Prawda zapisana w popiołach. Tom 2: Krzyk zagubionych serc - Joanna Jax - ebook

Prawda zapisana w popiołach. Tom 2: Krzyk zagubionych serc ebook

Joanna Jax

4,7

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Początek lat sześćdziesiątych. Zimna wojna się zaostrza, na świecie wrze, a Polacy próbują odnaleźć się w gomułkowskiej „małej stabilizacji”. Dla bohaterów nadszedł jednak czas, gdy życie zaczyna wystawiać rachunek za popełnione błędy. Niektórzy, szargani wyrzutami sumienia, starają się naprawić sytuację, innym los nie pozostawia wyboru. Jedynie najbliższe sercu osoby rozumieją motywy postępowania, a okoliczności często nie wydają się jednoznaczne. Mimo swoich wad i przewinień każdy z nich szuka oparcia w drugim człowieku i akceptacji. Czy uda się im wybrnąć z problemów, czy przyjdzie im za swe występki płacić przez resztę życia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 512

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (449 ocen)
326
100
19
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sztamson

Nie oderwiesz się od lektury

kolejny raz zaczytanie było pierwsze, zawładnęło dusza i oczami.......polecam wszystkim
00
goomc

Nie polecam

koniecznie zmienić czytająca ten głos jest bardzo monotonny i ciężki w słuchaniu a książka jest Super
00
Marta881

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna książka, zresztą jak wszystkie.
00
Romka1234

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, wzruszająca, prawdziwa . Jak zawsze. Polecam.
00

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Joanna Jax

Ilustracja na okładce

© fotorince / shutterstock.com

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Damian Walasek

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Wydanie I, Chorzów 2020

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3C

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

dystrybucja.liber.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2019

Tekst © Joanna Jakubczak

ISBN 978-83-7835-773-5

Nawet gdy krzyczę i wołam,

On tłumi moje błaganie;

głazami zagrodził mi drogi,

a ścieżki moje poplątał.

(Lm 3 8,9)

Mojemu Synowi, Marcinowi

1. Warszawa, 1961

Do niewielkiego, dwupokojowego mieszkania Wielopolskich na warszawskich Bielanach wpełzły promienie wiosennego słońca. Był niedzielny poranek i Szymek nie musiał zrywać się o świcie. Mimo to codzienne wstawanie o szóstej rano weszło mu w krew, więc nawet kiedy miał wolne, budził się o tej godzinie. Zerknął na cicho pochrapującą Zosię i wstał z wersalki. Umył się, zaparzył sobie kawę i otworzył drzwi wychodzące na mikroskopijny balkon. Poranki bywały jeszcze bardzo chłodne, ale czuć było w powietrzu, że nadchodzi czas, gdy drzewa okryją się kwieciem, trawa nabierze jeszcze bardziej soczystego koloru, a popołudniami coraz częściej będzie słychać krzyki dzieciaków bawiących się na pobliskim placu zabaw. Jego Krzysia także.

Zostawił otwarte drzwi balkonowe i wszedł z powrotem do pokoju. „Mała stabilizacja” – pomyślał z przekąsem, rozglądając się po mieszkaniu. Cena, jaką za nią zapłacił, była wysoka. Wciąż czuł się jak ostatnia świnia, chociaż musiał przyznać, że w ostatnim czasie SB go nie nękało. Najpewniej osiągnęli swój cel, Hanka Lewin i Alicja Rosińska, postawione pod ścianą, zgodziły się na współpracę z bezpieką, a on mógł cieszyć się z własnego kąta i bycia adwokatem. Pamiętał, gdy był małym chłopcem i nazywał ludzi podobnego fachu „papugami”. Pragnął wówczas stać się kimś takim, bowiem przedwojenni adwokaci kojarzyli mu się z elitą. Byli zamożni i eleganccy, zwłaszcza gdy wśród ich klientów znajdowali się bogacze i przemysłowcy. Spełnił swoje marzenie, ale nie był ani specjalnie szanowany, ani też zamożny. Nastały inne czasy i należało nieco zweryfikować swoje pragnienia, a od pewnego czasu nieco narzucał je model gomułkowskiej „małej stabilizacji”.

Nowy przywódca zawiódł wielu ludzi. Kiedy w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku doszedł do władzy, Polacy mu kibicowali i niemal nosili na rękach, licząc, że teraz wszystko się zmieni. Szymek, podobnie jak wielu innych, marzył o wolności i swobodzie. I w istocie ów przełomowy rok dawał na to nadzieję. Potem zaś z każdym następnym owa nadzieja gasła i na powrót nastały czasy obłudy, hipokryzji i jedynej słusznej opcji politycznej.

Na swoje życie Szymek patrzył także z innej perspektywy. Bardziej osobistej. Nie tylko zeszmacił się w imię wygodnego życia, ale także stracił osobę, którą kochał i która pewnego dnia stała się jego najlepszym przyjacielem – Nelę Domosławską. Nie stać go było na poświęcenie, na zaczynanie wszystkiego od początku i na rozbicie swojej rodziny, która coraz mniej ją przypominała. Niby żyli z Zosią razem, ale właściwie obok siebie i jedyne, co w pewnym momencie ich łączyło, to Krzysio i małe mieszkanie na Bielanach.

– Jest niedziela, a ty się tłuczesz od rana – jęknęła zaspana Zosia i po chwili nakryła głowę kołdrą.

– Przepraszam – mruknął. – Nie mogłem spać.

– To następnym razem idź na spacer – warknęła.

Po chwili jednak zerwała się z wersalki i ciskając w stronę małżonka mordercze spojrzenia, udała się do łazienki.

„Jakiż miły poranek w mieszkaniu kochającego się małżeństwa” – pomyślał z ironią. Nie kierował tego stwierdzenia jedynie w stronę Zosi, on też miał wiele na sumieniu. Jego żona męczyła się w tym związku tak samo, jak on i zastanawiał się niekiedy, czy pewnego dnia nie dojdzie w ich domu do jakiejś tragedii, bo jedno z nich w końcu wybuchnie. Jedynie przy Krzysiu udawali kochającą się parę, chodzili razem na jego występy w szkole czy na wspólne spacery. Szymek zdawał sobie jednak sprawę, iż pewnego dnia, gdy chłopiec będzie trochę starszy, spostrzeże, że rodzice jedynie odgrywają spektakl, który niewiele ma wspólnego z rzeczywistością.

Pokręcił się jeszcze chwilę po mieszkaniu, ale nie bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić, więc wyszedł w końcu z domu, zgodnie z sugestią Zosi. Nie chciał psuć tego pięknego poranka kolejną kłótnią. Zanim wróci, jego żona ochłonie, rozbudzi się, a gdy wstanie Krzysio, ponownie staną się dla siebie mili i kulturalni.

Nowe osiedle, na którym zamieszkali, nie było idealnym miejscem na spacery. Pomiędzy blokami rosły rachityczne drzewka, stało zaledwie kilka ławek i wciąż można było natknąć się na pozostałości po placu budowy, który po obfitych deszczach zamieniał się w bagnisko. Przy pryzmie ziemi zalegały stosy pustych butelek po piwie, wódce i tanim winie. Znak czasów i rozpitego społeczeństwa.

Patrzył na wciąż powstające budynki i te, które już były zamieszkane, wyobrażał sobie, jak będzie wyglądało to miejsce za kilka lat, gdy nagle dostrzegł siedzącego na jednej z ławek mężczyznę. Zapewne omiótłby go wzrokiem, odnotował jego obecność i poszedł dalej, gdyby nie to, że ów człowiek bardzo przypominał mu Tadka, jego kompana z sierocińca. Wpatrywał się intensywnie, chcąc się upewnić, czy na pewno widzi swojego przyjaciela, gdy ten poderwał się z ławki i ruszył w jego kierunku, mówiąc głośno:

– Cholera, zgubiłem się od razu. Pociąg przyjechał w nocy, nawet nie miałem kogo zapytać, gdzie jest piętnastka. I tak czekałem, aż ludzie zaczną się kręcić.

– Tadek, przyjacielu, co ty tutaj robisz? Telegramu nie przysłałeś, nie zadzwoniłeś ani do mojej kancelarii, ani do Zosi na uczelnię. Przecież wyszedłbym po ciebie na dworzec – niemal z pretensją powiedział Szymon, widząc nieco przemarzniętego kolegę.

– Nie mogłem – wydukał.

– No chodźże, herbaty ci zrobię, Krzysio zaraz wstanie, to położysz się w jego pokoju i prześpisz trochę. Opowiadaj, co cię tu znowu przygnało. I dlaczego, do cholery, tyle czasu mnie nie odwiedzałeś? – Szymek mówił niemal na jednym wdechu, jakby pragnął uzyskać jak najszybciej odpowiedzi.

Tadeusz zatrzymał się na chodniku i pociągnął Szymka za rękaw.

– Antka zatrzymała milicja. W związku z morderstwem Gaubera – szepnął drżącym głosem.

– Po takim czasie? – zdziwił się Szymek.

Tadeusz jedynie pokiwał głową i dodał, łkając:

– On… On zrobił to dla mnie, a ja wciąż nie mogę znaleźć sposobu, by trzasnąć „Francę”. Taki ze mnie przyjaciel…

– Uspokój się. To nie twoja wina, że nie możesz teraz wyjechać do RFN-u. Mało kto może sobie jeździć na tamtą stronę.

– Jestem strasznym przyjacielem… – Tadeusz całkiem się rozkleił. – Błagam, Szymek, pomóż mu. Wyciągnij go z tego.

– Oczywiście, Tadek. Nawet nie pomyślałbym, że mogę postąpić inaczej. Więc daj już spokój.

– Szymek, ale to przeze mnie. Przez moją chęć zemsty…

– Obaj jej chcieliście. I gdyby „Szmata” żył, ja także przyłączyłbym się do tej waszej krucjaty.

– Jestem świnia, nie przyjaciel!

– Nie mów tak.

