Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
Kultowa powieść Jeffreya Eugenidesa, laureata Nagrody Pulitzera, w nowym tłumaczeniu Agi Zano.
Lata 70. XX wieku. Pięć pięknych i ekscentrycznych sióstr staje się obiektem obsesyjnej fascynacji chłopców z sąsiedztwa na amerykańskich przedmieściach. W ciągu roku wszystkie popełniają samobójstwo – jedna po drugiej. Po latach tragiczne wydarzenia, które rozegrały się w rodzinie żyjącej pod presją surowych norm moralnych i religijnych, opowiadane są zbiorowym głosem chłopaków poszukujących czegokolwiek, co mogłoby rzucić światło na śmierć Cecilii, Therese, Bonnie, Lux i Mary.
Zekranizowana przez Sofię Coppolę, wydana w kilkudziesięciu językach, teraz w nowym tłumaczeniu, debiutancka książka Jeffreya Eugenidesa szybko stała się klasykiem literatury amerykańskiej. To dzieło o dziwnej i urzekającej urodzie zostało określone przez krytyczkę Michiko Kakutani jako „mała, ale potężna opera, przybierająca nieoczekiwanie formę powieści”.
„Przekleństwa niewinności” to liryczna, ponadczasowa opowieść o młodzieńczej miłości, seksie, niepokoju i śmierci. Pierwszy raz wydana w 1993 roku, w Polsce publikowana także pod tytułem „Samobójczynie”, stała się zapowiedzią nadejścia nowego, ważnego głosu w amerykańskiej literaturze. Jeffrey Eugenides przywołuje emocje młodości z przejmującą wrażliwością i czarnym humorem, tworząc wyjątkową historię o dorastaniu.
„Przekleństwa niewinności” są cenną pozycją, ponadczasowym dokumentem odwiecznego niepokoju serca młodości i owocem pracy, który zasługuje na to, aby go cenić, delektować się nim i dzielić z innymi”.
– Michael Munro
„Przenikliwy debiut… Liryczny i pełen złowieszczej aury”.
– „The New York Times”, Michiko Kakutani
„Pięknie napisana – debiutancka powieść, która zapowiada narodziny wielkiego talentu”.
– „The New Yorker”
„Zdumiewająca opowieść... Eugenides sprawia, że siostry Lisbon są jednocześnie mityczne i rzeczywiste, niepojęte, a jednak niezapomniane”.
– „Elle Magazine”
„Hipnotyzująca i pełna blasku… Napisana z mądrością i powściągliwością pisarza dwa razy starszego”.
– „Los Angeles Times”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU: The Virgin Suicides
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawcy: Monika Rossiter, Wojciech Ciuraj Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania Korekta: Małgorzata Denys Projekt okładki: Florian Rychlik Zdjęcie na okładce: Joseph Decker, Ripening Pears / www.nga.gov
Copyright © 1993 by Jeffrey Eugenides
Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Aga Zano, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne Białystok 2025 ISBN 978-83-8417-302-2
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Dla Gusa i Wandy
Tego ranka, gdy ostatnia z córek państwa Lisbonów uznała, że to jej kolej na samobójstwo – tym razem Mary, z użyciem pigułek nasennych, tak samo jak Therese – dwaj ratownicy medyczni po przyjeździe na miejsce wiedzieli już doskonale, gdzie jest szuflada z nożami, gdzie kuchenka gazowa i na której belce pod sufitem w piwnicy da się zawiązać sznur. Wysiedli z karetki, jak zwykle naszym zdaniem poruszając się zbyt wolno.
– Ludzie, to nie telewizja, szybciej się nie da – sapnął ten gruby. W jednej ręce miał respirator, w drugiej defibrylator. Przetaszczył ciężki sprzęt między krzakami, które zdążyły się rozrosnąć do monstrualnych rozmiarów, i przez rozbuchany trawnik. Trzynaście miesięcy temu, gdy kłopoty się zaczęły, był oswojony i doskonale przycięty.
Pierwsza była trzynastoletnia Cecilia, najmłodsza z sióstr. Podcięła sobie nadgarstki w kąpieli niczym stoik, a gdy ją znaleźli, unoszącą się w różowej wodzie, żółtooką, jakby ją coś opętało, i poczuli bijący od drobnego ciała zapach dojrzałej kobiety, ratownicy tak się przerazili jej spokojem, że zamarli z oszołomienia. Wreszcie pani Lisbon rzuciła się ku niej z wrzaskiem i do pomieszczenia na powrót wdarła się rzeczywistość: krew na macie łazienkowej, ojcowska brzytwa w muszli, marmurkowe smużki w kroplach wody na ceramice. Medyczni wyciągnęli Cecilię z ciepłej wody, żeby nie przyspieszała krwawienia, i założyli jej opatrunek na ręce. Mokre włosy lepiły się jej do pleców, kończyny zdążyły już posinieć. Nic nie powiedziała, ale gdy rozplatali jej dłonie, znaleźli przyciśnięty do rozkwitającej piersi zalaminowany obrazek z Matką Boską.
