Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Historia fikcyjna, dla której inspiracją były wydarzenia, które mogły mieć miejsce w rzeczywistości. Zakazana miłość z czasów wojny, między oficerem niemieckim i siostrą zakonną. Owocem tego związku jest dziecko, które po latach dowiaduje się prawdy o swoich rodzicach i próbuje odzyskać tożsamość, jednak wciąż napotyka na mur milczenia. Kluczem do rozwiązania zagadki jest pamiętnik zakonnicy, który pisała przez niemal całe życie, a który po jej śmierci znika w tajemniczych okolicznościach. Komu zależy na tym, by człowiek będący owocem trudnej i niespełnionej miłości nigdy nie poznał prawdy? Czy ma to związek z ogromnym majątkiem? Co kierowało rodzicami, którzy oddali własne dziecko pod opiekę obcych ludzi? Czy zdołali odkupić swoją winę? W tej opowieści nic nie jest czarno-białe ani oczywiste, a autorka kolejny raz prowadzi nas przez meandry ludzkiej duszy i trudnych życiowych wyborów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Joanna Jax
Fotografia na okładce
© bubbalove|iStock
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2018
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 600 472 609
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018
tekst © Joanna Jakubczak
ISBN 978-83-7835-670-7
Jeśli pozwalasz, by ktoś za ciebie podejmował decyzje, pamiętaj, że gdy poniesiesz porażkę, to nie on będzie płakał za ciebie w poduszkę.
Synowi zakonnicy
Niniejsza książka jest fikcją literacką, jednakże inspiracją do jej napisania stała się prawdziwa historia człowieka, który od piętnastu lat próbuje odzyskać swoją prawdziwą tożsamość, nieustannie walcząc z systemem prawnym i potężną instytucją kościelną.
Wszystkie imiona, nazwiska oraz miejsca wydarzeń zostały zmienione, a jakakolwiek ich zbieżność ze stanem faktycznym jest przypadkowa i niezamierzona, zaś Zgromadzenie Sióstr Posłuszeństwa Bożego oraz klasztor w Gościńcu nigdy nie istniały i są wytworem mojej wyobraźni.
Powieść ta jest wyrazem solidarności z synem zakonnicy (sic!) i wiary w wersję wydarzeń przedstawianą przez niego i świadków historii, która od tak wielu lat nie może znaleźć swojego finału w sądzie. Dlatego i ja pozostawiam pewne pytania bez odpowiedzi.
Mam jednak nadzieję, że książka ta skłoni niektórych czytelników do refleksji i zatrzymania się na dłużej przy tej opowieści, momentami wręcz niewiarygodnej.
Joanna Jax
Gościniec, 2005
Popołudniowe słońce bezlitośnie wdzierało się do wnętrza niewielkiego pokoju klasztornej infirmerii. Stało tam jedno łóżko o drewnianym wezgłowiu w kolorze dojrzałego kasztana. Wąskie, ale solidne, z grubym materacem, starannie okrytym śnieżnobiałym prześcieradłem. Spoczywała w nim matka Judyta, przełożona Zgromadzenia Sióstr Posłuszeństwa Bożego w Gościńcu. Głowę, odzianą w płócienny czepek, jakich niegdyś używały arystokratki podczas nocnego wypoczynku, opierała na twardej poduszce, obleczonej w batystową poszewkę wykończoną dwoma rzędami bawełnianych koronek. Oprócz łóżka w pokoju znajdowała się prosta szafka z dębowego drewna, na której ustawiono fiolki z medykamentami, gliniany dzbanek z wodą i pudełko z chusteczkami. W niejakim oddaleniu od łóżka, pod ścianą, stało proste, twarde krzesło, a na nim siedziała młoda zakonnica i dziergała szydełkiem nowy obrusik do klasztornej kapliczki stojącej w wirydarzu. Od czasu do czasu zerkała na kobietę leżącą w łóżku, sprawdzając, czy ta czegoś nie potrzebuje.
Matka Judyta od kilku miesięcy nie pełniła już swojej funkcji, zastąpiła ją w obowiązkach siostra Ernesta, której bały się wszystkie zakonnice, począwszy od młodziutkich nowicjuszek, a skończywszy na emerytkach. Dlatego gdy powierzono siostrze Miriam opiekę nad umierającą matką Judytą, przyjęła tę posługę z pewną ulgą. Mogła bowiem przez jakiś czas odizolować się od klasztornego życia, w którym to siostra Ernesta przeprowadzała prawdziwą rewolucję, nie poczekawszy nawet ani na oficjalną nominację od matki generalnej, ani też na odejście z tego świata swojej poprzedniczki.
Siostra Miriam miała nadzieję, że zanim matka Judyta umrze, Ernesta uspokoi się, a życie powróci do względnej równowagi. Poza tym kochała całym sercem poprzednią matkę przełożoną, która okazała jej wsparcie w chwilach zwątpienia i nie nakazywała ciągłej modlitwy, gdy umysł i dusza Miriam przepełniały myśli o popełnionych grzechach. Młoda i niezbyt doświadczona w zakonnym życiu siostra sądziła wówczas, że jest niegodna, by służyć swojemu Panu, tym bardziej że pozostałe mieszkanki klasztoru wydawały się jej niemal nieskalane i czyste niczym niebiańskie zastępy aniołów. Wiekowe mury klasztoru, gdzie przez stulecia żyły kobiety bez mała święte, potęgowały odpowiedzialność za jej własne, niegodne czyny, jakby każdy grzech, popełniony chociażby w myślach, kalał to czyste i wyjątkowe miejsce.
Teraz, gdy od ślubów wieczystych Miriam minęło już kilkanaście miesięcy, a ona zadomowiła się na dobre w klasztorze, przekonała się, że nie ma ludzi idealnych, a bez grzechu pozostał jedynie Chrystus i naśladowanie go w owej czystości było dość karkołomne oraz z góry skazane na niepowodzenie. Młoda zakonnica łudziła się jednak, że czas spędzony w zgromadzeniu, praca nad sobą, a wreszcie ascetyczne życie, nakierowane wyłącznie na niesienie pomocy innym, sprawią, iż u schyłku życia jej zasługi zostaną dostrzeżone przez Najwyższego, a ona umrze spokojna o swój los po śmierci.
Oderwała wzrok od swojej szydełkowej robótki i popatrzyła na strumień słońca padający wprost na twarz matki Judyty. Wstała z krzesła i podeszła do okna, by zamknąć drewniane okiennice, nieco już wypaczone i nadgryzione zębem czasu. Stara kobieta, o drobnej, pokrytej zmarszczkami twarzy, przebudziła się, nie wiadomo, czy z powodu ostrego światła, czy skrzypienia okiennic, po czym spojrzała na Miriam i uśmiechnęła się do niej.