– A jeśli ci powiem, że nie przyjeżdżałem do ciebie przez tyle czasu, bo zakochałem się w twojej żonie, też byś mnie pocieszał? Bo taka jest prawda… Przespałem się z Zosią, Szymek. Potem zerwałem tę znajomość, ale… stało się. Jednego przyjaciela wpakowałem do pierdla i grozi mu teraz stryczek, a z drugiego zrobiłem rogacza.

Szymek zamilkł. Wiadomość o romansie Zosi z Tadeuszem nieco nim wstrząsnęła. Jednak nie z powodu zazdrości, tylko z uwagi na to, że niczego nie zauważył. Rozumiał Zosię, on także się jej nie zwierzał ze swoich romansów, ale miał żal do Tadka, że tak długo taił przed nim prawdę.

– Możesz mi dać po mordzie, nie odezwać się do mnie nigdy więcej, ale, na Boga, pomóż Antkowi, bo przecież on nie jest winny tego, że jestem zwykłą gnidą. Przepraszam, Szymon. Nie wiem, co mi do łba strzeliło. Chyba wydawało mi się, że ją uszczęśliwiam, bo promieniała przy mnie i na moment znikał ten smutek, który widziałem w jej oczach, gdy mówiła o tobie.

– Pomogę Antkowi – wydukał Szymek i ruszył w stronę domu.

Tadeusz, ze spuszczoną głową i miną zbitego psa, poszedł za nim.

2. Warszawa, 1961

Mimo iż Nela Domosławska, odkąd skończyła się wojna, nie była za granicą, praca w „Polityce” sprawiała, że mogła wyobrażać sobie dalekie wojaże i pisanie reportaży o miejscach, które znała jedynie z przesyłanych przez korespondentów informacji. A na świecie wrzało. Afryka zrzucała jarzmo kolonializmu, trwała zimna wojna między dwoma mocarstwami, podbijano kosmos i walczono w Ameryce z segregacją rasową, a ona wciąż tkwiła wśród kłębów dymu papierosowego, pomiędzy maszyną do pisania i niewygodnym krzesłem. Jednak fakt, iż dowiadywała się o pewnych rzeczach szybciej niż inni, napawał ją dumą. Wierzyła, iż pewnego dnia zostanie korespondentką zagraniczną i będzie mogła te wszystkie wydarzenia obserwować z bliska, a nawet być w ich centrum.

– Najjaśniejszy wzywa – powiedział do niej kolega redakcyjny, siorbiąc przy tym parującą jeszcze kawę.

Bez lęku, ale i bez specjalnej ekscytacji Nela wstała zza biurka i udała się do gabinetu przełożonego. Była tam częstym gościem. Niekiedy szef działu ją ganił, czasami dostała pochwałę. Mogłaby się bardziej postarać, ale nie była pewna, jak zadowolić Bernarda, u którego nastrój odgrywał pierwszoplanową rolę w ocenie sytuacji.

Jej zadanie polegało na kompletowaniu wiadomości od korespondentów, śledzeniu doniesień w zagranicznych mediach i preparowaniu notek o najważniejszych wydarzeniach na świecie. Niekiedy dość wiernie odtwarzała informacje z serwisów zagranicznych i wtedy dostawała burę, ale czasami potrafiła napisać naprawdę żarliwy artykuł o ruchach narodowo-wyzwoleńczych w Afryce. I czekała. Na dzień, w którym wyślą ją na pierwszą zagraniczną misję.

Kiedy zaprzedała duszę diabłu i zapisała się do PZPR-u, sądziła, że w domu Błażeja dojdzie do awantury. Zarówno Gabrysia i Błażej, jak również Nina Ossowiecka wraz z mężem byli kiedyś zażartymi antykomunistami, ale w życiu Piotrowskich wiele się zmieniło. Odkąd Błażej został dyrektorem fabryki i sam zhańbił się wstąpieniem do partii, nikt nie śmiał czynić jej wyrzutów. Jedynie mąż Niny, Grzegorz, syczał przez zaciśnięte zęby, że pewnego dnia wszyscy się doigrają tymi dziwnymi układami z władzą. Nie omieszkał przypomnieć, że wciąż pierwsze skrzypce w Europie Wschodniej gra Związek Radziecki, a ze strony tego państwa nie można się spodziewać niczego dobrego.

– Mamo, ja już nie chcę walczyć, ja chcę żyć – westchnęła Nela po jednej z awantur w domu Ossowieckich. – Mnie też wiele rzeczy nie odpowiada, także chciałabym, żeby było inaczej, bo wolność najbardziej cenią ci, którzy ją stracili, ale nie widzę już światełka w tunelu. Kiedyś byłam bardziej buńczuczna, buntowałam się i wierzyłam w „odwilż”. Chcę spełniać swoje marzenia i jeśli świat nie może dopasować się do mnie, ja dopasuję się do świata. Nigdy nie zapomnę tego, co przeżyłam i kogo straciłam przez Sowietów, ale mam dosyć wiecznego stawiania się. Kiedyś, nawet gdy było ciężko, nie opuszczał mnie humor. Teraz stałam się przygnębiona, bo okazało się, iż na nic się zdało to moje miotanie się. A ja pragnę być taka jak kiedyś i brać życie takim, jakie jest.

– Kochanie, rozumiem cię. Grzegorz mentalnie nigdy nie przestał być żołnierzem, ale i on pewnego dnia zrozumie, iż musi się poddać. Nie potępiam cię. Ani Błażeja. Każdy z nas pragnie jeszcze coś wycisnąć z tego życia. I niech rzuci kamieniem ten, kto nie ugiął karku w imię świętego spokoju.

– Grzegorz nie ugiął – westchnęła Nela.

– I co z tego, kiedy wiecznie musimy oglądać każdą złotówkę, zanim ją wydamy? Mieszkamy w okropnych warunkach, a przecież proponowano Grzegorzowi powrót do wojska. Wtedy mielibyśmy wszystko. Nie namawiam go jednak, dla mnie ważne jest, że jesteśmy razem, żyjemy i zdrowie nam dopisuje.

– Tak, wy nie poszliście na żadne kompromisy – mruknęła Nela, bo wciąż dziwnie się czuła, chodząc na zebrania partyjne, na których miała ochotę wykrzyczeć wszystko, co ją uwierało.

– Jesteś młoda, życie przed tobą długie. Ja spełniłam swoje marzenia, grałam w najlepszych sztukach, pisano o mnie w gazetach, kocham i jestem kochana. Ty nie zdążyłaś spełnić jeszcze żadnego.

– Ale gdybyś musiała się wtedy… – zaczęła Nela niepewnie.

– Zeszmacić? – prychnęła. – Grałam w teatrze, gdy salę wypełniali sami Rosjanie. I cieszyłam się, że w ogóle mogę grać. A potem… Nieważne, Nelu. Po prostu nie robisz niczego złego, nikt przez ciebie nie musi płakać i to jest najważniejsze. A Grzegorz zawsze był idealistą, chociaż być może dlatego, że nigdy nie musiał dokonywać drastycznych wyborów.

– Dziękuję, mamo. Masz rację. Nie robię niczego złego, nie donoszę na kolegów, nie wygłaszam płomiennych przemów i staram się być obiektywna w tym, o czym piszę. Po prostu gdybym nie zapisała się do partii, nigdy nie zostałabym korespondentką zagraniczną.

Nina Ossowiecka uśmiechnęła się.

– Kochanie, zapewniam cię, że ja też nie mam zamiaru przerywać spektaklu, by krzyknąć: „Cyrankiewicz, pachołek Moskwy”. – Pogłaskała Nelę po piegowatym policzku i zapytała ciepło: – A jak twoje sprawy sercowe?

Nela odwróciła wzrok, po czym wzruszyła ramionami.

– Nijak. Widocznie jeszcze na mnie nie pora – powiedziała, głośno przełykając ślinę.

Nie chciała martwić Niny i opowiadać jej znowu o niespełnionej miłości do pewnego żonatego adwokata. To był temat zamknięty i poukładała to sobie jakoś w głowie, pomna słów Niny, które ta wypowiadała bardzo często: „Byleby nikt przez ciebie nie płakał”. Cóż z tego, jeśli nie umiała poukładać sobie tego w swoim sercu.

Ta rozmowa jednak bardzo jej pomogła i pewnego dnia Nela postanowiła, że będzie żyła pełną piersią, bezczelnie patrząc życiu w twarz. Przestała nawet chować pod poduszką chleb, chociaż zawsze dbała, by zostawić w kuchni dwie kromki na następny dzień. Stwierdziła, że uczucie do Szymka Wielopolskiego kiedyś jej minie, tak jak odeszły lęki dotyczące głodu. Życie było przed nią, jak powiedziała Nina, i Nela pragnęła wycisnąć z niego, co się da, uważając jedynie, by nikogo przy tym nie skrzywdzić.

– Miałam się do was zgłosić – powiedziała spokojnie Nela, wchodząc do gabinetu redaktora naczelnego.

Mężczyzna podniósł wzrok i popatrzył na nią znad okularów.

– A tak, tak… Wejdźcie.

Nie wyczuła w jego głosie ani entuzjazmu, ani też wrogości.

– Dostaniecie pod opiekę nową pracownicę. Jest na ostatnim roku studiów i tuż po ich zakończeniu otrzyma u nas etat. Wprowadzicie ją.

– Dobrze.

Nela dygnęła niczym pensjonarka, chociaż wcale nie była zadowolona z faktu, że będzie musiała przyuczać jakiegoś nowicjusza. Tym bardziej iż dziewczyna nigdy wcześniej nie pracowała w tym fachu. Swoją drogą musiała mieć naprawdę szerokie plecy, jak to się mawiało, jeśli od razu dostała pracę w tak poważanej gazecie i w dodatku w dziale zagranicznym.

– Jutro, o ósmej, zgłosi się do was. Tylko tyle chciałem… – mruknął i ponownie pochylił się nad stertą papierów.

***

Następnego ranka, gdy Nela siedziała już za biurkiem i piła drugą tego dnia herbatę, usłyszała za plecami głos:

– Podobno masz mnie przyuczać? – Po tym pytaniu dziewczyna ziewnęła przeciągle.