Był czerwiec, pora, gdy całe nasze miasto pokrywają grubymi spłachciami żylenice. Efemeryczne owady wyłaniają się chmarami spośród wodorostów w zanieczyszczonym jeziorze, czernią okna, oblepiają samochody i latarnie, obłażą ściany w porcie miejskim i oplatają takielunki żaglówek jak girlandy, zawsze równie gęstą, wszechobecną burą mazią. Pani Scheer, która mieszka na tej samej ulicy, powiedziała nam, że widziała Cecilię na dzień przed próbą samobójczą. Najmłodsza córka Lisbonów stała przy krawężniku w starej sukience ślubnej z uciętym nad kolanami dołem, którą zawsze nosiła, i patrzyła na Forda Thunderbirda, całego zaszpachlowanego czarnymi muchami.
– Oj, córciu, bez miotły nie dasz rady – powiedziała sąsiadka, lecz Cecilia wbiła w nią spojrzenie medium.
– One już poumierały – odparła. – Żyją ledwo dwadzieścia cztery godziny. Wykluwają się, rozmnażają i do widzenia. Nawet nie jedzą.
Po tych słowach zanurzyła dłoń w pianie insektów i narysowała swoje inicjały: CL.
Próbowaliśmy poukładać fotografie w porządku chronologicznym, choć po tylu latach było to już trudne. Kilka jest nieostrych, lecz mimo to wiele mówią. Eksponat nr 1 przedstawia dom państwa Lisbonów niedługo przed próbą samobójczą Cecilii. Zdjęcie zrobiła agentka nieruchomości, pani Carmina D’Angelo; pan Lisbon zatrudnił ją do pomocy przy sprzedaży domu, z którego duża rodzina już dawno wyrosła. Widać na nim pochyły dach, jeszcze nie liniejący z dachówek, ganek nadal wyłaniający się znad czubków krzewów i okna, wówczas nieposklejane taśmą maskującą. Przyjemna podmiejska nieruchomość. Okno po prawej na piętrze zawiera smugę, w której pani Lisbon rozpoznała Mary.
– Tapirowała sobie włosy, bo uważała, że są zbyt przyklapnięte – opowiadała wiele lat później, wspominając, jak córka wyglądała przez ten swój krótki czas na świecie. Obiektyw aparatu uchwycił chwilę, gdy Mary suszy sobie włosy. Wygląda, jakby całą głowę miała w ogniu, ale to tylko złudzenie, gra świateł. Był trzynasty czerwca, dwadzieścia osiem stopni, bezchmurne niebo.
Gdy ratownicy mieli już pewność, że opanowali krwawienie do słabego strumyczka, położyli Cecilię na noszach i wynieśli z domu do karetki czekającej na podjeździe. Dziewczynka wyglądała jak miniaturowa Kleopatra w królewskiej lektyce. Widzieliśmy, że jako pierwszy wyszedł ten patykowaty, z wąsem na Wyatta Earpa – gdy już nam się trochę opatrzył po serii domowych tragedii, nadaliśmy mu ksywkę „Szeryf” – a za nim gruby, manewrujący tylną częścią noszy. Szedł ostrożnie przez trawnik i co chwila patrzył sobie na policyjne buty, jakby nie chciał wdepnąć w psią kupę. Dopiero później zaznajomiliśmy się z używanym przez nich sprzętem na tyle, by wiedzieć, że zerka na ciśnieniomierz. Spoceni i niezdarni, brnęli ku rozedrganej, migającej światłami karetki. Gruby potknął się o samotną bramkę do krokieta. Kopnął ją w akcie zemsty, a ta wyrwała się z podłoża, bryznęła ziemią i walnęła z brzękiem o podjazd. Pani Lisbon tymczasem wypadła na ganek, ciągnąc za sobą flanelową koszulę nocną córki, i wydała z siebie przeciągły skowyt, od którego aż zatrzymał się czas. Cztery postaci zamarły pod rozjarzonymi drzewami, na przepalonej trawie: dwóch niewolników kładących ofiarę na ołtarz (do wnętrza karetki), kapłanka wymachująca pochodnią (flanelową koszulą nocną) i wspierająca się na łokciach odurzona dziewica, o bladych wargach rozchylonych w uśmiechu jakby z innego świata.
