Zanim nadejdzie jutro. Tom 1. Podróż do krainy umarłych - Joanna Jax - ebook + audiobook

Zanim nadejdzie jutro. Tom 1. Podróż do krainy umarłych ebook i audiobook

Joanna Jax

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia o zwykłych ludziach, których życie zmienia się w ciągu kilkunastu minut… Początek wojny to dla Kresów Wschodnich czas wywózek w odległe i złowrogie rejony Związku Radzieckiego. Dobrze zapowiadająca się aktorka, żyjąca w szczęśliwym związku z lekarzem społecznikiem, zawadiacki lekkoduch grający na saksofonie, siostry bliźniaczki, których ojciec znika bez śladu, chłopiec opiekujący się niewidomym dziadkiem i młoda mężatka wychowująca córeczkę – tych wszystkich ludzi pewnego dnia połączyło jedno zdarzenie… Wywózka w nieznane, do świata, w którym jedynie śmierci jest pod dostatkiem, a życie staje się już tylko walką o przetrwanie. Czy poradzą sobie na tej nieludzkiej ziemi, nie tracąc swojego człowieczeństwa? A może w staraniach, by dotrwać do następnego dnia, wygrają zwierzęce instynkty?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 520

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 12 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,6 (651 ocen)
465
133
49
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IguanaZabka

Nie oderwiesz się od lektury

Książka czytana przez jedną z mniej lubianych przeze mnie lektorek, która nie potrafi odtwarzać gwar, jednak próbuje to robić przez podnoszenie głosu i dziwne pokrzykiwanie. Jako ze jest to pierwszy tom cyklu, nie pojawiają się w nim jeszcze powtórzenia fabuły na co drugiej stronie. Pierwsze tomy wychodzą pani Jax najlepiej.
10
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Bardzo ciekawa
00
Maria_Plachta

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, bardzo dobrze sie czyta
00
Radzikowska

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała - choć słuchałam 5 raz wciąż nie mogę znaleść coś równie dobrego
00
Iwona_1967

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Joanna Jax

Ilustracja na okładce

© Slava Samusevich / shutterstock.com

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Damian Walasek

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Wydanie I, Chorzów 2018

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018

Tekst © Joanna Jakubczak

ISBN 978-83-7835-694-3

Ja tworzę światło i stwarzam ciemności,

sprawiam pomyślność i stwarzam niedolę.

Ja, Pan, czynię to wszystko.

Iz. 45, 7

Moim Rodakom z Kazachstanu

1. Wilno, 1937

Jakub Staśko wsłuchiwał się w słowa siedzącego naprzeciwko niego mężczyzny. Niewiele wiedział o mieście, do którego właśnie podążał, ale człowiek dzielący z nim przedział stanowił istną skarbnicę informacji. Gdzie zjeść, gdzie znaleźć nocleg i dobrze się zabawić – te wiadomości były niezbędne, by dać sobie radę w dużym, nieznanym mieście. Zwłaszcza gdy w kieszeni spodni ma się ostatnie pięć złotych. Zerknął w okno, ale zobaczył jedynie ciemną czeluść, bowiem dochodziła już dwudziesta druga.

Jego towarzysz właśnie skończył opowieść o żydowskich cwaniakach, z którymi należy uważać, bo bardziej przypominają oni kuglarzy niż ludzi interesu – zawsze okpią człowieka.

Kiedy Jakub pomyślał, że towarzysz podróży w końcu zamilknie, ten odezwał się ponownie:

– Znowu zaczyna padać… – westchnął jegomość. – Co za parszywa pogoda.

Jakub pokiwał głową i zerknął ukradkiem na swoje buty. Były tak ciasne, że chwilami odnosił wrażenie, jakby ktoś pilnikiem pocierał mu stopy. Przez niemal całą drogę żałował, że połaszczył się na nowe pantofle kolegi, zostawiając mu w zamian swoje, dziurawe i tak zniszczone, że nawet ciągłe pastowanie nie pomagało. Tak, jego butom już chyba nic nie było w stanie przywrócić blasku. A jakże on miał pojechać szukać pracy w dziurawych butach? Wilno to szmat drogi, a nadszedł listopad, który bezlitośnie częstował ludzi deszczami i przenikliwymi, zimnymi wiatrami. Poczciwy Kazek miał jednak stopę mniejszą od Jakuba i to sprawiało, że buty były koszmarnie niewygodne. Jakby to miało stanowić karę za kradzież. Kiedy jednak znowu zaczęło padać, Kuba pomyślał, że chyba woli przemęczyć się w za ciasnych pantoflach, niż paradować po mokrym wileńskim bruku z dziurą w podeszwie.

Nie chciał okradać Kazka, chłopak był naprawdę w porządku. I grał na fortepianie jak sam Pan Bóg. Jakub nie miał jednak wyjścia. Musiał uciekać, i to jak najdalej od Warszawy, a że był goły jak święty turecki, wziął bez pytania i nowe buty kolegi, i pięć złotych, które Kazek przygotował na komorne. Obiecywał sobie, że odda z nawiązką wszystko, co ukradł i nawet zostawił na komodzie rozpaczliwy i przepraszający list. Tylko co Kazkowi było po liście, jeśli będzie musiał iść do roboty w dziurawych butach i w dodatku ze dwa numery za dużych.

***

Jakub nie chciał być bardzo bogaty, jak wielcy panowie, ale pragnął stać się na tyle zamożnym człowiekiem, by móc sobie kupić nowe buty i garnitur. Pantofle już się rozleciały, a garnitur aż błyszczał, taki był wyświechtany. Nic więc dziwnego, że imał się wszystkich zajęć, które mogły przynieść mu choć trochę grosza. Kiedy jeden szuler, zachwycony jego grą na saksofonie, a przy tym ostro podchmielony, pokazał mu kilka karcianych trików, Kuba uznał je za genialne i postanowił niemal od razu wykorzystać.

Chaim miał szulernię na Muranowie. Mieściła się w obskurnym budynku magazynowym, ale chętnych do gry nigdy nie brakowało. Niektórzy wchodzili z kilkoma złotymi, a wychodzili z tysiącami, inni na odwrót. Kuba uznał, że dzięki zdobytej wiedzy on będzie zaliczał się do grupy pierwszej. Zignorował słowa pijanego szulera, że potrzebne są lata praktyki, a to, co pozornie wygląda na łatwe, jest trudne jak cholera. Ćwiczył jeden trik przez cały tydzień. Naoliwił rękę, wsunął pod mankiet całą talię i wyginał nadgarstek, by niepostrzeżenie wyciągnąć odpowiednią kartę, gdy pojawi się ku temu okazja. Po siedmiu dniach uznał, że jest gotowy, by sięgnąć po fortunę. Jakże naiwny był…

Pierwszy raz, gdy wszedł do szulerni Chaima, był pełny optymizmu i wiary w swoje umiejętności. Potrafił grać w karty, ale cóż to były za partyjki – przy kuflu piwa, z kumplami, gdzie złotówka była najwyższą stawką, podczas gdy u Chaima – najniższą. Zaprowadzono go do zaniedbanego nieco pomieszczenia, które kiedyś zapewne było kantorkiem na szczotki lub czymś w tym rodzaju. Panowała tam duchota, a nad stołem wisiała prosta lampa przemysłowa. Wszyscy gracze palili, wypuszczając w przestrzeń kłęby gęstego, gryzącego dymu. Stare wygi mieli twarze niczym wyciosane w kamieniu, co nie napawało nadzieją. Niespodziewanie jednak zaczął wygrywać, i to bez konieczności stosowania trików. Małe pieniądze, zaledwie kilkanaście złotych, ale dla Kuby stanowiły wręcz mannę z nieba. Tkwiące w rękawie karty niemal parzyły mu rękę, ale wciąż czekał na właściwy moment. Jednak przez cały czas miał wrażenie, że jego partnerzy nie patrzą w swoje karty, ale na niego. Nic dziwnego, w końcu był nowy. Postanowił, iż tym razem potraktuje owo spotkanie jak trening, bowiem gra o wysokie stawki wyglądała zupełnie inaczej niż ta z kumplami, gdy partyjka pokera jest jedynie dodatkiem do mocno zakrapianej i wesołej imprezy.

Szczęście mu dopisywało. Do czasu. Nie miał pojęcia, że jest to typowa strategia starych wyjadaczy, by ograć żółtodzioba. Najpierw dają mu wygrać, by z końcem wieczoru pozbawić wszystkiego, łącznie ze starym zegarkiem. Kart nie wyciągnął z rękawa, bał się. Oni wciąż go obserwowali, postanowił więc, że nie może szarżować, musi lepiej się rozeznać. Cóż z tego, gdy nie miał już pieniędzy, by odbyć podobne ćwiczenia. Wściekły wychodził z szulerni, żegnany sztucznymi uśmieszkami, pełnymi współczucia i tekstami w stylu: „No, kolego, następnym razem się odegrasz. Dzisiaj po prostu ci nie farciło”. Jednak Kuba zdążył się zorientować, że to wszystko było jednym wielkim spektaklem i popisem kanciarzy. Postanowił, iż owszem, odegra się, ale na pewno nie będzie liczył na łut szczęścia, a poćwiczy lepiej swój popisowy trik. Musiał tylko zdobyć jakieś pieniądze. Kiedy następnym razem pojawił się w szulerni, z pomocą przyszedł Chaim, który pożyczył mu forsę. Jakub złożył zamaszysty podpis na wekslu i był gotów do kolejnej partyjki.

„Ja wam pokażę, cwaniaki warszawskie. Zostawię was w samych gaciach” – odgrażał się w myślach, gdy kolejny raz zasiadł przy drewnianym stole, wśród kłębów dymu papierosów i cygar. Poczuł, że jest cały mokry od lepkiego potu, ale na szczęście inni także byli spoceni, zapewne z uwagi na panujący zaduch. Rozpoczynali, jak zwykle, nową talią, ale wiedział od swojego mentora, że u Chaima gra się ciągle jednakowymi kartami. Kuba upatrywał w tym swojej szansy, nie mając pojęcia, że podobnie myślał każdy, kto zasiadał do partyjki pokera.