– Podaj mi, dziecko, szklankę z wodą – powiedziała z trudem.
Miriam odwzajemniła uśmiech, nalała z glinianego dzbanka chłodną wodę i podała do ust kobiecie. Ta zmoczyła jedynie wyschnięte wargi, jakby nie miała siły przełknąć nawet łyka, i szepnęła:
– Usiądź tutaj, przy mnie.
Młoda zakonnica przysunęła bliżej krzesło i nachyliła się nad matką przełożoną. Ta dotknęła dłonią medalika szkaplerznego, spoczywającego na jej piersi, z którym nawet w ciężkiej chorobie, gdy leżała w szpitalu, nie chciała się rozstawać, i powiedziała cicho:
– Odepnij go i weź. Jest dla ciebie.
– Ależ, matko… – zmieszała się siostra Miriam. – Przecież to od samego biskupa matka dostała, przez Ojca Świętego pobłogosławiony i ze szczerego złota. Jakże ja bym tak mogła… Przecież matka i bratanicę ma, co to do matki przyjeżdża z Krakowa, i siostrę w Szwajcarii…
– Ale chcę, żebyś to ty go dostała. Dobra z ciebie dziewczyna i oddana zakonnica, jednak… mój podarunek nie jest tak całkiem bezinteresowny. No, pomóż mi go zdjąć – mruknęła, jakby nieco zniecierpliwiona.
Młoda zakonnica od razu zrobiła to, o co poprosiła ją matka przełożona i przestała dyskutować. Jeśli takie było życzenie matki, by podarować jej medalion będący niejako „znakiem firmowym” matki Judyty, nie mogła dłużej się krygować. Z pietyzmem odpięła medalion i wzięła w dłonie. Dotychczas zdawało jej się, że ów szkaplerzyk jest ciężki, wszak był słusznych rozmiarów i wykonany ze szczerego złota, ale okazało się, iż to jedynie złudzenie. Przez chwilę trzymała go w dłoni, jakby stanowił relikwię i powiedziała zdumiona:
– Jakiż on lekki i delikatny, matko.
Judyta zamrugała i wyszeptała z trudem:
– To właściwie jest takie małe puzderko. Z boku znajdziesz niewielki zaczep…
Miriam przyjrzała się medalionowi i w istocie odnalazła coś, co mogło służyć do otworzenia puzderka. Delikatnie podważyła zaczep paznokciem i chwilę potem mała klapka odskoczyła. W środku znajdował się kluczyk, podobny do tego, jaki sama miała do zamka drewnianej szkatułki stojącej w jej dawnym pokoju. Nigdy go nie ukrywała, tkwił przez cały czas w otworze pudełka, bowiem w środku nie znajdowało się nic tajemniczego. Po prostu trzymała w nim kolczyki, łańcuszek i kilka sztuk tandetnej biżuterii. Oczywiście miało to miejsce, zanim przybyła w klasztorne progi. Teraz z tych wszystkich skarbów pozostał jej jedynie cienki złoty łańcuszek zakończony delikatnym krzyżykiem. Pamiątka z Pierwszej Komunii Świętej, którą podarowała jej matka chrzestna – ciotka Hortensja.
Po chwili Miriam spojrzała pytającym wzrokiem na Judytę, bo domyśliła się, że ta pokazała jej ów tajemniczy kluczyk nie bez powodu.
– Przy kapitularzu znajduje się pomieszczenie kościelne. Wiesz, o którym mówię. Trzymamy tam zaśniedziałe lichtarze, uszkodzony konfesjonał, stare tabernakulum i inne rzeczy, które czekają na renowację. Ale zawsze miałyśmy pilniejsze wydatki… – Judyta zakasłała cicho.
Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. Tak, te inne wydatki to były kolejne wyprawki dla młodzieży opuszczającej domy sierot, których patronką była matka Judyta, często nazywana zresztą Matką Judytą od Sierot. Kiedy przełożona zaniemogła i wiadomo było, że z racji wieku raczej już nie powróci do formy, zaczęto szeptać, iż może być nawet kanonizowana i otrzymać status świętej. A wszystko za sprawą swojej działalności na rzecz dzieci, które z różnych powodów straciły najważniejsze osoby w życiu – rodziców. Nie było roku, żeby matka Judyta nie otworzyła jakiegoś sierocińca, chociażby niewielkiego, budząc tym podziw nie tylko wśród hierarchów kościelnych, ale także zwykłych ludzi. Gdy organizowała kwesty, aukcje i publicznie prosiła o ofiarę na kolejny dom sierot, w mgnieniu oka znajdowały się osoby, które wpłacały datki. Bo matce Judycie nie można było odmówić, wszak jej działalność przynosiła wiele pożytku. Byli wychowankowie takich domów wciąż chwalili ciepłą atmosferę, dobroć sióstr posłuszanek i przez kilkadziesiąt lat działalności sierocińców nie doszło do żadnego skandalu. Matka Judyta starała się za wszelką cenę stworzyć domowy klimat, nie stosowała nadmiernej dyscypliny i nie indoktrynowała swoich wychowanków.
Miriam bardzo spodobał się pomysł wyniesienia matki Judyty na ołtarze. Mogłaby czuć się dumna, że dostąpiła zaszczytu bycia tak blisko świętej, a może i na nią spłynęłaby łaska Boża przy wstawiennictwie matki Judyty u Najwyższego.
Usłyszawszy, od czego jest ukryty w medalionie kluczyk, nie zdziwiła się. Wiekowe tabernakulum mogło stanowić dla matki przełożonej relikwię, a może nawet miała ona wyrzuty sumienia, że stoi ona gdzieś w kącie, zakurzona, przykryta jedynie suknem, zamiast zostać odrestaurowana na chwałę Bożą?
Judyta jednak zaczęła mówić dalej:
– Miriam… musisz odnaleźć i otworzyć tabernakulum, a to, co znajdziesz w środku, przekaż bez świadków mojej bratanicy, Eli Leśniowskiej. Żadna z sióstr nie może o tym usłyszeć, ale Elżbieta będzie wiedziała, co z tym zrobić. Ona wie bardzo dużo… Tylko przysięgnij mi tutaj, że nikomu tego nie wyjawisz.
Dziewczyna milczała. Nie wiadomo, co bardziej ją zadziwiło – czy fakt, że matka Judyta coś ukrywała w starym tabernakulum, czy to, iż nikt z zakonu o tym nie wiedział i miało to pozostać tajemnicą na kolejne lata.
– Przysięgnij mi… – Judyta szarpnęła Miriam za rękaw habitu.
Zakonnica jakby ocknęła się i dotknęła delikatnie palcami dłoni matki Judyty.
– Przysięgam. Na Najświętszą Panienkę. Nie powiem nikomu… – wyszeptała.