Pani Lisbon wsiadła na tył karetki, lecz jej mąż pojechał za nimi rodzinnym kombi, nie przekraczając limitu prędkości. Dwie z córek przebywały poza domem: Therese była w Pittsburghu na zjeździe naukowym, a Bonnie na obozie muzycznym, gdzie próbowała uczyć się gry na flecie po tym, jak porzuciła już fortepian (miała za małe ręce), skrzypce (bolał ją podbródek), gitarę (krwawiły jej opuszki palców) i trąbkę (puchła jej górna warga). Słysząc sygnał karetki, Mary i Lux wybiegły z lekcji śpiewu u pana Jessupa, który mieszkał naprzeciwko. Wpadły do zatłoczonej już łazienki; na widok pogańskiej nagości i rozpostartych ramion Cecilii przeżyły taki sam szok jak wcześniej ich rodzice. Odprowadziwszy ratowników na dwór, stanęły objęte przy kępce trawy, którą Butch, barczysty chłopak co sobotę koszący trawnik, tym razem pominął.
Po drugiej stronie ulicy stała furgonetka zarządu zieleni miejskiej, a liczna ekipa zajmowała się kilkoma spośród naszych dogorywających wiązów. Syrena karetki zawyła, odjeżdżając, a główny ogrodnik i pozostali pracownicy opuścili rozpylacze ze środkiem owadobójczym, by odprowadzić ją wzrokiem. Kiedy pojechała, znów zajęli się opryskami. Dostojny wiąz, również widoczny w tle zdjęcia/eksponatu nr 1, nie zdołał się obronić przed grafiozą, wywoływaną grzybem roznoszonym przez korniki, i został później ścięty.
Ratownicy zabrali Cecilię do szpitala Bon Secours na skrzyżowaniu Kercheval i Maumee. Na oddziale ratunkowym Cecilia obserwowała próby ocalenia jej życia z upiorną obojętnością. Nie mrugała miodowymi oczami, nie wzdrygnęła się, gdy ktoś wetknął jej igłę w przedramię. Doktor Armonson zszył jej rany na nadgarstkach. Po pięciu minutach od transfuzji oznajmił, że zagrożenie minęło. Wtedy wziął ją delikatnie pod brodę i zapytał:
– Co ty, słonko, wyprawiasz? Jeszcze nawet nie jesteś w takim wieku, żeby wiedzieć, jakie życie bywa podłe.
Wtedy też Cecilia wygłosiła zdanie, które było jej jedynym listem pożegnalnym, zupełnie zresztą bezużytecznym, bo miała przecież dalej żyć:
– No tak, pan nigdy nie był trzynastolatką.
Dziewczyny od Lisbonów miały wówczas lat trzynaście (Cecilia), czternaście (Lux), piętnaście (Bonnie), szesnaście (Mary) i siedemnaście (Therese). Były niewysokie, o pełnych pośladkach, zwłaszcza w dżinsach, i krągłych policzkach, delikatnych jak delfini grzbiet. Kiedy tylko udawało nam się je dostrzec, mieliśmy wrażenie, że są nieprzyzwoicie odsłonięte, jakbyśmy byli przyzwyczajeni do widywania kobiet wyłącznie z zakrytą twarzą. Nikt nie pojmował, jakim cudem państwo Lisbonowie zdołali wydać na świat tak piękne córki. Pan Lisbon uczył matematyki w liceum. Był szczupły, o chłopięcej urodzie, jakby sam zaskoczony własną siwizną. Miał wysoki włos, a kiedy Joe Larson opowiadał nam, jak się rozpłakał, gdy po swojej próbie trafiła do szpitala Lux, bez trudu wyobraziliśmy sobie jego dziewczyński szloch.