I w końcu nadszedł ten moment. Postawił wtedy wszystko, co pożyczył od Chaima. Dwieście złotych. To było jego być albo nie być. Usłyszał głos mężczyzny siedzącego naprzeciwko, ale nie pamiętał, co tamten mówił. Nieco otyły jegomość w marynarce w kratę pocił się jak świniak na ruszcie i co chwilę ocierał chustką mokre czoło, dłonie i szyję. Kuba musiał skorzystać z tej chwili nieuwagi i niepostrzeżenie wyciągnąć karty. Najpierw asa trefl, potem króla. I będzie bogatym człowiekiem. Siedzący obok ciemnowłosy facet, żujący przez całą rozgrywkę zapałkę, rzucił karty na stół. Gorzej być nie mogło. Kareta. Cztery asy. Zatem na stole nie mógł pojawić się piąty. Miał w zanadrzu jeszcze damy, ale to wciąż było za mało, by zgarnąć pulę…

Nie miał pojęcia, jak spłaci dług, ale nie przejmował się tym zanadto. Chaim, chociaż jego wygląd zdawał temu przeczyć, był bogatym człowiekiem. Pewnie dlatego, że skubał takich jak on, a długi karciane należały do tych honorowych i trzeba było je spłacić. Kuba Staśko nie miał jednak z czego ich oddać. Grał w bandzie na saksofonie. Niestety, tylko do tak zwanego kotleta. Najczęściej po kilku godzinach wszyscy byli już mocno podchmieleni i nikt nie był w stanie docenić kunsztu jego gry. Nawet tańczące pary jedynie kiwały się na parkiecie, zapewne z powodu niemocy, która pojawiała się zazwyczaj po wypiciu dużej dawki alkoholu. Łudził się, że w tak podrzędnych knajpach psy gończe Chaima nie będą go szukać, a nawet jeśli znajdą, zorientują się, że jest zwykłym gołodupcem i zostawią go w spokoju.

W istocie przez kilka tygodni było spokojnie. Kuba szybko zapomniał o całej sprawie i wracając nocą do domu, nawet nie rozglądał się nerwowo. Wdychał zapach nocy. Uwielbiał noc. Wydawała mu się dużo bardziej atrakcyjną porą niż dzień. Tak jakby w ciemności można było w końcu poznać ukrytą twarz tego miasta – Warszawy, miejsca, które polubił całym sercem. Anonimowe, bezwzględne, ale dające poczucie wolności. Niektórych prowincjuszy to przerażało, ale to, co dla innych było wadą, dla niego stanowiło zaletę. Mieszkał na Powiślu, z Kazkiem. Jego kumplowi wiodło się nieco lepiej, bo popyt na pianistów był znacznie większy niż na saksofonistów. On musiał dołączać do grup muzyków, Kazek mógł grać solo i dlatego pracował niemal bez przerwy, wspierając finansowo kolegę. A to założył za niego komorne, a to kupił jedzenie, i wręcz notorycznie pożyczał mu koszule. Miał ich pięć, a Kuba zaledwie dwie, więc gdy gospodyni wyprała obie, pozostawał mu jedynie poszarzały podkoszulek.

Wchodził do ciemnej bramy kamienicy, gdy ujrzał cień ogromnej postaci opartej o ścianę. Pewnie nawet nie spostrzegłby owego mężczyzny, bowiem wokół panowały ciemności, a mdłe światło oddalonej kilkadziesiąt metrów od bramy latarni ledwie pozwalało rozpoznać kontury budynków. Zwrócił jednak uwagę na postać z uwagi na papierosowy dym wypuszczany przez intruza z głośnym świstem, jakby człowiek palił jedynie po to, by głęboko powzdychać. Staśko przyśpieszył kroku i właśnie przechodził obok ogromnej postaci, gdy poczuł nagle, że ktoś ściska jego ramię. Masywna dłoń prawie miażdżyła mu kości. Syknął z bólu.

– Co jest, do cholery? – warknął Kuba.

Dłoń mężczyzny jeszcze mocniej zacisnęła się na barku chłopaka. Tym razem ból był tak silny, że Kuba wypuścił z dłoni futerał z saksofonem, który z hukiem upadł na chodnik.

– Jak to co, kolego? Chyba jesteś coś winny panu Chaimowi – powiedział ze spokojem mężczyzna.

Kuba teraz dopiero się porządnie wystraszył. Sądził, że ma do czynienia ze zwykłym rzezimieszkiem, który co najwyżej odbierze mu gażę za wieczór i nawet nie zainteresuje się takimi fantami, jak saksofon czy marynarka. Bo przecież na dziurawe buty nie będzie się zasadzał. Sytuacja wyglądała jedna zdecydowanie poważniej, skoro ten człowiek był od Chaima.

– Ja… Ja… – zaczął się jąkać Kuba.

– Tylko nie wyjeżdżaj mi tu po niemiecku: „Ja, ja”. Kiedy oddasz forsę panu Chaimowi? – zapytał ostro mężczyzna.

– Właśnie zbieram. Odkładam każdy grosz, byle tylko pana Chaima spłacić – wysapał Kuba.

– Posłuchaj, obrzępało, mnie tam ganc pomada, czy zbierasz, czy kradniesz, czy z ulicy bruk wygryzasz. Masz tydzień na oddanie forsy panu Chaimowi, bo inaczej skończysz w parku sztywnych. A teraz dostaniesz zadatek…

Ogromna pięść mężczyzny wylądowała na nosie Kuby. To był naprawdę potężny cios. Tak silny, że chłopak upadł na bruk i miał wrażenie, że widzi gwiazdy. I nie były to te, które niekiedy rozświetlały niebo swoim blaskiem. Na szczęście ogromny typ poprzestał na tym jednym ciosie, zapewne dlatego, że był wystarczająco mocny, by wystraszyć nawet najtwardszego delikwenta.

Po kilku minutach Jakub Staśko podniósł się z ziemi i powlókł do swojego mieszkania. Na szczęście Kazek już spał, więc nie musiał się tłumaczyć ani z rozbitego nosa, ani upapranego garnituru. Musiał jednak coś postanowić i w końcu zdecydował się na ucieczkę, uznając, że nie jest w stanie w tak krótkim czasie zdobyć pieniędzy dla Chaima. A zatem jedynym wyjściem było opuszczenie Warszawy i udanie się do innego wielkiego miasta.

Po krótkim namyśle wybrał Wilno. Spotykał w lokalach ludzi, którzy wciąż porównywali to miasto do stolicy i oczywiście owe porównania były niezbyt korzystne dla Warszawy. W Wilnie mieszkało w owym czasie jakieś dwieście tysięcy ludzi, a więc zapewne znajdowały się tam knajpy i kawiarnie z dansingami. Musiał jednak jakoś się zaprezentować w nowym mieście, bo łachudry i obszarpańca nikt nie zechciałby przyjąć nawet do podrzędnej knajpy. Tak też uczynił, przy okazji okradając Kazka z butów, jednej koszuli i pieniędzy na komorne. Kupił na Różycu nieco sfatygowaną walizkę, nowy krawat i pewnego pięknego dnia po prostu zniknął z Warszawy, nie informując o tym nikogo. Nie spodziewał się, aby Chaim narażał się na dodatkowe koszty, by szukać Kuby po całej Polsce, bo kwota, którą chłopak był mu winien, nie stanowiła szczególnego majątku. Przynajmniej dla Chaima.

***

Pociąg z Warszawy miał być w Wilnie o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści. Pora właściwa, by znaleźć nocleg, jednak dla Kuby taka godzina oznaczała dopiero środek dnia. Przywykł do nocnego życia i gdy inni już ziewali albo nawet spali głębokim snem, on dopiero odżywał. Miejsce do spania jednak musiał znaleźć od razu, bowiem po północy pozostaną do jego dyspozycji jedynie najdroższe hotele. Gadatliwy jegomość, w binoklach i z siwą brodą, jak żywo przypominający Bolesława Prusa, poinstruował go, że najtańsze noclegi mają w schronisku wycieczkowym przy Uniwersyteckiej. Po złotówce za noc, a jak się ktoś uczy, to można nawet wytargować jeszcze dwadzieścia pięć groszy. Kuba swoją edukację zakończył na maturze i od tego czasu minęło już kilka lat, ale miał nadzieję zastać w recepcji jakąś fertyczną kobietkę, którą oczaruje swoim usposobieniem i ta przymknie oko na nieco wyrośniętego ucznia. Potem zamierzał udać się do knajpy Zacisze, przy Mickiewicza, gdzie przygrywano na dansingach siedem dni w tygodniu. Miał nadzieję otrzymać jeśli nie angaż, to chociaż dorywczą pracę. Wiedział, że może stracić wszystko, oprócz saksofonu. To ów instrument gwarantował mu przeżycie i codzienną kromkę chleba. Dlatego Jakub Staśko nigdy nie tracił optymizmu, bo wierzył, że póki trzyma w dłoni futerał z zawartością, poradzi sobie w życiu ze wszystkim.

Wyszedł przed budynek dworca i postawił kołnierz prochowca, który był zdecydowanie za cienki na tę porę roku. Jednak nowy, ciepły płaszcz z prawdziwej wełny już od kilku lat pozostawał jedynie w sferze jego marzeń. Życie w Warszawie pochłaniało jego zarobki na bieżąco, zatem każdy dodatkowy wydatek musiałby być okupiony rozmaitymi wyrzeczeniami, a tych Kuba robić nie chciał, bo jakże miałby mieć siłę i parę w płucach, gdyby zrezygnował na przykład z obiadów.

Wykrzywił twarz w grymasie, wciąż czując brzemię zbyt ciasnych butów, ale pomyślał, że może deszcz płynący po ulicach niemal strumieniami trochę rozmiękczy skórę i pozwoli nieco dopasować obuwie do rozmiaru jego stóp. Ruszył w kierunku ulicy Zawalnej, by dotrzeć nią do Uniwersyteckiej, gdzie znajdowało się schronisko. Każdy krok był niemal katorgą i mimo padającego deszczu i braku parasola Kuba musiał co rusz przystawać, by dać wytchnienie ściśniętym stopom. Tym razem przystanął przed biurem loterii. Pomyślał, że gdyby tak trafił główną wygraną, kupiłby sobie dwadzieścia par butów, w tym kilka o numer większych, by nigdy już nie czuć przykrego ucisku podczas chodzenia. Po chwili jednak odpędził te marzenia, uznając, że jakkolwiek do pewnych rzeczy ma szczęście, tak gier hazardowych powinien unikać jak ognia piekielnego, wszak to one doprowadziły go do finansowej ruiny i zmusiły do pożegnania się z jego ukochaną Warszawą.