Judyta odetchnęła z ulgą i położyła z powrotem głowę na poduszce. Przymknęła powieki, a chwilę potem Miriam ujrzała ogromne łzy spływające po policzkach matki przełożonej. Chciała otrzeć je leżącą na stoliku chusteczką, gdy nagle usłyszała skrzypnięcie drzwi celi infirmerii. Odwróciła głowę i zobaczyła jedną z nowicjuszek, drobną i nieco trzpiotowatą Gabrielę, trzymającą w rękach tacę, na której stał talerz z parującą zupą.
– Siostro Miriam, proszę zejść na obiad, ja w tym czasie nakarmię matkę Judytę – powiedziała cicho Gabriela.
Miriam wstała z krzesła, założyła na szyję otrzymany medalion i opuściła celę. Na korytarzu było spokojnie, cicho i pachniało jedzeniem, które przyniesiono dla chorych. Zaczęła iść wolno w kierunku refektarza. Wyszła na krużganek i zobaczyła w oddali idącą matkę Ernestę i stąpające za nią jej wierne akolitki. Jak zwykle Ernesta miała usta wykrzywione w podkówkę, zmarszczone czoło, a głowę trzymała w taki sposób, jakby kaptur pod welonem zbyt mocno ściskał jej podbródek. Nie wiedzieć czemu Miriam przestraszyła się. Może po prostu reagowała już automatycznie lękiem, widząc surową twarz matki Ernesty. Oparła się o filar, otworzyła puzderko, wyjęła z niego klucz i wsunęła do kieszeni habitu. Nie mogła pozbyć się obawy, że matka Ernesta zechce natychmiast odebrać jej medalion, a wówczas nie będzie w stanie wypełnić prośby matki Judyty, być może ostatniej w życiu. Poprawiła szkaplerz, przygładziła welon i na drżących nogach ruszyła dalej. Tuż przy drzwiach refektarza zatrzymała się, by przepuścić idącą Ernestę i jej świtę. Pełniąca obowiązki przełożonej zakonnica omiotła wzrokiem stojącą Miriam, po czym zatrzymała się nagle i popatrzyła na słynny medalion należący do matki Judyty.
– A cóż to ma znaczyć? – zapytała zimno, a zmarszczki na jej czole jeszcze bardziej się pogłębiły.
– Matka Judyta podarowała mi swój medalion – powiedziała Miriam, spuszczając głowę. Głos jej się łamał, wzrok uciekał w podłogę, jak gdyby czuła się winna, że została obdarowana najświętszym medalikiem.
– I przyjęłaś go? Siostra Judyta jest umierająca, nie myśli logicznie – burknęła Ernesta.
– Ale cóż miałam uczynić, matko? Nie śmiałam odmówić – jęknęła młoda zakonnica.
– Po obiedzie zastanowię się, co z tym zrobić. A przede wszystkim porozmawiam z matką Judytą i zapytam, czy w istocie takie miała życzenie – mruknęła Ernesta.
Młoda zakonnica żachnęła się i już miała coś powiedzieć, bo oskarżenie o kłamstwo bardzo ją zabolało, ale matka Ernesta odwróciła się i weszła do refektarza, nie dając Miriam szans, by ta mogła powiedzieć cokolwiek w swojej obronie.
Miriam nie mogła skupić się na modlitwie ani nie słuchała tego, co czytała jedna z postulantek. Z trudem przełykała kolejne łyki zupy i kęsy chleba, dławiąc w sobie ni to żal, ni to złość za takie potraktowanie jej osoby. Ze wszystkich sił hamowała łzy, nie chcąc narazić się na pytania innych zakonnic. Lubiła większość z nich, ale była pewna, że zaraz po obiedzie doniosą matce Erneście, iż płakała. Być może zrobiłyby to z troski o nią, ale ona za nic w świecie nie chciała pokazać Erneście, jak bardzo zabolały ją jej słowa. W takim wypadku podczas rekreacji byłaby obiektem rozmów i rozważań, a tego tym bardziej sobie nie życzyła. Nie lubiła tych dziwacznych sytuacji, kiedy w ramach pomocy wspólnoty odbywał się wręcz psychiczny lincz nad słabościami wytypowanych do tego kandydatek.
W rekreacji nie uczestniczyły wszystkie zakonnice, a jedynie te, które nie miały dyżurów w sierocińcach. Dlatego Miriam chętnie zgłaszała się do popołudniowych prac, by trzymać się z dala od klasztornych zajęć wypoczynkowych. Wolała odsapnąć w pokoju wychowawczyń, w sierocińcu. I tak ów wypoczynek polegał głównie na szydełkowaniu i wsłuchiwaniu się w rozmowy innych. Poza murami klasztoru, wśród swoich wychowanków, jak i świeckich pracowników, Miriam była bliżej świata zwykłych ludzi. A im więcej czasu z nimi spędzała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że klasztorne życie jest nieco odrealnionym snem. Niekiedy zastanawiała się, jak to może wyglądać w zakonach klauzurowych, gdzie kontakt z normalnym światem właściwie nie istniał. Nie żałowała jednak swojego wyboru w sprawie życia w klasztorze, pewne obiekcje i dylematy ucichły w jej sercu już jakiś czas temu, a ona czuła się kimś uprzywilejowanym. Ludzie borykali się ze strasznymi kłopotami – w rodzinie, w pracy czy w urzędach. Jej to nie dotyczyło. Wracała do domu Boga, z którym nawiązywała szczególną więź podczas modlitwy, adoracji i po prostu spędzając czas na rozważaniach biblijnych. Odpowiadało jej to. Jedynie kobiety zamieszkujące w klasztorze zdawały się niekiedy psuć tę sielankę. Zapewne dlatego, że zakonnice, jak wszyscy inni, były istotami grzesznymi. Miały swoje przywary i słabości. Jakkolwiek owe słabości Miriam traktowała z uśmiechem, tak przywary, uprzykrzające życie innym, chwilami stawały się nie do zniesienia. Matka Judyta łagodziła spory i konflikty, nie cierpiała zakulisowych intryg, a gdy chciała wypowiedzieć kilka cierpkich słów do którejś z zakonnic, robiła to w czterech ścianach swojej kancelarii. Ernesta była kompletnym jej przeciwieństwem. Uwielbiała lizuski i donosicielki, reprymendy dawała publicznie i z pasją wręcz podsycała konflikty. Nie uznawała przyjaźni między zakonnicami, a gdy zauważała, że któreś spędzają zbyt wiele czasu na rozmowie czy obdarzają się siostrzaną sympatią, robiła niemal wszystko, by je rozdzielić. Mawiała w takich chwilach podczas rekreacji:
– Gdy rodzi się przyjaźń między dwiema, szatan odciąga je od wspólnoty. To rodzi pychę, egoizm, a niekiedy prowadzi do rozbudzenia żądzy. Dotyki, pocałunki, czułe szepty – tak szatan zakłada wam na nos różowe okulary i zaczynacie zamieniać miłość do Boga na miłość do człowieka.