Zawsze, kiedy widzieliśmy panią Lisbon, szukaliśmy na próżno śladów urody, którą musiała przecież kiedyś mieć. A jednak pulchne ramiona, bezceremonialnie przycięte włosy, przypominające kłąb stalowej wełny, i okulary bibliotekarki niezawodnie zbijały nas z tropu. Rzadko jednak na nią trafialiśmy, głównie o poranku, w pełni ubraną, choć nie wzeszło jeszcze słońce, jak wychodziła przed dom, żeby zabrać zroszone przez noc kartoniki z mlekiem, albo w niedzielę, gdy cała rodzina jechała pojemnym kombi do kościoła katolickiego pod wezwaniem świętego Pawła. W te poranki pani Lisbon roztaczała wokół siebie aurę po królewsku lodowatą. Ściskając w dłoniach wyjściową torebkę, oglądała uważnie każdą córkę po kolei, szukając choćby cienia makijażu, i dopiero wtedy wpuszczała je do samochodu. Nierzadko zdarzało się jej odsyłać Lux z powrotem do domu, żeby przebrała się w mniej wyzywającą bluzkę. Nikt z nas do kościoła nie chodził, więc mieliśmy mnóstwo czasu, by ich podglądać: dwoje wyblakłych rodziców, pozbawionych kolorów niczym negatyw fotografii, i pięć rozmigotanych córek w ręcznie szytych sukienkach, całych w falbankach i koronkach, rozpieranych przez dojrzewające ciała.
Tylko jednego chłopaka wpuścili kiedykolwiek do domu. Peter Sissen pomógł panu Lisbonowi zainstalować w klasie działający model Układu Słonecznego, w zamian za co dostał zaproszenie na obiad u nauczyciela. Opowiadał nam później, że dziewczyny przez cały czas kopały go pod stołem ze wszystkich stron, tak że nie potrafił stwierdzić, która kiedy to robi. Przyglądały mu się przy tym rozgorączkowanymi błękitnymi oczyma i uśmiechały się, odsłaniając ściśnięte ciasno zęby – to była jedyna cecha ich wyglądu, do której moglibyśmy się w ogóle przyczepić. Tylko Bonnie nie posyłała Peterowi Sissenowi dyskretnych spojrzeń ani kopniaków. Zmówiła modlitwę dziękczynną i jadła w milczeniu, z pobożną powagą, na jaką zdobyć się może tylko piętnastolatka. Po posiłku Peter zapytał, czy może skorzystać z toalety, a jako że Therese i Mary zamknęły się w tej dolnej, szepcząc i chichocząc, musiał skorzystać z łazienki dziewczyn na piętrze. Wrócił do nas z opowieściami o pokojach pełnych zmiętych majtek, pluszaków wyściskanych na śmierć w dziewczęcych emocjach, o biustonoszu zwisającym z krzyża, o tiulowym zaciszu łóżek z baldachimem i o dusznych oparach wydzielanych przez dojrzewające ciała, upchnięte razem w ciasnej przestrzeni. Po wejściu do łazienki puścił wodę z kranu, by zagłuszyć swoje myszkowanie, i natrafił na sekretny zapas kosmetyków Mary Lisbon, ukryty w skarpetce podwiązanej pod umywalką: tubki z czerwoną szminką, druga skóra różu i podkładu, wosk do depilacji, który zdradził nam, że ma wąsik, choć nigdy go nie dostrzegliśmy. Nie wiedzieliśmy nawet, czyj makijaż znalazł właściwie Peter Sissen, póki dwa tygodnie później nie zobaczyliśmy Mary Lisbon na molo z umalowanymi wargami, których czerwień pasowała do koloru opisanego przez naszego kolegę.
Przeprowadził kompletną inwentaryzację dezodorantów, perfum i gąbek do szorowania martwego naskórka. Zaskoczył nas informacją, że nigdzie nie zastał sprzętu do lewatywy, bo sądziliśmy, że dziewczyny płuczą sobie wszystko od środka co wieczór, że to dla nich standardowa procedura, jak mycie zębów. Szybko jednak zapomnieliśmy o rozczarowaniu, bo Sissen odkrył coś wykraczającego poza nasze najśmielsze fantazje. W koszu na śmieci leżał tampon, zaplamiony i jeszcze świeży od kontaktu z wnętrzem jednej z sióstr Lisbon. Sissen mówił, że chciał go dla nas zabrać, że to nie było ani trochę obrzydliwe, tylko piękne, jak malarstwo nowoczesne czy coś, i dodał, że naliczył w szafce dwanaście opakowań tampaxów. Wtedy jednak Lux zastukała do drzwi, pytając, czy umarł tam w środku, więc zerwał się, żeby jej otworzyć. Włosy, do obiadu zebrane spinką, spływały jej teraz na ramiona. Nie weszła do środka, tylko spojrzała mu prosto w oczy. Wreszcie zaśmiała się po swojemu, jak hiena, i przepchnęła się koło niego w drzwiach.
– Zrobiłeś już, co miałeś zrobić? Potrzebuję czegoś.
Podeszła do szafki, zatrzymała się i zaplotła ręce na plecach.
– Przydałoby mi się trochę prywatności. Mógłbyś?