Nela zerknęła na zegar wiszący na ścianie redakcji. Była prawie dziesiąta. Odwróciła się ze złością i ujrzała przed sobą nieco zaspaną Nadię Niechowską. Piękną dziewczynę o urodzie Bardotki i wrednym charakterze. Przewróciła oczami i powiedziała zimno:

– Ach, to ty… Spóźniłaś się. Szef mówił, że masz być o ósmej.

– Zaspałam – prychnęła i przysunęła krzesło do biurka Neli. – No to mów, co mam robić.

Nela Domosławska położyła przed dziewczyną pokaźny plik maszynopisów i powiedziała:

– Tu masz depesze z różnych stron świata. Najpierw je posegreguj według problemów.

– Jakich problemów? – Nadia kolejny raz ziewnęła.

– O święci pańscy! – jęknęła Nela. – W takim razie poukładaj je według krajów. Jakie znasz języki?

– Angielski dobrze, niemiecki bardzo dobrze i francuski średnio.

– To się dobrze składa, bo ja niemieckiego prawie wcale – mruknęła Nela.

– Posłuchaj… mam córeczkę, Majkę. Zachorowała na szkarlatynę. Już trzecią noc nie śpimy – wypaliła Nadia.

Zaskoczona Nela nic nie odpowiedziała. Nie dopytywała się, za kogo wyszła Nadia i czy w ogóle ma męża. Nie chciała wiedzieć, ile lat ma mała Maja i czy już jej się polepszyło. Obawiała się, iż Nadia gotowa pomyśleć, że będzie odwalała za nią całą robotę. Nie zamierzała więc rozprawiać na tematy osobiste, bo nie uznawała ich za jakąkolwiek taryfę ulgową. Żeby więc uciąć ten wątek, wzięła do ręki plik papierów i powiedziała:

– Na razie nie wczytuj się, tylko rób tak: Kongo, Angola, Algieria… – Nela z prędkością maszyny przerzucała kolejne depesze.

– Sama Afryka?

– Jest jeszcze Bliski Wschód. Resztą świata zajmują się inni.

– Teraz już sobie poradzę – bąknęła Nadia i zaczęła powoli rozkładać kolejny pakiet.

– A teraz przeczytaj wszystko i zrób notatki z tego, co najistotniejsze. Maksymalnie tysiąc słów. Do tysiąca chyba umiesz liczyć, co? – zapytała z kpiną w głosie.

Nadia przysunęła do niej krzesło i szepnęła:

– Słyszałam, że bardzo chcesz pojechać w teren. Daleko, za granicę. Bądź więc dla mnie miła, bo pojedziesz co najwyżej do Pruszkowa.

Nadia odwróciła się gwałtownie.

– Szantażujesz mnie, rozpuszczona dziewucho?! – warknęła.

– Hm… Chyba tak – stwierdziła ze słodkim uśmiechem.

– Wbij sobie do tej uroczej, acz pustej łepetynki, że ja nie zamierzam być dla ciebie miła, nawet jeśli miałabym nigdzie nie pojechać – syknęła Nela.

– Dużo mi zawdzięczasz, zapomniałaś?

– Nie tobie. Tylko Szymonowi Wielopolskiemu.

– A właśnie, on zdaje się, także posunął się do szantażu. Dobrze pamiętam?

– Wybacz, ale jedyne, co musiałaś, to powiedzieć prawdę. I ty również mi coś zawdzięczasz. Jeśli nie życie, to na pewno swoją nogę – odparła Nela złośliwie.

– Nie stawiaj sobie pomników, Domosławska.

– A ty nie zadzieraj nosa, Niechowska, bo pewnego dnia ktoś ci go utrze.

Ich rozmowę przerwał naczelny, który niczym duch zjawił się przy ich biurku.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Oczywiście – zapewniła Nela.

– W jak najlepszym – jednocześnie stwierdziłaNadia.

3. Londyn, 1961

Mateusz od dawno nie widział Londynu. Były dni, że tęsknił za tym miejscem, wręcz obsesyjnie myślał o przechadzkach po Trafalgar Square, Piccadilly czy Baker Street. Jednak chyba najbardziej brakowało mu zieleni, którą teraz mógł nasycić oczy, spacerując po parkowych alejkach. Mieszkając w Londynie, nie doceniał tego, wręcz psioczył na mgliste poranki i deszczowe wieczory. Żyjąc jednak przez kilka lat w pustynnym klimacie, marzył o podobnej aurze.

Tymczasem miasto, w którym spędził połowę swojego dotychczasowego życia, wydało mu się obce. Wciąż piękne i kolorowe, ale czuł się w nim jak gość. Jedynie jego rodzinny dom i atmosfera w nim panująca były dokładnie takie jak w dniu, w którym go opuścił. Mama wciąż wyglądała na podenerwowaną, ojciec nadal sprawiał wrażenie człowieka, którego niewiele jest w stanie wyprowadzić z równowagi, a siostry jak zwykle dokazywały. Sądził, iż Alicja już przywykła do faktu, że wybrał sobie Izrael na miejsce do życia, ale ona cały czas była spięta, nerwowa i namawiała go, by wrócił do domu, a przynajmniej do Wielkiej Brytanii. Chyba wciąż żyła w strachu, że tam, daleko, spotka go jakaś krzywda. Miała rację, wydarzyło się coś złego, o czym nie był w stanie zapomnieć, ale to jedynie utwierdziło go w przekonaniu, iż wybrał słuszną drogę.

– Kierujesz się osobistą zemstą, Mateusz – powiedziała chłodno Alicja, gdy oznajmił jej, że pragnie robić karierę wojskową i tłuc Arabów. – A sam mówiłeś, że Samira była przypadkową ofiarą. Przecież nie zabiliby swojej krajanki. Równie dobrze mogłaby ją dosięgnąć żydowska kula. I co wtedy?

– Jak zawsze masz rację, mogła zginąć z rąk Izraelczyków, ale to nie zmienia faktu, że zabito ją, bo chciano wedrzeć się za naszą granicę. Trzeba kiedyś z tym skończyć, żeby już nigdy żaden przypadkowy człowiek nie zginął od kul. Wszystko jedno przez kogo wystrzelonych. Dlatego zwiążę swoją przyszłość z… wojskiem.

– Posłuchaj, synu… Wszelkie tajne służby to bagno, z którego się nie wychodzi. A kiedy już całkiem w nim utoniesz, nikt tego nawet nie doceni. Takie rzeczy ciągną się za człowiekiem przez całe życie.

– Tobie jakoś udało się wyjść z tego, jak to nazywasz, bagna. Poza tym wcale nie powiedziałem, że chodzi o służby specjalne – prychnął Mateusz.

Alicja już nic nie odpowiedziała. Patrzyła w okno, zamyślona, jakby nagle ujrzała za nim coś bardzo frapującego. Po kilku minutach szepnęła:

– Tak mi się wydawało. Że wyszłam… I tobie także wiele kwestii wydaje się oczywistych, ale to tylko złudzenie, synu. Uwierz mi, że zwykle nic nie wygląda później tak prosto, jak nam się początkowo wydawało. I nie doceniasz matczynej intuicji. Nie musisz mi nic mówić, a i tak widzę w twoich oczach, że masz zamiar robić coś, co tobie wydaje się ważne i tajemnicze.

– Mamo… – jęknął. – Nie chcę kolejnej kłótni z tobą. Nie jestem już małym chłopcem, więc pozwól mi samemu podejmować decyzje.

Alicja uśmiechnęła się smutno.

– Kiedy masz dzieci, które kochasz ponad wszystko, wydaje ci się, że uchronisz je przed błędami, jakie sam popełniłeś. Gdy ujrzysz swoje dziecko pchające dłonie do ogniska, będziesz krzyczał, by tego nie robiło, bo się poparzy. A potem będziesz patrzył, jak mimo twoich napomnień i tak zrobi po swojemu. I tak jest za każdym razem, ale wciąż mam nadzieję, że może mnie posłuchasz, może zechcesz skorzystać z moich doświadczeń. Kiedyś ci mówiłam o miłości. O tym, iż nie ma koloru skóry ani narodowości. Zarzekałeś się, prychałeś pogardliwie, a jednak i ciebie spotkało coś podobnego. Obiecaj mi więc, że chociaż przemyślisz raz jeszcze swoją decyzję o wstąpieniu do służb specjalnych. Wiem, iż niewiele więcej możesz mi o tym opowiedzieć, jednak myślę, że wszędzie działają one w podobny sposób. Niszczą człowieka. I fizycznie, i psychicznie, dopóki dycha, a potem wyrzucają na śmietnik. I nigdy nie pozwalają zapomnieć, kim byłeś i co robiłeś. Są drogi, z których nie ma ucieczki, raz na taką wejdziesz i musisz na niej pozostać.

– Mamo, dzieje się coś złego? – zapytał z troską Mateusz, bo matka wydawała się kłębkiem nerwów.

Pokiwała głową i zaczęła płakać. Próbowała coś powiedzieć, lecz za chwilę ponownie zamykała się w sobie. Tak jakby miała jakiś sekret, który ją dręczył, ale wciąż nie była pewna, czy nie stanie się coś nieodwracalnego, gdy go wyjawi.

– Mamo, zabiorę twoją tajemnicę do Izraela – powiedział ciepło i pogłaskał Alicję po dłoni.

– Wiesz… – szepnęła i westchnęła głośno, próbując chyba zebrać myśli. – Gdy pokochałam Sergiusza, najbardziej cieszyłam się z tego, że nie muszę mieć przed nim żadnych tajemnic. A w końcu nadszedł dzień, gdy nie mogę wyznać mu prawdy.

– Więc wyznaj ją mnie… Masz kogoś? – zapytał zatrwożony Mateusz, bo pomyślał, że jeśli w życiu matki wydarzyło się coś, o czym nie mogła powiedzieć swojemu mężowi, zapewne chodziło o innego mężczyznę.