– Całuję rączki – powiedział szarmancko, gdy przemoczony do suchej nitki dotarł w końcu do schroniska wycieczkowego.

Młoda dziewczyna, o znudzonym wyrazie twarzy i włosach ściągniętych w kok baletnicy, popatrzyła na przybysza beznamiętnie i oznajmiła:

– Mamy tylko pojedyncze pokoje. Po cztery złote za dobę.

Kuba miał pięć, co oznaczało, że następnego dnia zostanie kompletnie bez grosza, bo przecież jeść także musiał.

– A ja słyszałem, śliczna panno, że macie po siedemdziesiąt pięć groszy. – Ostatkiem sił zdobył się na czarujący uśmiech. Miał wrażenie, że jeśli za chwilę nie zdejmie tych koszmarnych butów, straci czucie w nogach.

Dziewczyna ziewnęła.

– Zgadza się. W pokojach wieloosobowych i dla młodzieży szkolnej.

Kuba Staśko zrezygnował z wszelkich umizgów i powiedział uczciwie:

– Moja droga, powiem szczerze i otwarcie. Nie mam czterech złotych na nocleg, jestem zmęczony, mokry nawet pod bielizną, co może pani sprawdzić, jeśli ma ochotę, i buty mnie uwierają. Niechże pani znajdzie mi jakiś kąt w wieloosobowym pokoju, bylebym tylko łóżko dostał i mógł zdjąć z siebie te łachy.

Dziewczyna kolejny raz spojrzała na Jakuba i znowu ziewnęła.

– Niech pan idzie do ósemki. Na drugie piętro. Pod oknem stoi jedno łóżko. Niedaleko pieca, więc wysuszy pan ubranie. Policzę panu dobę ze zniżką, jeśli zostanie pan co najmniej dwie noce.

– Księżniczko, dobra wróżko, aniele złocisty, życie mi ratujesz – powiedział Kuba i wycisnął na dłoni dziewczyny siarczysty pocałunek.

W pokoju, gdzie słychać już było chrapanie współmieszkańców, Jakub zdjął w końcu buty, mokre odzienie i od razu poczuł, że świat zrobił się nieco piękniejszy. Obiecał sobie, że za pierwsze zarobione pieniądze kupi na bazarze jakieś używane pantofle, bo nie zniesie więcej butów Kazka. A te może mu odeśle, żeby chłopina nie uznał go za złodzieja i oszusta.

Postanowił, że do Zacisza pójdzie nazajutrz, jeśli udało mu się wycyganić od młodej recepcjonistki zniżkę za łóżko, bo choć spać mu się nie chciało, był bardzo zmęczony. Poza tym nie mógł się pokazać w lokalu w takim stanie. Musiał osuszyć ubranie, wygładzić włosy brylantyną, skropić się obficie wodą kolońską i sprawiać wrażenie człowieka sukcesu. Tak, musiał zaprezentować się w taki sposób, aby zarządcy knajpy myśleli, że właśnie wygrali los na loterii, mogąc zatrudnić muzyka pokroju Jakuba Staśko.

***

Młodziutka Nina Korcz posiadała cechę, która niezwykle pomagała jej w życiu. Była to ogromna wiara we własne możliwości. Zawdzięczała to wyłącznie swojemu ojcu, który, odkąd pamiętała, powtarzał jej, by zawsze miała o sobie dobre zdanie. Otwarta i przyjaźnie nastawiona do świata, realizowała marzenia, które innym wydawały się absurdalne. Jej rodzice, nauczyciele, żywili nadzieję, że ich córka również wybierze ten zawód, a przede wszystkim dobrze wyjdzie za mąż, ponieważ odznaczała się nietuzinkową urodą i posiadała wdzięk, który działał na mężczyzn. Tymczasem Nina po maturze ani nie wyszła za mąż, ani też nie została nauczycielką. Zdała do Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej w Warszawie, skończyła go i została aktorką. Rodzina pogodziła się w końcu z tym faktem, nie wróżono jej jednak błyskotliwej kariery, ponieważ pierwszy angaż otrzymała w niewielkim prowincjonalnym teatrze. Nina nie traciła nadziei i była pełna wiary we własne szczęście i talent. Z ogromną radością, ale też bez specjalnego zdziwienia przyjęła więc wiadomość, że może pracować w jednym z najlepszych teatrów Rzeczpospolitej – na Pohulance, w Wilnie.

Kiedy jednak stanęła w progach sali tegoż teatru, ściskając w dłoni dużą walizkę, pierwszy raz od niepamiętnych czasów poczuła się onieśmielona, i to nie tylko wielkością gmachu. Zobaczyła pod sceną siedzącą grupę ludzi, którzy zawzięcie o czymś dyskutowali. Wśród nich dostrzegła słynnego reżysera – Izydora Bielskiego – i uznaną aktorkę – Apolonię Ryszewską. Może to właśnie ich osoby sprawiły, że Nina dygnęła niczym pensjonarka i wydukała cichutko powitanie.

– A oto nasz nowy nabytek – powiedział mężczyzna z pokaźnym brzuchem i mocno przerzedzonymi włosami. – Panna Nina Korcz od poniedziałku zasili nasze szeregi.

Nina rozpoznała w nim dyrektora teatru i uśmiechnęła się do niego życzliwie. Pozostałe osoby zaledwie prześlizgnęły się wzrokiem po jej twarzy i powróciły do rozmowy, jakby kompletnie ich nie zainteresowała nowa aktorka. Dziewczyna poczuła się niezręcznie. Co prawda nie spodziewała się kwiatów i czerwonego dywanu na powitanie, ale sądziła, że pozostali pracownicy teatru przywitają się z nią nieco bardziej wylewnie. Na szczęście dyrektor Sabinicz wyprowadził ją z sali głównej i zaprosił do swojego gabinetu, by omówić szczegóły jej pracy.

– Zamieszka pani u Sylwii Dynarskiej, na Mickiewicza To niedaleko teatru i mieszkają tam również dwie inne nasze artystki, Apolonia Ryszewska i Maria Raczkiewiczówna. Miejsce jest prestiżowe, a pani Dynarska dba o nasze aktorki bardziej niż o własne córki – zapewnił ze śmiechem dyrektor i wręczył Ninie karteczkę polecającą dla gospodyni mieszkania.

Zaproponował także filiżankę herbaty, co Nina przyjęła z wdzięcznością, ponieważ była nieco zmęczona podróżą do Wilna.

– Przez te dwa dni proszę się rozgościć i poznać nasze piękne Wilno, no a w poniedziałek… praca na pełnych obrotach. Ruszamy ze Snem nocy letniej i mam nadzieję, że reżyser będzie na tyle zadowolony z pani gry, iż obsadzi panią w roli Heleny… Ale, ale nie przesądzajmy. Ja nie wtrącam się w obsadę panu Izydorowi. – Sabinicz poklepał się w pierś, chociaż każdy, kto miał z nim do czynienia, wiedział, że nawet Bielski nie był w stanie mu odmówić, jeśli ten chciał dać rolę swojej protegowanej.

– Bardzo dziękuję i obiecuję, że na poniedziałkowej próbie dam z siebie wszystko i pan Izydor po prostu będzie musiał mi dać rolę Heleny. – Nina nabrała animuszu.

– Nie wątpię, nie wątpię… Dlatego panią zatrudniłem. W Romeo i Julii była pani doskonała, aż za doskonała jak na ten zapyziały teatrzyk – mruknął.

– Bardzo pan łaskawy. – Skinęła głową.

Reszta rozmowy dotyczyła spraw organizacyjnych i płacowych, po czym Nina opuściła imponujący gmach teatru i udała się w kierunku ulicy Mickiewicza, jednej z najbardziej znanych w Wilnie. Zapewne bardziej rozkoszowałaby się widokiem urokliwych kamieniczek i licznych wieżyczek kościołów, wyrastających ponad dachami domów, ale pogoda była wyjątkowo niesprzyjająca. Wiało dość mocno, a z nieba zaczął padać rzęsisty deszcz. Nina w jednej ręce trzymała parasol, który wyginał się niebezpiecznie pod wpływem porywów wiatru, w drugiej zaś dzierżyła swoją przepastną walizkę. Nie był to więc odpowiedni moment, by zachwycać się miastem.

Miejsce, w którym miała zamieszkać, w istocie znajdowało się blisko teatru, a eklektyczna kamienica prezentowała się bardzo elegancko. Weszła na pierwsze piętro i nacisnęła dzwonek przy dwuskrzydłowych dębowych drzwiach. Wkrótce stanęła w nich kobieta, nieco już leciwa, z ogromnym kokiem na głowie. Włosy miała ufarbowane na blond, usta pociągnięte intensywnie czerwoną szminką i przywodziła Ninie na myśl kurtyzanę z francuskich dworów. Jednakże najbardziej przerażające były jej oczy. Duże, nieco wyłupiaste i każde z nich patrzyło w inną stronę.

Wnętrze mieszkania prezentowało się równie okazale, co fasada kamienicy. Wysokie sufity ozdobione sztukateriami, masywne drzwi prowadzące do pokoi i dyskretne kinkiety z aksamitnymi abażurami. Podłogę pokrywał miękki chodnik w kwiaty.

– W moim mieszkaniu ma kwaterę sama Apolonia Ryszewska – poinformowała z emfazą Dynarska, prowadząc Ninę do jej pokoju. – Biedaczka, tak wcześnie owdowiała i straciła synka. Taka tragedia… Ale to wielka dama i wspaniała aktorka. Polska powinna być z niej dumna.

Gospodyni mówiła to takim tonem, jakby dawała młodej adeptce sztuki aktorskiej do zrozumienia, że mieszkanie u niej jest zaszczytem i szczególnym wyróżnieniem. Nina potakiwała z grzeczności, ale nie wdawała się w żadne dyskusje z gospodynią, ponieważ jej największym marzeniem było zdjęcie z siebie mokrego palta i pantofli.

Pokój, w którym miała zamieszkać, nie był już tak efektowny, jak korytarz do niego prowadzący. Zapewne jako młoda i nieznana aktorka nie zasłużyła sobie na nic lepszego. Jednak Nina nie narzekała. Miała łóżko, szafę i stolik. A to jej wystarczyło. Chciała skupić się na pracy, by w przyszłości stać się gwiazdą na miarę Apolonii Ryszewskiej, której czas powoli mijał. Ktoś musiał ją zastąpić i Nina była niemal pewna, że to właśnie do niej uśmiechnie się szczęście.