Słysząc to, Peter Sissen, cały czerwony, zbiegł po schodach, podziękował gospodarzom za obiad i pognał nam powiedzieć, że Lux Lisbon w tej właśnie chwili krwawi między nogami, podczas gdy pod utytłanym chmarami żylenic niebem zapalały się uliczne latarnie.
Wysłuchawszy opowieści Petera Sissena, Paul Baldino przysiągł, że też dostanie się do domu Lisbonów i wypatrzy tam rzeczy jeszcze bardziej skandaliczne.
– Będę podglądał, jak każda bierze prysznic – zapowiedział.
Już wtedy, w wieku lat czternastu, Paul Baldino miał gangsterskie instynkty i zbójecką facjatę ojca, Sammy’ego „Rekina” Baldino, oraz wszystkich mężczyzn przewijających się przez ich wielki dom, którego schodów przed wejściem strzegły dwa kamienne lwy. Poruszał się z ospałą pewnością siebie miejskich drapieżników, którzy skrapiają się wodą kolońską i chodzą na manicure. Przerażał nas, podobnie jak jego zwaliści, ciastowaci kuzyni, Rico Manollo i Vince Fusilli, nie tylko dlatego, że jego dom pojawiał się co jakiś czas w gazecie, czy dlatego, że po kolistym podjeździe, wysadzanym drzewkami laurowymi sprowadzanymi prosto z Włoch, sunęły regularnie kuloodporne czarne limuzyny. My baliśmy się przede wszystkim jego głębokich cieni pod oczami, mamucich bioder i wypucowanych na błysk czarnych lakierków, które nosił nawet do gry w bejsbola. Zdarzało mu się już dawniej przemykać w inne zakazane miejsca i choć opowieści, jakie przynosił z rekonesansu, nie zawsze były wiarygodne, to i tak robił na nas wrażenie odwagą. Kiedy mieliśmy dwanaście lat, dziewczyny poszły na aulę oglądać jakiś specjalny film tylko dla nich. To właśnie Paul Baldino znalazł drogę do środka i schował się w starej budce do głosowania, żeby nam powiedzieć, o czym był film. Myśmy czekali na placu zabaw, kopiąc żwir, a gdy kumpel wreszcie się pojawił, żując wykałaczkę i kręcąc złotym sygnetem, aż nas zatkało z przejęcia.
– Widziałem ten film – oznajmił. – Wszystko wiem. Słuchajcie tego. Jak dziewczyny mają dwanaście lat albo coś koło tego… – tu nachylił się do nas – …krew im leci z cycków.
Teraz wprawdzie nie byliśmy już tak naiwni, lecz Paul Baldino nadal budził w nas respekt i strach. Biodra miał jeszcze szersze, jak nosorożec, a jego cienie pod oczami zdążyły nabrać barwy resztek z popielniczki zmieszanych z błotem, przez co wyglądał na kogoś, kto napatrzył się już na śmierć. Mniej więcej wtedy też zaczęły się plotki o podziemnym tunelu. Kilka lat wcześniej za ostro zakończonym ogrodzeniem posiadłości Baldinów, patrolowanym przez dwa identyczne białe wilczury, pojawiła się pewnego ranka grupka budowlańców. Rozwiesili na drabinach zasłony z plandeki, a po trzech dniach, gdy je zdjęli, okazało się, że na środku trawnika wyrósł sztuczny pień drzewa. Był zrobiony z cementu, pomalowany we wzór udający korę, miał nawet zamarkowany sęk i dwie urżnięte gałęzie, wyciągnięte w niebo jak amputowane kończyny. Pośrodku drzewa znajdowało się wycięte wgłębienie z metalową kratką.
Paul Baldino twierdził, że to grill, a myśmy mu uwierzyli. Tylko że czas leciał, a grilla nikt nigdy nie używał. W gazetach pisali, że kosztował pięćdziesiąt kafli, lecz mimo to nie wylądował na nim ani jeden kotlet czy kiełbaska. Wkrótce więc zaczęła krążyć plotka, że sztuczny pieniek to tak naprawdę wejście do tunelu prowadzącego do kryjówki nad rzeką, gdzie Sammy „Rekin” Baldino trzymał motorówkę, a budowlańcy rozwiesili wtedy plandeki, żeby nie było widać, jak kopią. Parę miesięcy później Paul Baldino zaczął się pojawiać ludziom w piwnicach, jakby właził przez kanalizację burzową. Wylazł tak w domu Chase’a Buella, cały w szarym kurzu, śmierdzącym jak kupa; przecisnął się do piwnicy Danny’ego Zinna, tym razem z latarką, kijem bejsbolowym i workiem z dwoma martwymi szczurami; wreszcie znalazł się po drugiej stronie bojlera Toma Faheema i walnął trzy razy w obudowę.