– Matko Ernesto, a czyż nie jest napisane w piśmie: „Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich”? – próbowała dyskutować jedna z zakonnic.
– Albo: „Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego” – zawtórowała kolejna.
Twarz Ernesty przybierała wówczas czerwony kolor, oczy zaczynały jej błyszczeć i ciskały gromy. Dla wszystkich było jasne, że kobieta właśnie wpadła w złość. Mówiła wtedy podniesionym głosem, opluwając wszystko dookoła.
– Pierwsze przykazanie miłości mówi, żebyście miłowały Boga całym sercem, duszą i umysłem. Ja jestem dla was przedstawicielem Boga na ziemi i przysięgałyście posłuszeństwo, a nie wypełniacie tego. Zatem nawet Słowo Boże w waszych ustach może być dziełem szatana.
Nie kończyło się jednak na połajankach, bo zbyt mocno zaprzyjaźnione ze sobą siostry rozdzielano, wyznaczając im dyżury o różnych porach. A gdy i to nie przynosiło rezultatu, co dla Ernesty było dowodem na przekroczenie granic intymności między zakonnicami, wysyłano je do innych domów zakonnych, których Zgromadzenie Sióstr Posłuszeństwa Bożego miało wiele i były one rozsiane po całej Europie. Gdyby klasztorem rządziła nadal matka Judyta, zapewne podobna decyzja nigdy by nie zapadła, chyba że w istocie siostry dopuściłyby się jakiegoś grzechu ciężkiego.
Rozmyślania siostry Miriam, jak również ciszę panującą podczas posiłku przerwało wejście, a właściwie wtargnięcie do refektarza rozhisteryzowanej Gabrielki.
– Matka Judyta, matka przełożona… Ona chyba nie żyje, znaczy ona chyba umarła… tak zacharczała, a potem przestała się ruszać… Ja nigdy nie widziałam, jak ktoś umiera, ale matka Judyta chyba odeszła – łkała.
Gabrielka stała koło stołu Ernesty i do niej kierowała swoje słowa, ale każda z zakonnic przebywających w sali jadalnej słyszała to, co mówiła. Mieszkanki zakonu zaczęły coś szeptać między sobą, ale Miriam milczała. Nie zastanawiała się nad śmiercią matki Judyty, była na nią przygotowana, ale nad jej dziwaczną prośbą, która okazała się testamentem pozostawionym w ostatniej chwili życia. Do końca świadoma, czuła, że śmierć jest tuż obok i za chwilę może być już za późno na cokolwiek. Miriam nie miała pojęcia, dlaczego matka przełożona zwlekała tak długo ze swoją prośbą, jakby walcząc do końca ze sobą i swoim dylematem. Cóż takiego kryło się za rzeźbionymi, bogato inkrustowanymi złotem drzwiczkami wiekowego tabernakulum?
– Uspokój się. Jeśli się nie mylisz, nasza siostra jest teraz w drodze do Domu Pana. Wczoraj odbyła ostatnią spowiedź, zatem umarła szczęśliwa – cicho powiedziała Ernesta, po czym przeżegnała się, wstała zza stołu i powoli ruszyła do wyjścia z refektarza.
– Miriam, Gabriela, pójdziecie ze mną – zaordynowała, kiedy była już niemal przy drzwiach.
Zakonnice posłusznie podreptały za matką Ernestą, jedna w kompletnej ciszy, druga drżąc i łkając. Dotarłszy do infirmerii, Ernesta nakazała im czekać przed pokojem Judyty, a sama weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Po chwili jednak na powrót w nich stanęła i powiedziała zimno:
– Matka Judyta odeszła. Miriam, idź do kościoła z siostrą Reginą i zabijcie w dzwony. Ty, Gabrielko, zostaniesz ze mną, byś zrozumiała, że śmierć jest wyzwoleniem, a nie tragedią.
Miriam wypełniła polecenie Ernesty, myśląc o tym, że teraz ta będzie zarządzała klasztorem niepodzielnie i nic już jej nie powstrzyma przed wprowadzaniem własnych zasad. Miała popleczniczki w dyrektorii generalnej i nie zanosiło się na to, by władzę w ich klasztorze objął ktoś inny.
* * *
Do późnych godzin wieczornych, nawet po komplecie, prawie wszystkie siostry zgromadzone były w klasztornej kaplicy, by modlić się za duszę matki Judyty. Jedynie Ernesta wraz z kilkoma swoimi pomocnicami załatwiała formalności związane z aktem zgonu, przygotowaniem ciała i przeniesieniem go do kaplicy klasztornej. Następnie wyznaczyła grupy czuwające na zmianę przy ciele zmarłej aż do jej pogrzebu.
Miriam klęczała nieopodal trumny i zerkała co chwilę na ciało Judyty, ale twarz matki wyglądała dokładnie tak samo, jak poprzedniego dnia. Pergaminowe policzki, powieki otoczone ciemnymi kręgami i usta zastygłe w półuśmiechu. Jakby w istocie bez żalu i z niejaką ulgą pożegnała się z tym światem. Dziewczyna miała świadomość, że niebawem twarz matki zmieni się, ale pragnęła zapamiętać Judytę taką, jaka była za życia. O łagodnym spojrzeniu szarych oczu, niekiedy przejmująco smutnym, jak gdyby dźwigała na barkach jakiś ciężar. Pragnęła we wspomnieniach widzieć jej drobną twarz i uśmiech, który rozpraszał smutki innych, a niekiedy nachodziły one także i Miriam podczas posługi. Tak jakby matkę Judytę mogła uszczęśliwić jedynie radość innych i z tego czerpała niespożyte wręcz siły.
Miriam sądziła, że gdy nadejdzie ten wielki dzień, w którym złoży śluby wieczyste, jej wszystkie rozterki znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a Duch Święty poprowadzi ją przez życie w spokoju i miłości. Nie było to jednak tak proste, jak to sobie wyobrażała i czuła się nawet winna z tego powodu, ale matka Judyta wytłumaczyła jej, że podobne myślenie oznacza pychę, bowiem człowiek winien pracować nad sobą przez całe życie, walczyć ze słabościami, by pewnego dnia zaznać życia wiecznego w Domu Pana. Jednakże nie należy być dla siebie zanadto surowym, ponieważ zdarzają się sytuacje, kiedy trudno obrać właściwą drogę, odróżnić dobro od zła i rozeznać się, czy służąc Bogu, nie krzywdzimy przypadkiem innych ludzi. To były mądre słowa, natchnione, i Miriam wzięła je sobie głęboko do serca.