– Daj spokój! – Alicja machnęła ręką. – Za kogo ty mnie masz?Nie jestem jakąś podstarzałą rajfurką. Po prostu… mój kraj upomniał się o mnie. W najbardziej bezczelny sposób. Nie zaatakowano mnie, ale moich najbliższych. Hankę i jej rodzinę. A musisz wiedzieć, że Igor Łyszkin zrobił dla mnie więcej niż ktokolwiek inny. Uratował mnie i naszą rodzinę. Gdyby nie on, wyszłabym z łagru dopiero całkiem niedawno, jeśli w ogóle bym przeżyła tę odsiadkę. A wówczas po naszej rodzinie i moim związku z Sergiuszem pozostałyby jedynie popioły. Teraz on jest w niebezpieczeństwie, a ja muszę mu pomóc. Po prostu muszę. I zapewniam cię, że gdyby nie moja przeszłość żołnierza i szpiega, nikt by sobie mną nie zaprzątał głowy. Brzydzę się systemem, który teraz funkcjonuje w Polsce, i całym sercem kibicuję Amerykanom, by to oni wygrali tę zimną wojnę, a jednak muszę wspierać ten znienawidzony przeze mnie ustrój.

– Pracujesz dla nich? – zdziwił się Mateusz.

– Tak. Ale nie dlatego, że chcę, ale dlatego, że muszę. Teraz już wiesz, dlaczego wpadam w panikę za każdym razem, gdy wspominasz mi o swoich życiowych planach. Nie chcę, żebyś pewnego dnia miał kłopoty podobne do moich. I nic więcej nie mogę ci powiedzieć.

– Rozumiem twoje niepokoje, ale ja wierzę w system i w kraj, w którym teraz mieszkam. Przez ostatnie trzy lata biłem się z myślami, miałem dylematy, przeklinałem wszystko, co wiązało się z wojną, bo przecież właśnie w czasie wojny straciłem swoją prawdziwą rodzinę, ale pewnego dnia obudziłem się i stwierdziłem, że to wszystko nigdy się nie skończy, jeśli każdy będzie stał z boku i uchylał się jedynie przed kulami.

– Tacy jak ty są jedynie pionkami na planszy wielkiej polityki. Zostaniesz wykorzystany w najbardziej perfidny sposób, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba – westchnęła Alicja.

Ich rozmowę przerwał dźwięk dzwonka i chwilę potem do pokoju wsunęła głowę Natalia.

– Mamo, jakaś pani do ciebie.

Alicja podniosła się z kanapy, ale zanim zdążyła dojść do przedpokoju, w progu stanęła osoba, którą matka Mateusza chyba niezbyt lubiła, bo jej wzrok momentalnie się zmienił z przygnębionego na rozwścieczony.

– Przepraszam, że zakłócam pani spokój, ale chodzi o występ w Ognisku Polskim – wydukała kobieta.

Mateusz spojrzał na nieznajomą i stwierdził, iż kobieta, choć nieco starsza od niego, jest bardzo atrakcyjna.

– Prosiłam, żeby pani tu nie przychodziła – wysyczała Alicja, ale po chwili jakby zreflektowała się i dodała: – Mam gościa, mój syn mnie odwiedził.

– Przepraszam, pani Dargiewicz, to jest sprawa niecierpiąca zwłoki. Bardzo chcielibyśmy, żeby wystąpił u nas ten jazzman z Polski, Kuba Staśko. Pani na pewno nie odmówi, a mnie po prostu zbył… – powiedziała słodko kobieta.

– Dobrze, porozmawiam z nim. I proszę już iść – mruknęła Alicja. – Muszę odwieźć córkę na lekcję fortepianu.

– Ja odwiozę Natalię – zaproponował Mateusz.

Zanim jednak Alicja zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, po pięknej kobiecie pozostał w pokoju jedynie zapach perfum.

– Dobrze, odwieź ją – westchnęła i wyciągnęła z torebki kluczyki do ich triumpha. – Tylko nie szalej.

Mateusz pokiwał głową i kilka minut później opuścił wraz Natalią ich dom. Kiedy wyjechali na Kensington High Street, chłopak dostrzegł stojącą na przystanku autobusowym kobietę, która ich odwiedziła. Zatrzymał się i zaproponował podwiezienie. Nie miał pojęcia, dlaczego to zrobił. Chyba potrzebował towarzystwa kobiety, bo odkąd zginęła Samira, unikał ich jak diabeł wody święconej.

– Jadę do Camden, to kawał drogi – ostrzegła kobieta.

– W takim razie najpierw odwieziemy moją siostrę, to niedaleko, a potem udamy się do Camden Town. Wieki tam nie byłem. – Uśmiechnął się, czując pewną ekscytację na myśl o tej przejażdżce.

Kobieta nie oponowała. Wsiadła na przednie siedzenie i podała dłoń chłopakowi.

– Nazywam się Barbara Dolecka. Jestem Polką, ale Londyn to teraz mój dom.

– Mateusz.

Nie miał pojęcia, dlaczego nie podał imienia, które nosił od chwili, gdy stanął na izraelskiej ziemi. Może wciąż czuł pewne rozdwojenie swojej osobowości? Tutaj był londyńczykiem, Mateuszem, a tam, wiele kilometrów stąd, gdzie wyrywano pustyni każdy kawałek ziemi, Dawidem.

Gdy Natalia wysiadła przed domem miss Lonely, nauczycielki fortepianu, Barbara Dolecka popatrzyła na niego i powiedziała jeszcze bardziej przymilnym tonem:

– W zamian za podwiezienie zapraszam pana na herbatę. Do siebie. Podobno parzę ją równie doskonale, co rodowici Brytyjczycy.

– Mama będzie się denerwować – bąknął.

– Synalek mamusi – zakpiła.

– Nie, po prostu miałem jedynie odwieźć Natalkę i zaraz wracać, bo rzadko bywam w Anglii i mama chce ze mną spędzić trochę czasu sam na sam – mruknął, niezbyt zadowolony z przytyku nowej znajomej.

– Mam w domu telefon. Pani Dargiewicz również.

– W takim razie przekonała mnie pani. – Roześmiał się.

Domek w zabudowie szeregowej nie był tak elegancki, jak ten należący do jego przybranych rodziców, ale znał osoby, które za podobny dałyby się posiekać.

– Przygotuję herbatę, a pan niech zadzwoni do mamy. Telefon jest w salonie. – Barbara wskazała dłonią pokój. Przygryzła wargę, jakby się zawahała i odrzekła: – Może lepiej niech pan nie mówi, że spotkał się pan ze mną. Mam wrażenie, iż pani Alicja nie darzy mnie sympatią.

– Dlaczego nie darzy pani sympatią? – zapytał ze śmiechem. – Przecież jest pani urocza, a moja mama nie uprzedza się do ludzi bez powodu.

Dolecka odwróciła wzrok.

– Pana matka jest wśród Polonii osobą o wielkim autorytecie. Z uwagi na swoją przeszłość i zasługi dla naszego kraju. Nie lubi jednak konkurencji. Ja byłam zbyt mała, by wykazać się heroizmem, ale teraz staram się jak mogę, by nieco rozruszać to środowisko. I chyba to niezbyt podoba się pana matce.

Mateusz był coraz bardziej zdziwiony. Przestał jednak się uśmiechać, bo zawsze irytowało go, gdy ktoś źle wyrażał się o Alicji. Właśnie z tego powodu pewnego dnia wyprowadził się z domu ciotki Tabity.

Kobieta chyba zreflektowała się, że palnęła głupstwo, bo podeszła do Mateusza i dotknęła dłonią jego ramienia.

– Nie powinnam tak mówić, przepraszam. Tak naprawdę nie wiem, dlaczego pani Dargiewicz mnie nie lubi, ale sam pan był świadkiem, w jaki sposób mnie potraktowała, gdy do was przyszłam.

Ten delikatny dotyk i przepraszający ton sprawiły, że Mateusz nieco zmiękł. Ta kobieta zrobiła na nim niesamowite wrażenie, ale zdawał sobie sprawę, że za kilka dni ich znajomość się zakończy, bo on wyjedzie do Izraela i zapewne nie pojawi się w Londynie przez długi czas. Dolecka miała rację, Alicja potraktowała ją bardzo niegrzecznie. Być może miała swoje powody i gdyby powiedział jej prawdę, wpadłaby w złość. A on nie chciał żadnych awantur. Pragnął jedynie spędzić miło czas z atrakcyjną i sympatyczną Barbarą.

4. Szczytno, 1961

Jakim cholernym paradoksem było to, że Błażej Piotrowski przez ostatnie trzy lata uszczęśliwił tyle osób, a siebie zepchnął w otchłań zgryzoty. Nie tylko z powodu swojego romansu, który na szczęście wytracał swój impet, bo Biedaszewskiej chyba znudziła się ciągła walka o każdą godzinę jego życia, ale dręczyły go wyrzuty sumienia w stosunku do Gabrieli, która najpewniej nie miała cienia podejrzeń wobec niego, bo nawet przestała mu robić sceny zazdrości, jakie kiedyś stanowiły chleb powszedni w ich małżeństwie. Poza tym to, co cieszyło Gabrysię, imponowało Neli i zachwycało Biedaszewską, jego samego przerażało. Dzięki protekcji swej kochanki skończył eksternistycznie technikum, dostał się na studia zaoczne i niemal z dnia na dzień został wielkim panem dyrektorem dużego zakładu.

Nie miał zielonego pojęcia ani o zarządzaniu zespołem, ani o procesach produkcji, nie wspominając już o zawiłych sprawach księgowych. Od pierwszego dnia na nowym stanowisku działał intuicyjnie, ale nie zawsze takie podejście dawało pożądane skutki. Jego podwładni, zwłaszcza kierownicy działów, niemal od razu spostrzegli, że mają do czynienia z dyletantem, i szydzili z niego. Nie to było jednak najgorsze, ale fakt, iż będąc zdanym jedynie na ich wiedzę i doświadczenie, czuł się osaczony. Bał się zwrócić im uwagę, stresował się, iż palnie na posiedzeniu jakieś głupstwo, i zamiast skupić się na nauce w nowym fachu, lawirował, by nie traktowano go jak głupca.

A potem doszły plany, których jego zakład nie był w stanie zrealizować. On jednak nie miał pojęcia dlaczego. Wezwał do siebie kierownika produkcji, ale ten zaczął sypać niczym z rękawa terminami, które Błażej słyszał po raz pierwszy w życiu. Jedyne, co mógł zrobić Piotrowski, to potakiwać, chociaż rozumiał niewiele.