Za każdym razem tłumaczył nam, że łaził po burzowcu pod własnym domem, ale się zgubił, lecz my zaczynaliśmy już podejrzewać, że bawi się w tunelu, który jego stary wykopał sobie do ucieczki. Gdy zapowiedział, że podejrzy dziewczyny od Lisbonów, jak biorą prysznic, wszyscy sądziliśmy, że wejdzie im do domu tak samo, jak nam. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co dokładnie zaszło, choć policja przesłuchiwała go przez ponad godzinę. Powiedział im tylko to, co nam. Że wlazł do studzienki burzowca pod własnym domem i szedł po kilka kroków. Opisał zaskakująco wielkie rury, kubeczki po kawie i pety zostawione przez robotników i nabazgrane węglem na ścianach gołe baby, przypominające malowidła w jaskiniach. Wyjaśnił, że wybierał tunele na chybił trafił i że gdy przechodził pod domami, czuł, co ludzie gotują sobie na obiad. Wreszcie wylazł przez kratkę w piwnicy Lisbonów. Trochę się otrzepał i poszedł rozejrzeć się za kimś z domowników na parterze, ale nikogo nie było w domu. Wołał raz po raz, snując się po pokojach. Wspiął się na piętro. Z korytarza usłyszał szum płynącej wody. Upierał się, że zapukał. A następnie opisał, jak wszedł do środka i zastał w wannie Cecilię, nagą, krwawiącą z nadgarstków, i przezwyciężywszy pierwszy wstrząs, od razu pognał na parter, żeby zadzwonić na policję, bo tak go zawsze uczył ojciec.
Ratownicy oczywiście najpierw znaleźli zalaminowany obrazek, a ten gruby w emocjach schował go do kieszeni. Dopiero w szpitalu pomyślał, żeby go oddać rodzicom. Cecilii nie groziło już wtedy niebezpieczeństwo, a matka i ojciec siedzieli w poczekalni, spokojniejsi, lecz nadal zupełnie skołowani. Pan Lisbon podziękował ratownikowi za ocalenie życia ich córki. Dopiero po chwili zobaczył wydrukowaną na odwrocie wiadomość:
Maryja Zawsze Dziewica zaczęła pojawiać się w naszym mieście, niosąc chwiejącemu się w posadach światu wieść pokoju. Tak jak w Lourdes i Fatimie Matka Boska obdarza swą obecnością osoby takie jak ty. Aby dowiedzieć się więcej, zadzwoń pod numer 555-MARIA
Pan Lisbon przeczytał to trzy razy. Wreszcie, zrezygnowany, przemówił:
– Ochrzciliśmy ją, posłaliśmy do sakramentów, to teraz wierzy w te bzdury.
Było to jego jedyne bluźnierstwo podczas całej tej tragicznej historii. Pani Lisbon nic nie powiedziała, tylko zgniotła obrazek w dłoni (nie zniszczył się; mamy fotokopię).
Nasza miejscowa gazeta nie puściła artykułu o próbie samobójczej, bo naczelny, pan Baubee, uznał, że tak przykra informacja nie będzie pasować do wydania między artykułem na temat pokazu florystycznego sąsiedzkiej grupy kobiecej na stronie tytułowej a fotografiami uśmiechniętych panien młodych na ostatniej. Jedynym wartym uwagi artykułem w wydaniu z tamtego dnia była notatka na temat strajku grabarzy (przepełnione kostnice, żadnych szans na rozwiązanie), a nawet to trafiło na czwartą stronę, gdzieś pod tabelkę z wynikami małej ligi bejsbola.
Po powrocie do domu państwo Lisbonowie zamknęli się z córkami w domu i ani słowem nie wspomnieli o tym, co się wydarzyło. Dopiero po naciskach pani Scheer matka Cecilii powiedziała coś o „wypadku”, zachowując się przy tym tak, jakby dziewczynka niefortunnie upadła i się skaleczyła. Paul Baldino, choć znudzony już tematem krwi, opisał nam wszystko, co widział, obiektywnie i z precyzją, nie pozostawiając cienia wątpliwości, że Cecilia dopuściła się aktu przemocy sama na sobie.
Pani Buck dziwiła się, że brzytwa wylądowała w toalecie.
– Jeśli podcięła sobie żyły w wannie, to chyba odłożyłaby ją gdzieś na krawędź? – zastanawiała się.
To podsunęło pytanie, czy Cecilia pocięła się już w wannie, czy stojąc na macie łazienkowej, która też była zaplamiona krwią. Paul Baldino nie miał wątpliwości.