Wracała z kaplicy po północy i postanowiła zajrzeć do pokoju, w którym zmarła matka Judyta. Tak jakby wydawało się jej, że choć ciało spoczywało na katafalku w kaplicy, dusza Judyty pozostała w infirmerii. Drzwi do pomieszczenia były na wpół otwarte, paliła się lampa przy suficie, a w środku dostrzegła stojącą Ernestę, jej zastępczynię – siostrę Bogumiłę – i prawą rękę Bogumiły – młodziutką i śliczną siostrę Aurelię. Jakkolwiek matka przełożona jedynie wydawała komendy, tak dwie pozostałe zakonnice przetrząsały każdy kąt. Rozpruły nawet materac na łóżku i wkładały weń dłonie, wyszarpując sprężyny, kokosowe włosie i gąbkę.
Miriam przeraził ten widok. Rozumiała, że należy zaopiekować się rzeczami matki Judyty, częściowo znajdującymi się w infirmerii, a częściowo w jej dawnej celi, ale to, co ujrzała, było zwykłą dewastacją. Odsunęła się od drzwi, a potem pobiegła do części klasztoru, gdzie sypiały zakonnice, by chwilę potem stanąć przed drzwiami celi matki Judyty. Otworzyła drzwi, zapaliła światło i zobaczyła, że pokój jest kompletnie pusty. Nie było ani łóżka, ani szafy czy klęcznika. Osobiste drobiazgi, takie jak Biblia, brewiarz czy wiszący nad łóżkiem portret papieża, zniknęły bez śladu.
Była zdziwiona takim postępowaniem, wydawało jej się bowiem, że matka Judyta, przełożona klasztoru posłuszanek, stanowiła dla zakonu przykład osoby oddanej Bogu i ludziom. Sławnej w całym kraju, podejmowanej przez dwóch papieży na prywatnych audiencjach, a którą niekiedy porównywano do Matki Teresy z Kalkuty. Tymczasem Miriam spostrzegła, że usunięto wszystko, co mogło stanowić ślad życia Judyty w klasztorze. Tak jakby nigdy nie istniała. Coraz bardziej budziła się w niej ciekawość, co takiego matka przełożona ukryła w starym tabernakulum i jaka tajemnica mogła położyć się cieniem na jej życiu. Bo że była to jakaś naznaczona piętnem grzechu historia, wywnioskowała z prośby o zachowanie dyskrecji.
* * *
Następnego dnia, gdy przygotowania do pogrzebu matki Judyty szły pełną parą, siostra Miriam została wezwana przed oblicze Ernesty. Matka przełożona we władczej pozie siedziała za biurkiem i surowo spoglądała na młodą zakonnicę. Jednak gdy zaczęła mówić, jej głos był życzliwy i spokojny. Ów niespotykany, pełny słodyczy ton w żadnej mierze nie uspokoił Miriam, a jedynie spotęgował lęk i zwiększył jej czujność.
– Miriam, ja, oczywiście, wierzę, że matka Judyta podarowała ci ten medalion, jednakże rodzina, która przybędzie na jej pogrzeb, może pomyśleć, iż przywłaszczyłyśmy sobie coś, co powinno należeć do nich.
Dla młodej zakonnicy otrzymanie medalionu od takiej osoby jak matka Judyta było wyróżnieniem, chociaż zdawała sobie sprawę, że istotą podarunku był klucz do jakichś tajemnic matki Judyty. Miriam nie chciała jednak dyskutować, zresztą jakiekolwiek negocjacje zakonnic z matkami przełożonymi były nie do pomyślenia. Bez słowa odpięła łańcuszek i podała medalion Erneście.
– Wiem, że ci przykro, ale zrozum, nie chcę żadnych awantur. Rodzice świętej pamięci matki Judyty byli naszymi wielkimi przyjaciółmi. Jeszcze przed wojną przekazywali nam hojne datki, choć potem wiele się zmieniło… – westchnęła Ernesta i zapytała, jakby z lekkim wahaniem: – Moja droga, wiem, że dla naszej drogiej siostry byłaś kimś szczególnym, mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, iż wyjątkowo cię kochała. Czy powiedziała ci coś ważnego przed śmiercią?
Miriam zaprzeczyła. Nie mogła przyznać się do posiadania tajemniczego kluczyka, bowiem złożyła przysięgę na Najświętszą Panienkę.
– Matka Judyta przez całe swoje zakonne życie prowadziła dziennik, zapewne zapisywała tam wiele mądrych zdań, które mogłyby być wskazówkami dla młodych kobiet chcących wstąpić do zakonu, a nawet dla tych, które są z nami od lat. Myślałam o wydaniu tych pamiętników… aby w ten sposób uhonorować matkę Judytę, a kto wie, może nawet zawnioskować o przeprowadzenie procesu beatyfikacyjnego. Takie zapiski mogłyby zapewne pomóc. Oczywiście gdyby rodzina wyraziła na to zgodę. Jednakże owe dzienniki zaginęły i tak sobie myślę, czy przypadkiem ty nie posiadasz wiedzy w tym temacie – ciągnęła Ernesta.
Miriam pomyślała, że właśnie dowiaduje się, co też takiego tajemniczego ukryła matka Judyta w tabernakulum. Była już prawie pewna, iż są to właśnie dzienniki z taką zaciętością poszukiwane przez matkę Ernestę. Postanowiła jednak, że bez względu na wszystko będzie milczała. Zaprzeczyła więc kolejny raz, a potem bez słowa opuściła kancelarię. Miała teraz inny problem. Musiała w tajemnicy przekazać pamiętniki bratanicy Judyty, Elżbiecie Leśniowskiej, a jakże miałaby to uczynić, jeśli na pogrzeb przybędzie mnóstwo osób? Nie tylko rodzina, ale także dostojnicy kościelni, a przede wszystkim Ernesta, która zapewne nie będzie odstępowała na krok krewnych nieboszczki.
Powróciła do kaplicy, by czuwać przy zmarłej i postanowiła, że podczas pogrzebu umówi się z Elżbietą Leśniowską na spotkanie poza murami klasztoru. Wcześniej jednak dostanie się do magazynu kościelnego i wydobędzie bruliony ze starego tabernakulum.