Rozpakowała walizkę, przebrała się i do wieczora siedziała na krześle przy oknie, wpatrując się w strumienie ludzi idących po ulicznym bruku. Usłyszała pukanie do drzwi.

– Proszę – powiedziała dość głośno.

– Proszę przyjść do jadalni na kolację. Być może ostatni raz będzie mogła pani zjeść wieczorny posiłek o tak wczesnej porze – powiedziała gospodyni i zniknęła w głębi korytarza.

Nina nawet nie pomyślała o jedzeniu. Była tak zaabsorbowana nową posadą, że przez cały dzień nie czuła głodu. Z reguły jadała obfite posiłki, bo w żaden sposób nie odbijało się to na jej figurze, ale tym razem zdawało jej się, że przekracza w końcu próg do wielkiego świata i spektakularnej aktorskiej kariery, więc zaspokojenie głodu stało się dla niej kwestią drugorzędną.

Podczas kolacji towarzyszyła jej gospodyni, której imię „Apolonia” nie schodziło z ust. Nina miała wrażenie, jakby cały świat kręcił się wokół tej kobiety, a gdyby nagle opuściła Wilno, zgasłoby słońce i miasto pogrążyłoby się w ciemności.

2. Oszmiana, 1937

Czterech chłopców, których można było już nazwać wyrostkami, siedziało na kamiennym murku ogrodzenia okalającego park za cerkwią przy ulicy Żuprańskiej. Było dość zimno i chłopcy podłożyli pod swoje siedzenia kawałek szarego kartonu, by nie złapać wilka.

– Papierosa bym zapalił – westchnął Wacek, chłopak o tyczkowatej posturze i włosach w kolorze dojrzałego owsa. – Albo chociaż jakąś bankrutkę sobie skręcił.

– A ja bym sobie szałtanosy zjadł – mruknął Bronek, wysoki chłopak o rumianej twarzy i pokaźnym brzuchu.

– Ty to byś wszystko zeżarł – zarechotał Gienek, któremu natura poskąpiła wzrostu.

– Wy, chłopaki, to macie fajne życie. Jak nie szałtanos, to karuzela, a ja muszę pomyśleć, jak tu do majątku do roboty nie pójść, a dziadkowi na jedzenie dać i węgiel – westchnął Błażej Piotrowski.

W istocie sytuacja materialna jego kolegów prezentowała się o niebo lepiej. Swoją edukację, podobnie jak Błażej, zakończyli na powszechniaku i musieli pomagać rodzicom w polu i przy obrządku, ale trzy posiłki dziennie każdy z nich dostawał. Jeśli więc udało im się skołować trochę pieniędzy, na przykład dopuszczając się drobnych kradzieży, wydawali je tylko na przyjemności. Tymczasem Błażej musiał zarobić na siebie i ociemniałego dziadka, który zaopiekował się nim po śmierci rodziców. Konstanty Piotrowski z zawodu był stolarzem i póki widział, wiodło im się nie najgorzej. Potem jednak wiele się zmieniło. Najpierw dziadek nie chciał się przyznać, że widzi coraz gorzej, ale klienci, dla których wykonywał różne robótki, coraz częściej skarżyli się na jego pracę. W końcu, gdy pewnego dnia zdarł sobie heblem skórę na dłoniach aż do krwi, powiedział o swojej przypadłości. Pojechali do Wilna, do lekarza, a ten orzekł, że ślepota będzie się pogłębiać, aż w końcu dziadek zupełnie straci wzrok. Tak też się stało. Konstanty miał plany wobec wnuka i zawsze mu powtarzał, że go wykształci na doktora albo ekonomistę. Sytuacja jednak diametralnie się zmieniła i staruszek nie był nawet w stanie zarobić na chleb. Nie było więc wyjścia i niespełna czternastoletni Błażej zakończył swoją edukację i zaczął pracować jako parobek w majątku Lewidany. Podła to robota i mało popłatna, ale póki pracowało się w polu, Błażej jakoś to znosił. Gorzej, gdy nastawały chłody i wówczas jedynym zajęciem było zajmowanie się inwentarzem. Chłopak robił więc, co mógł, byle przetrwać do wiosny. A jedyne, co mógł, to dopuszczać się drobnych kradzieży. A to zakradł się do sadu i wyniósł z niego kosz jesiennych jabłek, które sprzedał na bazarze w Wilnie, a to zawinął parę złotych z tacy w kościele albo coś do jedzenia w pobliskim sklepie.

– Patrzajcie, Zuber znowu napity jedzie rowerem. Pewnie go zostawi przed traktierem i żona będzie szukać – powiedział ze śmiechem Wacek.

– A jakby mu tak zawinąć ten rower, do rana by nie zauważył – mruknął Błażej.

– Tylko gdzie go potem sprzedać, kiedy w Oszmianie każdy wie, że on Zuberowy? – burknął Wacek.

– No jak gdzie, w Wilnie, u Żydów. – Błażej wzruszył ramionami. – Prędkim pociągiem pojechać, załatwić interes u Szaloma Ejzyka i pod wieczór będziemy już w Oszmianie. Ze czterynaście złotych to nam dać powinien. Obdrapany jest jak licho, ale pokatać nim jeszcze można.

– A na bilet to sobie chyba wyczarujesz – prychnął Bronek.

– Nie wyczaruję, tylko wezmę z tych moniaków, co na jutro na chleb i kartofle miały być. Rower sprzedam, oddam, co wziąłem i jeszcze przez kilka dni będę miał święty spokój z Lewidanami – powiedział Błażej.

– No to do roboty. – Wacek zacierał ręce. – Bronek z Gienkiem, staniecie na świecy, a my za rower, a potem na stację, żeby zdążyć na ten, co o piętnastej odchodzi.

Po chwili Zuber, miejscowy pijaczek, rzeczywiście zsiadł z roweru przed jedną z knajp i rzucił swojego sfatygowanego grata na pobliski zieleniec. W zamyśle chciał go oprzeć o mały świerk, ale rower zachybotał się i upadł, co na jego właścicielu nie zrobiło żadnego wrażenia.

O tej porze dnia na ulicach nie było zbyt wiele osób, ale chłopcy wiedzieli, że niebawem to się zmieni. Wyjdą urzędnicy z magistratu, przyjedzie pociąg z Wilna i ulice zaludnią się mieszkańcami. Dlatego Błażej pedałował najszybciej jak potrafił. Pędzący za nim Wacek nie mógł nadążyć za kolegą i w końcu, gdy ten zniknął mu z pola widzenia, odpuścił i przestał biec.

Błażej dojechał do stacji, oparł rower Zubera o parkan i wszedł do budynku, gdzie znajdowała się kasa i wyjścia na perony. Właśnie na jeden z nich wjechał pociąg z Wilna i wkrótce na peronie pojawiło się kilkanaście osób. Obawiał się, że spotka kogoś znajomego, a ten zaraz doniesie dziadkowi, że chłopak włóczy się po stacji, zamiast pracować w majątku. Jednak jedyną znajomą osobę, jaką dostrzegł, była Gabriela Kącka. Pewnie nie odróżniłby jej od siostry, gdyby nie to, że uśmiechnęła się do niego promiennie. Błażej uspokoił się, bo panna Gabriela zapewne nic nie powiedziałaby dziadkowi i odwzajemnił uśmiech. Kto wie, może gdyby był starszy, smaliłby do niej cholewki, ale nie dość, że traktowała go jak słodkiego gówniarza, to w dodatku była córką oficera. Niekiedy sobie marzył, że wychodzi na ludzi, za kilka lat różnica wieku między nimi będzie niezauważalna i wtedy zaprosi ją do Wilna, na lody, a może nawet do kina czy teatru. W tym momencie jednak żadna mrzonka nie zaprzątała mu głowy, bo przy parkanie stał rower Zubera i należało jak najszybciej zniknąć z nim w pociągu.

Kupił bilety dla siebie i kolegi, po czym pobiegł po rower. Wacek także dotarł na miejsce i kilka minut później jechali już w stronę Wilna.

***

Handel Ejzyka znajdował się przy Szklanej, niemal u zbiegu z ulicą Dominikańską. Chłopcy weszli na podwórze jednej z kamienic i bez trudu rozpoznali Szaloma. Stało przy nim kilka osób i żywo dyskutowało.

– No i jakie to jest srebro, Mordechaj? To nie jest żadne srebro. Ja to nawet nie wiem, co to jest. Dam ci trzy złote. – Szalom wysunął dłoń.

– Ale to najprawdziwszy srebrny wyrób. Ta menora jest u nas od pokoleń. Mój dziad zapalał w niej świece i mój ojciec. Na Kaziuki sprzedałbym to za piętnaście, a nawet za dwadzieścia złotych. A że ja do Kaziuków czekać nie mogę, dam ci ją za dziesięć. – Mordechaj, niski Żyd w jarmułce, mówił, przez cały czas kiwając głową.

– To ja ci dam trzy złote i cynowe wiadro – odparł Szalom.

– A po co mi wiadro? – zdziwił się Mordechaj.

– Takie wiadra to po złotówce chodzą – mruknął Szalom.

– To ja wezmę wiadro i trzy złote, a potem ciebie to wiadro sprzedam za złotówkę.

– A jak ty mnie to wiadro zechcesz sprzedać, to ja ciebie dam dwadzieścia groszy.

– Ale przecież tym mnie powiedziałeś, że ono warte złotówkę.

– Jak ja bym sprzedawał, to złotówkę, ale jak ja bym kupował, to dwadzieścia groszy.

– To mnie daj cztery złote i weź wiadro.

– To ja ciebie mogę dać trzy złote i pięćdziesiąt groszy.

– I wiadro.

– Nie, i bez wiadra, czyli ja od ciebie kupię wiadro za pięćdziesiąt groszy.

– Ale ty mówił, że warte złotówkę.

Ustalili w końcu cenę na trzy złote sześćdziesiąt groszy i menora powędrowała w ręce kupca. Teraz przyszła kolej na Błażeja i Wacka. Stary Żyd oglądał rower z każdej strony, drapał się po brodzie, to znowu cmokał i coś mamrotał, by wreszcie powiedzieć swoją cenę:

– Dam sześć złotych.

Błażej aż zachłysnął się, usłyszawszy kwotę.

– Panie Ejzyk, a co to pan nie wie, ile rowery kosztują? – zapytał, rozczarowany.

– Czy ja wiem, ile kosztują rowery z szabru? Ja wiem, ile kosztują. Sześć złotych.

– Panie Ejzyk, z jakiego szabru? Swój rower oddaję, bo na lekarza dla dziadka muszę mieć – jęknął Błażej. – A na bazarze to ze czterynaście złotych bym wziął.

– To idź na bazar, tylko żebyś z tego bazaru wprost do kozy nie trafił – mruknął Szalom.

– Idziemy! Za taki rower sześć złotych! – prychnął Wacek i pociągnął Błażeja za rękaw.

Ten jednak wiedział, że nie ma wyjścia, bo pieniądze musi mieć natychmiast. W przeciwnym razie nazajutrz ani on, ani dziadek nie będą mieli co jeść.

– Zaczekaj – syknął do kolegi Błażej, po czym zwrócił się do Szaloma: – Dorzuć pan dwa złote i niech będzie moja krzywda.

– Dam ci złotówkę więcej i niech będzie moja krzywda – stwierdził Szalom.

– Niech będzie – westchnął Błażej.

Wyszli z podwórza i podążyli w stronę wileńskiego dworca. Po drodze zaszli do cukierni i kupili Bronkowi ciastko. Tuż przy dworcu Wacek nabył paczkę Popularnych i zapalili przed wejściem na peron.

– Do dupy takie interesy. – Wacek splunął tytoniem.

– Żebyś wiedział. Jak odliczę za bilety i dam wam dolę, to ledwo na dwa dni na pożywność wystarczy – burknął Błażej, także niezadowolony z dobitego targu.

– Trzeba by jakiś grubszy numer wymyślić i z Żydami nie siabrować, bo oni to rękę podadzą i palce policzą – mruknął Wacek.

– No, taki rozzłowany jestem, żebym nawet konia komuś ukradł. – Błażej zacisnął zęby.

Gdy dojechali do Oszmiany, Bronek z Gienkiem czekali na nich koło stacji. Błażej wypłacił im po pięćdziesiąt groszy, Wackowi dał dwa złote i jeszcze bardziej rozzłoszczony niż godzinę wcześniej poszedł w kierunku rynku. Po drodze kupił na straganie kartofle, a w piekarni chleb, po czym ze spuszczoną głową powrócił do domu.

Dziadek Konstanty siedział na zydelku koło pieca i odmawiał różaniec, przesuwając palcami po drewnianych paciorkach. Na stole stała zapalona lampa naftowa, której światło sprawiło, że izba wyglądała jeszcze bardziej przytulnie niż w ciągu dnia.

Błażej podszedł do dziadka i pocałował go w rękę. Stary człowiek zmierzwił kędzierzawą czuprynę wnuka i zapytał ze spokojem:

– A czemu ty do majątku nie chodzisz?

– A skąd dziadunio o tym wie? – zdziwił się.

Konstanty Piotrowski uśmiechnął się smutno.

– Bo nie czuć od ciebie…

– Znalazłem inną robotę, dziadku – wydukał zmieszany chłopak, bo tak bardzo obawiał się ludzkich języków, a nie wpadł na taką oczywistą rzecz.

– A gdzie teraz pracujesz, Błażejku?

– W Wilnie. U jednego Żyda. Roznoszczykiem jestem teraz – wymyślił naprędce Błażej.

– Uważaj, wnusiu, na Żydów. Oni cię okpią. Jedynie swoich nie kantują – westchnął Konstanty.

– Ja się nie dam okpić, dziadku. A jak mi się w Wilnie co innego trafi, od tego Żyda pójdę sobie. Ja na parobka się nie nadaję – zapewnił Błażej.

– Wiesz, Błażej, dobry z ciebie chłopiec… – Starszemu mężczyźnie zadrżał głos. – Przecież nie musiałbyś starego, ślepego…

– Dziadku, jak możesz w ogóle tak myśleć. Taka jest kolej losu. Najpierw ty się mną opiekowałeś, teraz ja opiekuję się tobą.

***

Gabriela Kącka często widywała młodziutkiego Błażeja. Chłopaka o kędzierzawych włosach i szczerym uśmiechu. Nie było mowy o jakimkolwiek zauroczeniu, bo jej młody Piotrowski wydawał się dzieckiem. Kilka lat wcześniej patrzyła na niego podczas pogrzebu jego ojca; stał blady, z zaciśniętymi ustami i trzymał kurczowo dłoń swojego dziadka. Tak bardzo było jej żal tego chłopaka, że od tej pory zawsze była dla niego miła i ucinała z nim krótką pogawędkę. Niekiedy próbowała sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby w jej życiu zabrakło mamy i ojca. Jak straszne byłoby życie bez nich. I wtedy właśnie pojawiała się owa tkliwość, której nie żywiła wobec innych dzieci czy małych kociąt. Czasami matka rugała ją za zbyt długie rozmowy z Błażejem, gdyż nie wypadało córce oficera zadawać się z byle kim, nawet jeśli intencje były niewinne i pożądane. Jadwiga Kącka jak gdyby zapomniała, że ojcem Błażeja był miejscowy oficer policji. Co prawda stoczył się później chłopina, pijąc na umór i wdając się w bójki, aż wreszcie wyrzucili go z pracy. A potem wpadł pod pociąg. Czy zrobił to celowo, by zakończyć swój marny żywot, czy też z nieostrożności, nie wiadomo, jednak Gabrielę niewiele obchodził ojciec Błażeja, ale on sam. Matkę stracił chłopak nieco wcześniej, bo ta targnęła się na własne życie, zażywając arszenik, i tu już nie było wątpliwości co do intencji denatki. Dziwna to była para, pełna tajemnic i jakaś taka mało towarzyska. A może jedynie stanowiła doskonały obiekt plotek, które – jak wiadomo – niekiedy niewiele wspólnego mają z rzeczywistością. Podobno on miał kochankę, a może to ona kochanka. Podobno pił przez nią, a może ona się otruła, bo miała męża pijaka? Nikt nie wiedział nic na pewno, oprócz Domosławskiego, policjanta i wieloletniego przyjaciela Piotrowskiego.

Bez względu jednak na wszystko Błażej nie zasłużył na podobny los. I nawet jeśli Gabriela miała świadomość, że jest małym kanciarzem i złodziejaszkiem, nie myślała o nim źle. Wiele osób z Oszmiany chyba wiedziało, co wyprawia młody chłopak, ale litowali się nad nim, a przede wszystkim milczeli z uwagi na Konstantego Piotrowskiego. Prawy to człowiek był i uczciwy, a spotkała go kara od losu w postaci ślepoty, więc ludzie bardziej ranić go nie chcieli. Błażej to czasem podwędził bułkę na straganie, to okiwał jakiegoś malca w kości albo pożywił się jabłkami z nieswojego sadu.

Rozmyślając o ciężkim losie Błażeja, dotarła do domu. Budynek był nieduży, biały, z czerwonym dachem i drewnianym płotem. Okalał go niewielki ogródek, którym zajmował się ordynans ojca. Matka zleciła mu to zadanie chyba tylko dlatego, żeby Aleksander Mańko miał co robić. W obowiązkach domowych wspierała matkę Róża – dziewczyna ze wsi – córki były odchowane, a przy kapitanie Kąckim niewiele było roboty.

Niekiedy poruszano w towarzystwie temat ordynansów, których wykorzystywano do nieco niegodnych prac, ale pochodzili oni głównie z niższych stanów lub mniejszości narodowych, więc rzadko kiedy sami zabierali głos, godząc się niemal na wszystko. Zasadą było jednak to, by nie wykonywali prac przypisywanych kobietom, bowiem istniało przekonanie, że bardziej poniżające jest piastowanie dzieci czy gotowanie zupy niż rozwożenie obornika w ogrodzie.

– Dzień dobry, Aleksandrze! – krzyknęła Gabriela, wchodząc na teren posesji.

– Dzień dobry, panno Gabrielo. Zbieram zeschłe liście, a potem je spalę – wyjaśnił ordynans.

– Jakże rada jestem, Aleksandrze, że w końcu zacząłeś odróżniać mnie od Klary. – Roześmiała się.

– Po prawdzie to nadal panienek nie rozróżniam, ale panna Gabriela to zawsze „dzień dobry” powie i zamieni ze mną kilka zdań, a panna Klara… taka zawsze zamyślona.

Gabriela chciała poprawić Aleksandra i powiedzieć, że Klara nie jest zamyślona, ale wyniosła, jednak ugryzła się w język. Aleksander był obcy i nie wypadało roztrząsać pewnych kwestii w jego obecności. Po chwili pomyślała, iż ordynans musiałby być ślepy i głuchy, aby nie zauważyć ciągłych konfliktów pomiędzy siostrami.

– Dlaczego tak późno? Klara od południa już jest w domu – z wyrzutem zauważyła matka, gdy Gabriela stanęła w drzwiach salonu.

Było to miejsce, gdzie koncentrowało się życie rodziny Kąckich. Duże okna wychodziły na ogród, pośrodku stał duży stół, a naprzeciwko kominka kanapa i fotele. Tutaj jadali obiady, a wieczorami rozpalali w kominku i zbierali się wokół niego. Ojciec zazwyczaj siadał w fotelu, tuż przy stojącej lampie, by czytać codzienną prasę, matka dziergała serwetki, a Gabriela z Klarą najczęściej się kłóciły, na co ich rodzice już przestali reagować.

– Byłam jeszcze w bibliotece – bąknęła Gabriela.

– Tere fere – mruknęła siedząca na kanapie Klara. – Pewnie znowuż paradowałaś po Mickiewicza i oglądałaś wystawy sklepowe.

– Jakaś ty głupia, Klaro. Po co miałabym oglądać wystawy sklepowe, jeżeli nie mam pieniędzy, by sobie coś ładnego kupić? – odcięła się Gabriela.

– Sama jesteś głupia. Lubisz się stroić jak wielka dama.

– Lubię… I co w tym złego? Ale nie lubię chodzić po magazynach i modystkach, jak nie mogę sobie niczego kupić. Ty za to ubierasz się niczym matrona, wierząc, że jakiś kawaler dostrzeże twój intelekt, a nie fizjonomię. Moja droga siostro, inwestuj w ubrania, bo z tym intelektem też u ciebie krucho. – Gabriela roześmiała się szyderczo.

– Profesor Rachwalski powiedział, że jestem jego najlepszą studentką – prychnęła Klara.

– Profesor Rachwalski mówi to każdej studentce, która u niego zaliczy seminarium.

– A ty nie zaliczyłaś… – stwierdziła z westchnieniem Klara.

– Spokojna twoja głowa, zaliczę przed końcem semestru – warknęła nieco rozzłoszczona Gabriela.

Ze wszystkich sił chciała ukryć przed rodzicami fakt niezaliczenia seminarium, tymczasem Klara wypaliła bez ogródek przy matce, od której zapewne za chwilę otrzyma reprymendę. Nie pomyliła się.

– Jak to, moja droga? – Matka zmarszczyła czoło.

„Za chwilę zacznie się tyrada. Jak to ojciec urabia sobie ręce po łokcie, by wykształcić córki, a ja nie zaliczam seminarium” – pomyślała kąśliwie Gabriela.

– Twój ojciec… – zaczęła matka, ale Gabriela przerwała jej.

– Mamo, wykłady Rachwalskiego są tak nudne, że powinien zwracać studentom część czesnego.

– Nieprawda, są bardzo interesujące. Oczywiście, jeśli ktoś jest w stanie pojąć umysł tak wielkiego człowieka – zjadliwie stwierdziła Klara.

– Mój Boże, powiedział jej jakiś gładki frazes, a ta już zachwyca się tym nudziarzem. – Gabriela przewróciła oczami.

– Uspokójcie się – jęknęła matka. – Nieważne, czy profesor jest nudziarzem, czy nie. Gabrielko, dopóki nie zaliczysz literatury, nie będziesz chodziła na żadne przyjęcia i herbatki.

– Też mi strata. Kolejni nudziarze – wymamrotała pod nosem Gabriela, po czym wzruszyła ramionami i pobiegła na piętro, by zamknąć się w swoim pokoju.

Niegdyś miały z Klarą wspólny, jednak ojciec, nie mogąc zapanować nad ciągłymi awanturami, przedzielił pomieszczenie i od kilku lat każda z nich miała własny kąt. Okno wychodziło na drogę, a w oddali można było dostrzec kościół, budynek magistratu i dachy kamienic okalających niewielki rynek. „Dziura – myślała niekiedy o Oszmianie Gabriela. – Nie to co Wilno”. Miała nadzieję, że kiedyś wyjedzie stąd i na stałe zamieszka w Wilnie. Miałoby to dodatkową zaletę – byłaby z dala od swojej siostry, Klary.

Jadwiga Kącka niekiedy wpatrywała się w zdjęcie córek, stojące na komodzie. Dwie małe dziewczynki, niemal identyczne. Większość osób nawet nie była w stanie ich rozróżnić, zwłaszcza gdy w dzieciństwie Jadwiga zakładała im identyczne sukienki. Jednak ich podobieństwo kończyło się na wyglądzie. Pani Kącka zastanawiała się, jak to możliwe, że urodziła bliźniaczki o tak skrajnie różnych charakterach. Klara zawsze lubiła książki, rozrywki przypisywane raczej dorosłym, takie jak spacery, popołudniowe herbatki czy robótki ręczne. Gabriela zaś była dziewczynką żądną wszelkich przygód, począwszy od wchodzenia na drzewa, a skończywszy na kąpielach w strumieniu i, o zgrozo, kompletnie bez ubrania. Jadwiga i jej mąż Ludwik zapewne pogodziliby się z tymi różnicami, cóż jednak z tego, jeśli one same zgodzić się ze sobą nie potrafiły. Kłóciły się zawzięcie, skarżyły na siebie wzajemnie, a niekiedy nawet dochodziło między nimi do rękoczynów.

***

Mieszkanie, które Fryderyk Domosławski dzielił ze swoją żoną Bereniką i córką Nelą, nie było duże, ale dzięki staraniom małżonki nad wyraz przytulne. Na parapetach stały bujne kwiaty doniczkowe, w oknach wisiały śnieżnobiałe firanki, a meble przykrywały ręcznie dziergane serwety. Każdego dnia czekał na Fryderyka smaczny i pożywny obiad, a przede wszystkim piękna i czuła kobieta, którą kochał bezgranicznie. Berenika także uwielbiała swojego męża i uważała, iż jej życie nie mogłoby wyglądać lepiej. Po dwóch latach małżeństwa urodziła im się córka, dorodna, niebieskooka Nela. I odkąd dziewczynka wyrosła z pieluch, dostarczała swoim rodzicom mnóstwa wrażeń, niekoniecznie pozytywnych. Jeśli zostawili na chwilę otwarte drzwiczki pieca, było jasne, że ową chwilę wykorzysta dziecko i dotknie rozgrzanych drzwiczek, a jeśli znajdzie nożyczki, wytnie w serwetach dziury albo porysuje nimi meble. Każde wyjście z domu było dla Bereniki Domosławskiej ogromnym stresem, ponieważ musiała być czujna niemal bez przerwy. A im dziewczynka była starsza, tym głupsze pomysły przychodziły jej do głowy.

– Coś w tej naszej komórce okrutnie śmierdzi – zauważył Fryderyk, z wiaderkiem węgla wchodząc do mieszkania. – Nela nie bawiła się tam przypadkiem?

– No dajże spokój, Fryderyk. Może coś się wylało? – zaprotestowała Berenika.

Znała swoje dziecko aż nazbyt dobrze, ale podejrzewanie jej o zasmrodzenie komórki wydawało się przesadą. Bo jakim niby sposobem?

– Nie wiem, ale tak jakby… zwłokami śmierdzi – mruknął Fryderyk.

– Zwłokami? – jęknęła Berenika. – I dlatego wpadłeś na pomysł, że nasza córka może mieć z tym coś wspólnego?

– No przecież nie ludzkimi, tylko zwierzęcymi na przykład – bronił się Fryderyk.

– Naprawdę myślisz, że nasza córka uśmierca zwierzątka w szopie? – Berenika wyraźnie się rozzłościła.

– Nie wiem, ale sama przyznaj, że często, jak coś się dzieje dziwnego albo złego, musiała w tym maczać palce nasza Nela – westchnął Fryderyk.

– Nie rób z naszego dziecka potwora… – burknęła i dodała: – Pośpiesz się, bo zupa ci wystygnie. A ja pójdę zobaczyć, co robi nasza mała zbrodniarka.

Po obiedzie Fryderyk postanowił sprawdzić, co takiego śmierdzi w ich komórce. Zganił siebie za podejrzenia w stosunku do córki, uznając, że zapewne zaplątał się w szopie jakiś gryzoń, zdechł, a teraz rozkładające się truchło wydzielało nieprzyjemną woń. Berenika zaś powróciła do swoich zajęć, niemal przez cały czas zerkając jednak kątem oka na córkę. Dziewczynka na szczęście zajęta była układaniem jakichś szmatek w tekturowym pudle.

– To koldełka dla Pikusia, to podusia dla Mluczka, a to piezynka dla Mikusia. On jest najmniejsy i musi mieć cieplutko – mówiła do siebie dziewczynka.

Po kilkunastu minutach wrócił Fryderyk i powiedział zimno do żony:

– Chodź ze mną. Musisz to zobaczyć, bo nie uwierzysz.

– Nie mogę zostawić Neli samej.

– Zatem dobrze, poczekamy, aż zaśnie.

– I wiesz już, co tak śmierdzi w komórce? – zapytała niepewnie.

– Tak… – przeciągle odpowiedział mąż. – I koniecznie musisz zobaczyć, co to jest.

– Mam oglądać jakieś świństwa? – zdziwiła się Berenika.

– Tak… – powtórzył Fryderyk.

Kiedy dziewczynka zasnęła, Fryderyk Domosławski wziął z szuflady kuchennego kredensu latarkę i wraz z żoną udali się do komórki. Faktycznie zapach rozchodzący się po pomieszczeniu był niezwykle przykry. Fryderyk podszedł do jednego z narożników i odłożył na bok kilka niewielkich polan, po czym skierował strumień światła na brudny dziecięcy kocyk w niebieskie kwiatki, którego Berenika szukała od kilku tygodni. Na kocyku leżało sześć martwych kociąt, przykrytych kolorowymi szmatkami. Pod malutkie główki, częściowo już w stanie rozkładu, zostały podłożone niewielkie poduszeczki, których Berenika używała do wbijania igieł, a które także zaginęły w tajemniczy sposób.

– Przecież ja jej prawie nie spuszczam z oczu – jęknęła.

– Widocznie jej wystarczy to „prawie”.

– Myślisz, że nasza córka morduje koty? – zapytała zatrwożona Berenika.

Fryderyk wzruszył ramionami.

– To dość koszmarne… Nie dość, że morduje koty, to jeszcze robi im mauzoleum.

– Fryderyku, trzeba coś z tym zrobić. – Zacisnęła dłoń na ramieniu męża.

– Tak, kochanie. Ty wracaj do mieszkania, a ja to wyrzucę – powiedział łagodnie.

– Nie mówię o tym, tylko o naszej córce. Nie chcę, żeby wyrosła na jakiegoś zwyrodnialca.

– Jutro mam popołudniową zmianę. Usiądziemy z nią i poważnie porozmawiamy – odparł z westchnieniem Fryderyk.

Sam był zdruzgotany sadystycznymi zabawami córki. Przecież dali jej tyle miłości, sami również okazywali ją sobie nawzajem niemal na każdym kroku, jak więc to było możliwe, że wychowali małego potwora?

Nazajutrz, po śniadaniu, posadzili córkę na krześle i zaczęli zadawać jej pytania dotyczące sześciu martwych kociąt.

– Czyje to koty i dlaczego je zabiłaś? – zapytała niemal rozdzierająco Berenika.

– Ja je z wiadla wyciągnęłam. Pan Balycko uczył je pływać w wiadze, ale one chyba nie baldzo umiały i ja je wyciągnęłam. Było zimno, to je zaniosłam do komólki i połozyłam do łózka, zeby katalu nie dostały – rozbrajająco relacjonowała dziewczynka.

Przez chwilę jej rodzice patrzyli na nią oniemiali, bo nie mieli pojęcia, jak zareagować na tę opowieść. Z jednej strony, odetchnęli z ulgą, że ich dziecko, chociaż niesforne, posiada jeszcze wrażliwość i ma dobre serce, z drugiej – musieli jej powiedzieć, że kocięta były martwe, są martwe i takie już pozostaną.

– Kochanie… – zaczął delikatnie Fryderyk. – One umarły. Tak jak babcia. Pamiętasz? Tłumaczyłem ci, co to znaczy, gdy ktoś umiera.

– Nieplawda! – Nela wygięła usta w podkówkę i Berenika wiedziała, że za chwilę córka wybuchnie płaczem.

– Niestety, kotki rozchorowały się i umarły. A tatuś wyprawił im pogrzeb – powiedziała ze spokojem Berenika.

– Hm… – mruknął Fryderyk. – Albo wcale nie umiały pływać i utopiły się…

Tego już było za wiele dla małej, która rozszlochała się głośno. Matka przytulała dziewczynkę, głaskała ją po głowie i szeptała, że jest dobrym dzieckiem, o gołębim sercu. Nela po kilku minutach uspokoiła się i wytarła zasmarkany nos rękawem. Popatrzyła smutnymi oczami gdzieś w przestrzeń, po czym powiedziała:

– To pzez pana Balycko się pzeziębiły i się utopiły. To telaz ja jego utopię w wiadze…

3. Wilno, 1937

– Panie, a na co mi saksofonista? U nas jest, panie, Wschód, nowinki z Ameryki docierają z opóźnieniem. – Właściciel lokalu Zacisze machnął od niechcenia ręką.

Kuba Staśko nie zamierzał jednak odpuszczać. Był zdeterminowany, by dostać pracę w knajpie. Pieniądze się skończyły, nie miał gdzie spać, o uwierających butach nie wspominając.

– Pan to myśli, że jak saksofon, to od razu jazz. A żaden porządny zespół nie gra bez saksofonisty. Bo to… jak panienka bez dużych cycuszków. Niby ładna, ale ile mniej uciech.

– Coś mi pan tu brechasz? Dobre… Saksofon do piersiów przyrównywać. – Zarechotał rubasznie.

– Panie, no bądźże pan człowiekiem. Roboty potrzebuję, a nic innego nie potrafię… – jęknął Kuba.

– Kelnera potrzebuję… – mruknął właściciel.

– Niech będzie, tyle to chyba umiem. Ale w sobotę dasz mi pan z tymi swoimi grajkami podmuchać, żebym z wprawy nie wyszedł.

– Umowa stoi. – Mężczyzna wyciągnął do niego dłoń.

– A mieszkanka jakiegoś, no pokoiku skromnego, to by pan mi nie naraił? – zapytał hardo Kuba.

– No, tak od razu to ciężko będzie. U mnie, na pięterku, wszystko pozajmowane. Ale jeden taki ma się wynieść do Lwowa, to łóżko się zwolni. Tymczasem musisz sobie sam poradzić.

– Nowy jestem w Wilnie…

– A niechże cię! To na razie wstawimy ci pryczkę – zgodził się właściciel.

– No, to jak ustaliliśmy co i jak, to może przejdziemy, szanowny panie, do pensyjki. – Chłopak uśmiechnął się szelmowsko.

– Ponieważ kelner z ciebie taki, jak ze mnie baletnica, to musisz terminować u mnie. Dam ci więc pięćdziesiąt złotych i dziesięć odejmę za mieszkanie – burknął.

Wynagrodzenie było niskie, bo zapewne właściciel chciał wykorzystać desperację młodego chłopaka. Kuba zamierzał wynegocjować lepsze warunki, ale wiedział, że jeśli się nie uda, i tak przyjmie zaproponowaną posadę.

– Za mieszkanie kątem dziesięć złotych? Raczył, szanowny pan, trochę przesadzić, a i ta pensyjka to tak licha, że nic, tylko z głodu umrzeć…

– Z głodu to akurat nie umrzesz, bo ja karmię swoich ludzi, a i napiwki z czasem się trafią, więc dasz sobie radę. Weźmie cię pod skrzydła nasz najlepszy człowiek – Wiesiek Potopek. Trochę cię będzie cisnął, jak wszystkich chłopaków, ale nauczysz się fachu, bo z tą twoją rurą do dmuchania to ja ci kariery nie wróżę. Od jutra zaczynasz – stanowczo odparł właściciel i Kuba wiedział, że tymczasem niczego więcej nie wskóra.

Opuścił lokal i udał się do schroniska po swoją skromną walizkę, by przenieść się do mieszkania nad knajpą. Fach dobrego kelnera, choć popłatny i poważany, był kompletnie nie dla niego. Jego życiem była muzyka i nie wyobrażał sobie, iż nagle porzuca granie na rzecz kelnerowania. Nie miał jednak wyjścia, ale łudził się, że jest dzieckiem szczęścia i zawsze spadnie na cztery łapy, nawet gdyby świat miał się walić i palić.

Pomyślał także, że użebrze u właściciela zaliczkę i w końcu kupi buty, bo nie potrafił sobie wyobrazić chodzenia przez cały wieczór i noc między stolikami w tych okropnych pantoflach. A może któryś z chłopaków zechce się zamienić? Te były nowe, eleganckie i prezentowały się naprawdę dobrze, zatem może ktoś pokusi się, by oddać mu w zamian nieco gorsze, ale, na Boga, choć o numer większe.

Kiedy dotarł do kwatery i wszedł z rozkładanym łóżkiem do pokoju pomocników kelnerów, wszyscy jeszcze spali, chociaż dochodziło południe. Jego akurat podobny widok nie zdziwił, bo ci chłopcy, niekiedy bardzo młodzi, wiedli życie nocne, a w dzień odsypiali harówkę. W jedynym wolnym kącie rozłożył łóżko, wsunął walizkę i futerał z saksofonem pod legowisko i zaczął się zastanawiać, co ma ze sobą zrobić. Najchętniej rozgościłby się w nowym miejscu, umył się czy ogolił, ale wiedział, że narobi hałasu i zakłóci wypoczynek nowym kolegom. Zdjął piekielne pantofle i postawił w rządku, w którym stały buty innych współlokatorów. Obejrzał się, czy na pewno wszyscy śpią, po czym zaczął przymierzać wszystkie po kolei. W końcu znalazł jedne, które od biedy mogłyby pasować, ale były zniszczone bardziej niż te, które pozostawił w Warszawie, z tą jednak różnicą, że nie miały w podeszwie dziury. Postanowił, że pohandluje z właścicielem zniszczonych butów, jeśli dyrektor nie da mu zaliczki.

– A coś ty za jeden? – usłyszał zachrypnięty głos młodego chłopaka z kędzierzawymi włosami.

– Jestem nowym kelnerem. Mam na imię Kuba – odpowiedział ściszonym głosem Jakub.

– Jak jesteś dyplomowanym, to co robisz w tej norze? Kelnerzy mają lepsze kwatery.

– Nie jestem zawodowcem, to chwilowe zajęcie, ale właściciel dał mi posadę kelnera.

– Skądś ty się urwał? Kelnerem to ty może zostaniesz po pięciu latach, a na razie to będziesz popychadłem kelnerów. Nikt cię nie da na salę, chłopie – mruknął chłopak.

– Myślałem, że to tylko w Warszawie takie zwyczaje panują – westchnął Kuba.

– Warsiawiak… – burknął chłopak. – Wielkie panisko… Myślał, że na prowincję przyjechał.

– Słuchaj, tak naprawdę jestem saksofonistą, ale nie chcą mnie na razie, więc muszę załapać się do jakiejkolwiek roboty. – Kuba postanowił nie zrażać nowego kolegi.

– No, to witaj w piekle… Mam na imię Marian. Jestem spod Lublina. Robota w polu mnie mierziła, dupa mnie swędziała, to tutaj przyjechałem. Do wielkiego świata, bo mi nawet Lublin za mały był. I wiesz ty co? Ja tego wielkiego świata wcale nie oglądam, tylko tyram jak wół i widzę ten świat od zaplecza. A z tej strony to on już tak ładnie nie wygląda.

– Ja myślę, że jak zagram kilka razy, to staremu szczęka opadnie i od razu mnie do orkiestry da – rozmarzył się Kuba.

– Daj ci, Boże… – mruknął Marian.

Wstał z łóżka, ziewnął i przeciągnął się kilka razy. Potem sięgnął po wiszący na oparciu nieco brudny ręcznik i podszedł do narożnika pokoju, gdzie znajdowała się umywalka, a nad nią lustro tak zaśniedziałe, że ledwie co było w nim widać.

– Ej, Marian, nie wiesz, czyje to te buty, co na końcu stoją? – zapytał Kuba.

– A co, nie podobają się panu warsiawiakowi?

– No właśnie chciałbym się zamienić. Moje to te nowe, drugie.

– A co ci rozum odebrało, że chcesz się pomieniać na takie łapcie?

– Nie, tylko trochę za ciasne sobie kupiłem, a tutaj chyba będę musiał dużo biegać, więc w takich, co obcierają, to nie bardzo mi się uśmiecha. Te są pasowne, a może moje będą dobre na kogoś innego.

– To Jaśka. To ten rudy. Wszystką forsę na wieś rodzicom wysyła i nawet butów sobie nowych nie kupi. Kierownik, Fornalski, mówi, że jak sobie Jasiek nowych butów nie załatwi skądsik, to o sali może zapomnieć, bo on go w takich postołach nie puści. To jak Jasiek takie łoskowane zobaczy, to się w mig zamieni, bo na sali to od razu i pensja wyższa, i coś z napiwków skapnie – objaśnił mu Marian.

– To głupi, bo buty, widzę, to inwestycja jest. Przecież w tydzień by mu się zwróciły koszta – mruknął Kuba.

– No, on ma hłuzdy nie w porządku, sam zobaczysz. – Machnął ręką Marian, odkręcił wodę i, parskając jak koń, obmywał sobie twarz.

Plusk wody i parskanie Mariana, co było do przewidzenia, obudziło innych. Wstał również Jasiek, z którym Kuba postanowił ubić interes. Najpierw jednak przywitał się z pozostałymi kolegami, a było ich czterech, i rozpakował swoje manatki.

– Te, muzyk, to zagraj co na tej swojej trąbie – powiedział Jasiek.

– Tutaj? – zdziwił się Jakub.

– No, a gdzie? Na rynku? – zarechotał Jasiek.

Kuba pewnie odmówiłby, ale chciał sobie zjednać Jaśka, więc wyciągnął z futerału saksofon i zaczął grać. Po kilku chwilach drzwi pokoju otworzyły się z impetem i stanął w nich wysoki mężczyzna o ciemnych włosach. Kipiał z wściekłości.

– Co to za ryki? Spać, gówniarze, nie można!

Jak na komendę wszyscy spuścili głowy i milczeli.

– Nazywam się Kuba, jestem nowym pracownikiem, ale mój fach to…

– Twój fach to zachowywać się jak należy, gnojku – warknął mężczyzna i opuścił pokój.

– Kto to był? – zapytał nieco wystraszony Jakub.

– Gnida… – mruknął Jasiek.

– To Wiesiek Potopek, starszy kelner i… gnida – westchnął Marian.

– Szef mówił, że on mnie fachu ma uczyć – jęknął Kuba.

– To niech cię Bóg ma w swojej opiece – cicho zakończył rozmowę Jasiek.

***

Światło ramp padało na scenę teatru, na której odbywała się próba do Snu nocy letniej. Nina Korcz stała za kulisami i niczym petent w urzędzie czekała na przerwę, by spróbować swoich sił przed reżyserem, Izydorem Bielskim. Swoją uwagę skupiła głównie na Apolonii Ryszewskiej, której gra aktorska była najwyższej próby. Jednakże ta wybitna aktorka zbliżała się do wieku, w którym mogła zapomnieć o rolach młodych, uwodzicielskich heroin. Ile lat miała Apolonia, tego nie wiedział nikt, ona zaś od dekady wciąż powtarzała, iż ma trzydzieści cztery. Oczywiście nikt również nie ośmielił się owych deklaracji zanegować czy wprost zapytać Apolonię o jej metrykę. Jednak bez względu na to, co mówiła, jej twarz zdradzała, że była mocno dojrzałą kobietą. Z tego względu właśnie w teatrze potrzebowano świeżej krwi, gwiazdy, która zagra równie dobrze, co Apolonia, jednak będzie w stosownym wieku, by odgrywać role młodych bohaterek.

– Dobrze, przerwa na papierosa i zawołajcie mi tę nową! – krzyknął Bielski.

Aktorzy zeszli ze sceny i wyszli głównym wyjściem, niektórzy zniknęli za kulisami, jedynie Apolonia usiadła w pierwszym rzędzie, tuż obok Bielskiego.

Reżyser męczył Ninę niemal przez godzinę i ta miała poczucie, że zdaje najdłuższy egzamin w swoim życiu. Kiedy machnął ręką i powiedział kapryśnie, że wystarczy, zamilkła i jak zaczarowana wpatrywała się w Bielskiego. Czekała na jego opinię, bo od niej zależało, czy pozostanie drugoplanową aktoreczką, czy też reżyser da jej szansę w roli pierwszoplanowej.

– Zagrasz Pajęczynkę, Maryśka ma zapalenie płuc – mruknął.

Choć miała zostać zaledwie elfem, nie straciła całkiem nadziei. Obsada doSnu nocy letniejbyła już zaplanowana, trwały próby i właściwie nie powinna być zdziwiona, że nie obsadził jej na przykład w roli Hermii, zwłaszcza iż musiałby ją zabrać Apolonii. Nina pokiwała głową, dygnęła i nieco zawiedziona ruszyła za kulisy. Oparła się o ścianę i czuła, jakby nogi miała z waty. Nie sądziła nawet, że przez całą prezentację swoich umiejętności była tak spięta. Nigdy wcześniej, nawet przed premierami, nie denerwowała się jak tego dnia, gdy patrzyły na nią oczy Bielskiego i Ryszewskiej.

Usłyszała głos reżysera:

– Chyba mam już Katarzynę. – Bielski klasnął w dłonie.

– W dwudziestym dziewiątym ja grałam Katarzynę… – bąknęła Apolonia.

– Zagrałaś po mistrzowsku, moja droga. To było… Ach, nawet nie potrafię wyrazić tego słowami, ale – jak słusznie zauważyłaś – to miało miejsce w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku, czyli osiem lat temu… Kochana, sztuka ma kilkaset lat i się nie zestarzała, lecz my, niestety, tak – stwierdził Bielski.

– A więc odstawiasz mnie na boczny tor? – pisnęła Apolonia. – A mówiłeś…

– Apolonio, jest wiele ról nieco dojrzalszych kobiet, w których chętnie cię zobaczę, ale wybacz, córka Baptista Minoli jest młodą dziewczyną. Ty wypadłabyś… nieco komicznie. – Bielski starał się być taktowny i delikatny, jednak nie za bardzo mu to wychodziło, ponieważ dyplomacja nigdy nie była jego mocną stroną.

– Jeszcze niedawno mówiłeś, Izydorze, że Poskromienie złośnicy należy do mnie… – wysyczała.

– Hm… Nie było jeszcze tej małej… – zaczął się jąkać i w końcu wpadła mu do głowy idealna odpowiedź na ten zarzut: – Miałem, moja droga, na myśli to, że nikt nigdy nie będzie w tej roli tak dobry, jak ty.

– Ale gdyby nie ta nowa, to kogo byś obsadził w roli Katarzyny? Emilię Wiśnicz? – Apolonia była coraz bardziej zła.

– Emilię? Nie… Ona zagra Biankę, Katarzyna to rola nieco bardziej wymagająca – mruknął reżyser.

– Więc kogo? – nie dawała za wygraną Apolonia.

Dobrze wiedziała, że wówczas ta rola przypadłaby jej. Być może ostatni raz w życiu. Tymczasem pojawiła się jakaś gąska i za kilka miesięcy miała zaprezentować się w głównej szekspirowskiej roli. W tym momencie Apolonia Ryszewska znienawidziła Ninę Korcz, która, kompletnie nieświadoma, czekała na wznowienie próby i wcielenie się w rolę elfa ze Snu nocy letniej. Nie wiedziała także, jaki pomysł na nią miał Bielski, uznała jedynie, że musi się bardzo starać, by zostać dostrzeżoną i docenioną przez reżysera.

Zapoznała się z całym zespołem i wszyscy sprawiali wrażenie otwartych i życzliwych, jedynie Apolonia zachowywała się wyniośle i odmówiła pójścia z nimi na dansing i wódkę, by uroczyście przyjąć Ninę w szeregi zespołu. Na tę imprezę nie poszedł również Izydor Bielski, ale – jak ją poinstruowali koledzy i koleżanki – on nie należał do nich i woleli zanadto się z nim nie bratać.

Wybrali restaurację niedużą, zadymioną i niezbyt drogą, ponieważ gaże aktorów, oprócz wielkich gwiazd, nie należały do najwyższych. Jako zagryzkę do wódki zamówili kołduny i półmisek wędlin. Trochę potańczyli, więcej zaś pili i około północy niemal wszyscy byli na lekkim rauszu.

– Apolonia Ryszewska chyba mnie nie polubiła – westchnęła ze smutkiem Nina do siedzącej obok niej Emilii.

– Ona nikogo nie lubi. Wiesz, my to czasem pójdziemy na wódkę, ale tajemnicą poliszynela jest, że istnieje między nami pewna konkurencja. Nic dziwnego, każdy chce się wybić i dostawać owacje na stojąco. Ale udajemy, że jesteśmy jedną, wielką, szczęśliwą rodziną. Tylko Apolonia nie udaje. – Emilia, nieco podpita, czknęła głośno.

– A ile właściwie ona ma lat? – dopytywała Nina.

– A ze sto dwadzieścia – zachichotała Emilia.

Nina pomyślała, że w istocie ów chłód mógł być spowodowany wiekiem Apolonii. W tym zawodzie mijające lata miały duże znaczenie, gdyż żadna aktorka nie chciała grać ról matek, babć czy matron. Tymczasem role młodych, fertycznych i pełnych seksapilu bohaterek były najbardziej pożądane. Nina mogła się oszukiwać, że najważniejsza jest sztuka, jej przesłanie i kunszt grania, ale to właśnie o tych najpiękniejszych mówiono i pisano najczęściej.

– Czyli nikt nie lubi tutaj nowych, a jedynie Apolonia się z tym nie kryje? – Nina uśmiechnęła się delikatnie.

– W zasadzie się lubimy, ale gdy Bielski albo Rastawicki szykują obsadę, wtedy temperatura naszej sympatii znacznie maleje – zakończyła Emilia i zatkała usta dłonią.

– Co ci jest? – zapytała nieco zatrwożona Nina.

– Chyba mam dosyć… Wracam do siebie – bąknęła.

– Ja też już pójdę. Nie mam pojęcia, jak zareaguje pani Sylwia, jeśli zjawię się tak późno, w dodatku lekko wstawiona.

– Mieszkasz u „Quasimodo”? – zachichotała Emilia.

– Mieszkam tam, gdzie Apolonia. – Nina nie była pewna, czy owym wyszukanym określeniem Emilia nazwała jej gospodynię.

– No, mówię przecież. Straszna z niej megiera. I fałszywa. Poważa jedynie Apolonię i donosi jej o wszystkim. A potem dziewczyny są zdziwione, że na Pohulance każdy wie, o której do domu wracają i jak się prowadzą. Jeśli będziesz miała pecha i ta franca jeszcze nie śpi, od jutra dostaniesz łatkę kobiety rozwiązłej. – Emilia znowu zachichotała.

– Nie mogłaś mi wcześniej powiedzieć? – jęknęła Nina. – Wyszłabym o przyzwoitej porze…

– I straciłabyś taką noc – zanuciła Emilia.

Opuściły lokal i Nina, upewniwszy się, że jej koleżanka nie chwieje się zanadto na nogach, ruszyła w kierunku swojej kwatery na Mickiewicza. Niestety, szczęście jej nie dopisało i stara gospodyni przywitała ją piorunującym spojrzeniem swoich dziwnych oczu i słowami:

– To porządny dom, panno Korcz. U mnie lokatorzy nie wracają po nocach do domu, chyba że związane jest to z ich służbowymi obowiązkami, jak rauty po premierze, ale panna Nina to chyba jeszcze nie miała okazji w żadnej sztuce zagrać.

– Dostałam rolę elfa w Śnie nocy letniej – bąknęła Nina.

– No, cóż, moja droga, elfów też na rauty nie zapraszają, chyba że do podrzędnych spelunek, na kufel piwa – warknęła gospodyni i zniknęła za drzwiami sypialni, zostawiając za sobą zapach piżma.