– Zrobiła to na klopie. Dopiero potem weszła do wanny. Mówię wam, normalnie cała łazienka zasyfiona.
Cecilię przez tydzień trzymano na obserwacji. Lekarze zapisali w jej karcie, że tętnica w prawym nadgarstku została całkowicie przerwana, bo dziewczynka była leworęczna, ale w lewym rana okazała się płytsza i przecięła żyłę tylko do połowy. Założono jej po dwadzieścia cztery szwy na każdą rękę.
Po powrocie nadal miała na sobie skróconą sukienkę ślubną. Pani Patz, której siostra była pielęgniarką w Bon Secours, opowiadała, że Cecilia odmówiła przebrania się w szpitalną koszulę i domagała się, by rodzice przywieźli jej sukienkę. Doktor Hornicker, psychiatra oddziałowy, uznał, że najlepiej będzie spełnić tę prośbę. Do domu wróciła podczas burzy. Siedzieliśmy u Joego Larsona, dokładnie po drugiej stronie ulicy, kiedy pierwszy raz zagrzmiało. Mama Joego krzyknęła z dołu, że mamy pozamykać okna, więc podbiegliśmy do najbliższego. Na zewnątrz powietrze zamarło, jakby zassane w próżnię. Papierowa torebka drgnęła na wietrze, uniosła się i pokoziołkowała nad ziemią w nisko zwieszone gałęzie drzew. Próżnię ostatecznie przerwała ulewa, niebo pociemniało i właśnie wtedy kombi Lisbonów spróbowało przemknąć się pod osłoną nocy.
Zawołaliśmy mamę Joego, żeby przyszła popatrzeć. Nie minęło kilka sekund, a na wyłożonych dywanem schodach rozległ się pospieszny tupot i już stała z nami. Był wtorek, pachniała środkiem do mebli. Patrzyliśmy razem, jak pani Lisbon jedną nogą odpycha drzwi auta i wychodzi, trzymając nad głową torebkę, żeby nie zmokły jej włosy. Zgarbiona i z grymasem na twarzy otworzyła tylne drzwi. Padało bez litości. Włosy opadały jej na twarz. Wreszcie z auta wyłoniła się drobna główka Cecilii, niewyraźna w strugach deszczu. Poruszała się nienaturalnie, zrywami, bo przeszkadzały jej unieruchomione na temblakach ręce. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby zebrać siły i stanąć na nogi. Gramoląc się wreszcie z auta, uniosła oba temblaki jak skrzydła, a pani Lisbon wzięła ją pod lewy łokieć i zaprowadziła do domu. Do tego czasu ulewa zdążyła się już rozpętać na całego i nie dało się dostrzec nawet domu po drugiej stronie ulicy.
W kolejnych dniach często widywaliśmy Cecilię. Przesiadywała na schodach ganku, zrywała z krzaków czerwone jagody i jadła albo plamiła sobie dłonie ich sokiem. Zawsze była ubrana w tę swoją sukienkę ślubną i chodziła boso, stopy miała brudne. Popołudniami, kiedy słońce oświetlało podwórko przed domem, obserwowała stłoczone w chodnikowych pęknięciach mrówki albo leżała na regularnie nawożonej trawie i patrzyła w chmury. Zawsze towarzyszyła jej któraś z sióstr. Therese brała przed dom podręczniki, studiowała uważnie zdjęcia przestrzeni kosmicznej i podnosiła wzrok, gdy Cecilia odchodziła na skraj trawnika. Lux rozkładała sobie ręcznik kąpielowy i się opalała, a najmłodsza siostra wydrapywała sobie w tym czasie patykiem arabskie wzory na nodze. Bywało też, że zaczepiała swoją strażniczkę, obejmowała ją za szyję i szeptała coś do ucha.
Każdy miał własną teorię, dlaczego próbowała się zabić. Pani Buell twierdziła, że winę ponoszą rodzice.
– Ta dziewczynka nie chciała umierać – oznajmiła nam. – Tylko wyrwać się z tego domu.
– Z tych dekoracji się chciała wyrwać – dodała pani Scheer.
W dniu, kiedy Cecilia wróciła ze szpitala, te dwie panie przyniosły babkę maślaną, by okazać współczucie, ale pani Lisbon nie zamierzała uznawać, że zdarzyło się jakiekolwiek nieszczęście. Pani Buell, jak odkryliśmy, bardzo się postarzała, strasznie roztyła i nadal spała z mężem, chrześcijańskim naukowcem, w dwóch oddzielnych sypialniach. Siadywała w łóżku, wsparta na poduszkach, wciąż nosiła za dnia ciemne okulary w perłowych oprawkach w kształcie kociego oka i grzechotała lodem w wysokiej szklance, zawierającej ponoć tylko wodę. Zmienił się jedynie zapach, który roztaczała, trącący popołudniową gnuśnością, telenowelą.