Tej nocy czuwała niemal do świtu. Kiedy skończyła i wracała do swojej celi, klasztor pogrążony był w ciszy. Stąpała delikatnie po posadzce korytarza, by nie mącić owej ciszy szuraniem sandałów i w końcu wyszła na krużganek. Budzące się słońce wdzierało się niemrawo na klasztorny wirydarz. O tej porze roku pysznił się mnóstwem kolorowych kwiatów, począwszy do krwistoczerwonych róż, a na niebieskich, strzelistych ostróżkach kończąc. Pomiędzy rabatami przebijała soczyście zielona trawa, poprzecinana wybrukowanymi ścieżkami. Wśród krzewów białych pnących róż stała niewielka kapliczka z figurką Najświętszej Marii Panny. Kamienny postument w kolorze brudnego piasku był prosty i wtapiał się w tło murów klasztornych. Jedynie posążek Matki Boskiej skrzył się od złoceń i można było odnieść wrażenie, jakby owa figurka zawisła w powietrzu wbrew prawom grawitacji i opierała się jedynie na dzierganym obrusiku, niczym na latającym dywanie. Miriam przystanęła na chwilę, by kontemplować piękno letniego ogrodu. Przez kilka minut wpatrywała się w figurkę Mateńki, jak gdyby ta miała dać jej jakąś wskazówkę, a potem rozejrzawszy się dookoła, zamiast do celi poszła w kierunku kapitularza. Nie to pomieszczenie jednak interesowało ją w tej chwili, ale znajdujący się obok magazyn. Jak do wszystkich klasztornych kwater i do tej prowadziły ciężkie dębowe drzwi. Nacisnęła fikuśną klamkę i zamarła, bowiem drzwi do magazynu okazały się zamknięte na klucz. Syknęła ze złością, chociaż fakt, że owa izba nie stoi otworem, był dość oczywisty.
Kluczami do pomieszczeń zarządzała siostra Ryszarda, z której niekiedy się podśmiewano, nazywając „Dzwonnikiem z Gościńca”, bowiem miała je wszystkie przytwierdzone do paska oplatającego jej habit i gdy szła korytarzami czy krużgankiem, klucze pobrzękiwały niczym dzwonki przewieszone przez krowie karki. Jako że siostra Ryszarda miała już swoje lata i nie wypełniała obowiązków poza murami klasztoru, traktowała swoje stanowisko klucznika jako wyjątkowo odpowiedzialne.
Miriam podreptała do właściwego skrzydła klasztoru i skierowała się do celi siostry Ryszardy. Uchyliła delikatnie drzwi i usłyszała dobiegające z wnętrza głośne chrapanie. Nie miała pojęcia, która jest godzina, ale skończyła czuwanie przed czwartą rano, zatem miała jeszcze prawie godzinę, zanim siostra Ryszarda wstanie, by przygotować się do jutrzni. Weszła po cichu do celi. Z jednej strony wpadająca przez okiennice smuga światła dała możliwość myszkowania bez przeszkód po pomieszczeniu, z drugiej – gdyby siostra Ryszarda obudziła się, od razu spostrzegłaby jej obecność w celi. Najciszej jak tylko potrafiła zaczęła przeszukiwać pokój, by w końcu natrafić na rzemienny pas z przytwierdzonymi doń kluczami, który leżał w szufladzie komody stojącej przy łóżku zakonnicy. Kluczy było chyba ze trzydzieści i trudno było odgadnąć, który będzie pasował do drzwi magazynu, zatem musiała zabrać ze sobą wszystkie. Włożyła żelastwo do kieszeni habitu i opuściła celę siostry Ryszardy. Pęk kluczy był bardzo ciężki i Miriam obawiała się, że przepastna kieszeń jej habitu rozpruje się, a jej zawartość spadnie z łoskotem na kamienną posadzkę, budząc wszystkich dookoła. Nie mogła jednak już się zatrzymać. Obawiała się, że każdy dzień zwłoki może sprawić, iż ktoś inny odnajdzie dzienniki matki Judyty. W końcu zdeterminowana Ernesta zarządzi przeszukanie każdego kąta klasztoru, a jeśli któraś z siostrzyczek natknie się na zamknięty przedmiot, do którego klucza nie posiadała w swoich zasobach siostra Ryszarda, matka przełożona zapewne rozważy konieczność wyłamania zamka tabernakulum. Być może wizje siostry Miriam były zbyt katastroficzne, ale najwyraźniej matce Erneście musiało bardzo zależeć na odnalezieniu pamiętników Judyty. Dla publikacji „złotych myśli” niejako swojej konkurentki na pewno nie byłaby skłonna do przetrząsania każdego kąta, łącznie z rozpruwaniem materaca.
Siostra Miriam miała wrażenie, że kluczy jest niezliczona ilość. Przymierzała kolejne i żaden nie pasował. Obawiała się, iż jeśli szybko nie natrafi na właściwy, wybije piąta, a wówczas wstanie Ryszarda i pozostałe siostry. Kiedy młodej zakonnicy zdawało się, że stoi przy drzwiach magazynu bez mała sto lat, w końcu jeden z kluczy okazał się tym właściwym.
Ciężkie drzwi zaskrzypiały głośno, a echo poniosło się po całym holu. Na szczęście ta część klasztoru znajdowała się z dala od cel zakonnych i kaplicy, zatem było mało prawdopodobne, aby ktoś usłyszał ten przeraźliwy zgrzyt. Miriam przekręciła włącznik. Mdłe światło rozjaśniło magazyn, pełen ram do obrazów, uszkodzonych klęczników, wyblakłych arrasów i obtłuczonych figurek świętych. Nienaturalnie wytrzeszczone oczy rzeźb spoglądały karcąco na Miriam, jakby czyniła coś wielce nieprzyzwoitego, ale ona miała teraz inne zmartwienie – musiała jak najszybciej odnaleźć tabernakulum i wydobyć z niego pozostawione przez matkę Judytę rzeczy. Na szczęście w magazynie, podobnie jak w każdym innym pomieszczeniu klasztoru, panował niemal idealny porządek, więc złoconą szafkę odnalazła dość szybko. Otworzyła tabernakulum z bijącym sercem, jakby właśnie otwierała drzwi sezamu i wyciągnęła z niego siedem grubych notesów oprawionych w skórę. Wyglądały jak starodawne brewiarze albo wiekowe księgi kryjące w sobie historię poprzednich pokoleń. Wyciągnęła je, potem zamknęła tabernakulum, a później magazyn i pobiegła do celi siostry Ryszardy. Odłożyła na miejsce pęk kluczy i poszła do siebie. Gdy zamknęła za sobą drzwi celi, dopiero wówczas spostrzegła, że ma zroszone potem czoło, a jej serce wali jak oszalałe. Dopuściła się czynu karygodnego i zastanawiała się, czy powinna opowiedzieć o tym fakcie swojemu spowiednikowi. Po chwili odegnała te myśli i zaczęła rozważać, w jakim miejscu położyć owe bruliony, które parzyły ją w dłonie niczym gorący kartofel.
Usłyszała donośny głos siostry Marianny i skrzypienie drzwi. W ten sposób budzono te zakonnice, które wciąż nie przywykły do porannego wstawania i siostra Marianna musiała każdego ranka im w tym pomagać, używając swojego chrapliwego i nieco ostrego głosu. Miriam wpadła w totalną panikę, rzuciła zeszyty na łóżko i przykryła je kocem, po czym stanęła w drzwiach i pomachała do Marianny, dając jej do zrozumienia, że już wstała. Odczekała jeszcze chwilę, a potem owinęła notesy w jedną ze swoich robótek, otworzyła drzwi pieca i wsunęła je do środka. Miała nadzieję, że jeśli nawet siostra Ernesta i jej pomagierki zechcą przeszukać celę Miriam, nie wpadną na pomysł, by zaglądać do pieca, który, choć nieużywany, nie był najlepszym miejscem do przechowywania czegokolwiek.
Po kilkunastu minutach opuściła celę i udała się na jutrznię. Nie zdążyła nawet umyć się w lawaterzu, ale cieszyła się, że jest w posiadaniu pamiętników. Wypełniła przyrzeczenie i poczuła ulgę, że ma to już za sobą.
* * *
Aż do pogrzebu Miriam nie zdołała nawet zajrzeć do notatek pozostawionych przez matkę Judytę, a gdy nadszedł dzień ceremonii, bezskutecznie usiłowała znaleźć się sam na sam z Elżbietą Leśniowską. Niestety, mimo usilnych zabiegów nie udała jej się ta sztuka, bowiem Ernesta nie odstępowała Elżbiety i siostry matki Judyty, przybyłej ze Szwajcarii, choćby na krok. Miriam denerwowała się przez cały czas trwania pogrzebu i nawet przez chwilę nie mogła skupić się na modlitwie ani nawet na płomiennej homilii wygłoszonej przez metropolitę krakowskiego. Pod koniec uroczystości uspokoiła się jednak i pomyślała, że gdy tylko życie klasztorne powróci do normy, a ona do swoich obowiązków w domu sierot, po prostu wymyśli jakiś pretekst i poprosi Ernestę o numer telefonu, zadzwoni do Leśniowskiej, umówi się na spotkanie, a potem przekaże jej, wedle życzenia matki Judyty, tajemnicze notatki.
Matka Judyta została pochowana na przyklasztornym cmentarzu, tuż obok swojej przedwcześnie zmarłej siostry. Na kopcu spoczął tylko jeden wieniec, bowiem życzeniem matki przełożonej było, by przybyli na jej pogrzeb żałobnicy zamiast kwiatów wrzucali do specjalnej puszki datki na domy sierot. Tak też uczyniono i grób wyglądał równie skromnie, co całe życie nieboszczki.
Młodziutka siostra Miriam każdego dnia wyciągała z wygaszonego pieca bruliony i pogrążała się w ich lekturze. Niekiedy roniła łzy, czasami otwierała usta ze zdziwienia, ale nie potrafiła odłożyć notatek na bok. Co prawda codziennie modliła się i prosiła Boga o wybaczenie tego, iż przeczytała dzienniki nie jej dedykowane. Przyrzekała też w duchu, że nie tknie kolejnego brulionu, ale jej ciekawość i tak w końcu zwyciężała. A to, co przeczytała, sprawiło, iż cały świat, w który tak bardzo wierzyła, tak samo, jak w świętość Matki Judyty od Sierot, runął niczym domek z kart. I zrozumiała, że owo bogobojne i przepełnione miłosierdziem dla innych życie miało być odkupieniem jej win, nie zaś dążeniem do świętości i wyniesienia na ołtarze.
Czasami nie ma dobrych rozwiązań, a spokojne wody zamieniają się we wzburzony ocean. Każdy człowiek może kiedyś znaleźć się w dryfującej łodzi i zamiast dopłynąć do brzegu, roztrzaska się o skały.
Kraków, 2005
Ten dzień był wyjątkowo smutny. Mimo że słońce i bezchmurne niebo powinny wprawiać w optymistyczny nastrój, jednak Jerzemu Rosiakowi daleko było do dobrego humoru. Przyjechał odwiedzić brata, który, zmożony ciężką i nieuleczalną chorobą, spędzał czas w szpitalu i nic nie zapowiadało, by miał go kiedykolwiek opuścić. Bez względu na relacje, jakie ich łączyły, a dalekie były one od ideału, zbliżająca się śmierć brata nie nastrajała Jerzego zbyt pozytywnie. Może również dlatego, iż przypominała o nieuchronnym losie każdego człowieka. Jerzy Rosiak zbliżał się do siedemdziesiątki, jego brat, Waldemar, był niewiele starszy, więc bardziej niż kiedykolwiek kołatała mu w głowie maksyma memento mori.
Szpital zakonu bonifratrów był budynkiem z czerwonej cegły, pamiętającym XVII stulecie. Wewnątrz roznosił się zapach jedzenia, pomieszany z wonią środków odkażających, ale Jerzemu przywodził na myśl śmierć. Wyobrażał sobie, że gdy nadejdzie, rozpozna ją właśnie po owym dziwnym zapachu.
Wszedł na oddział, ukłonił się pielęgniarkom siedzącym w otwartym pokoju socjalnym i udał się do sali, w której leżał Waldemar. Nie była to jego pierwsza wizyta, ale przez chwilę zastanawiał się, czy nie będzie ostatnią, bowiem jego brat bardzo podupadł na zdrowiu, a choroba zdawała się już całkowicie nim zawładnąć i nic nie zapowiadało, by miała odpuścić.
Przywitał się z bratem i położył na metalowej szafce kupione wcześniej banany i pomarańcze. Miał świadomość, że najpewniej Waldemar nawet ich nie tknie, ale było mu niezręcznie przychodzić w odwiedziny z pustymi rękami.
Przysiadł na białym taborecie i zapytał o to, co zwykle:
– I jak się, Waldziu, czujesz?
– Bez zmian. Po lekach nie wiem, co się dzieje, a jak przestają działać, to mam wrażenie, że ktoś rozcina mi brzuch bez znieczulenia i gmera w nim pogrzebaczem – mruknął.
– A udaje ci się coś zjeść? Musisz jeść, żeby mieć siły na walkę z tym draństwem.
– Dajże spokój, Jurek. Ja już tylko czekam na śmierć i nie mam zamiaru się oszukiwać, że z tego wyjdę. Przeproś ode mnie Terenię, że naciskałem na spotkanie w cztery oczy. Niech nie pomyśli, broń Boże, że jej nie lubię albo co… – powiedział Waldemar.
– Nie przejmuj się, Terenia może być co najwyżej zdziwiona, ale na pewno nie obrażona – pocieszająco odrzekł Jurek.
– Jurek, od dłuższego czasu chcę ci coś wyznać… Pamiętasz, jak na ciebie wołaliśmy w dzieciństwie?