Wyszedł ze swojego gabinetu i udał się do hali produkcyjnej. Wszędzie roznosił się zapach drewna i lakieru. W pomieszczeniu, gdzie przycinano elementy mebli, było bardzo głośno. Być może dlatego pracujący tam ludzie nie usłyszeli jego wejścia. Dwóch mężczyzn pochylało się nad tokarką, reszta zaś siedziała w kącie i popijała piwo. Do jego uszu dotarły śmiechy, potem ujrzał zaczerwienione twarze i błyszczące spojrzenia świadczące o tym, iż nie było to tylko jedno piwo, wypite dla ochłody, jak to reklamowały plakaty wydrukowane przez browary dla podniesienia sprzedaży.

– Dlaczego wy pijecie w pracy?! – ryknął.

Uśmiechy zniknęły momentalnie z twarzy robotników. Jeden z nich po dłuższym czasie odezwał się nieco bełkotliwym głosem.

– Jedno piweńko, panie dyrektorze, i zaraz wracamy do roboty.

– Nigdzie nie wracacie! Jeszcze mi brakuje, żeby któryś odciął sobie palec na maszynie. – Błażej aż poczerwieniał ze złości. – Idźcie do domu. O premii możecie zapomnieć, a od jutra nie chcę widzieć na zakładzie ani grama alkoholu.

– A jakiż to alkohol, panie dyrektorze. – Mężczyzna przemawiający w imieniu grupy pijących nieco stracił rezon i postanowił obrócić całe zajście w żart. – Wywietrzeje, zanim pan dyrektor zdąży wrócić do swojego eleganckiego gabineciku. Gorąco tu jak w piekle, trzeba się jakoś ochłodzić.

Piotrowski nie dał się jednak udobruchać.

– Powiedziałem jasno. To jest polecenie służbowe, a jeśli go nie wypełnicie, możecie szukać sobie innego zajęcia. W miejscu, w którym będziecie mogli doić piwsko od rana do wieczora. Ale na pewno nie będzie to ten zakład – powiedział ze złością i poszedł do kantorka, w którym zazwyczaj rezydował kierownik produkcji. Pomieszczenie jednak było puste.

Kobieta robiąca kontrolę jakości powiedziała, jąkając się:

– Dzieciak mu zachorował, do szpitala musiał z nim jechać. U kadrowej chyba się zwalniał, ale ja tak dokładnie to nie wiem, panie dyrektorze…

– A kto go zastępuje? – zapytał rzeczowo.

Sam miał dwóch synów, więc był czuły na wszelkie usprawiedliwienia, które dotyczyły dzieci.

– Brzozowiak – bąknęła.

– Przecież on jest pijany w trzy dupy! – kolejny raz rozzłościł się Błażej.

Kobieta jedynie wzruszyła ramionami. Najpewniej przywykła już do tego, że w ich zakładzie picie alkoholu stanowiło niemal codzienność. A okazja zawsze się znalazła. Czyjeś imieniny, narodziny dziecka, wyrobienie dziennej normy produkcji albo jej niewyrobienie – każdy powód był dobry, by to opić. Do Piotrowskiego zaczęło powoli docierać, że kiepskie wyniki zakładu nie są spowodowane wyśrubowanymi normami, ale fatalną pracą jego załogi. Wiadome było, iż zaczynało się na jednym piwku, a kończyło na drzemce w magazynie. Postanowił z tym skończyć raz na zawsze. Może nie znał się na meandrach prowadzenia tak dużego zakładu, ale na pewno znał się na dobrej robocie.

On przywykł do ciężkiej pracy, zwłaszcza gdy musiał tyrać po dwanaście godzin w kazachskiej kopalni, a potem modlił się, by dostać miskę lurowatej zupy i kawałek gliniastego chleba. A ci ludzie nie szanowali swojej roboty, być może dlatego, iż nie mieli szacunku dla niego. Wydawało mu się, że ma wypisany na czole sposób, w jaki otrzymał to lukratywne, ale odpowiedzialne stanowisko. Zastanawiał się także, dlaczego podczas remanentów w magazynach wciąż występują braki. Znowu sprzedali mu jakąś bajeczkę o wybrakowanym materiale, który nie nadawał się do produkcji. Uwierzył, ale potem dotarło do niego, iż ten felerny materiał także powinien istnieć i w razie kontroli być okazany.

Oczy otwierały mu się powoli. Może dlatego, że często wyjeżdżał – na posiedzenia, na zjazdy na uczelni – i nie panował nad tym, co dzieje się w fabryce. A kiedy był na miejscu i pragnął się czegoś nauczyć, ukrywano przed nim tę wiedzę, jak gdyby stanowiła ona jakąś wielką tajemnicę. Teraz już był niemal pewny, iż tak było po prostu wygodniej, a dzięki wpływom Biedaszewskiej kontrole w jego zakładzie były farsą. Zapewne miało to związek z istniejącą w tym miasteczku Szkołą Oficerską Milicji Obywatelskiej, oczkiem w głowie władzy, którą często wizytował małżonek Biedaszewskiej, znający wszystkich wpływowych ludzi w okolicy.

Męczył się. Bo jakże mógł wymagać uczciwości od innych, jeśli sam jej się sprzeniewierzył? Jakże mógł oczekiwać, że ktoś potraktuje go poważnie, jeżeli wszyscy wiedzieli, że jest z nominacji partyjnej i otrzymał tę posadę po znajomości. Na początku starał się, potem odpuścił, ale w pewnym momencie nie mógł już patrzyć na siebie w lustrze. Był zwykłym pionkiem. Człowiekiem, który nie ma żadnego autorytetu, bo kpią z niego nawet niewykwalifikowani robotnicy. „Byle jakoś szło” – stanowiło ulubioną maksymę załogi, więc zakład jeszcze funkcjonował, ale Błażejowi słowo „jakoś” kompletnie nie pasowało. Nieważne, iż firma była państwowa, a zyski płynęły do publicznej kasy, on pamiętał czasy, gdy marnotrawstwo było grzechem niemal śmiertelnym. I nie tylko przed wojną, ale także w czasach, gdy przebywał w Kazachstanie i za możliwość pracy dałby się pokroić. Bo brak pracy oznaczał głód.

Postanowił, iż poszuka w zakładzie ludzi takich jak on. Pracowitych i uczciwych. I myślących podobnie do niego. A potem wypruje sobie żyły, by udowodnić pracownikom i sobie samemu, iż nie jest na tym stanowisku osobą przypadkową. Gdyby nie Gabrysia i chłopcy, wróciłby do fizycznej pracy, do stolarki, w której szło mu całkiem nieźle, bo kiedy kończył swoją robotę, czuł jedynie fizyczne zmęczenie, ale nie myślał o pracy aż do następnego poranka. Tutaj nie tyrał, ale jego głowa aż parowała od ciągłego myślenia.

Samochód służbowy odwiózł go do domu około siedemnastej. Gabrysia postawiła na stole wazę z zupą i porcelanowy koszyk z chlebem. Odkąd zaczął dobrze zarabiać, jego żona postanowiła zachowywać się na powrót jak dama, przywiązując wagę do tych wszystkich drobiazgów, jakie niegdyś w domu Kąckich stanowiły codzienność i świadczyły o tym, że ich rodzina należy do tych „lepszych”. Niekiedy złościło go to. Wolał mieć w domu taką kobietę, jaką Gabrysia była tuż po wojnie, kiedy cieszyli się, że mogą zjeść cokolwiek, i nie zważali, czy ów posiłek spożyją na zatłuszczonym papierze czy na zwykłym talerzu, do którego zupę nalewało się wprost z garnka. Owszem, dzięki temu zdobył ogładę i nie musiał się za siebie wstydzić, gdy uczestniczył w jakiejś eleganckiej kolacji, bowiem czas, gdy człowiek chełpił się prostackimi manierami, minął bezpowrotnie.

– Chłopcy znowuż się pobili – westchnęła Gabrysia, nalewając z wazy zupę na talerz Błażeja.

– O co tym razem? – zapytał dość beznamiętnym tonem, bo bijatyki chłopców zdarzały się często, a on wciąż myślał o swojej pracy i studiach, zamiast zająć się tym tematem.

– A bo oni muszą mieć powód? – Gabrysia wzruszyła ramionami.

– Wy z Klarą także się kłóciłyście. Wręcz nie znosiłyście się. A teraz? Kochające siostry. Chłopcy też z tego wyrosną.

– Wiesz, co sprawiło, że nie pozabijałyśmy się? A raczej kto? Ojciec. Nie bił nas, a jednak stanowił autorytet i bałyśmy się go, jak diabli. A ty, nawet jak jesteś z nimi, pozwalasz, by wchodzili ci na głowę. Jakbyś pobłażaniem dla ich wybryków próbował zagłuszyć wyrzuty sumienia, iż spędzasz z nimi tak mało czasu – powiedziała z wyrzutem Gabriela.

Błażej milczał. Musiał przyznać żonie rację. Tak bardzo zajęty był swoim stanowiskiem i unikami przed Biedaszewską, że wychowanie synów zeszło na dalszy plan. A przecież kiedyś potrafił utemperować nawet takiego czorta, jak Nela, która przecież wyrosła na zrównoważoną pannę.

– Masz rację – powiedział w końcu. – Masz cholerną rację. Kiedyś, nawet gdy padałem na twarz ze zmęczenia, potrafiłem należycie zajmować się chłopcami, a teraz jedynie przebywam z nimi, zrzucając na ciebie cały ciężar ich wychowania. Ojciec jest od prezentów, karuzeli i lodów w niedzielę. Wszystko przez tę robotę. Wiesz co, rzucę to w diabły. Wrócę do stolarki i będziemy żyć jak kiedyś. Może biedniej, ale szczęśliwie.

Gabriela zbladła.

– Błażejku, chyba nie mówisz poważnie?