– Kiedy tylko weszłyśmy z Lily z tym ciastem, ona kazała dziewczynkom uciekać na górę. My do niej, że jest jeszcze ciepłe, może zjedzmy wszyscy po kawałku, a ta wyjęła je nam z rąk i wsadziła do lodówki. Na naszych oczach.
Pani Scheer zapamiętała to spotkanie inaczej.
– Przykro mi to mówić, ale Joan już dawno pogubiła kilka klepek. Kobieta elegancko nam podziękowała. Wszystko wyglądało bardzo normalnie. Aż się zaczęłam zastanawiać: może ta dziewczynka faktycznie tylko się przewróciła? Pani Lisbon zaprosiła nas do ogrodu zimowego i zjadłyśmy po kawałku ciasta. Joan w którymś momencie zniknęła. Może poleciała do domu na jednego. Nie zdziwiłabym się.
Pana Buella znaleźliśmy na drugim końcu korytarza, w sypialni urządzonej w sportowym duchu. Na półce stała fotografia pierwszej żony, którą kochał od chwili rozwodu, a gdy wstał od biurka, by nas przywitać, zauważyliśmy, że nadal garbi się od starej kontuzji barku, której wiara nigdy jakoś do końca nie wyleczyła.
– Bardzo typowe w tym smutnym społeczeństwie – oznajmił. – Nie mieli relacji z Panem Bogiem.
Przypomnieliśmy mu o zalaminowanym obrazku z Matką Boską.
– Pana Jezusa powinna przy sobie nosić, jak już – skwitował.
Spod zmarszczek i krzaczastych białych brwi nadal wyzierała przystojna twarz człowieka, który wiele lat wcześniej uczył nas futbolu. Pan Buell był pilotem podczas wojny. Gdy zestrzelili go nad Birmą, przeprowadził swoich ludzi sto sześćdziesiąt kilometrów przez dżunglę, aż byli bezpieczni. Nigdy później nie przyjął żadnych leków, nawet aspiryny. Którejś zimy złamał sobie bark podczas jazdy na nartach i ledwo dał się przekonać do zrobienia rentgena, ale nic poza tym. Od tamtej pory zawsze się krzywił, gdy próbowaliśmy się z nim mocować na boisku, liście grabił jedną ręką, a w niedzielne poranki już nie podrzucał naleśników na patelni. Poza tym trzymał się dzielnie i zawsze łagodnie nas strofował, gdy używaliśmy imienia Pana Boga swego nadaremno. Wreszcie złamanie, odleżane w sypialni, zrosło się w szlachetny garb.
– Co za sprawa z tymi dziewczynkami, przykro myśleć – stwierdził jeszcze. – Tyle życia na zmarnowanie.
Najpopularniejsza wówczas teoria przenosiła winę na Dominica Palazzola. Dominic pochodził z imigranckiej rodziny i pomieszkiwał u krewnych do czasu, aż jego rodzice osiądą na stałe w Nowym Meksyku. Był pierwszym chłopakiem w naszej okolicy, który nosił ciemne okulary, i już po tygodniu od przyjazdu się zakochał. Obiektem jego uczuć nie była Cecilia, lecz Diana Porter, dziewczyna o orzechowych włosach i trochę końskiej, lecz ładnej twarzy, mieszkająca w porośniętym bluszczem domu nad jeziorem. Niestety nie zauważała Dominica zerkającego na nią przez ogrodzenie, gdy grała z zapałem w tenisa na glinianym korcie ani gdy pociła się słodkim nektarem na leżaku przy basenie. W naszej grupie Dominic Palazzolo nie włączał się do rozmów o bejsbolu czy szkolnym autobusie, bo znał ledwo kilka słów po angielsku, lecz zdarzało mu się co jakiś czas odchylić głowę do tyłu, tak że w szkłach jego okularów odbijało się niebo, i oznajmiał wtedy:
– Kocham ją.
Zawsze, gdy to mówił, sprawiał wrażenie, jakby wszedł w kontakt z czymś tak transcendentnym, że sam się temu dziwił, jak gdyby wykasłał perłę. Na początku czerwca, kiedy Diana Porter wyjechała na wakacje do Szwajcarii, Dominic był wstrząśnięty.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział pierwszy
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie