Zemsta i przebaczenie. Tom 1: Narodziny gniewu - Joanna Jax - ebook + audiobook

Zemsta i przebaczenie. Tom 1: Narodziny gniewu ebook i audiobook

Joanna Jax

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwszy tom monumentalnej sagi o sile miłości i przyjaźni, nienawiści i żądzy zemsty, wplecionej w wielką historię Europy XX wieku. Julian Chełmicki i Emil Lewin są przyrodnimi braćmi, ale oprócz wspólnego ojca dzieli ich wszystko – pozycja społeczna, stopień zamożności, wyznawane wartości. Dzień, w którym dwaj młodzi chłopcy dowiadują się o swoim istnieniu, diametralnie zmienia ich życie, kładzie się cieniem na ich losie i wpływa na przyszłe pokolenia. Bracia muszą zmierzyć się z rzeczywistością, wzajemną niechęcią i trudną historią swojego kraju. Na drodze Juliana i Emila staną także miłość i namiętność. Czy uczucie pozwoli zapomnieć o zadrze w sercu i zemście, czy wyzwoli kolejne demony? Alicja Rosińska i Hanna Lewin to przyjaciółki, które pewnego dnia opuszczają prowincję, by szukać szczęścia w metropolii i realizować swoje marzenia. Wybuch II wojny światowej niweczy ich plany i wpływa na ich postrzeganie świata oraz to, co w życiu najważniejsze. To uniwersalna opowieść o poszukiwaniu szczęścia i cenie, jaką się płaci za popełnione błędy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 513

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 10 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,6 (892 oceny)
600
204
74
13
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Margaretka61

Z braku laku…

Nie moja bajka, mimo że tak polecana.
20
IguanaZabka
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Pierwsze dwa tomy sagi świetne, choć powtarzają się pewne frazesy, które autorka uwielbia. Każda kobieta jest „plodna jak kotka” oraz każdy kok jest zawsze „starannie upięty”. Można odnieść wrażenie, ze czasami brakuje autorce nieco warsztatu. Pani lektorka ma piękny głos, idealny do czytania książek dla dzieci. Niestety, w powieści, w której występuje przemoc, krwawe mordy i sceny erotyczne, głos dobrotliwej starszej pani nie sprawdza się najlepiej. Do tego kiepska umiejętności oddania gwar (każda brzmi tak samo, warszawska, podhalańska - lektorka zaczyna gromko pokrzykiwać i na tym się kończy).
10
alicjamisiak55

Całkiem niezła

Typowe romansidło osadzone w czasach około wojennych. Zdarzają się pomyłki w tekście - typu zmiana imienia, niestety kilkukrotne co po czasie zaczyna razić.
10
Beata166

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zaczniesz czytać, nie odłożysz książki dopóki jej nie przeczytasz.
00
Kotowiczowna

Nie oderwiesz się od lektury

Nie można się oderwać od lektury.
00

Popularność




Re­dak­cja

Anna Se­we­ryn

Pro­jekt okład­ki

Ma­rek J. Piw­ko {mjp}

Ilu­stra­cja na okład­ce

© John She­pherd / iStock

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład i ła­ma­nie

Da­mian Wa­la­sek

Opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Ur­szu­la Bań­ce­rek

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2016

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3C

tel. 600 472 609

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

Dys­try­bu­cja: DIC­TUM Sp. z o.o.

01-942 War­sza­wa, ul. Ka­ba­re­to­wa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2016

Tekst © Jo­an­na Ja­kub­czak

ISBN 978-83-7835-553-3

Niech prze­to ten, komu się zda­je, że stoi, ba­czy, aby nie upadł.

1 Kor 10,12

Ewie i Do­ro­cie. Uko­cha­nym Sio­strom

1. Chełmice, 1915

Męż­czy­zna z tru­dem wstał z ni­skie­go zy­del­ka, pod­pie­ra­jąc się drew­nia­ny­mi ku­la­mi. Nie był w sta­nie dłu­żej znieść dźwię­ków do­cho­dzą­cych z są­sied­niej izby. Ze zło­ścią prze­su­nął nie­do­koń­czo­ny wi­kli­no­wy kosz, zdjął z gwoź­dzia czap­kę i po­kuś­ty­kał przed cha­łu­pę. Ro­zej­rzał się do­oko­ła i gło­śno wes­tchnął. Po chwi­li prze­łknął śli­nę, nie chcąc się roz­pła­kać. Po­sta­no­wił od­pę­dzić drę­czą­ce go my­śli, omia­ta­jąc wzro­kiem zde­ze­lo­wa­ną ła­wecz­kę, kury dzio­bią­ce ziar­na z wy­dep­ta­ne­go po­dwó­rza, ku­la­we­go kun­dla przy­wią­za­ne­go do łań­cu­cha i po­lną dro­gę, wzdłuż któ­rej ro­sły po­wy­krzy­wia­ne wierz­by.

Nie­ba­wem z ochron­ki mia­ła po­wró­cić jego ślicz­na có­recz­ka, Ha­nia. Była jesz­cze mała, ale męż­czy­zna był prze­ko­na­ny, że wy­ro­śnie na tak pięk­ną ko­bie­tę, jak jej mat­ka. Przy­po­mniał so­bie mo­ment, gdy zo­ba­czył po raz pierw­szy swo­ją żonę. Anna So­ba­la była rów­nie uro­dzi­wa, co dum­na. Cho­dzi­ła wy­pro­sto­wa­na, z wy­so­ko pod­nie­sio­ną gło­wą, ni­czym szlach­cian­ka, a nie cór­ka ubo­gich chło­pów. Gru­by, ja­sny war­kocz się­gał jej nie­mal pasa, a w nie­dzie­le i świę­ta za­mie­niał się w upię­tą wy­so­ko ko­ro­nę. On też był bied­ny, ale miał mu­sku­lar­ne cia­ło, siłę tura i znie­wa­la­ją­ce sza­re oczy. Wo­dzi­ły za nim wzro­kiem wszyst­kie mło­de dziew­czy­ny ze wsi, a na­wet damy miesz­ka­ją­ce w ma­jąt­ku Cheł­mi­ce. Za­pew­ne wła­śnie to sza­lo­ne po­wo­dze­nie i wy­gląd przy­po­mi­na­ją­cy rzeź­by he­ro­sów spra­wi­ły, że Anna So­ba­la po kil­ku­na­stu roz­mo­wach i kil­ku spo­tka­niach nad rze­ką zgo­dzi­ła się na ślub.

Ich skrom­ne, ale szczę­śli­we ży­cie prze­rwał wy­buch woj­ny. Męż­czy­zna opu­ścił go­spo­dar­stwo, swo­ją pięk­ną żonę, ma­lut­ką Ha­nię i wy­ru­szył wraz z in­ny­mi mło­dy­mi chło­pa­ka­mi na front, wal­czyć w Le­gio­nach. Ta cho­ler­na woj­na, peł­na tru­pów i ludz­kiej krwi, po­zba­wi­ła go nóg. Wy­je­chał zdro­wy i sil­ny, po­wró­cił jako ka­le­ka. Nie mógł pra­co­wać w polu i nie miał po co je­chać do Ame­ry­ki, by zdo­być ma­ją­tek. Skoń­czył jak star­cy w jego wsi – wy­pla­tał ko­sze, pa­lił naj­tań­szą ma­chor­kę i pa­trzył na po­gar­dli­wą minę swo­jej wciąż pięk­nej i po­nęt­nej mał­żon­ki.

–Masz syna, Le­win. Syn to bło­go­sła­wień­stwo. – W drzwiach cha­łu­py sta­nę­ła Har­mo­nio­wa, sta­ra, oty­ła ko­bie­ta, któ­ra od czter­dzie­stu lat po­ma­ga­ła przy­cho­dzić na świat dzie­ciom z Cheł­mic.

– Tak, syn to bło­go­sła­wień­stwo – bąk­nął Igna­cy Le­win i uśmiech­nął się smut­no.

– Coś się nie cie­szysz, Le­win? Jak Han­ka się uro­dzi­ła, to trzy dni go­rzał­kę pi­łeś i śmia­łeś się tak gło­śno, że cię we dwo­rze sły­chać było – przy­po­mnia­ła po­dejrz­li­wie aku­szer­ka.

Igna­cy zmie­szał się i mach­nął od nie­chce­nia ręką.

– Wi­dzisz, Har­mo­nio­wa, ka­le­ka je­stem, pra­co­wać nie mogę, a dzie­ci wy­kar­mić trze­ba.

– Ale do tej ro­bo­ty to siły zna­la­złeś. – Za­re­cho­ta­ła, uka­zu­jąc sczer­nia­łe zęby, po czym do­da­ła: – Od­kąd Anka do dwor­ku pra­co­wać po­szła, żyje wam się le­piej niż nie­jed­ne­mu chło­pu w Cheł­mi­cach. Nie mu­sisz my­śleć o żni­wach, gra­do­bi­ciach i jak prze­zi­mo­wać.

– To chłop po­wi­nien za­ra­biać na chleb, a baba w domu sie­dzieć i dzie­ci pil­no­wać. A Han­ka musi do ochron­ki cho­dzić, jak sie­ro­ta ja­kaś. Te­raz to na­wet Anka bez ro­bo­ty zo­sta­nie, bo kto się sy­nem zaj­mie?

– Cheł­mic­ki to po­rząd­ny czło­wiek, po­mógł wam, jak na woj­nie by­łeś. Sły­sza­łam, że Anka bę­dzie mo­gła z ma­łym do dwo­ru przy­cho­dzić i pia­stun­ka się nim zaj­mie. – Har­mo­nio­wa pró­bo­wa­ła po­cie­szyć Le­wi­na.

– Tak… To po­rząd­ny czło­wiek – wes­tchnął Igna­cy.

– Idź, Le­win, zo­bacz syna. Do­rod­ny dzie­ciak – mruk­nę­ła Har­mo­nio­wa i ru­szy­ła w stro­nę drew­nia­nej furt­ki za­gro­dy Le­wi­nów.

Igna­cy za­ci­snął zęby, po­cze­kał, aż Har­mo­nio­wa od­da­li się od domu, po czym, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, po­kuś­ty­kał w stro­nę pól żyta.

Lu­bił kie­dyś spa­ce­ro­wać po po­lach, wdy­cha­jąc za­pach sia­na, przy­glą­da­jąc się ma­kom i cha­brom, do­ty­kać peł­nych i twar­dych kło­sów wy­peł­nio­nych ziar­nem. Wsłu­chi­wał się wów­czas w cy­ka­nie świersz­czy i szcze­biot pta­ków. A gdy nad­cho­dzi­ła zima i przy­kry­wa­ła wszyst­ko bia­łą pie­rzy­ną, lu­bił pa­trzyć na oszro­nio­ne ga­łę­zie i skrzą­ce się w słoń­cu płat­ki śnie­gu.

Od­kąd stra­cił nogi, już nie cho­dził zimą na spa­ce­ry, a i la­tem była to ra­czej mę­czą­ca wę­drów­ka przy­po­mi­na­ją­ca mu o jego nie­mo­cy. Tego dnia jed­nak pra­gnął uciec jak naj­da­lej od domu i za­po­mnieć o jego ist­nie­niu. Nie chciał my­śleć o ko­lej­nym dniu na­zna­czo­nym ża­lem do świa­ta i Boga, że za­bie­ra mu po ka­wał­ku wszyst­ko, ni­czym Hio­bo­wi, a roz­da­je tyl­ko wy­brań­com, sza­sta­jąc swo­ją szczo­dro­ścią ni­czym ce­sarz ob­da­ro­wu­ją­cy klej­no­ta­mi swo­je na­łoż­ni­ce. Kie­dy za­brał mu wszyst­ko, co ma­te­rial­ne i cie­le­sne, po­sta­no­wił za­brać mu te­raz god­ność, wy­peł­nia­jąc ser­ce go­ry­czą, a gło­wę py­ta­nia­mi i wąt­pli­wo­ścia­mi. Igna­cy za­sta­na­wiał się nad sen­sem swo­je­go ist­nie­nia i szu­kał w so­bie od­wa­gi, by skoń­czyć mar­ny ży­wot na tym świe­cie.

***

– Drze gębę, jak­by ją ze skó­ry ob­dzie­ra­no. Ka­wał cho­le­ry z niej wy­ro­śnie. A dla dzie­wu­chy to nie­do­brze. Ta­kie to po­tem su­fra­żyst­ka­mi zo­sta­ją i chło­pom usłu­gi­wać nie chcą – po­wie­dzia­ła bab­ka Ali­cja, przez wszyst­kich na­zy­wa­na Alut­ką.

– My­ślał­by kto, żeś mi usłu­gi­wa­ła – mruk­nął dzia­dek Bro­nek i skub­nął wąsa. – Tyl­ko się cie­bie głu­pie żar­ty trzy­ma­ły. Śmi­chy-chi­chy, krzyż pań­ski, babo, z tobą mam.

– Bo ja taka się uro­dzi­łam. Wi­dzia­ły gały, co bra­ły. Na szczę­ście Bóg wie­dział, że kiep­ska ze mnie żona i mat­ka, to dał cier­pli­we­go chło­pa i jed­ną, spo­koj­ną cór­kę. – Alut­ka ro­ze­śmia­ła się ru­basz­nie. – Ale po­wiedz, śliw­ki pierw­sza kla­sa – do­da­ła i się­gnę­ła do mi­ski po ko­lej­ną wę­gier­kę.

– Bóg cię za zło­dziej­stwo ska­rze, a i jesz­cze mun­du­ro­wi swo­je do­ło­żą – bąk­nął.

– A nie przej­muj się, sta­ry, nikt nie po­my­śli, że to bab­ka Ro­siń­ska na sza­ber po­szła.

– Może cię kto wi­dział? – za­tro­skał się dzia­dek i mimo zde­gu­sto­wa­nia nie­cnym czy­nem mał­żon­ki się­gnął po kra­dzio­ne owo­ce.

– A gdzie tam… Wszy­scy w sy­na­go­dze sie­dzie­li. Klam­kę koł­kiem pod­par­łam, pew­nie do tej pory wyjść nie mogą. A te owo­ce aż się pro­si­ły, żeby się nimi po­czę­sto­wać.

– Mamo, ukra­dłaś ze dwa­dzie­ścia kilo, to nie po­czę­stu­nek – ode­zwa­ła się cór­ka Alut­ki, Mi­cha­li­na, jed­no­cze­śnie ko­ły­sząc trzy­ma­ne na rę­kach dziec­ko.

– A czy ja ci wy­po­mi­nam, że dziec­ko uro­dzi­łaś bez chło­pa? Nie! To od­czep się od mo­ich śli­we­czek – mruk­nę­ła Alut­ka.

– Mar­twię się, że do kozy w koń­cu pój­dziesz – jęk­nę­ła Mi­cha­li­na.

– E tam. – Bab­ka mach­nę­ła ręką i do­da­ła: – Nie wiem, czy to do­brze, że mała imię po mnie do­sta­ła. Jak bę­dzie taką wa­riat­ką jak jej bab­ka, to osi­wie­jesz przed trzy­dziest­ką.

– Od­pu­kaj w nie­ma­lo­wa­ne i spluń trzy razy przez lewe ra­mię – za­śmia­ła się Mi­cha­li­na.

– Tyl­ko jak oplu­ję ojca, to nie sar­kaj­cie zno­wu – zu­peł­nie po­waż­nie po­wie­dzia­ła Alut­ka i splu­nę­ła za sie­bie.

– Tak, dru­ga Ali­cja Ro­siń­ska na tym świe­cie to pra­wie jak ka­ta­stro­fa Ti­ta­ni­ca – do­dał Bro­ni­sław z gło­śnym wes­tchnie­niem.

Okna nie­wiel­kie­go sa­lo­nu Ro­siń­skich w jed­no­pię­tro­wej ka­mie­ni­cy wy­cho­dzi­ły na błot­ni­stą dro­gę, po któ­rej z tru­dem po­ru­sza­ły się wozy i od cza­su do cza­su ja­kaś do­roż­ka. Uli­ca pro­wa­dzi­ła na targ, gdzie w każ­dy wto­rek i pią­tek zbie­ra­li się oko­licz­ni miesz­kań­cy chcą­cy coś ku­pić albo coś sprze­dać. Było to tak­że miej­sce wy­mia­ny wszel­kich in­for­ma­cji i plo­tek na te­mat miesz­kań­ców Cheł­mic i oka­la­ją­cych mia­stecz­ko wsi. Oczy­wi­ście, naj­wię­cej emo­cji bu­dzi­ła ro­dzi­na Cheł­mic­kich, bo­ga­tych zie­mian, któ­rych przod­ko­wie za­ło­ży­li w XVI wie­ku Cheł­mi­ce. Opo­wie­ści o tym ro­dzie, ich bo­gac­twie i ży­ciu oby­cza­jo­wym były ni­czym opa­sła po­wieść w od­cin­kach, cią­gną­ca się la­ta­mi, a ko­lej­ne czę­ści moż­na było usły­szeć z ust miesz­kań­ców w każ­dy wto­rek i pią­tek. Cheł­mic­cy wal­czy­li z tym, co ja­kiś czas wy­mie­nia­jąc nie­dy­skret­ną służ­bę, ale wszyst­ko na nic. Za­wsze zna­lazł się ktoś, kto coś szep­nął, coś na­po­mknął, a inni snu­li do­my­sły, do­ra­bia­jąc do za­sły­sza­nych in­for­ma­cji in­try­gu­ją­cą hi­sto­rię.

Na tar­go­wi­sku zbie­ra­li się wszy­scy. Chło­pi, kraw­cy i pie­ka­rze, służ­ba z ma­jąt­ku, a nie­kie­dy na­wet jego wła­ści­cie­le. Sta­tus spo­łecz­ny ujaw­niał się je­dy­nie w do­ko­ny­wa­nych przez nich za­ku­pach.

Gdy mło­dzi męż­czyź­ni tra­fi­li do Le­gio­nów, plo­tek zro­bi­ło się jesz­cze wię­cej, bo ry­nek od­wie­dza­ły głów­nie ko­bie­ty, tar­ga­jąc wor­ki ziem­nia­ków, pro­wa­dząc do­rod­ne pro­sia­ki i wo­żąc drew­nia­ny­mi wóz­ka­mi kan­ki z mle­kiem. Damy naj­czę­ściej sie­dzia­ły w do­roż­kach, wy­sia­da­jąc je­dy­nie przy stra­ga­nach z rę­ko­dzie­łem, chu­s­ta­mi czy ob­ru­sa­mi. Stą­pa­ły de­li­kat­nie na pal­cach, by nie po­bru­dzić pan­to­fli i su­kien, a kon­wer­sa­cje pro­wa­dzi­ły ze swo­ich po­jaz­dów, blo­ku­jąc dro­gi i bra­my wjaz­do­we. Te go­rzej uro­dzo­ne, z bruz­da­mi na twa­rzach, w po­ce­ro­wa­nych, skrom­nych suk­niach, przy­sta­wa­ły w grup­kach i albo szep­ta­ły, albo prze­krzy­ki­wa­ły się wza­jem­nie. A gdy wy­mie­nia­ły się in­for­ma­cją o ko­lej­nym po­le­głym męż­czyź­nie z oko­li­cy, la­men­to­wa­ły, za­wo­dzi­ły i chwy­ta­ły się za owi­nię­te chust­ka­mi gło­wy.

– Daj­że mi już spo­kój – od­po­wie­dzia­ła bab­ka i klep­nę­ła po dło­ni męża. – Zo­staw śliw­ki. Prze­cież kra­dzio­ne. I zbie­raj się, bo za­raz ku­ter­no­ga przyj­dzie na przy­miar­kę. Chrzci­ny już w tę nie­dzie­lę. Szko­da mi go, pa­mię­tam, chłop był na schwał i na­wet pan­ny mia­sto­we wo­dzi­ły za nim ocza­mi.

– Nie­dłu­go i Cheł­mic­cy będą swo­je­go pier­wo­rod­ne­go chrzcić – po­wie­dzia­ła Mi­cha­li­na. – Całe ko­ro­wo­dy do­ro­żek zja­dą się do ko­ścio­ła.

– A dru­gi syn fur­man­ką przy­je­dzie. Taka to bo­ska spra­wie­dli­wość – mruk­nę­ła Alut­ka.

– Nie po­wta­rzaj plo­tek – burk­nął Bro­ni­sław. – To, że pra­co­wa­ła w ma­jąt­ku, jesz­cze nie zna­czy, że ko­cha­ni­cą Cheł­mic­kie­go była.

Alut­ka za­chi­cho­ta­ła.

– Nie od dziś wia­do­mo, że on pies na baby, a Le­wi­no­wa też świę­ta nie jest. Chłop na wo­jacz­ce, a jej brzuch urósł. Pew­nie zie­lo­nych ja­błek się ob­ja­dła i ją tak wy­dę­ło, tyl­ko skąd dzie­ciak po­tem się wziął. Niby że przed cza­sem się uro­dził i ta­kie tam baj­ki, ale Har­mo­nio­wa mó­wi­ła, że chło­pak duży.

– Nie na­sza to zgry­zo­ta – mruk­nął Bro­ni­sław i wska­zał bro­dą w kie­run­ku Mi­cha­li­ny. – Mamy swo­ją.

– Te­raz to lu­dzie mor­dy za­mkną, bo nad Le­wi­no­wym dzie­cia­kiem będą się pa­stwić. A na­szej baj­ki spraw­dzać nie będą, bo i jak nie mają. Woj­na się po­ro­bi­ła, chłop był i chło­pa nie ma.

Bro­ni­sław wstał z krze­sła, wziął z ko­mo­dy pęk klu­czy i ru­szył w stro­nę drzwi. Na par­te­rze znaj­do­wał się jego mały za­kład kra­wiec­ki, w któ­rym spę­dzał więk­szość dnia. Te­raz miał jesz­cze wnucz­kę i za­sta­na­wiał się, czy po­do­ła utrzy­ma­niu trzech ko­biet je­dy­nie z szy­cia. Cheł­mi­ce były bied­ne, a woj­na jesz­cze bar­dziej wy­dre­no­wa­ła kie­sze­nie miesz­kań­ców. Głów­nie ła­tał ubra­nia albo prze­ra­biał i tyl­ko od cza­su do cza­su tra­fiał mu się ką­sek w po­sta­ci zle­ce­nia na uszy­cie sur­du­ta czy płasz­cza.

Gdy męż­czy­zna opu­ścił miesz­ka­nie, Mi­cha­li­na usia­dła na jego miej­scu i wes­tchnę­ła.

– Moja dziew­czyn­ka jest taka ślicz­na, może wy­ro­śnie na pięk­ną pan­nę i ja­kiś ary­sto­kra­ta stra­ci dla niej gło­wę?

– Ży­cia nie znasz? Oni tra­cą gło­wy na jed­ną noc. A gdy osią­gną swój cel, wra­ca im na swo­je miej­sce. Moja dro­ga, są drzwi, któ­rych nie da się otwo­rzyć – po­wie­dzia­ła Ali­cja ze spo­ko­jem.

Nie wie­rzy­ła w szczę­śli­we za­koń­cze­nia ta­kich ba­jek, co to ko­bie­ta z ni­zin ro­bi­ła ka­rie­rę przy do­brze uro­dzo­nym mężu.Nie za­mar­twia­ła się jed­nak, jej cór­ka jesz­cze mia­ła tro­chę cza­su, żeby się roz­cza­ro­wać świa­tem i z hu­kiem po­wró­cić z ob­ło­ków na zie­mię, gdzie je­dy­nie po­go­da du­cha była za dar­mo.

***

Iza­be­la Cheł­mic­ka była drob­ną, bla­dą ko­bie­tą o wą­tłym cie­le i sile ka­nar­ka. Po­ród pier­wo­rod­ne­go nie­mal po­zba­wił ją ży­cia, a po­wrót do nor­mal­ne­go funk­cjo­no­wa­nia cią­gnął się od ty­go­dni. Ko­bie­ta nie­co prze­sa­dza­ła z re­kon­wa­le­scen­cją, trak­tu­jąc uro­dze­nie dziec­ka jako pro­ces na­da­ją­cy jej sta­tus mę­czen­ni­cy. Nie cho­dzi­ła na spa­ce­ry, nie przyj­mo­wa­ła go­ści i nie uczest­ni­czy­ła w spo­tka­niach to­wa­rzy­skich. Naj­czę­ściej sie­dzia­ła w sa­lo­ni­ku albo ogro­dzie, owi­nię­ta ple­dem, i wpa­try­wa­ła się tępo w brzo­zo­wy las, staw z ła­bę­dzia­mi czy drew­nia­ną huś­taw­kę, któ­ra de­li­kat­nie ko­ły­sa­ła się pod wpły­wem sil­niej­szych po­dmu­chów wia­tru. Sy­nem Ju­lia­nem zaj­mo­wa­ły się pia­stun­ki i mąż Iza­be­li.

An­to­ni Cheł­mic­ki zbli­żał się do wie­ku, kie­dy zo­sta­je się ra­czej dziad­kiem niż oj­cem, dla­te­go na­ro­dzi­ny syna przy­jął z nie­opi­sa­ną ra­do­ścią. Że­niąc się z dwa­dzie­ścia lat młod­szą Iza­be­lą Wo­ło­szyń­ską, miał na­dzie­ję na szyb­kie po­ja­wie­nie się po­tom­stwa, ale los oka­zał się nie­ry­chli­wy i ka­zał cze­kać An­to­nie­mu na tę chwi­lę pra­wie dwa­na­ście lat. On sam był prze­ko­na­ny, że jest męż­czy­zną zdol­nym do spło­dze­nia dzie­ci, dla­te­go nie gar­dził sto­sun­ka­mi z go­rzej uro­dzo­ny­mi pan­na­mi, któ­re peł­ni­ły w dwor­ku rolę słu­żą­cych, ku­cha­rek i ogrod­ni­czek. Nie miał za­mia­ru się zaj­mo­wać ewen­tu­al­ny­mi skut­ka­mi swo­jej chu­ci, a je­dy­nie udo­wod­nić, że jest praw­dzi­wym męż­czy­zną. Gdy więc Anna Le­win po­in­for­mo­wa­ła go, że oto zo­sta­nie oj­cem, za­pro­po­no­wał jej je­dy­nie nie­wiel­ką re­kom­pen­sa­tę fi­nan­so­wą. Być może gdy­by w po­dob­nym cza­sie nie do­wie­dział się o brze­mien­no­ści swo­jej pra­wo­wi­tej mał­żon­ki, jego re­ak­cja by­ła­by inna. Jed­nak nie­mal rów­no­cze­śnie Iza­be­la oznaj­mi­ła mu, że oto ich mo­dli­twy zo­sta­ły wy­słu­cha­ne i spo­dzie­wa się dziec­ka.

Po przyj­ściu na świat syna An­to­ni osza­lał. No­sił na rę­kach ma­łe­go Ju­lian­ka nie­mal bez prze­rwy, za­ku­pił dla nie­go zło­co­ną ko­ły­skę, a żo­nie spra­wił na­szyj­nik z pe­reł. Jego ma­rze­nie w koń­cu się speł­ni­ło.

– An­to­ni – jęk­nę­ła sła­bym gło­sem Iza­be­la – nie noś go cią­gle na rę­kach, bo w ko­ły­sce spać nie bę­dzie chciał.

– Je­stem taki szczę­śli­wy, Iza­be­lo, że naj­chęt­niej nie wy­pusz­czał­bym go z rąk! – wy­krzyk­nął.

– A ja się boję. Zno­wu ja­kaś woj­na. Wiecz­nie je­ste­śmy jak nie u sie­bie – po­wie­dzia­ła ci­cho.

– Nie in­te­re­su­je mnie po­li­ty­ka, a na wo­jacz­kę za sta­ry je­stem. Za­nim Ju­lian do­ro­śnie, woj­na na pew­no się skoń­czy i bę­dzie spo­kój. A czy tu­taj będą Pru­sy, czy ca­rat, to już wszyst­ko jed­no. By­le­by­śmy ja­koś się w tym umie­li od­na­leźć – mruk­nął An­to­ni.

– Wszy­scy mó­wią tyl­ko o woj­nie i po­li­ty­ce, a ty je­steś taki spo­koj­ny – wes­tchnę­ła.

– Bo żyję do­brze ze wszyst­ki­mi. I z Pru­sa­ka­mi, i z puł­kow­ni­kiem Łysz­ki­nem. Kto­kol­wiek na­sta­nie, mnie krzyw­dy nie da­dzą zro­bić. Byle jak naj­mniej nam roz­kra­dli, bo wszyst­ko wy­wo­żą albo nisz­czą. Cho­le­ra ja­sna, woj­ny im się za­chcia­ło, a my zno­wu bę­dzie­my chłop­cem na po­sył­ki…

– A jak cię za szpie­ga we­zmą albo za zdraj­cę? – za­tro­ska­ła się Iza­be­la.

– Daj­że spo­kój, je­dy­ne taj­ne in­for­ma­cje, ja­kie po­sia­dam, to gdzie po­siać psze­ni­cę, żeby były do­bre plo­ny, i dla­cze­go po moją go­rzał­kę i Ro­sja­nie, i Niem­cy do Ga­li­cji przy­jeż­dża­ją. – Cheł­mic­ki par­sk­nął śmie­chem.

W du­chu nie było mu do śmie­chu. Nie chciał jed­nak stra­szyć i tak prze­ra­żo­nej żony. Nie wie­dział, co bę­dzie. Trzy mo­car­stwa, któ­re po­dzie­li­ły Pol­skę, te­raz chwy­ci­ły się za łby. Pił­sud­ski utwo­rzył Le­gio­ny pod sztan­da­rem Au­stro-Wę­gier, a Dmow­ski upa­try­wał szan­sy w do­ga­da­niu się z Ro­sją. Cheł­mic­ki oba­wiał się, że jed­ni i dru­dzy będą chcie­li okpić Pol­skę, a te­raz szu­ka­li je­dy­nie sprzy­mie­rzeń­ca w wal­ce z wro­giem. Praw­dą jed­nak było, że ofi­cjal­nie Cheł­mic­ki nie an­ga­żo­wał się w żad­ne po­li­tycz­ne dys­kur­sy, a jego ma­ją­tek, znaj­du­ją­cy się na ru­bie­żach Ga­li­cji, ra­dził so­bie cał­kiem do­brze.

Cheł­mic­ki ro­bił in­te­re­sy z ro­da­ka­mi, ale też i z Niem­ca­mi, i z Ro­sja­na­mi. Otwar­ta kil­ka lat wcze­śniej go­rzel­nia mia­ła do za­pro­po­no­wa­nia nie­złe trun­ki w bar­dzo przy­stęp­nych ce­nach, któ­ry­mi za­chwy­ca­no się za­rów­no w za­bo­rze pru­skim, jak i ro­syj­skim. Przy­my­ka­no więc oko na nie do koń­ca zgod­ne z pra­wem kwe­stie cel­ne i ogra­ni­cze­nia sta­wia­ne w po­szcze­gól­nych za­bo­rach. To da­wa­ło świet­ne zy­ski Cheł­mic­kie­mu, któ­ry nie chciał ich stra­cić po­przez bra­nie udzia­łu w spi­skach, taj­nych ak­cjach sa­bo­ta­żu czy spo­rach pol­skich po­li­ty­ków. Chciał miesz­kać i pra­co­wać w wol­nym kra­ju, swo­jej oj­czyź­nie, praw­dzi­wej Pol­sce, ale uwa­żał, że waż­niej­sze są spo­kój i do­bro­byt jego ro­dzi­ny.

Cheł­mic­ki lu­bił wie­czo­ra­mi sia­dać na ta­ra­sie, po­pi­jać her­ba­tę i pa­trzyć na za­chód słoń­ca, któ­re po­wo­li cho­wa­ło się za za­gaj­ni­kiem. Nie­kie­dy nur­to­wa­ło go py­ta­nie, czy war­to wy­trze­bić mło­de brzo­zy i so­sny, aby móc dłu­żej na­pa­wać wzrok wi­do­kiem słoń­ca. Prze­waż­nie jego my­śli nie zaj­mo­wa­ły ani spra­wy znie­wo­lo­ne­go kra­ju, ani nie za­sta­na­wiał się nad sen­sem ży­cia. Jego dni wy­peł­nia­ły roz­wa­ża­nia na te­mat cen al­ko­ho­lu, no­wych in­we­sty­cji i dy­le­ma­ty zwią­za­ne z kosz­tow­nym hob­by, ja­kie miał. A były to wy­ści­go­we ko­nie, któ­re przy­no­si­ły nie­ma­łe zy­ski, a jego na­pa­wa­ły dumą i ra­do­ścią. Tak, An­to­ni chciał za­ra­biać na wszyst­kim. Na ob­ra­zach, sta­rych mo­ne­tach, zło­cie i klej­no­tach. Wciąż zli­czał swój ma­ją­tek, tra­cąc hu­mor za każ­dym ra­zem, gdy wy­my­ślo­ny przez nie­go in­te­res nie oka­zy­wał się tak in­trat­ny, jak za­pla­no­wał. Zda­rza­ło się to jed­nak rzad­ko. Miał nosa do do­brych in­we­sty­cji i cie­szył się, że nie był jed­nym z tych roz­próż­nia­czo­nych ary­sto­kra­tów, któ­rzy trwo­ni­li ma­jąt­ki, za­miast je po­więk­szać, i pła­ka­li za każ­dym ra­zem, gdy wiry hi­sto­rii i eko­no­mii po­zba­wia­ły ich ko­lej­nych are­ałów ziem­skich.

***

Cheł­mi­ce były mia­stecz­kiem ja­kich wie­le. Z oka­la­ją­cy­mi je po­la­mi i wiej­ski­mi za­gro­da­mi. Był oczy­wi­ście też dwo­rek, na­le­żą­cy do Cheł­mic­kich, o któ­rych bo­gac­twie krą­ży­ły le­gen­dy. Ży­cie kon­cen­tro­wa­ło się przy ryn­ku, a w nie­dzie­le i świę­ta w ko­ście­le albo sy­na­go­dze. Były skle­pi­ki i za­kła­dy usłu­go­we opa­no­wa­ne przez spryt­nych Ży­dów i go­rzel­nia Cheł­mic­kich, któ­ra da­wa­ła pra­cę miesz­kań­com. Nie­wiel­ka szko­ła, ochron­ka i mała lecz­ni­ca do­peł­nia­ły ma­ło­mia­stecz­ko­wy ob­ra­zek. Lu­dzie ro­dzi­li się i umie­ra­li, ko­cha­li i nie­na­wi­dzi­li, co za­wsze sta­no­wi­ło po­żyw­kę do roz­mów, plo­tek i do­my­słów. Tym fa­scy­no­wa­li się miesz­kań­cy Cheł­mic, za­mknię­ci we wła­snym krę­gu, gdzie ży­cie in­nych za­wsze zda­wa­ło się bar­dziej in­te­re­su­ją­ce niż ich wła­sne.

2. Chełmice, 1931

Hanna Le­win sta­ła przed ogrom­nym lu­strem w pra­cow­ni kra­wiec­kiej Ro­siń­skich i wpa­try­wa­ła się z za­chwy­tem w swo­je od­bi­cie. Nowa su­kien­ka była do­sko­na­ła. Pod­kre­śla­ła jej wą­ską ki­bić, a lek­ko roz­klo­szo­wa­ny dół do­da­wał chło­pię­cym bio­drom krą­gło­ści. To była jej pierw­sza nowa su­kien­ka od pię­ciu lat. Gdy Han­ka sta­ła się już doj­rza­łą dziew­czy­ną, do­na­sza­ła ubra­nia po swo­jej mat­ce. Były one nie­co za luź­ne na wiot­ką Han­kę, czę­sto po­ce­ro­wa­ne i spra­ne, ale Le­wi­no­wie byli bied­ni. Nowa suk­nia, płaszcz czy spodnie dla Emi­la to był wy­da­tek, na któ­ry ro­dzi­na mo­gła so­bie po­zwo­lić spo­ra­dycz­nie. Te­raz jed­nak, gdy Han­ka prze­kro­czy­ła dwu­dzie­sty rok, a na ho­ry­zon­cie nie było wi­dać żad­ne­go pre­ten­den­ta do jej ręki, Anna Le­wi­no­wa po­sta­no­wi­ła za­in­we­sto­wać w cór­kę i uszyć jej u kraw­ca Ro­siń­skie­go nową su­kien­kę.

– My­ślisz, że w czwar­tek Ja­kub mnie zo­ba­czy w no­wej suk­ni? – za­py­ta­ła sie­dzą­cą na ta­bo­re­cie Ali­cję Ro­siń­ską.

Mimo że mię­dzy dziew­czę­ta­mi było kil­ka lat róż­ni­cy, ro­zu­mia­ły się do­sko­na­le. Ali­cja, jak na szes­na­sto­let­nią dziew­czy­nę, była doj­rza­ła, do­rod­na i ta róż­ni­ca wie­ku była pra­wie nie­do­strze­gal­na.

– Ży­dzi nie ob­cho­dzą Bo­że­go Cia­ła – za­śmia­ła się Ali­cja. – Ale Ja­kub pew­nie bę­dzie wy­glą­dał przez okno, żeby w pro­ce­sji cie­bie wy­pa­trzyć.

– Na­praw­dę my­ślisz, że mu się po­do­bam? – za­py­ta­ła po­now­nie nie­co za­tro­ska­na Han­ka.

– Pew­nie, że się po­do­basz, tyl­ko Mo­se­lo­wie mu za­bra­nia­ją się z tobą za­da­wać, bo oni tyl­ko sta­ro­za­kon­nych uzna­ją – mruk­nę­ła Han­ka. – Jej­ku, ja­kie to ro­man­tycz­ne. Wszy­scy są prze­ciw­ko wam, a wy i tak na prze­kór ro­dzi­nie ko­cha­cie się.

Han­ka Le­win za­ru­mie­ni­ła się.

– To nie jest tak, jak mó­wisz, nie­ste­ty. Ja­kub jest bar­dzo, jak by to po­wie­dzieć, nie­śmia­ły. Ni­g­dy nie przy­znał się, że jest we mnie za­ko­cha­ny. Tyl­ko tak pięk­nie pa­trzy tymi swo­imi wiel­ki­mi, ciem­ny­mi ocza­mi… Zda­je mi się jed­nak, że on na wszyst­kie tak pa­trzy – po­wie­dzia­ła Han­ka.

Chcia­ła, żeby przy­ja­ciół­ka za­prze­czy­ła. Po­trze­bo­wa­ła słu­chać, że Ja­kub Mo­sel za nią sza­le­je, a je­dy­nie sprze­ciw ro­dzi­ców po­wstrzy­mu­je go przed wy­zna­niem swo­ich uczuć i po­czy­nie­niem od­po­wied­nich kro­ków, żeby ją po­ślu­bić.

– Na mnie tak nie zer­ka, Han­ka. Mó­wię ci, jak tu sie­dzę, i że­bym mia­ła ju­tra nie do­żyć. – Ali­cja za­czę­ła ude­rzać się dło­nią w pierś.

– No, a ten twój? – za­py­ta­ła Han­ka nie­pew­nie.

Ali­cja mach­nę­ła ręką.

– Jaki on mój… On tyl­ko za Ad­rian­ną Da­le­szyń­ską wzdy­cha. Tak jak i twój brat. Gdzie mi my­śleć, że on, pa­nicz z Cheł­mic­kich, ze­chce na mnie wzrok za­wie­sić.

– Czy­ta­łaś Mnisz­ków­nę. Ileż to razy bo­ga­ci pa­no­wie do bied­nych dziew­cząt się umi­zgi­wa­li. Ta Ad­rian­na to nic nie­war­ta, z ca­łe­go ma­jąt­ku tyl­ko na­zwi­sko jej po­zo­sta­ło, to się za bo­ga­ty­mi roz­glą­da. Sły­sza­łam, że jej oj­ciec cały do­by­tek prze­grał w kar­ty, to­nie w dłu­gach, a swo­ją cór­kę ni­czym kur­ty­za­nę wozi po ma­jąt­kach, co by ją sprze­dać naj­bo­gat­sze­mu. Pięk­na to może i ona jest, ale Ju­lian na głu­pie­go nie wy­glą­da i szyb­ko się na niej po­zna. Za mło­dy jest na że­niacz­kę, a przez kil­ka lat wszyst­ko się może zmie­nić – po­cie­sza­ła przy­ja­ciół­kę Han­ka.

Tak na­praw­dę obie żyły złu­dze­nia­mi i ma­rze­nia­mi wła­ści­wy­mi swo­je­mu wie­ko­wi. Nie ist­nia­ły ba­rie­ry nie do po­ko­na­nia, aby zdo­być mi­łość, a mło­dzi męż­czyź­ni, w któ­rych się ko­cha­ły, byli ide­al­ni. Kon­ku­rent­ki zaś dzie­li­ły się na pięk­ne i głu­pie lub mą­dre i szpet­ne. Prze­szko­dy sta­no­wi­ły czyn­ni­ki ze­wnętrz­ne, ta­kie jak inna wia­ra czy sta­tus ma­te­rial­ny, ale prze­cież, gdy ma się lat szes­na­ście czy dwa­dzie­ścia, nie były one nie doprze­brnię­cia. Kry­go­wa­ły się jed­nak przed sobą, aby wza­jem­nie się wspie­rać i snuć opo­wie­ści, któ­re mia­ły ni­kłe szan­se, aby się zi­ścić.

***

Han­ka trzy­ma­ła w dło­niach su­kien­kę za­wi­nię­tą w sza­ry pa­pier prze­wią­za­ny sznur­kiem i z dumą wra­ca­ła ocie­nio­ną ale­ją do domu. Dwa razy za­trzy­my­wa­ły się wozy ze wsi, żeby ją pod­wieźć, ale od­ma­wia­ła, chcąc ta­necz­nym kro­kiem prze­mie­rzyć dro­gę i snuć ma­rze­nia o Ja­ku­bie Mo­se­lu. Mo­gła tak­że śpie­wać peł­ną pier­sią mi­ło­sne pio­sen­ki, gło­sem nie­co chra­pli­wym, ale tak pięk­nym, że zda­wa­ło się, iż milk­ną pta­ki, gdy wy­do­by­wa z gar­dła dźwię­ki.

Po chwi­li ko­lej­ny po­jazd za­trzy­mał się przy idą­cej Han­ce. Ale nie była to wiej­ska fur­man­ka, a wóz Cheł­mic­kich. An­to­ni nie mógł prze­ko­nać się do au­to­mo­bi­li i mimo że po­sia­dał dwa, wo­lał tra­dy­cyj­ne po­jaz­dy za­opa­trzo­ne w do­rod­ne ru­ma­ki. Sa­mo­cho­dem wy­ru­szał je­dy­nie do War­sza­wy albo Po­zna­nia, żeby za­im­po­no­wać swo­im part­ne­rom w in­te­re­sach, ale pod­czas po­dró­ży prze­ży­wał praw­dzi­we ka­tu­sze. Wciąż mu się zda­wa­ło, że to że­la­stwo roz­pad­nie się za chwi­lę na ka­wał­ki albo wy­buch­nie ni­czym gra­nat na bi­tew­nym polu. Po swo­jej oko­li­cy jeź­dził albo ele­ganc­kim po­wo­zem, albo wierz­chem, sa­mo­cho­dy po­zo­sta­wia­jąc na spe­cjal­ne oka­zje. Nie­któ­rzy po­są­dza­li go o skąp­stwo i zbyt­nią oszczęd­ność w eks­plo­ata­cji aut, ale ludz­kim ga­da­niem od daw­na się nie przej­mo­wał.

– Dzień do­bry, Han­ka! – wy­krzyk­nął i prze­su­nął pal­cem po wą­sie. – Pięk­nie śpie­wasz.

– Dzień do­bry. – Dy­gnę­ła ni­czym pen­sjo­nar­ka, kom­ple­ment igno­ru­jąc ze zwy­kłej skrom­no­ści.

– W so­bo­tę wy­da­je­my z żoną przy­ję­cie. Nie ze­chcia­ła­byś za­śpie­wać? Jak nie masz ład­nej su­kien­ki, to ci ku­pię.

– Mam su­kien­kę! – krzyk­nę­ła en­tu­zja­stycz­nie i po­ma­cha­ła sza­rym pa­kun­kiem. Po chwi­li do­da­ła: – A co mi tam, pew­nie, że mogę za­śpie­wać.

– To przyjdź do nas w so­bo­tę o szó­stej – od­po­wie­dział Cheł­mic­ki i ru­szył ale­ją w stro­nę ma­jąt­ku.

„Jaki ra­do­sny i szczę­śli­wy dzień – po­my­śla­ła Han­ka. – Mam nową su­kien­kę, a w so­bo­tę za­śpie­wam na przy­ję­ciu, gdzie będą sami wiel­cy pań­stwo”.

***

W tym sa­mym cza­sie, gdy pod­eks­cy­to­wa­na Han­ka wra­ca­ła do domu z nową su­kien­ką, jej przy­ja­ciół­ka, Ali­cja Ro­siń­ska, rów­nież szy­ko­wa­ła się do wyj­ścia. Po­wód nie był szcze­gól­ny, ale dla szes­na­sto­let­niej dziew­czy­ny – na­der waż­ny. Jej dzia­dek, miej­sco­wy kra­wiec, od cza­su do cza­su szył dla ro­dzi­ny Cheł­mic­kich. Nie były to suk­nie dla pani domu ani fra­ki dla wła­ści­cie­la ziem­skie­go, ale far­tu­chy dla ku­cha­rek i mun­dur­ki dla po­ko­jó­wek, a nie­kie­dy za­sło­ny czy po­ściel. Nic szy­kow­ne­go i wy­twor­ne­go. Pań­stwo Cheł­mic­cy naj­czę­ściej ko­rzy­sta­li z usług zna­nych war­szaw­skich kraw­ców albo na­by­wa­li dla sie­bie gar­de­ro­bę w Pa­ry­żu czy Ber­li­nie. Dla Bro­ni­sła­wa Ro­siń­skie­go byli jed­nak waż­ny­mi klien­ta­mi i za­ma­wia­ne wy­ro­by do­star­czał do dwor­ku oso­bi­ście, a póź­niej ko­rzy­sta­jąc z po­mo­cy wnucz­ki. Była to dla nie­go ogrom­na udrę­ka, bo do domu Cheł­mic­kich było sześć ki­lo­me­trów. Ali­cja zaś cze­ka­ła na te wyj­ścia z pod­nie­ce­niem, po­nie­waż za­uro­czo­na była sy­nem An­to­nie­go Cheł­mic­kie­go, Ju­lia­nem. Prze­mie­rza­jąc kil­ku­ki­lo­me­tro­wą dro­gę, wciąż wy­my­śla­ła roz­ma­ite wróż­by, czy spo­tka mło­dzień­ca. Zry­wa­ła ga­łąz­ki aka­cji, bez­li­to­śnie ogo­ła­ca­jąc je z li­ści i szep­cząc ci­chut­ko: „bę­dzie, nie bę­dzie”. In­nym ra­zem wy­pa­try­wa­ła czar­ne­go kota albo zry­wa­ła dmu­chaw­ce i chu­cha­jąc co sił w płu­cach, pró­bo­wa­ła po­zba­wić je wszyst­kich prę­ci­ków, wszak tyl­ko wów­czas wróż­ba była po­myśl­na. Tym ra­zem rów­nież była peł­na na­dziei. Wło­ży­ła swo­ją naj­lep­szą su­kien­kę, wzię­ła w dło­nie cięż­ki pa­ku­nek i ru­szy­ła w stro­nę dwor­ku.

Dzia­dek uszył dla niej praw­dzi­we dzie­ło sztu­ki. Mimo ca­łej sym­pa­tii do Han­ki Le­win, jej su­kien­ka było o nie­bo pięk­niej­sza. Ko­lor bla­de­go różu pod­kre­ślał jej śnia­dą cerę, któ­rą Bóg ra­czy wie­dzieć po kim odzie­dzi­czy­ła, a bia­ły sa­ty­no­wy koł­nie­rzyk nada­wał jej cech do­brze uro­dzo­nej pan­ny. Je­dy­nie pan­to­fle były sta­re, brzyd­kie i nie­co sfa­ty­go­wa­ne. Ali­cja mia­ła jed­nak na­dzie­ję, że Ju­lian nie zwró­ci na nie uwa­gi.

Był taki przy­stoj­ny… Mimo że, po­dob­nie jak ona, skoń­czył szes­na­ście lat, ema­no­wał mę­sko­ścią i dys­tynk­cją. Ona rów­nież sta­ra­ła się być damą, ale w oto­cze­niu fi­glar­nej bab­ki i nie­co za­gu­bio­nej mat­ki jej sta­ra­nia ogra­ni­cza­ły się je­dy­nie do po­praw­nej pol­sz­czy­zny, zna­jo­mo­ści an­giel­skie­go i umie­jęt­no­ści pra­wi­dło­we­go po­słu­gi­wa­nia się sztuć­ca­mi.

Po go­dzi­nie mar­szu do­tar­ła do bo­ga­to zdo­bio­nej bra­my. Była otwar­ta, bo naj­wy­raź­niej go­spo­da­rze na ko­goś cze­ka­li i chcie­li, aby ów gość po­czuł, że jest mile wi­dzia­ny w ich pro­gach. Wzdłuż alei pro­wa­dzą­cej do dwor­ku pysz­ni­ły się ide­al­nie przy­cię­te buksz­pa­ny i oka­za­łe ja­łow­ce w róż­nych od­cie­niach, po­cząw­szy od tra­dy­cyj­nej zie­le­ni, a na przy­ga­szo­nej żół­ci koń­cząc. Za­raz przy bra­mie moż­na było do­strzec piasz­czy­stą ale­ję bie­gną­cą wzdłuż krze­wów dzi­kiej róży i ta­ma­rysz­ku. Ali­cja wie­dzia­ła, że dróż­ka wie­dzie do no­wo­cze­snych staj­ni i pa­do­ku dla luk­su­so­wych i dro­go­cen­nych ru­ma­ków An­to­nie­go Cheł­mic­kie­go. Nie to jed­nak było dla Ali­cji waż­ne, ale fakt, że czę­sto z tej alej­ki wy­ła­niał się Ju­lian. Wy­so­ki chło­pak o oczach ciem­no­nie­bie­skich ni­czym nie­bo przed bu­rzą i wło­sach w ko­lo­rze doj­rza­łe­go żyta. Tym ra­zem jed­nak dro­ga była pu­sta. Ali­cja z drżą­cym ser­cem po­dą­ży­ła da­lej, za­sta­na­wia­jąc się, czy Ju­lian w ogó­le przy­je­chał. Uczył się w War­sza­wie i więk­szość cza­su spę­dzał wła­śnie tam, ale mia­ła na­dzie­ję, że za­rów­no świę­to Bo­że­go Cia­ła, jak i uro­dzi­ny ojca przy­wio­dą go do ro­dzin­ne­go domu.

Na pro­sto­kąt­nym dzie­dziń­cu dwor­ku sta­ły sa­mo­cho­dy i do­roż­ki. Auta nie na­le­ża­ły do go­spo­da­rza, on bo­wiem sta­wiał swo­je w ga­ra­żach na ty­łach po­se­sji i ko­rzy­stał z nich rzad­ko, na­zy­wa­jąc pu­blicz­nie „dzie­łem sza­ta­na”. Na­to­miast brycz­ka nie­wąt­pli­wie była Cheł­mic­kich, bo Ali­cja roz­po­zna­ła stan­gre­ta, sta­re­go Maj­kow­skie­go, któ­ry z pie­ty­zmem szczot­ko­wał sierść ko­nia. Ali­cji nie­kie­dy się zda­wa­ło, że w ma­jąt­ku Cheł­mic­kich ko­nie są naj­waż­niej­szy­mi miesz­kań­ca­mi, po­nie­waż An­to­ni nie­mal bez prze­rwy o nich roz­pra­wiał, dbał o nie nie­ustan­nie i chwa­lił się nimi każ­de­mu, kogo spo­tkał. I nie tyl­ko tymi naj­droż­szy­mi, sta­no­wią­cy­mi obiek­ty wes­tchnień ra­so­wych ko­nia­rzy, ale rów­nież tymi słu­żą­cy­mi mu do pra­cy i po­dró­żo­wa­nia brycz­ka­mi. Być może to wła­śnie mi­łość do koni spra­wi­ła, że na po­jaz­dy me­cha­nicz­ne sta­ry Cheł­mic­ki pa­trzył z nie­chę­cią.

Ali­cja po­zdro­wi­ła stan­gre­ta i uda­ła się na tyły domu, gdzie znaj­do­wa­ło się wej­ście ku­chen­ne. Kie­dy mi­nę­ła ra­ba­tę kar­mi­no­wych róż, usły­sza­ła śmiech do­bie­ga­ją­cy przez otwar­te okna bi­blio­te­ki, ci­chą mu­zy­kę i z pa­te­fo­nu śpiew naj­więk­szej diwy – Han­ki Or­do­nów­ny. Z za­zdro­ścią pa­trzy­ła na rzeź­bio­ne dę­bo­we drzwi wej­ścio­we, za któ­ry­mi za­czy­nał się inny świat. Dom Cheł­mic­kich nie był ani zam­kiem, ani oka­za­łym pa­ła­cem, ale nie­kie­dy Ali­cji zda­wa­ło się, że lu­dzie prze­kra­cza­ją­cy jego próg wio­dą kró­lew­skie ży­cie, nie­ska­la­ne tro­ska­mi o do­bra do­cze­sne. Jed­no­cze­śnie uwa­ża­ła, że cena, jaką się pła­ci za to bo­ga­te ży­cie, jest wy­so­ka. Jej dzie­ciń­stwo to były przy­go­dy, po­dra­pa­ne ko­la­na i brud­ne su­kie­necz­ki. Śnia­da­nie sta­no­wił ku­bek mle­ka i buł­ka ma­śla­na, któ­ry to po­si­łek spo­ży­wa­ła na sto­ją­co, w po­śpie­chu, bo pod la­sem już cze­ka­ły dzie­ci i za­ba­wa. Nie­kie­dy jesz­cze ze śla­da­mi mle­ka pod no­sem i nie­do­my­ty­mi po­przed­nie­go dnia no­ga­mi wy­bie­ga­ła do świa­ta, któ­ry był ta­jem­ni­czy, nie­zba­da­ny, ale peł­ny śmie­chu i ra­do­ści. Ba­wi­ła się z Le­wi­na­mi, Mo­se­la­mi i Ka­wec­ki­mi. Dzie­ci chło­pów, skle­pi­ka­rzy i niż­szych urzęd­ni­ków. A że do wsi były trzy ki­lo­me­try, spo­ty­ka­li się w po­ło­wie dro­gi. Nie mu­sie­li się uma­wiać na go­dzi­ny, ni­cze­go usta­lać, za­wsze ktoś był. Póź­niej, gdy byli star­si, dzie­ci chło­pów mu­sia­ły po­ma­gać przy żni­wach i in­wen­ta­rzu, ale po speł­nio­nych obo­wiąz­kach bie­gły co sił w no­gach, je­dząc po dro­dze chleb ze smal­cem i wo­ła­jąc z peł­ną bu­zią: „Po­cze­kaj­cie na nas”.

Nie­kie­dy, idąc dro­gą pro­wa­dzą­cą do wsi, a da­lej do ma­jąt­ku Cheł­mic­kich, Ali­cja wi­dy­wa­ła mło­de­go chło­pa­ka, ubra­ne­go, jak­by na mszę je­chał, w to­wa­rzy­stwie drob­nej i bla­dej mat­ki albo gru­be­go ojca z wą­sem ni­czym Pił­sud­ski. Ju­lian pa­trzył na dzie­ci, po­zdra­wiał, ma­cha­jąc dło­nią, i z no­stal­gią od­wra­cał w ich kie­run­ku gło­wę, jak­by chciał zrzu­cić ele­ganc­ki mun­du­rek i śnież­no­bia­łe skar­pe­ty, i po­biec na­prze­ciw przy­go­dzie, gdy krad­nie się jabł­ka z sa­dów, pije wodę ze stru­mie­nia i bu­du­je sza­ła­sy ze świer­ko­wych ga­łę­zi. Ali­cja my­śla­ła wte­dy, że wca­le mu nie za­zdro­ści ta­kie­go nud­ne­go dzie­ciń­stwa, jak rów­nież tego, że mu­siał wy­je­chać do gim­na­zjum w War­sza­wie i miesz­kać w domu Ire­ny Wi­go­nio­wej, na­dę­tej damy, dla któ­rej czas za­trzy­mał się w XIX wie­ku. Te dzie­cię­ce my­śli Ali­cji wca­le nie od­bie­ga­ły od rze­czy­wi­sto­ści.

***

Ju­lian An­to­ni Cheł­mic­ki nie uwa­żał, że wy­grał los na lo­te­rii, ro­dząc się jako pierw­szy i je­dy­ny syn naj­bo­gat­sze­go czło­wie­ka w oko­li­cy. Za­mknię­ty w ogrom­nym domu, ni­czym w zło­tej klat­ce, miał ni­kły kon­takt z oko­licz­ny­mi ró­wie­śni­ka­mi. Jego to­wa­rzy­stwo od naj­młod­szych lat mu­sia­ło być wy­szu­ka­ne, do­pa­so­wa­ne do po­zio­mu ży­cia, ja­kie wiódł, i było prze­raź­li­wie nud­ne. Lek­cje ję­zy­ków, jaz­dy kon­nej i co­raz mod­niej­sze­go te­ni­sa nie mo­gły za­stą­pić igra­szek na ba­gnach, gra­nia w „zoś­kę” czy ła­pa­nia szczu­rów. Ja­dał przy sto­le, uży­wa­jąc ele­ganc­kich srebr­nych sztuć­ców, za­miast chwy­tać paj­dę chle­ba brud­ny­mi rę­ka­mi i biec przed sie­bie, do­pó­ki star­czy sił.

Wy­jazd do gim­na­zjum nie­wie­le zmie­nił jego sy­tu­ację. Oj­ciec nie zgo­dził się, żeby jego oczko w gło­wie za­miesz­ka­ło w bur­sie, i opie­kę nad jego wy­cho­wa­niem w tym cza­sie po­wie­rzył swo­jej star­szej sio­strze, któ­rą nie­kie­dy Ju­lian na­zy­wał „sta­rą wiedź­mą”. Ko­rzy­stał z każ­dej oka­zji, żeby wy­rwać się do domu, bo cho­ciaż nie było tam ide­al­nie, w po­rów­na­niu z ży­ciem pod ku­ra­te­lą ciot­ki Cheł­mi­ce wy­da­wa­ły się ra­jem.

Wra­cał wła­śnie z ga­ra­ży ojca i do­strzegł idą­cą z ogrom­nym pa­kun­kiem Ali­cję Ro­siń­ską. Lu­bił ją, cho­ciaż była ty­po­wą chłop­czy­cą. Mimo ład­nych su­kie­nek, szy­tych przez jej dziad­ka, i mi­ster­nie uple­cio­nych war­ko­czy Ali­cja ko­ja­rzy­ła mu się z ło­bu­zer­stwem, cię­tym ję­zy­kiem i dow­ci­pa­mi, czy­li tym wszyst­kim, co sta­no­wi­ło dla nie­go obiekt wes­tchnień i tę­sk­not.

– Dzień do­bry, pan­no Ali­cjo! – krzyk­nął ze śmie­chem. – Po­mo­gę ci z tymi pa­kun­ka­mi.

– Są cięż­kie, a pa­nicz nie wy­glą­da mi na he­ro­sa – za­żar­to­wa­ła Ali­cja i za chwi­lę po­ża­ło­wa­ła tego. Mia­ła za­cho­wy­wać się jak praw­dzi­wa dama, jed­na z tych, któ­re ob­le­wa­ją się ru­mień­cem, gdy wy­bra­nek ser­ca spoj­rzy w ich stro­nę.

– Ale zło­śli­wa je­steś. – Ju­lian zmru­żył oczy w uda­wa­nej zło­ści. – To może się zmie­rzy­my, kto sil­niej­szy.

– Bę­dzie­my pcha­li sa­mo­cho­dy czy młó­ci­li żyto na czas? – za­py­ta­ła i wy­cią­gnę­ła pa­ku­nek w stro­nę Ju­lia­na. – Pro­szę, mo­żesz po­ćwi­czyć tę­ży­znę.

We­szli do chłod­nej sie­ni, a po­tem do prze­stron­nej kuch­ni, gdzie gru­ba ku­char­ka ukła­da­ła ta­le­rze w kre­den­sie.

– O… w koń­cu je­steś – mruk­nę­ła nie­życz­li­wie, pa­trząc ba­daw­czo za­rów­no na nią, jak i na wcho­dzą­ce­go Ju­lia­na.

– Mia­łam przyjść o czwar­tej – od­po­wie­dzia­ła Ali­cja i zer­k­nę­ła na wi­szą­cy nad drzwia­mi ze­gar. – A jest za pięć czwar­ta.

– Nie bądź taka mą­dra­liń­ska i py­ska­ta do star­szych, bo dziad­ko­wi się po­skar­żę – wark­nę­ła ku­char­ka.

Ali­cja wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i bez sło­wa wy­szła z kuch­ni. Ju­lian tak­że się nie od­zy­wał, do­pó­ki nie zna­leź­li się na dzie­dziń­cu.

– Prze­pra­szam za Lud­mi­łę. Praw­dzi­wa z niej zrzę­da – po­wie­dział ci­cho.

– Nie mu­sisz prze­pra­szać za ko­goś. – Ro­ze­śmia­ła się. – Nic so­bie nie ro­bię z jej gde­ra­nia. Kto by się przej­mo­wał ta­ki­mi ba­ba­mi, któ­re cią­gle mają nos na kwin­tę i są wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­ne.

– Uwierz, wi­dzę ta­kie ob­raz­ki na­der czę­sto i za­sta­na­wiam się, czy Lud­mi­ła nie do­da­je dzieg­ciu do po­sił­ków – od­po­wie­dział Ju­lian. – Moja ciot­ka z War­sza­wy to też ka­wał gan­gre­ny, trud­no z nią wy­trzy­mać, ale za rok ma­tu­ra i wy­fru­wam z tego gniaz­da osy.

– I co bę­dziesz ro­bił? – za­py­ta­ła z trwo­gą Ali­cja.

Cheł­mic­cy byli bo­ga­ci, Ju­lian mógł wy­je­chać na stu­dia nie tyl­ko do War­sza­wy lub Lwo­wa, ale do Pa­ry­ża, Me­dio­la­nu czy Lon­dy­nu.

– Mam za­miar zro­bić ka­rie­rę w woj­sku i pójść do szko­ły pod­cho­rą­żych, ale na ra­zie mój oj­ciec nie chce o tym sły­szeć i pcha mnie w kie­run­ku eko­no­mii, a ta dzie­dzi­na mnie od­strę­cza. – Uśmiech­nął się smut­no.

– Ro­zu­miem cię, ja skoń­czy­łam po­wszech­niak i dzia­dek uczy mnie kra­wiec­twa. A ja to bym chcia­ła tań­czyć. Umiem ste­po­wać, je­stem wy­spor­to­wa­na i aż mnie ty­łek pa­rzy, jak przy ma­szy­nie dłu­żej niż go­dzi­nę sie­dzę. Ma­rzy mi się szko­ła tań­ca, u Ta­cjan­ny Wy­soc­kiej, ale nie wiem, czy prze­ko­nam dziad­ka i mamę, bo bab­cia Alut­ka jest za mną ca­łym ser­cem i na­wet ję­zy­ków mnie uczy, gdy­bym mia­ła mię­dzy­na­ro­do­wą ka­rie­rę zro­bić. Bab­ka ma do nich ta­lent, jeź­dzi­ła tro­chę po Eu­ro­pie, to się wy­uczy­ła.

– Tan­cer­ka? To nie jest do­bre za­ję­cie dla ko­bie­ty… – od­po­wie­dział Ju­lian, marsz­cząc czo­ło. Po chwi­li jed­nak zre­flek­to­wał się, że może tym spra­wić przy­krość Ali­cji i po­wie­dział: – To po­każ, co po­tra­fisz.

– Zwa­rio­wa­łeś? Tu­taj? – za­py­ta­ła z lek­kim prze­ra­że­niem Ali­cja.

– Na ta­ra­sie, za do­mem. Nikt nie bę­dzie pa­trzył.

– Bez mu­zy­ki?

– Za­nu­cę ci. – Ro­ze­śmiał się.

– Wa­riat. – Od­wza­jem­ni­ła uśmiech.

I wte­dy Ju­lian do­dał coś, co zmro­zi­ło Ali­cję.

– Moja Ad­rian­na też pięk­nie tań­czy.

Ju­lian nie chciał zra­nić Ali­cji, nie miał po­ję­cia o jej uczu­ciach. Od­no­sił się do niej jak do ko­le­żan­ki, za­zdro­ścił jej pew­no­ści sie­bie i cię­te­go ję­zy­ka, a przede wszyst­kim są­dził, że i ona w po­dob­ny spo­sób trak­tu­je ich luź­ną zna­jo­mość. Wi­dy­wa­li się rzad­ko, od cza­su do cza­su po­roz­ma­wia­li w żar­to­bli­wy spo­sób. Ali­cja nie wdzię­czy­ła się jak inne dziew­czę­ta i nie uda­wa­ła damy. Była po pro­stu faj­nym kom­pa­nem i od­skocz­nią od na­dę­te­go to­wa­rzy­stwa.

Tym­cza­sem dla Ali­cji sło­wa Ju­lia­na były ni­czym ku­beł zim­nej wody. Po­że­gna­ła się po­śpiesz­nie, zrzu­ca­jąc to na karb obo­wiąz­ków w za­kła­dzie dziad­ka, i ru­szy­ła, zdru­zgo­ta­na, ku ku­tej bra­mie. Jej ma­rze­nia o Ju­lia­nie le­gły w gru­zach. Póki nie­wy­po­wie­dzia­ne są nie­któ­re sło­wa, moż­na mieć złu­dze­nia, wy­my­ślać hi­sto­rie, ży­wić się na­dzie­ją. Ale Ju­lian jed­nym zda­niem zbu­rzył ten wy­ima­gi­no­wa­ny świat. I nie cho­dzi­ło na­wet o treść, ale o ten błysk w jego oczach, gdy wy­po­wia­dał imię tej dziew­czy­ny, znie­na­wi­dzo­nej Ad­rian­ny Da­le­szyń­skiej, dla któ­rej mło­dzi chłop­cy tra­ci­li gło­wę. Ju­lian rów­nież i w tym wy­ści­gu po jej ser­ce, a pew­nie za kil­ka lat i po jej rękę, był zde­cy­do­wa­nym fa­wo­ry­tem. Bo­ga­ty, wy­kształ­co­ny i pięk­ny. I cóż z tego, że Ad­rian­na była pu­stą lal­ką, jak to szep­ta­ły so­bie z Han­ką, kie­dy po­tra­fi­ła ocza­ro­wy­wać w spo­sób, w jaki ona ni­g­dy nie umia­ła. A prze­cież ona, Ala, była ład­na, mia­ła ja­sne wło­sy, ciem­ną cerę i duże zie­lo­ne oczy. Co było z nią nie tak, że Ju­lian pa­trzył na nią jak na kum­pla, a nie jak na dziew­czy­nę? Nie była bo­ga­ta jak on ani nie po­sia­da­ła ma­nier damy, ale no­si­ła pięk­ne su­kien­ki uszy­te przez dziad­ka i nie była głu­pia, mimo mar­nej edu­ka­cji szkol­nej. Po­sta­no­wi­ła, że pew­ne­go dnia Ju­lian do­strze­że w niej ko­bie­tę, choć­by mia­ła na to cze­kać wie­le lat. Udo­wod­ni mu, że by­cie za­dzio­rą nie po­zba­wia jej dziew­czę­co­ści, a bez­po­śred­niość jest za­le­tą, a nie wadą.

Prze­peł­nio­na ża­lem i zło­ścią, do­tar­ła do domu i na­wet nie za­glą­da­jąc do pra­cow­ni dziad­ka, rzu­ci­ła się na łóż­ko, tłu­ma­cząc za­sko­czo­nej mat­ce i bab­ci, że do­pa­dła ją co­mie­sięcz­na do­le­gli­wość. Wpa­try­wa­ła się w ob­raz Mat­ki Bo­skiej, wi­szą­cy nad łóż­kiem, i po­ły­ka­ła łzy, prze­kli­na­jąc swój los. Naj­bar­dziej bo­la­ło ją to, że Ju­lian Cheł­mic­ki nie wi­dział w niej dziew­czy­ny, ale sym­pa­tycz­ne­go kum­pla, któ­ry daw­ką sar­ka­zmu wy­wo­ły­wał uśmiech na jego twa­rzy.

Po kil­ku go­dzi­nach tę­pe­go pa­trze­nia w je­den punkt, gdy nie­mal fi­zycz­ny ból od­bie­rał jej od­dech, na­de­szła chwi­la zło­ści. Na świat, w któ­rym nie mo­gła re­ali­zo­wać swo­ich ma­rzeń. Była za­ko­cha­na bez wza­jem­no­ści, tań­czyć mo­gła je­dy­nie w sa­mot­no­ści albo na nie­licz­nych za­ba­wach uświet­nia­ją­cych waż­ne wy­da­rze­nia w mia­stecz­ku. Mu­sia­ła uczyć się za­wo­du kra­wiec­kie­go, do któ­re­go czu­ła ży­wio­ło­wą nie­chęć, i pa­trzyć na smut­ną twarz swo­jej ro­dzi­ciel­ki, jak gdy­by ta stra­ci­ła złu­dze­nia i po­go­dzi­ła się z lo­sem po­gar­dza­nej pan­ny z dziec­kiem. Je­dy­nie bab­ka Alut­ka, jej imien­nicz­ka, do­da­wa­ła oto­cze­niu ja­śniej­szych barw, try­ska­jąc hu­mo­rem i kpiąc z ży­cia ni­czym ko­mi­cy opo­wia­da­ją­cy pi­kant­ne dow­ci­py. Żąd­na przy­gód, by­wa­ła i w Wil­nie, i w Ber­li­nie, szu­ka­ła swo­je­go miej­sca na zie­mi, nie­stru­dze­nie po­dą­ża­jąc za ma­rze­nia­mi, ra­do­snym ży­ciem i tym, co ko­cha­ła naj­bar­dziej…

Alut­ka chcia­ła zo­stać sław­ną pro­jek­tant­ką mody, a dzia­dek Bro­nek miał być jej klu­czem do suk­ce­su. Re­ali­zo­wał jej po­my­sły, szy­jąc dzi­wacz­ne suk­nie i spodnie dla ko­biet, któ­re z tru­dem prze­dzie­ra­ły się na sa­lo­ny. Były uzna­wa­ne za sym­bol cho­re­go fe­mi­ni­zmu, a ko­bie­ty, któ­re w swo­jej za­cię­to­ści i od­wa­dze usi­ło­wa­ły je no­sić, wy­pra­sza­no z ko­ścio­łów, a na sno­bi­stycz­nych sa­lo­nach sta­no­wi­ły obiekt wszel­kiej ma­ści plo­tek i kpin. Inne pro­jek­ty zaś ofe­ro­wa­ły pa­niom tań­szą wer­sję su­kie­nek ka­ba­re­to­wych, z moc­no wy­cię­ty­mi de­kol­ta­mi i wy­koń­czo­nych frędz­la­mi, któ­re po­bu­dza­ły mę­ską wy­obraź­nię, roz­pa­la­ły zmy­sły i cie­szy­ły się po­wo­dze­niem je­dy­nie wśród pro­sty­tu­tek. Gdy w koń­cu pro­to­ty­py kre­acji za­le­ga­ły w gar­de­ro­bie, a Ro­siń­scy spłu­ka­li się nie­mal do zera, dzia­dek Bro­ni­sław po­sta­no­wił za­pro­te­sto­wać. Gro­żąc roz­wo­dem i ode­bra­niem pra­wa do opie­ki nad Mi­cha­li­ną, ich je­dy­ną cór­ką, wy­wiózł Alut­kę na pro­win­cję i za­ło­żył mały za­kład kra­wiec­ki, bu­dząc nie­chęć sta­ro­za­kon­nych, któ­rzy opa­no­wa­li w mia­stecz­ku wszel­kie ga­łę­zie usług. W pro­te­ście Alut­ka ni­g­dy wię­cej nie za­pro­jek­to­wa­ła żad­nej suk­ni, ku ogrom­nej uldze mał­żon­ka, wszak owe two­ry wy­obraź­ni nie­sfor­nej żony mo­gły­by wy­wo­łać nie­ma­łą kon­ster­na­cję w tym kon­ser­wa­tyw­nym, ma­ło­mia­stecz­ko­wym spo­łe­czeń­stwie.

Ali­cja Ro­siń­ska jed­nak nie zgorzk­nia­ła i nie wy­ży­wa­ła się na mężu za brak wia­ry w jej ta­lent, ale po­go­dzi­ła się z lo­sem, usi­łu­jąc je­dy­nie uroz­ma­icić swo­je ży­cie dow­ci­pa­mi, gło­śnym śmie­chem i po­glą­da­mi, któ­re wpra­wia­ły w osłu­pie­nie nie­jed­ną oso­bę za­miesz­ku­ją­cą Cheł­mi­ce.

Jej wnucz­ka, le­żąc w po­ko­ju, prze­sta­ła roz­my­ślać o pięk­nym Ju­lia­nie, bez pa­mię­ci za­ko­cha­nym w rów­nie pięk­nej Ad­rian­nie Da­le­szyń­skiej, i za­czę­ła roz­wa­żać burz­li­we ży­cie swo­jej bab­ki. Cóż z tego, że nie uda­ło jej się zo­stać sław­ną kre­ator­ką mody i wy­lą­do­wa­ła w brzyd­kiej, nie­cie­ka­wej mie­ści­nie, gdzie je­dy­ną atrak­cją były krą­żą­ce o Cheł­mic­kich plot­ki? Ale za­wal­czy­ła o swo­je ma­rze­nia, spró­bo­wa­ła ro­bić w ży­ciu to, co ko­cha­ła, a oprócz tego zdo­by­ła ser­ce dziad­ka, któ­re­go je­dy­nie tro­ska o je­dy­nacz­kę za­trzy­ma­ła przed utra­tą wszyst­kie­go, co miał, byle jego krnąbr­na, ale peł­na wdzię­ku żona była za­do­wo­lo­na.

A gdy­by tak zo­sta­ła tan­cer­ką? Po­ru­sza­ła­by się pięk­nie, ema­no­wa­ła sek­sa­pi­lem, no­si­ła fry­wol­ne su­kien­ki i mó­wi­ła ni­skim, chra­pli­wym gło­sem. Męż­czyź­ni tra­ci­li gło­wy dla ta­kich ko­biet. Może nie były one naj­lep­szym ma­te­ria­łem na żony, ale roz­pa­la­ły zmy­sły, po­bu­dza­ły fan­ta­zję i były ni­czym pięk­ne anio­ły dane je­dy­nie na chwi­lę, by uszczę­śli­wiać swo­im wi­do­kiem roz­ma­rzo­nych męż­czyzn. Gdy­by taką nową Ali­cję zo­ba­czył za kil­ka lat Ju­lian, czy rów­nież osza­lał­by, jak inni? A ona wów­czas, roz­piesz­czo­na po­wo­dze­niem, da­wa­ła­by mu prztycz­ki w nos, uwo­dząc, a jed­no­cze­śnie zwo­dząc obiet­ni­cą ro­man­su? Ku­char­ki i po­ko­jów­ki, te któ­re na­by­ły umie­jęt­ność czy­ta­nia, za­chwy­ca­ły się ro­man­sa­mi przy­stoj­nych, bo­ga­tych męż­czyzn i ubo­gich, skrom­nych gu­wer­nan­tek, ale ona wie­dzia­ła, jaka była praw­da. Ta płeć zde­cy­do­wa­nie wo­la­ła ob­da­rzo­ne sek­sa­pi­lem diwy w moc­nym ma­ki­ja­żu i w błysz­czą­cych suk­niach, któ­re ośle­pia­ły zbyt dużą ilo­ścią bro­ka­tu. Tak, męż­czyź­ni ko­cha­li ta­kie ko­bie­ty jak Han­ka Or­do­nów­na, Pola Ne­gri czy eks­cen­trycz­na Ta­ma­ra Łem­pic­ka. Or­don­ka też za­czy­na­ła jako tan­cer­ka, Mata Hari swo­im tań­cem uwio­dła naj­waż­niej­szych lu­dzi po­li­ty­ki, dla­cze­go ona mia­ła­by nie spró­bo­wać? Była ład­niej­sza niż Or­don­ka, smu­klej­sza niż Mata Hari i po­ru­sza­ła się le­piej niż He­le­na Gros­sów­na. Tak, mo­gła­by spró­bo­wać, ale jak? Mu­sia­ła­by wy­je­chać, zna­leźć miesz­ka­nie i pra­cę, pójść do szko­ły tań­ca, a na to wszyst­ko po­trzeb­ne były pie­nią­dze. Tym­cza­sem ona nie mia­ła żad­nych. I mimo że w oko­li­cy ucho­dzi­ła za har­dą i wy­ga­da­ną dziew­czy­nę, bra­ko­wa­ło jej tak­że od­wa­gi, by rzu­cić się w wir wiel­kie­go mia­sta, po­sta­wić wszyst­ko na jed­ną kar­tę, ni­czym szu­ler od­da­ją­cy ostat­nią mo­ne­tę w na­dziei na wiel­ką wy­gra­ną.

Nie je­dząc ko­la­cji, nie czy­ta­jąc ani nie scho­dząc do pra­cow­ni dziad­ka, usnę­ła, sku­lo­na w kłę­bek, przy­kry­ta przez mat­kę je­dy­nie na­rzu­tą, by uciec przed świa­tem, któ­ry zda­wał się nie być jej świa­tem. A je­dy­ny pro­myk, któ­ry roz­ja­śniał jej mo­no­ton­ne ży­cie, wła­śnie zgasł, ob­dzie­ra­jąc jed­nym zda­niem ze złu­dzeń, któ­ry­mi kar­mi­ła się, od­kąd skoń­czy­ła trzy­na­ście lat.

***

Ten dzień dla jej przy­ja­ciół­ki, Han­ki Le­win, za­po­wia­dał się da­le­ko przy­jem­niej. Czar jed­nak prysł, gdy zbli­ża­ła się do ro­dzin­nej cha­łu­py. Jej mat­ka sie­dzia­ła na ław­ce przed do­mem, bled­sza niż zwy­kle, i lek­ko po­ka­sły­wa­ła, z tru­dem ła­piąc po­wie­trze. W dło­ni trzy­ma­ła tam­bo­rek, a na su­kien­ce le­żał mo­tek czer­wo­nej mu­li­ny. Wy­glą­da­ła, jak­by nie mia­ła siły na­wlec igły i prze­cią­gnąć nici po za­ry­sie ma­ków na­ma­lo­wa­nych mięk­kim ołów­kiem na gru­bym płót­nie. A może cier­pia­ła, sły­sząc dźwię­ki awan­tu­ry do­bie­ga­ją­cej z domu. Nie chcia­ła ko­lej­ny raz pa­trzyć, jak jej uko­cha­ny sy­nek Emil do­sta­je dys­cy­pli­ną, jaką jej mąż wy­ko­nał z rów­nym pie­ty­zmem, co ko­sze, któ­re sprze­da­wa­ła co wto­rek i pią­tek na tar­gu.

Tym ra­zem Emil okradł z mie­dzia­ków gli­nia­ne­go anioł­ka w ko­ście­le, gdzie pa­ra­fia­nie wrzu­ca­li drob­ne prze­zna­czo­ne na nową chrzciel­ni­cę. Or­ga­ni­sta, gdy przy­ła­pał Emi­la na tym nie­cnym czy­nie, od razu po­wia­do­mił sta­re­go Le­wi­na, wie­rzył bo­wiem, że oj­cow­skie cię­gi spraw­dzą się da­le­ko le­piej niż po­li­cyj­na koza.

– Ty gno­ju, zło­dziej­skie na­sie­nie. Że­bym ja w domu zło­dzie­ja trzy­mał, co na­wet świę­te­go miej­sca usza­no­wać nie może! Od­uczę cię kraść, ty par­szy­wy hul­ta­ju. Łapy sie­kie­rą prę­dzej po­uci­nam niż zło­dzie­ja wy­cho­wam! – krzy­czał Igna­cy Le­win, okła­da­jąc syna, gdzie po­pad­nie.

– Nie chcę żyć w nę­dzy! – ze łza­mi w oczach od­szcze­ki­wał się Emil. – Nie chcę cho­dzić w za krót­kich por­t­kach i dziu­ra­wych bu­tach! Lej mnie, a i tak do bo­gac­twa doj­dę, jak nie pra­cą, to zło­dziej­stwem!

Po tych sło­wach Igna­cy za­czął bić Emi­la jesz­cze moc­niej. Miał pro­blem z tra­fia­niem, bo spraw­ny i mło­dy syn od­ska­ki­wał co chwi­lę od ojca ka­le­ki, gdy nie mógł znieść bólu ra­zów za­da­wa­nych sple­cio­ny­mi wierz­bo­wy­mi wit­ka­mi.

Gdy sta­ry Le­win opadł z sił, odło­żył ze zło­ścią dys­cy­pli­nę i prze­tarł zro­szo­ne czo­ło. Miał na­dzie­ję, że tym ra­zem na dłu­żej wy­bi­je chło­pa­ko­wi z gło­wy ta­kie ha­nieb­ne po­my­sły.

Han­ka, po­dob­nie jak mat­ka, sta­ła przed cha­łu­pą i cze­ka­ła na za­koń­cze­nie owej lek­cji wy­cho­waw­czej, któ­rej jej oj­ciec na­der czę­sto lu­bił udzie­lać. Ona też kil­ka razy mia­ła oka­zję zmie­rzyć się z bó­lem, jaki wy­wo­ły­wa­ły wit­ki, i te wspo­mnie­nia spra­wia­ły, że wszel­kie po­czy­na­nia mo­gą­ce roz­zło­ścić ojca omi­ja­ła sze­ro­kim łu­kiem.

Gdy krzy­ki umil­kły, drzwi cha­łu­py otwo­rzy­ły się i sta­nął w nich Emil. Chło­pak miał oczy wy­peł­nio­ne łza­mi i czer­wo­ne prę­gi na rę­kach, szyi, a na­wet twa­rzy. Po­pa­trzył ze zło­ścią na bla­dą, za­trwo­żo­ną mat­kę i wy­sy­czał:

– Nie­na­wi­dzę was! Nie­na­wi­dzę was wszyst­kich!

Po chwi­li pod­cią­gnął opa­da­ją­ce, wy­pło­wia­łe spodnie, po­pra­wił roz­cheł­sta­ną ko­szu­lę i po­biegł łąką w stro­nę mia­stecz­ka. Gdy dom znik­nął mu z oczu, zwol­nił. Czuł ła­sko­ta­nie traw, sły­szał skrze­cze­nie żab i prze­kli­nał ojca. Nie tyl­ko za to, że ko­lej­ny raz go sprał, ale dla­te­go, że go­dził się na taką ża­ło­sną eg­zy­sten­cję, wma­wia­jąc do­ra­sta­ją­ce­mu sy­no­wi, że je­dy­nie pra­ca przez kil­ka­na­ście go­dzin dzien­nie da im odzie­nie, stra­wę i dach nad gło­wą.

„Gów­no praw­da” – my­ślał z go­ry­czą Emil.

Tacy Cheł­mic­cy, na przy­kład, nic nie ro­bi­li, a stać ich było na­wet na sa­mo­chód. Jego ró­wie­śnik, Ju­lian, nie doił krów, on jeź­dził kon­no. Nie cho­dził w przy­krót­kich, po­ła­ta­nych spodniach, tyl­ko w ma­ry­nar­kach szy­tych na mia­rę i po­sia­dał chy­ba z pięć par bu­tów. A on, ma­jąc ojca ka­le­kę, od naj­młod­szych lat cho­dził w pole i miał tyle pie­nię­dzy, ile uda­ło mu się ukraść. Tyle że nie było komu. Cheł­mic­cy, naj­bo­gat­si w oko­li­cy, naj­czę­ściej no­si­li swo­je ele­ganc­kie pu­gi­la­re­sy w we­wnętrz­nych kie­sze­niach płasz­czy i ma­ry­na­rek, a ży­dow­skie bank­no­ty śmier­dzia­ły czosn­kiem i ce­bu­lą.

Na­gle za­trzy­mał się, bo zo­ba­czył w od­da­li ja­dą­cą brycz­kę Cheł­mic­kich, a w niej naj­pięk­niej­szą ko­bie­tę, jaką kie­dy­kol­wiek wi­dział, Ad­rian­nę Da­le­szyń­ską. Dziew­czy­na mia­ła ja­sne wło­sy, uło­żo­ne w sta­ran­nie wy­ko­na­ne fale, błę­kit­ne, błysz­czą­ce oczy i duże usta wy­dę­te w gry­mas, ni­czym mała dziew­czyn­ka, któ­rą zmu­sza­no do zje­dze­nia owsian­ki.

Kie­dyś spo­tkał ją na sta­cji, gdy cze­ka­ła na po­ciąg ja­dą­cy w kie­run­ku War­sza­wy. Stał tak bli­sko, że czuł jej za­pach. De­li­kat­ną woń kwia­tów zmie­sza­ną z za­pa­chem lan­dry­nek. Mia­ła drob­ne, bia­łe dło­nie, któ­ry­mi bez­sku­tecz­nie usi­ło­wa­ła otwo­rzyć nie­sfor­ną pa­ra­sol­kę. Za­pro­po­no­wał jej wów­czas po­moc. Ski­nę­ła gło­wą, wy­dę­ła usta i wrę­czy­ła ją Emi­lo­wi. Bez tru­du po­ra­dził so­bie z jej otwar­ciem i wte­dy Ad­rian­na ob­da­ro­wa­ła go uśmie­chem. Jej błę­kit­ne oczy za­mie­ni­ły się w szpar­ki, jak­by nie mo­gły po­mie­ścić na drob­nej twa­rzy ogrom­nych ust wy­gi­na­ją­cych się w uśmie­chu.

Od tej chwi­li Emil Le­win nie mógł my­śleć o ni­czym in­nym. Był za­cza­ro­wa­ny. Znał wie­le ład­nych dziew­cząt, wi­dy­wał je w ko­ście­le i na tar­gu, ale żad­na nie była w sta­nie rów­nać się z tym aniel­skim stwo­rze­niem. Ad­rian­na by­wa­ła czę­sto w Cheł­mi­cach, bo jej ro­dzi­ce przy­jaź­ni­li się z Cheł­mic­ki­mi, i gdy tyl­ko Emil do­strze­gał jej obec­ność, cho­dził za nią ni­czym pies przy­błę­da, chcąc zwró­cić na sie­bie uwa­gę. Byle tyl­ko po­wio­dła po nim wzro­kiem albo uśmiech­nę­ła się jak wte­dy, gdy otwo­rzył jej pa­ra­sol­kę, ale ona zda­wa­ła się kom­plet­nie igno­ro­wać chłop­ca, któ­ry miał za krót­kie spodnie i znisz­czo­ne cięż­ką pra­cą dło­nie. Nie­kie­dy ocie­rał się o nią, niby przy­pad­kiem, by po­czuć zno­wu za­pach lan­dry­nek i snuć mło­dzień­cze fan­ta­zje, któ­re w po­łą­cze­niu z sza­le­ją­cy­mi hor­mo­na­mi były co­raz śmiel­sze. Cóż jed­nak mógł jej za­ofe­ro­wać? Ob­jaz­do­we kino, gdzie ja­dło się pod­łą kieł­ba­sę z chle­bem i po­pi­ja­ło pi­wem? Ro­man­tycz­ne spa­ce­ry w dziu­ra­wych bu­tach i smród obo­ry? Ad­rian­na była wiel­ką damą o nie­ska­zi­tel­nym wy­glą­dzie, ma­nie­rach księż­nicz­ki i pięk­nym za­pa­chu, od któ­re­go krę­ci­ło się w gło­wie.

Gdy brycz­ka zna­la­zła się w jego po­bli­żu, spo­strzegł na­bur­mu­szo­ną minę swo­jej fa­wo­ryt­ki. Po ostat­nich desz­czach ko­le­iny wy­peł­ni­ły się wodą i koła roz­bry­zgi­wa­ły bło­to, nie omi­ja­jąc pa­sa­żer­ki. Z pew­no­ścią była zde­gu­sto­wa­na fak­tem, że Cheł­mic­ki wy­słał na sta­cję brycz­kę, za­miast sa­mo­cho­du, któ­ry był szczy­tem luk­su­su i au­to­ma­tycz­nie kwa­li­fi­ko­wał po­dró­żu­ją­cych nim lu­dzi do eli­ty spo­łecz­nej. Emil Le­win nie zdą­żył po­my­śleć, co do­kład­nie spo­wo­do­wa­ło gry­mas na twa­rzy jego wy­bran­ki, bo na­gle wóz za­chy­bo­tał się nie­bez­piecz­nie i prze­chy­lo­ny, utknął w ba­gni­stej ka­łu­ży.

Emil nie za­sta­na­wiał się, czy prę­gi z jego cia­ła znik­nę­ły i czy pięk­na Ad­rian­na zwró­ci na nie uwa­gę, tyl­ko rzu­cił się do brycz­ki, aby po­móc stan­gre­to­wi wy­cią­gnąć ją z za­pa­dli­ny. Pan­na Da­le­szyń­ska pisz­cza­ła co chwi­lę, oka­zu­jąc jed­no­cze­śnie strach, jak i nie­za­do­wo­le­nie. Gdy jed­nak uda­ło się za­że­gnać kry­zys i brycz­ka sta­nę­ła w pio­nie, twarz Ad­rian­ny wy­po­god­nia­ła.

– Gdy­by nie pan, ta­pla­ła­bym się w ka­łu­ży ni­czym kacz­ka w sta­wie. Dzię­ku­ję – mruk­nę­ła i po­pa­trzy­ła na Emi­la.

Mimo że zda­wał so­bie spra­wę z prze­pa­ści, jaka ich dzie­li, po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać. W koń­cu ucho­dził we wsi za przy­stoj­nia­ka i nie­jed­na pan­na się do nie­go umi­zgi­wa­ła.

– A czy w ra­mach wdzięcz­no­ści, da­ła­by się pani za­pro­sić na lody ju­tro po pro­ce­sji? – za­py­tał har­do.

– To naj­lep­szy żart, jaki usły­sza­łam w tym ty­go­dniu. – Ro­ze­śmia­ła się gło­śno, z nut­ką szy­der­stwa. – Pa­nie Maj­kow­ski, ru­sza­my, na co pan cze­ka? Aż ten wiej­ski chło­pa­czek po­my­śli, że mo­gła­bym być nim za­in­te­re­so­wa­na?

Brycz­ka od­je­cha­ła, a pan­na Da­le­szyń­ska na­wet nie spoj­rza­ła na swo­je­go wy­ba­wi­cie­la.

Ten po­li­czek był gor­szy niż pół­go­dzin­ne cię­gi ojca. Emil nie zdzi­wił­by się, gdy­by od­mó­wi­ła, ale mo­gła to zro­bić jak praw­dzi­wa dama. „Wiej­ski chło­pa­czek” – my­ślał z go­ry­czą i ko­lej­ny raz tego dnia jego oczy wy­peł­ni­ły się łza­mi.

– A cze­go mi bra­ku­je? – py­tał sie­bie i w koń­cu sam so­bie od­po­wie­dział: – Wszyst­kie­go…

***

Świę­to Bo­że­go Cia­ła, po­dob­nie jak pa­ster­ka, gro­ma­dzi­ło tłu­my. Każ­dy miesz­ka­niec chrze­ści­jań­skiej czę­ści spo­łe­czeń­stwa sta­wiał się tego dnia przed ko­ścio­łem pa­ra­fial­nym, odzia­ny w naj­lep­sze, ja­kie miał, ubra­nia, i ob­ser­wo­wał zbie­ra­ją­cych się lu­dzi. Ci bar­dziej od­da­ni Ko­ścio­ło­wi z dumą na­cią­ga­li bia­łe rę­ka­wicz­ki i prze­pa­sy­wa­li się szar­fa­mi, by nieść w pro­ce­sji kru­cy­fik­sy, sztan­da­ry i inne ele­men­ty sta­no­wią­ce nie­odzow­ny ele­ment każ­dej pro­ce­sji.

Okna do­mów ozda­bia­no ob­ra­za­mi świę­tych oraz szar­fa­mi i kwia­ta­mi. Szcze­gól­nie stroj­nie wy­glą­da­ło to na uli­cach, wzdłuż któ­rych kro­czy­ła pro­ce­sja i po­usta­wia­ne były oł­ta­rze. Naj­czę­ściej ich tło sta­no­wi­ły ko­lo­ro­we, ozdob­ne dy­wa­ny, do któ­rych przy­szy­wa­no pąki kwia­tów i mo­co­wa­no ob­raz­ki lub ma­kat­ki przed­sta­wia­ją­ce sce­ny z ży­cia chrze­ści­jan. Śnież­no­bia­łe ob­ru­sy przy­kry­wa­ją­ce oł­ta­rze usła­ne były płat­ka­mi świe­żych kwia­tów, a w traw­ni­ki i ra­ba­ty wko­py­wa­no mło­de brzóz­ki, któ­re po każ­dej pro­ce­sji koń­czy­ły swój ży­wot w pa­le­ni­skach i pie­cach. Owe oł­ta­rze, nie­co jar­marcz­ne i pstro­ka­te, sta­no­wi­ły czę­sto tło dla ro­dzin­nych fo­to­gra­fii, gdzie obok człon­ków rodu przy­sta­wa­li księ­ża ści­ska­ją­cy w dło­ni bre­wia­rze. Czar­no-bia­łe zdję­cia, choć nie uka­zy­wa­ły peł­nej kra­sy oł­ta­rzy, były waż­ną pa­miąt­ką, któ­rą wkle­ja­no na pierw­szej stro­nie al­bu­mów albo wkła­da­no do ra­mek i wie­sza­no na ścia­nach, obok kru­cy­fik­sów i ob­ra­zów Mat­ki Bo­skiej.

Na­wet Ży­dzi, któ­rzy tego świę­ta nie ob­cho­dzi­li, wy­le­ga­li na uli­cę, żeby po­dzi­wiać uczest­ni­ków tej ko­lo­ro­wej ce­re­mo­nii. Był to rów­nież ten mo­ment, kie­dy mo­gli spo­tkać swo­ich zna­jo­mych i po pro­ce­sji uczest­ni­czyć w lo­kal­nym fe­sty­nie. W ten dzień roz­sta­wia­no ka­ru­ze­lę, za­pra­sza­no klau­nów, a nie­kiedy ma­gi­ków i in­nych dzi­wacz­nych osob­ni­ków, wzbu­dza­jąc cie­ka­wość miesz­kań­ców, któ­rzy na co dzień nie mie­li zbyt wie­lu roz­ry­wek. Mło­dzi męż­czyź­ni, zbyt nie­śmia­li lub zbyt szar­manc­cy, mo­gli tego dnia za­pro­po­no­wać swo­im wy­bran­kom watę cu­kro­wą, lody albo jed­ną z tan­det­nych, ale ta­nich ozdób, któ­rych peł­no było na licz­nych stra­ga­nach. Pro­boszcz nie po­chwa­lał tych za­baw wień­czą­cych Boże Cia­ło, bo han­dlo­wa­nie w ta­kie wiel­kie świę­to było dla nie­go świę­to­kradz­twem. Na jar­mark nie przy­cho­dzi­li tak­że Cheł­mic­cy, urzą­dza­jąc przy­ję­cia w swo­im prze­past­nym domu, bę­dą­ce nie­ja­ko otwar­ciem se­zo­nu let­nie­go. Tego roku oka­zja była po­dwój­na, bo świę­to zbie­gło się z uro­dzi­na­mi An­to­nie­go Cheł­mic­kie­go.

Dla nie­któ­rych uczest­ni­ków ob­cho­dów świę­ta Bo­że­go Cia­ła był to wy­jąt­ko­wo trud­ny dzień. Emil Le­win kro­czył w tłu­mie z miną zbrod­nia­rza, zło­rze­cząc ro­dzi­com, świa­tu i Bogu, któ­re­mu przy­szedł od­dać hołd. Roz­glą­dał się co kil­ka mi­nut, szu­ka­jąc wzro­kiem ko­lej­nej spraw­czy­ni swo­je­go upodle­nia, Ad­rian­ny Da­le­szyń­skiej. Do­strzegł ją w koń­cu, idą­cą z mat­ką i oj­cem, w ma­łym, let­nim ka­pe­lu­si­ku, spod któ­re­go wy­sta­wa­ły ko­smy­ki ja­snych wło­sów. Jak za­zwy­czaj mia­ła ten sam wy­raz twa­rzy, nie­co na­bur­mu­szo­ny i tro­chę me­lan­cho­lij­ny.

Emi­lem tar­ga­ły dziw­ne uczu­cia. Z jed­nej stro­ny wciąż uwa­żał, że jest naj­pięk­niej­szą dziew­czy­ną, jaką spo­tkał, i wie­le by dał, żeby ob­da­rzy­ła go ła­skaw­szym spoj­rze­niem czy ge­stem, z dru­giej – nie­na­wi­dził jej za to, w jaki spo­sób go po­trak­to­wa­ła. Z po­gar­dą i szy­der­czym uśmie­chem. Jak gdy­by był śmie­ciem le­żą­cym na dro­dze. Wiej­skim głup­kiem na­da­ją­cym się je­dy­nie do wy­py­cha­nia brycz­ki z bło­ta. Czy nie był wart sza­cun­ku i życz­li­we­go sło­wa?

Snuł w my­ślach wi­zję upad­ku pięk­nej Ad­rian­ny. Oto on na­gle sta­je się bo­ga­ty i ele­ganc­ki, a ona łasi się do nie­go, ni­czym kot­ka spra­gnio­na piesz­czot swe­go pana. Tym­cza­sem on wy­ko­rzy­stu­je ją w naj­bar­dziej bru­tal­ny spo­sób, zry­wa­jąc z niej je­dwab­ne poń­czo­chy i za­mie­nia­jąc w strzę­py ele­ganc­ką su­kien­kę. I gdy ona stoi już w sa­mej bie­liź­nie, de­li­kat­nej i przy­ozdo­bio­nej ko­ron­ka­mi, jak jed­na z tych bez­wstyd­nych ko­biet na zdję­ciach, któ­re kie­dyś po­ka­zał mu Ka­wec­ki, on wy­mie­rza jej siar­czy­sty po­li­czek, rzu­ca ni­czym szma­cia­ną lal­kę na łóż­ko i speł­nia swo­je naj­bar­dziej or­dy­nar­ne za­chcian­ki. A kie­dy da już upust swo­jej żą­dzy, gdy uj­rzy jej od­da­nie – zła­pie za wło­sy i wy­rzu­ci za drzwi. Nagą, spo­nie­wie­ra­ną i ob­dar­tą z god­no­ści, aby po­czu­ła to, co on po­przed­nie­go dnia, gdy wy­śmia­ła jego za­lo­ty.

Im dłu­żej trwa­ła pro­ce­sja, a lu­dzie co­raz gło­śniej śpie­wa­li pie­śni, w jego wy­obraź­ni Ad­rian­na Da­le­szyń­ska była pod­da­wa­na co­raz wy­myśl­niej­szym tor­tu­rom psy­chicz­nym. Nie za­sta­na­wiał się, że ani czas, ani miej­sce nie jest od­po­wied­nie na od­da­wa­nie się po­dob­nym my­ślom, ale czuł się tak bar­dzo po­ni­żo­ny, że nic nie było w sta­nie zmie­nić jego na­sta­wie­nia.

W prze­ci­wień­stwie do Emi­la Le­wi­na Ali­cja Ro­siń­ska nie była żąd­na ze­msty. Jej twarz wy­ra­ża­ła przy­gnę­bie­nie i ja­kąś nie­uchwyt­ną złość na sie­bie. Nie mia­ła żalu do Ju­lia­na, że wo­lał pięk­ną Ad­rian­nę – któ­rej już sam ubiór tego dnia krzy­czał: „je­stem kimś lep­szym” – ale do świa­ta, gdzie szczy­tem ma­rzeń był przy­stoj­ny i bo­ga­ty mąż. Zresz­tą, mój Boże, a co ona zro­bi­ła, chcąc zwró­cić jego uwa­gę na sie­bie? Pa­pla­ła głu­po­ty, chwa­li­ła się roz­bi­tym ko­la­nem i do­ku­cza­ła mu, że jest wy­mu­ska­nym, de­li­kat­nym ka­wa­le­rem wy­cho­wa­nym pod klo­szem na­do­pie­kuń­czej mat­ki i na­dę­te­go ojca. Po­dob­nie jed­nak jak Emil Le­win, wy­pa­try­wa­ła swo­je­go fa­wo­ry­ta, by wma­wiać so­bie, że wca­le nie jest ani taki przy­stoj­ny, ani taki ele­ganc­ki, jak do­tych­czas jej się zda­wa­ło.

Po chwi­li przez tłum przedar­ła się jej przy­ja­ciół­ka, Han­ka.

– Roz­ma­wia­łam z Ja­ku­bem – wy­szep­ta­ła jej do ucha, pod­eks­cy­to­wa­na.

– I co? – za­py­ta­ła z uda­wa­ną cie­ka­wo­ścią, bo wciąż zbyt moc­no była za­ję­ta swo­im zła­ma­nym ser­cem.

– No pa­trzył na mnie jak ja na kre­mów­ki w cu­kier­ni Rot­fel­dów. – Uśmiech­nę­ła się pro­mien­nie.

– Ale za­de­kla­ro­wał się ja­koś? Za­pro­po­no­wał spa­cer nad staw albo watę cu­kro­wą na fe­sty­nie? – za­py­ta­ła chłod­no Ali­cja.

– Nie… No wiesz, on jest taki nie­śmia­ły – bąk­nę­ła Han­ka, zdzi­wio­na nie­co ozię­błym to­nem przy­ja­ciół­ki.

– Za­po­mnij o nim, Han­ka. Szko­da ży­cia. Od pa­trze­nia to się za mąż nie wy­cho­dzi. Zwy­kła pier­do­ła, któ­re­go mat­ka oże­ni z kim ze­chce, bo on nie bę­dzie miał śmia­ło­ści, żeby sam so­bie żon­kę wy­brać – wark­nę­ła Ali­cja.

– Dla­cze­go tak mó­wisz? – za­py­ta­ła ze smut­kiem Han­ka.

– Bo lata ci lecą, a Mo­sel jak się ga­pił, tak gapi na­dal i nic ci z tego nie przy­cho­dzi.

Ali­cja ra­ni­ła sło­wa­mi przy­ja­ciół­kę. Nie ro­bi­ła tego ce­lo­wo, ale uwa­ża­ła, że ich mło­dzień­cze mrzon­ki o ide­al­nych chłop­cach po­win­ny odejść w za­po­mnie­nie. Han­ka była od niej star­sza, ale jej na­iw­ność wciąż była po­ra­ża­ją­ca. Uzna­ła więc, że im szyb­ciej przy­ja­ciół­ka pój­dzie po ro­zum do gło­wy, tym dla niej le­piej.

Do roz­ma­wia­ją­cych ci­chym gło­sem dziew­cząt po­de­szła Anna Le­win, mat­ka Han­ki. Pro­ce­sja do­bie­gła koń­ca i lu­dzie zbie­ra­li się w grup­kach, by w koń­cu swo­bod­nie po­roz­ma­wiać, za­miast szep­tać do ucha, a nie­któ­rzy roz­glą­da­li się do­oko­ła, jak­by za­sta­na­wia­li się, jak za­koń­czyć ten pięk­ny, sło­necz­ny i wol­ny od pra­cy dzień.

– Chodź, Han­ka. – Mat­ka szarp­nę­ła cór­kę za rękę, ki­wa­jąc za­le­d­wie gło­wą na znak po­wi­ta­nia.

Anna Le­win nie lu­bi­ła Ali­cji, bo uwa­ża­ła, że taka gów­nia­ra nie po­win­na być przy­ja­ciół­ką jej cór­ki, a poza tym we­dług niej dziew­czy­na mia­ła za­dat­ki na upodob­nie­nie się do swo­jej bab­ki, skan­da­list­ki o tym sa­mym imie­niu, co jej wnucz­ka.

– Po­ga­dam jesz­cze tro­chę z Ali­cją i do­go­nię was – po­wie­dzia­ła Han­ka.

Wie­dzia­ła, że dzi­siej­sze atrak­cje nie są dla nich, bo w domu cze­kał oj­ciec, któ­ry ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów nie mógł uczest­ni­czyć w pro­ce­sji. Miesz­kań­cy chcie­li zor­ga­ni­zo­wać dla nie­go wó­zek in­wa­lidz­ki, ale nie ode­brał tego jako aktu życz­li­wo­ści, lecz jako ob­jaw li­to­ści i współ­czu­cia dla ka­le­ki i ro­ga­cza.

– Nie, Han­ka. Mamy iść z wi­zy­tą do Ko­niusz­ków – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie Anna.

– Po co? – od­burk­nę­ła jej Han­ka, bo do­brze wie­dzia­ła, o co cho­dzi mat­ce.

Ko­niusz­ko­wie, wła­ści­cie­le nie­wiel­kie­go go­spo­dar­stwa od­da­lo­ne­go nie­ca­ły ki­lo­metr od Le­wi­nów, mie­li syna, któ­re­go ko­niecz­nie chcie­li oże­nić. A po­nie­waż Ste­fa­na Ko­niusz­kę zaj­mo­wa­ło je­dy­nie pi­cie piwa i go­rzał­ki, sta­ra Ko­niusz­ko­wa po­sta­no­wi­ła wziąć spra­wy w swo­je ręce i wy­swa­tać pier­wo­rod­ne­go.

Cią­gle pod­chmie­lo­ny Ste­fan o sło­nio­wa­tych no­gach i nie­świe­żym od­de­chu nie był szczy­tem ma­rzeń Anny Le­win o do­rod­nym zię­ciu, ale Ko­niusz­ko­wie mie­li więk­sze go­spo­dar­stwo, kil­ka krów wię­cej i lu­bi­li Han­kę, któ­ra była za­wsze uczyn­na i grzecz­na.

– Czas chy­ba po­my­śleć o ja­kichś zrę­ko­wi­nach – sta­now­czo od­po­wie­dzia­ła Anna Le­win.

Póki swa­ty koń­czy­ły się na dziw­nych uśmie­chach i to­wa­rzy­skich ko­men­ta­rzach, Han­ka igno­ro­wa­ła je. Na­wet przez chwi­lę nie po­my­śla­ła, że mo­gła­by zo­stać żoną Ste­fa­na. Na­wet go nie lu­bi­ła, bo był ob­ce­so­wy, głu­pi i wiecz­nie nie­do­my­ty.

– Nie ma mowy, mamo!

– Po­skar­żę się ojcu – wy­ce­dzi­ła mat­ka.

– Mo­żesz się po­skar­żyć na­wet sa­me­mu pro­bosz­czo­wi. Nie wyj­dę za nie­go, choć­bym mia­ła sta­rą pan­ną zo­stać, choć­bym mia­ła się pod lo­ko­mo­ty­wę rzu­cić – pra­wie wy­łka­ła.

– Głu­pia je­steś, Han­ka. Wciąż wzdy­chasz do tego pej­sa­ka, Mo­se­la. I co, my­ślisz, że sta­ry po­zwo­li Ja­ku­bo­wi na oże­nek z tobą? – Le­wi­no­wa po­gar­dli­wie wy­dę­ła war­gi i do­da­ła: – Le­piej się szyb­ko na­my­ślaj, bo Ste­fek wiecz­nie cze­kać nie bę­dzie, a ty skoń­czysz jak Bol­ko­wa, co na sta­re lata z tego sta­ro­pa­nień­stwa zwa­rio­wa­ła i te­raz majt­ki nad sta­wem mło­dym chło­pa­kom po­ka­zu­je.

– Wolę po­ka­zy­wać majt­ki ob­cym niż temu pi­ja­czy­nie bez cha­rak­te­ru – od­cię­ła się Han­ka. – Zresz­tą dzi­siaj do Cheł­mic­kich idę.

– Po co tam le­ziesz? – Twarz Le­wi­no­wej spo­chmur­nia­ła jesz­cze bar­dziej. – Po­dob­no tam ro­bo­ty dla cie­bie nie ma.

– Śpie­wać będę na przy­ję­ciu – z dumą od­po­wie­dzia­ła Han­ka.

– Za­pła­cą ci cho­ciaż? – za­cie­ka­wi­ła się mat­ka.

– Nie wiem… – bąk­nę­ła, zmie­sza­na. – Nie py­ta­łam o pie­nią­dze.

– Oczy­wi­ście! Jak je­steś na na­szym utrzy­ma­niu, to cię ta­kie spra­wy nie zaj­mu­ją – zło­śli­wie od­po­wie­dzia­ła Le­wi­no­wa i za­ka­sła­ła.

Wi­dząc jed­nak, że nic tym­cza­sem nie wskó­ra, ode­szła bez sło­wa. Mimo nie­chę­ci Han­ki do po­czy­nań mat­ki mar­twi­ła się o nią. Anna Le­wi­no­wa kasz­la­ła co­raz moc­niej i czę­ściej, z tru­dem zno­si­ła wszel­ki wy­si­łek, a jej nie­gdyś ru­mia­na twarz na­bra­ła wo­sko­we­go ko­lo­ry­tu. Wraz z oj­cem usi­ło­wa­li na­mó­wić ją na wi­zy­tę u dok­to­ra, ale Le­wi­no­wa zby­wa­ła ich mach­nię­ciem ręki i tek­stem: „Samo przy­szło, samo pój­dzie”. Po­cząt­ko­wo rów­nież tak uwa­ża­li, uzna­jąc, że to naj­nor­mal­niej­sze prze­zię­bie­nie, ale czas mi­jał, a upo­rczy­wy ka­szel, nie­ste­ty, nie.

– Na­praw­dę bę­dziesz śpie­wać u Cheł­mic­kich? – za­py­ta­ła z eks­cy­ta­cją i jed­no­cze­śnie nie­do­wie­rza­niem Ali­cja. – Czy na­bu­ja­łaś mat­ce, żeby cię do Stef­ka nie cią­gnę­ła?

– Na­praw­dę. An­to­ni Cheł­mic­ki po­pro­sił, że­bym za­śpie­wa­ła na przy­ję­ciu. Mają na­wet for­te­pian i ktoś z ro­dzi­ny bę­dzie mi przy­gry­wał – z dumą od­po­wie­dzia­ła Han­ka.

– Za­zdrosz­czę ci – wes­tchnę­ła Ali­cja i ro­ze­śmia­ła się. – A tan­cer­ki nie po­trze­bu­ją?