– Bardzo poważnie, skarbie. Nie nadaję się na dyrektorski stołek, a zaraz okaże się, że i na ojca także. A kiedyś…

– Kiedyś mieszkaliśmy w zatęchłej norze, a ja niemal bez przerwy cerowałam koszulki chłopców, bo nie stać nas było, by kupić im nowe. Wczasy? Mogłam jedynie pomarzyć o tym i cieszyłam się, gdy udało nam się w niedzielę pojechać na plażę zatłoczonym autobusem. A teraz? Jakbyś się dobrze zakręcił, to i na wczasy do Bułgarii mógłbyś się załapać.

– Mało się jeszcze wyjeździłaś po świecie? Mało się powycierałaś po obcych kątach?

– Nie w tym rzecz, ale teraz, jak ktoś mówi, że był na zagranicznych wczasach, to fiu, fiu.

– Gabrysiu, nie chcę być dyrektorem i nie chcę jeździć na zagraniczne wczasy. Nie chcę należeć do partii i słuchać tych komunałów bez pokrycia. Nie chcę łazić na te wszystkie kolacyjki, imieninki i przyjątka, bo rzygam nimi. Pragnę być wolny. Kiedyś tę wolność straciliśmy i walczyliśmy o jej odzyskanie, a teraz daliśmy się zamknąć w złotej klatce i dobrowolnie porzuciliśmy tę wolność za mieszkanie i wczasy nad Bałtykiem – wyrzucił z siebie Błażej.

Wciąż mu to leżało na sercu, czuł niemal każdego dnia, jak bardzo jest zniewolony. Romansem z komendantową, partyjnymi układami i stanowiskiem, którego nigdy nie powinien otrzymać. Chciał być kimś, nawet cieszył się, iż dzięki Gabrysi przestał być wiejskim chłopakiem zaciągającym po wileńsku i nauczył się zachowywać elegancko, ale odnosił wrażenie, iż coraz mniej przypomina siebie. Stał się dla siebie samego obcy. Kiedyś może był raptusem i niekiedy popełniał błędy albo wpadał na szalone pomysły, ale tak dyktowało mu serce. Teraz wciąż kalkulował i w końcu stał się karykaturą samego siebie. Może dlatego, że wciąż pragnął zadowolić otoczenie, nie bacząc na własne odczucia i potrzeby.

– Błażej, żyjemy dostatnio. W końcu. Nareszcie nie musimy wyszarpywać szczęścia po kawałku, jak dawniej. Teraz mamy wszystko. Przepraszam, że utyskuję na chłopców, ale nie przejmuj się. Poradzę sobie z nimi – dukała Gabriela.

Wpadła w totalną panikę, gdy dotarło do niej, że mogłaby stracić swoje obecne życie. Nie miała pojęcia, co dzieje się w duszy Błażeja, bo nigdy się nie skarżył. Pragnął być w jej oczach bez mała herosem i może dlatego nie dostrzegała jego cichej rozpaczy.

– Dobrze, Gabrysiu. Będzie, jak chcesz, ale nie ukrywaj przede mną żadnych przewinień chłopców. Nie chcę, by Ludwik i Kostek wyrośli na bandziorów.

– Dajże spokój. – Machnęła ręką i uśmiechnęła się z ulgą, jakby nagle jakiś ciężar spadł z jej ramion. – My z Klarą jakoś nie wyrosłyśmy…

– Wy jesteście dziewuchami, a i los wam utemperował charakterki. Nasze dzieci mają wszystko podstawione pod nos…

– Dobrze, będę mówiła ci o wszystkim, Błażejku. A wiesz, w tym roku wszyscy wybierają się na sylwestra Pod Żagle.

– Gabrysiu, do sylwestra jest jeszcze bez mała pół roku – prychnął. – Kiedyś ci WSZYSCY to byli Ossowieccy i Fujarkowie… Dzisiaj dyrektorzy, sekretarze partii i wysocy funkcjonariusze. Strach się odezwać, żeby czegoś nie palnąć. – Machnął ręką.

– I bardzo mi to odpowiada. – Gabriela posłała w kierunku Błażeja kolejny promienny uśmiech.

Popatrzył na nią z żalem, że ani przez myśl jej nie przeszło, jak bardzo nie odpowiada to jemu. Pamiętał jednak dzień, kiedy Gabriela oddała swój pierścionek po babci, rodową pamiątkę Kąckich, by on i dziadek Konstanty mieli gdzie spać. Obiecał sobie wtedy, że niegdyś i on poświęci dla niej coś cennego. Nie miał jednak pojęcia, iż nadejdzie moment, że będzie musiał poświęcić swoje wartości i samego siebie. Wesołego, prostego chłopaka z ciętym językiem, który od dłuższego czasu sam siebie nie poznawał.

5. Warszawa, 1961

– Przepraszam, mamo, że zostawiłam cię z tym samą, ale nie mogę codziennie spóźniać się do pracy. Dziewczyna, która się mną teraz zajmuje, nawiasem mówiąc ta sama, co uratowała mnie z tłumu w Poznaniu, jest wyjątkową służbistką i okrutnie mnie nęka. A może jest po prostu wredna i mści się za to, że na początku nie chciałam jej pomóc – westchnęła Nadia, siadając na taborecie w przedpokoju i powoli zdejmując buty.

Hanka Lewin stała w drzwiach kuchni i ledwie trzymała się na nogach.

– Dopiero co zasnęła. Modlę się, żeby pospała kilka godzin, to i ja się prześpię.

– Mamusiu, może jednak najmiemy jakąś nianię? – zapytała ostrożnie Nadia.

– Nie, kochanie. Nie oddam obcej babie swojej wnusi. Wiesz… Gdyby nie Majka, oszalałabym… Igora widuję tak rzadko, chłopcy też tam są, a błąkać się po świecie już nie mam siły. Ale nie mówiłam ci jeszcze, że Karol napisał. Jak tylko zda maturę, od razu wraca do Warszawy. Grzegorz chce studiować w Moskwie. Ironia losu, ale gdy chłopcy są w Związku Radzieckim, śpię spokojniej. A tu mam Majeczkę.

– Jak wróci Karolek, będziesz mogła zapomnieć o spokoju. I myślę, że naprawdę demonizujesz współpracę z SB. To normalny obywatelski obowiązek.

– Jak możesz tak mówić, córciu? Zachowali się paskudnie. Szantażowali mnie, więc nie miałam wyjścia, bo kocham Igora ponad wszystko. Gdyby tajemnicą poliszynela stała się jego powojenna działalność w Stanach Zjednoczonych, jego przełożeni po prostu pozbyliby się problemu. I to dosłownie – jęknęła.

– Dlaczego mu nie powiedziałaś o tym? Uruchomiłby swoje znajomości i kłopot miałby ten oficer prowadzący, a nie ty. – Nadia wydęła usta.

– Nigdy nie mieszałam się do polityki, to polityka zawsze mieszała się w moje życie. Może przed pięćdziesiątym szóstym nie bałabym się tak bardzo i zrobiłabym tak, jak mówisz, ale teraz, wiesz… okres błędów i wypaczeń, czyli należy udawać, że pewne rzeczy nigdy się nie wydarzyły.

– To nie okupacja, mamo – mruknęła Nadia. – Żyjemy w wolnym kraju, a Związek Radziecki jest jedynie naszym sojusznikiem.

– Dziecko… – Hanka załamała ręce. – Toż to oni wszyscy wyprali ci mózg, łącznie z Igorem.

Matka nie miała racji. Nadia potrafiła już trzeźwo ocenić sytuację. Dlatego załatwiła Kubie wyjazd na Zachód i chociaż od czasu do czasu pisywali do siebie, ani słowem nie wspomniała mu o tym, że zostali rodzicami niesfornej dziewczynki. Gdyby tylko się dowiedział, zapewne bez wahania powróciłby do kraju. Porzuciłby swoją karierę, a ta choć wolno, rozwijała się. Nadia nie chciała z jego strony takich wyrzeczeń. Pisał przecież, jak dobrze mu tam jest i marzy teraz o wyjeździe do Ameryki. Wyczuwała także w jego listach pewien chłód w stosunku do niej i z bólem serca stwierdzała, że uczucia Kuby do niej chyba już całkiem wygasły. Miał nowe życie, w nowym miejscu, a ich związek zapewne stał się dla niego już tylko mglistym wspomnieniem. Wiedziała jednak, że wiadomość o dziecku wszystko by zmieniła, dlatego obiecała sobie, że dochowa tajemnicy. Jeśli Kuba wróciłby do Polski, już pewnie nigdy by z niej nie wyjechał, a jego plany dotyczące międzynarodowej kariery zdechłyby jak muchy złapane na lep.

Może gdyby napisał jej chociaż jeden, jedyny raz, że wciąż ją kocha, machnęłaby ręką na jego marzenia, ale nie zrobił tego. Miałaby więc patrzeć, jak spotyka się z innymi, a z nią jedynie przy okazji widzeń z córką? Widocznie nie był w niej tak zakochany, jak mówił i niemal natychmiast po wyjeździe o niej zapomniał. Ona nie chciała nikogo innego, a miłość do córki zastąpiła jej uczucie do mężczyzn. Niekiedy pragnęła go zapytać w liście o kobiety w jego życiu, w końcu zostali dobrymi znajomymi i rozstali się w pokojowych nastrojach, ale bała się. Obawiała się prawdy i tego, że sobie z nią nie poradzi.

– Po prostu nie chcę, byś tak bardzo się tym przejmowała. Alicja zgodziła się na współpracę, zajęła się sprawami naszych rodaków za granicą, czy nie szkodzą Polsce zbyt mocno, i nie rób z tego afery. Oni wciąż jątrzą i starają się, by powróciły przedwojenne czasy i niesprawiedliwość społeczna. – Nadia machnęła ręką. Czasami naprawdę dylematy matki wydawały jej się wydumane.

– Nic nie rozumiesz… Ten system skrzywdził moją przyjaciółkę bardziej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić, ale Alicja ma poczucie, że Igor wyrwał ją z tego piekła, uratował i ona po prostu chce spłacić dług wobec niego.

– Dajże spokój, mamo. Ciotka jest Polką i nigdy nie przestanie nią być, mimo zmiany obywatelstwa. I zapewne chce, by w jej ojczyźnie działo się dobrze.

– Ale się nie dzieje! – syknęła Hanka.

