, kim jest inżynier, czy mam wyjaśniać?

– Nie trzeba. Jest pani wyznawczynią jakiejś religii?

– Ogólnie rzecz biorąc, jestem prawosławną chrześcijanką, ale nieszczególnie wierzącą. Można powiedzieć, że wcale.

– Ma pani jakieś zainteresowania?

– Muzyka, literatura, gry komputerowe. Trochę uprawiałam sport, ale nie na poważnie i niezbyt mi to wychodziło. I dawno to zarzuciłam.

– Jaki konkretnie?

– Wschodnie sztuki walki oraz strzelanie.

– Czy może zauważyła pani u siebie jakieś zdolności magiczne?

– Nie, żadnych.

– Co pani jeszcze umie oprócz filologii?

– Właściwie nic szczególnie przydatnego.

– W takim razie proszę tu łaskawie spojrzeć...