– Nie dzieje się, bo wciąż istnieje zagrożenie ze strony Bonn.

– To straszak na tych wszystkich, co psioczą na Ruskich. Niemcy żyją teraz w dostatku i już zapomnieli o utraconych ziemiach, tak jak my zapomnieliśmy o Wilnie i Lwowie. Po co im kolejne konflikty? Zwykli ludzie w Niemczech swoje wycierpieli za Hitlera, a teraz są wyklętym narodem, na cholerę im wieczny ostracyzm? Chcą żyć w spokoju i normalności. Nie wierz tej cholernej propagandzie, podsycanej w ramach zimnej wojny. Wojny im się zachciewa, jakby mało im było tej ostatniej – powiedziała rozzłoszczona Hanka.

– Amerykanie zbroją się na potęgę, chcą rozszerzyć swoje wpływy i wyrugować socjalistyczny ustrój. Jak inaczej to nazwiesz? – Nadia nie dawała za wygraną.

– Posłuchaj, córeczko… Jednym i drugim chodzi wyłącznie o władzę. Tacy ludzie jak ty czy ja w ogóle się nie liczą. Są pionkami, ciemną masą, która ma iść jak owce na rzeź, bo komuś zachciało się mieć więcej władzy, więcej pieniędzy, więcej wszystkiego. A ja chcę świętego spokoju. Igor również. Należy się on nam. Tak samo, jak tobie. Syn Alicji siedzi w Izraelu i ugania się z karabinem za Arabami, choć mógł siedzieć spokojnie w Anglii, ty tępiłaś wrogów klasowych, a Karolkowi marzy się anarchia, ale ci, którzy niegdyś siedzieli w Auschwitz albo radzieckich łagrach, chcą spokoju. Tak samo, jak ci, którym zniszczono domy w czasie bombardowania Berlina.

– Mamo, no, no, no… – Nadia uśmiechnęła się promiennie. – Nigdy wcześniej nie słyszałam w twoim wykonaniu takiej żarliwej przemowy. Powinnaś zapisać się do PZPR-u.

Hanka nic nie odpowiedziała, tylko rzuciła w Nadię przewieszoną przez ramię ścierką do naczyń.

– Chodź, zupa ci wystygnie. Marysia zrobiła dzisiaj pomidorówkę z ryżem.

– Kochana Marynia, ona wie, co ugotować, żeby dzień zrobił się milszy – powiedziała ze śmiechem Nadia i weszła do kuchni.

Miały z matką odrobinę spokoju i czas na rozmowę, ale Nadia już nie chciała dyskutować o sytuacji, w jaką wpakowała się Hanka. Znowu mogłoby dojść między nimi do ostrej wymiany zdań. Nadia nie rozumiała, jak osoba, która ponad życie kochała komunistę, mogła mieć takie poglądy. Według niej socjalizm był najbardziej sprawiedliwym systemem na świecie, a zdobycze rewolucji październikowej i rządy Stalina były nieocenione. Pewnie, że po wojnie była bieda i z trudem zdobywano choćby kawałek chleba, ale nikomu wówczas nie było lekko. Teraz jednak wkraczali w lata sześćdziesiąte, a Polska rozkwitała. Coraz częściej kręcono komedie, organizowano pokazy mody i festiwale, a coraz więcej osób mogło pojechać i zobaczyć na własne oczy „zgniły” Zachód. I wcale nie chcieli tam zostawać. Być może, jak to mówiła matka, mogli podróżować jedynie ci zaufani i ustawieni w Polsce, ale Nadia uważała, że to nieprawda. Oczywiście, nie wszystko było idealne, dlatego ułatwiła Kubie wyjazd do Wielkiej Brytanii, ale nie istniał żaden system, który dla każdego był odpowiedni. Gdyby Kuba grał na fortepianie czy skrzypcach, mógłby i tutaj zrobić zawrotną karierę. Choć pewnie nie na skalę światową czy europejską.

Nikomu nie zdradziła, czyim dzieckiem była Majka. Hanka podejrzewała „tego łotra”, Zdańskiego, Igor chciał porachować kości Kubie Staśkowi, a jej brat, Grzesiek, dopytywał się, czy Karol nie zrobił jej jakiejś krzywdy i nie zmusił do obcowania ze sobą. Ona uparcie milczała. Nie tylko dlatego, żeby jej bliscy nie mieli złego zdania o Kubie, ale ona sama starała się o tym zapomnieć. Kuba był przeszłością, bolesnym wspomnieniem, miłością jej życia ukrytą w zakamarkach duszy, a córka – teraźniejszością, istotą, którą w końcu mogła pokochać całym sercem bez obaw, że pokochała niewłaściwie.

– Nadia… – Hanka wyrwała ją z zamyślenia. – Od trzech lat LOT ma uruchomione bezpośrednie loty do Londynu. Podróż trwa krócej niż nad morze. Będę miała tam dwa koncerty, może poleciałybyście ze mną?

– Widzę, że wizja rozstania z Majką nawet na kilka dni przyprawia cię o ból głowy – mruknęła.

– Nie, ale jej dziadek też pewnie chętnie by ją poznał. Byle nie dowiedział się, że przyleciałyśmy razem.

– I zmyłby mi głowę, bo jestem panną z dzieckiem.

– Nie przejmowałaś się ani moją reakcją, ani Igora, ani braci, a trzęsiesz się, co powie ojciec, którego od lat nie widziałaś – prychnęła Hanka.

– Pomyślę – bąknęła Nadia, ale wiedziała, że nie zdecyduje się na podobną wizytę.

W Londynie był Kuba. A nie była pewna, czy jest już gotowa na to, by się z nim spotkać.

6. Londyn, 1961

Dla Kuby Staśki Wyspy Brytyjskie nie były miejscem docelowym. Przecież nikt nigdy nie słyszał o angielskich jazzmanach. Kolebką tej muzyki była Ameryka i Kuba robił wszystko, by pewnego dnia tam się znaleźć. Nie chciał jednak udać się tam w charakterze ubogiego emigranta, który szuka pracy w kopalni czy na jakiejś farmie. On chciał grać.

W Londynie pomogła mu przyszywana ciotka Nadii, cudowna kobieta o zielonych i nieco smutnych oczach, Alicja Dargiewicz. Kiedy Nadia mówiła: „ciocia z Londynu”, Kuba wyobrażał ją sobie jako nobliwą angielską lady w eleganckim kapeluszu i z twarzą pokrytą siateczką zmarszczek. Równie błędne miał wyobrażenie o Londynie. Wydawało mu się, iż to miasto pełne jest młodych kobiet o rumianych policzkach i w rozkloszowanych sukienkach, dżentelmenów uchylających kapelusza przy każdej nadarzającej się okazji i dziewczyn Cockney Flower na ulicach. Miejscem, gdzie jest mnóstwo bajkowych domków z fikuśnymi firankami i kominkami, na których stały zdobione ramki ze zdjęciami. Tymczasem Londyn był wielkim, zakopconym miastem, w którym każda dzielnica zdawała się inna od poprzedniej, a rewolucja przemysłowa trwała nieprzerwanie, upodabniając to miejsce do rozpędzonego pociągu, który nie zamierza się zatrzymać.

Kuba nigdy nie czuł się tak przerażony, jak w dniu, w którym wysiadł na Victoria Station i znalazł się w nieprzebranym potoku ludzkiej masy. Na szczęście czekała na niego Alicja ze swoim mężem i zaopiekowała się nim. Gdyby nie postawny i nad wyraz przystojny Sergiusz, Kuba chyba zacząłby uwodzić tę kobietę. I nie tylko dlatego, iż była aniołem, który wyciągnął go z tego bezimiennego tłumu na dworcu, ale miała w sobie taki wdzięk, że Kubie ugięły się nogi na jej widok. Może ta nić porozumienia, jaka później między nimi powstała, wynikała z faktu, że oboje przeżyli sowieckie łagry i posiadali wspomnienia, których nie był w stanie zrozumieć nikt, kto nie przeszedł podobnego piekła. Nie musieli o tym rozmawiać i wracać do przeszłości, z ich spojrzeń wyzierał ten rodzaj lęku, jaki nakazuje być czujnym przez cały czas.

W tym pierwszym, najtrudniejszym dla niego okresie w Londynie Alicja okazała mu ogromne wsparcie. Niekiedy widywali się, czasami dzwonili do siebie i chociaż ich znajomość nie przerodziła się w przyjaźń, wiedział, że w razie problemów może liczyć na tę kobietę.

Tak jak się spodziewał, Londyn nie był mekką jazzu. Owszem, grano go, tak jak wszędzie na świecie, ale głównie dixieland, a on chciał spróbować czegoś nowego i niestandardowego. Kiedy Kuba nieco okrzepł i poznał miasto, stwierdził, iż i tutaj próbowano odkrywać nowe trendy w tym gatunku muzycznym, ale rzadko kiedy słyszano je poza murami małych klubów w Soho.

Zgiełk Londynu, wyczuwalny na ulicach pośpiech i wystawy sklepowe pełne towarów, jakie widywał jedynie w filmach, sprawiły, że ból po rozstaniu z Nadią był łatwiejszy do zniesienia. Pewnego dnia doszedł do wniosku, iż miłość nie jest dla niego. Ludzie bywali okaleczeni w różny sposób. Spotykał niewidomych, kaleki pozbawione kończyn, a jemu pisany był los samotnika. Niekiedy myślał z goryczą, że marzenia spełniają się w dziwny sposób. Zawsze kochał wolność, pragnął jej bezustannie, więc los stawiał mu na drodze kobiety, które po pewnym czasie znikały z jego życia, pozostawiając po sobie pustkę i złamane serce. Miłość zniewalała go, one odchodziły, ale on pozostawał potem z tym nieznośnym poczuciem, iż coś pięknego ominęło go w życiu. Na szczęście tak wielkie miasto, jak Londyn pozwalało zapomnieć, wciągało go w tryby niczym fabryczna maszyna, nakazywało iść do przodu i dudniło w uszach rytmicznie, jakby mówiło jednostajnym głosem: „Zapomnisz, tylko nie oglądaj się za siebie”.

– Kuba, tylko wiesz, standardy i coś z naszego podwórka. Polacy są sentymentalni, tęsknią za krajem – powiedziała Alicja pewnego dnia, stojąc w progu małego mieszkania Kuby, jakie wynajął w Soho, by mieć blisko do klubów, w których grywał.

– Oczywiście, Alicjo. Pamiętaj, że zaczynałem przed wojną, kiedy większość sądziła, iż jazz oznacza wadę zgryzu. – Roześmiał się, ale szybko spoważniał, bo przeczuwał, że Alicja jest czymś podenerwowana. – Co się dzieje? Wydajesz się przygnębiona… – zapytał z troską.

– Nic takiego… Mam takie tam drobne problemy. – Od niechcenia machnęła ręką.

– Małżeńskie? Pamiętaj, jeśli rozwiedziesz się z Sergiuszem, od razu ci się oświadczę.

Uwielbiał Alicję i nie mógł patrzyć, gdy coś ją dręczyło. Starał się więc ją rozśmieszyć. Udało się.

– Kochany Kubusiu, ty wiesz, jak wywołać uśmiech na mojej twarzy. Nie, mój drogi, z Sergiuszem wszystko gra. Wciąż się kochamy, wciąż się kłócimy i nadal mamy zamiar tkwić w tym stanie. Posłuchaj, Kuba… – Alicja jakby zawahała się. – Wiem, że masz ogromne powodzenie i niekiedy korzystasz ze swojego czaru, by uwieść jakąś kobietę, ale mam prośbę. Chciałabym, żebyś od takiej jednej trzymał się z daleka…

– Zazdrosna jesteś? – Nie przestawał żartować.

– Nie wygłupiaj się, Kuba. To poważna sprawa. Ta kobieta… nazywa się Barbara Dolecka. Nie mogę ci niczego więcej powiedzieć. Po prostu zaufaj mi – wyrzuciła z siebie.

– Ufam… Będę uciekał, gdzie pieprz rośnie. Była u mnie, ale niewiele wskórała, chociaż nie powiem… zrobiła na mnie wrażenie i miałem nadzieję, że jeszcze do mnie wróci.

– Kuba… Nie chodzi o to, że mogłaby złamać ci serce. Ona mogłaby złamać ci życie.

Alicja odwróciła wzrok. Nie naciskał, choć zaintrygowało go, o co w tym wszystkim chodzi. Kuba nigdy nie osądzał swoich przyjaciół i jedyne, co mógł, to podziękować Alicji za ostrzeżenie. Nie potrzebował pakować się w żadne układy, bo zależało mu na wyjeździe do Ameryki. A kobiet na jedną noc miał pod dostatkiem. Jedną ładną uwodzicielkę mógł sobie odpuścić.

– Dziękuję. Że mnie ostrzegłaś i że w końcu mnie odwiedziłaś – powiedział ciepło.

Pokiwała głową i zmieniła temat:

– Wystąpi Hanka Lewinówna. Trudno ją było namówić na ten występ, bo odkąd została babcią, świata poza wnuczką nie widzi…

– Hanka Lewin ma wnuczkę? – wydukał i poczuł, jak ziemia osuwa mu się spod nóg.

Jeśli któreś z jej dzieci miało potomstwo, mogła być to jedynie Nadia. Nigdy nie napisała mu, że ma kogoś i ten mężczyzna był na tyle ważny w jej życiu, iż postanowiła mieć z nim dziecko. A teraz taka rewelacja! Tak, miał złudzenia. Choć rzadko przyznawał się do tego nawet przed samym sobą, łudził się, iż pewnego dnia Nadia zechce do niego wrócić. Niekiedy wyobrażał sobie, że staje w drzwiach jego małego mieszkanka, jak niegdyś Laura Morawińska, rzuca mu się w ramiona i oznajmia ze łzami w oczach: „Kuba, nie mogę bez ciebie żyć”. Nawet gdyby musiał wrócić do Polski, odcierpieć swoje za to, że został w Anglii dłużej, niż powinien, byłby gotów to zrobić. Problem w tym, iż nie miał po co wracać. A po tym, co usłyszał od Alicji, tym bardziej.

– No, ma. Nie wiedziałeś? Byłam pewna, że Nadia ci o tym napisała, w końcu twierdziła, iż jesteście przyjaciółmi – zdziwiła się nieco i dodała szybko: – Majeczka jest śliczna, ale podobno straszna z niej cholera. Nie wspominaj jednak o małej, gdy Hanka pojawi się w Londynie. Nadia nie wyszła za mąż, więc to trochę wstydliwy temat dla nich obu. Jeśli Nadia ci o tym nie wspomniała, być może i tobie nie miała ochoty się zwierzać z tego błędu młodości.

– Ile ma lat? – zapytał drżącym głosem.

– Dwadzieścia dwa.

– Wiem, ile lat ma Nadia. – Uśmiechnął się kwaśno. – Pytałem o tę małą.

– Dwa, no może trochę więcej. Musiałabym sprawdzić w listach, ale wygląda dorodnie. Hanka niedawno przysłała mi jej zdjęcie – odpowiedziała Alicja, nie mając pojęcia, jak ważna to była dla Kuby informacja.

Gdyby dziewczynka była nieco starsza, mógłby pomyśleć, że jest jego, ale w tej sytuacji cud nie nastąpił, bo Nadia nie mogła chodzić w ciąży tak długo. Poza tym powiedziałaby mu. Nie należała do kobiet cierpiętnic, które z własnej woli biorą na siebie brzemię samotnego wychowania potomka.

Dopóki Alicja siedziała w jego mieszkaniu i sączyła herbatę, udawał, że przekazane wieści nie zrobiły na nim wrażenia. Gwarzyli beztrosko o nowych trendach w modzie i muzyce i dopiero gdy Alicja wyszła, Kuba pozwolił sobie na rozpacz. Położył się na tapczanie, skulił w kłębek i zacisnął mocno powieki, by się nie rozpłakać. Mylił się co do Nadii. Ona była dokładnie taka sama jak Laura – rozkapryszona, kochająca jedynie siebie i zmuszająca go, by żył w ciągłej niepewności. Laura pewnego dnia usunęła ciążę. Nie wiedział, czyje to było dziecko. Nadia urodziła córkę, ale czy to był owoc ich romansu? Wciąż zadawał sobie to pytanie, by potem samemu sobie odpowiadać: „Idioto, gdyby było twoje, już dawno byś o tym wiedział”. A jeśli Nadia to ukryła, oznaczało, iż on z faktem poczęcia dziewczynki nie miał nic wspólnego.

Niechowska miała urodę gwiazdy filmowej, mogła uwieść każdego, kogo chciała. Zakochiwała się co chwilę, gustowała w starszych mężczyznach, a ci najczęściej mieli już swoje rodziny. On był wyjątkiem i chciał rzucić jej świat do stóp, ale mała Nadia najwyraźniej była kopią Laury, która uwielbiała skakać z kwiatka na kwiatek. A on sobie obiecał, że już nigdy żadna kobieta nie doprowadzi go do takiego stanu jak Morawińska. Wierzył, iż w końcu stłumi to uczucie, z którym walczył, odkąd wyjechał z Polski, dlaczego więc tak bardzo zabolała go informacja o dziecku Nadii? Jego wyobraźnia szalała. Zaczął wyświetlać sobie w głowie obrazy rozchylonych pełnych ust Nadii, całujących innego, jej długich nóg, oplatających nie jego biodra, słyszał w umyśle jej śmiech, a potem ciche jęki, w które wsłuchiwał się ktoś inny. Najchętniej upiłby się, by zatrzymać ten potok myśli i urojonych dźwięków, ale zdawał sobie sprawę, że już kiedyś to przerabiał, próbował alkoholem uśmierzyć ból i na nic się to nie zdało, a jedynie pozbawiało go kontroli nad własnym życiem.

Zerwał się z tapczanu i wyciągnął z futerału saksofon. A potem zaczął grać. Pomogło, obraz Nadii rozpłynął się, a on już słyszał jedynie melodię jednego z utworów, który skomponował w chwili, gdy pragnął zagłuszyć smutek i skupić się na czymś innym.

***

Wieczorem, jak zazwyczaj, wbił się w jasny garnitur, spakował instrument do sfatygowanego futerału i udał się do Black Jazz – knajpy, w której grywał najczęściej. Pracowała tu nawet jedna Polka, z Krakowa, która nie zamierzała wracać do kraju, bo nie miała w Polsce już nikogo bliskiego. Nazywała się Justyna Strumiłło, ale i tak wszyscy mówili na nią Juśka, co w wykonaniu Brytyjczyków brzmiało jak „Józka”. Klęła jak szewc, poza pracą ubierała się jak facet i potrafiła wypić morze wódki. Niewiele więcej o niej wiedział, bo mało o sobie mówiła.

– Tak skakałam koło tego skurwiela, że aż wyskoczyły mi bąble na piętach, a ten nie dał mi nawet pensa napiwku. Pewnie jakiś Szkot, w mordę kopany – syknęła Juśka.

Zgasiła pośpiesznie papierosa, po czym chwyciła tacę i udała się do wyjścia na salę. Po drodze potrąciła przechodzącego obok Kubę.

– A coś ty, Juśka, taka wściekła? Chłop cię znowu rzucił? – zapytał ze śmiechem Kuba.

– Nie denerwuj mnie, dobrze? I to nie on mnie rzucił, tylko ja jego. Za miętki był dla mnie…

– Za miętki tam na dole? – Zarechotał.

– Aleś ty dziś hop do przodu. Uważaj, Kubuś, bo ci żarcia nie podam do stolika.

– Nigdy nie podajesz, bo musimy jeść w kuchni.

– No tak, panisko z Wilna to by chciało spożywać posiłki na sali. Razem ze znakomitymi gośćmi – odparła z sarkazmem.

– A co? Za dużo wymagam?

– Tutaj wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Nie to, co w Ameryce.

– A ty myślisz, że w Ameryce to byś się obijała? Leć już, bo koryto wystygnie gościowi.

– Niech żre zimne – mruknęła, ale zniknęła w korytarzu prowadzącym na salę.