– Raczej nie lubię do tego wracać pamięcią. Najczęściej Szkopek albo Adolf. Strasznie się złościłem i ciągle oglądałem się w lusterku, bo za nic nie mogłem zrozumieć, na czym polega moje podobieństwo do tego potwora – powiedział ze smutkiem Jerzy, bo w istocie czasów dzieciństwa nie wspominał najlepiej.
Było ich pięcioro, on najmłodszy i przez to chyba rodzeństwo traktowało go jak popychadło, a rodzice zaabsorbowani byli swoimi sprawami, zostawiając najmłodszego potomka pod opieką starszych. Starał się zrozumieć braci i siostrę, bo stanowił dla nich dopust boży. Musieli go doglądać, pilnować, żeby sobie kosą rąk nie poucinał, i dawać jeść, gdy rodzice byli zajęci pracami polowymi.
– Widzisz, Jurek… Bo ja tak sobie pomyślałem, żeś ty powinien wiedzieć, dlaczego myśmy tak na ciebie mówili.
– Jakie to ma teraz znaczenie? Po tylu latach? Nie ma co się rozczulać. Było, minęło – bagatelizował Jerzy.
Był przekonany, że u schyłku życia bratu powracają wspomnienia z dzieciństwa, on jednak nie miał na nie zbytniej ochoty, bo nie nastrajały go pozytywnie. Pewnie dlatego, że czasy panowały wówczas ciężkie. Wojna i to, co działo się potem, zapewne nie pozostało bez wpływu na ich rodzinę. Matka i ojciec starali się zapewnić byt swoim pociechom, nie poświęcając im zbytniej uwagi i nie okazując nadmiernej czułości. Niejeden raz oberwał od matki ścierką po głowie albo pasem od ojca. Jeśli jednak podobne powroty w przeszłość sprawiały przyjemność jego umierającemu bratu, był gotów się z nimi zmierzyć.
– Ma znaczenie, Jurek, boś ty nie nasz był. Rodzice cię chowali, ale ty znajda jesteś. Przywieźli cię któregoś dnia i powiedzieli, że się będziesz z nami chował – wydukał Waldemar.
Przez chwilę Jerzy sądził, że jego brat bredzi, być może pod wpływem silnych leków uśmierzających ból, ale zainteresował się tym trochę, bo owa informacja brzmiała tak niedorzecznie, że postanowił drążyć temat.
– Jak to „znajda”? W lesie mnie znaleźli czy w kapuście? – zapytał, nieco drwiącym tonem.
– Nie w lesie i nie w kapuście, tylko w klasztorze. Przywieźli cię stamtąd, osesek byłeś, ale matka z ojcem od razu powiedzieli, żeś ty obcy – mruknął.
Waldemar nie zachowywał się tak, jakby bredził. Jerzy przez kilka minut siedział bez ruchu, nic nie mówił, tylko trawił to, co usłyszał. Jak to znajda? Jak to obcy?
Już chciał poprosić Waldemara, żeby zdradził mu coś więcej, ale spostrzegł, że ten zasnął. Nie chciał go męczyć pytaniami, wciąż jakby nie dowierzał jego słowom i postanowił, że dowie się czegoś od pozostałych członków rodziny. Ojca i matki, czyli osób posiadających najpewniejsze informacje, nie mógł o to zapytać, bo już nie żyli.
Nieco oszołomiony wyszedł ze szpitala i wsiadł do stojącego po przeciwnej stronie ulicy samochodu, w którym czekała na niego Teresa.
– Piękny schab kupiłam u rzeźnika. Zrobię w niedzielę na obiad – zaczęła mówić, ale zerknęła na małżonka i nieco się zaniepokoiła. – Jureczku, co z tobą? Źle się czujesz? Jakiś taki blady jesteś jak śmierć na chorągwi.
– Nie… – odpowiedział cicho. – Ale wiesz, co mi powiedział Waldemar? Że ja wcale nie jestem Rosiak.
– Jak to nie jesteś Rosiak jak jesteś? Dajże spokój, szprycują go jakimiś świństwami i coś mu się w głowie od nich przestawia – zbagatelizowała sprawę.
– No właśnie nie wydaje mi się. Nie sprawiał wrażenia, jakby bredził. Powiedział, że mnie rodzice przywieźli z klasztoru… I jak tak sobie różne rzeczy przypominam, to jakoś mi to zaczyna pasować. Teraz rozumiem, dlaczego mówili na mnie „znajduch”, chociaż nadal nie wiem, dlaczego „szkopek”? – Jerzy wciąż był nieco oszołomiony i w istocie usiłował sięgnąć w zakamarki pamięci, by znaleźć potwierdzenie słów brata.
– No, a nie mogłeś go bardziej podpytać? – zrugała go Teresa.
– Wiesz, w jakim jest stanie. Większość czasu drzemie, nie chciałem go męczyć – mruknął Jurek.
– I co teraz? Chrystusie Królu… – jęknęła, jakby dopiero do niej dotarło, że taka wiadomość może przewrócić życie jej męża do góry nogami.
– Zadzwonię dzisiaj do Kazia i Stefy, może powiedzą mi coś więcej. Do Ryśka nie będę, bo od dziesięciu lat z nim nie gadam, ale przecież jak Waldek coś wie, to Kazio i Stefka też powinni. Teresa… to kim ja, do cholery, jestem?
– Na razie to ty jesteś Jerzy Rosiak i nie panikuj. Może to jakaś bujda – próbowała pocieszać męża.
Wrócili do domu i niemal natychmiast Jerzy chwycił za słuchawkę. Jednakże zarówno Kazimierz, jak i Stefania zbyli go. Powiedzieli, że głupoty gada i dziwią się, że na poważnie bierze słowa otumanionego lekami Waldka, a w ogóle to są zajęci i nie bardzo mogą rozmawiać. Jednak ich odpowiedzi ani trochę nie uspokoiły Jerzego. Odniósł bowiem wrażenie, że kłamią.
* * *
Następnego dnia kolejny raz udał się do szpitala. Miał wyrzuty sumienia, bo zamierzał nękać umierającego brata, ale jeśli ten mówił prawdę, Jerzy chciał dowiedzieć się czegoś więcej.
– Słuchaj, Waldek… – zaczął bez zbędnych wstępów. – A jeśli ja nie jestem Rosiaków, to czyj ja jestem?
– Twoją matką była zakonnica od posłuszanek, Amelia Kessler, ojcem jakiś szwab – powiedział Waldemar.
– Z tych Kesslerów? – Jerzy aż się zachłysnął.
– Pewno z tych, bo niby jakich? Ta najmłodsza się złajdaczyła ze szkopem i trzeba było coś z tym zrobić – mruknął trochę nieprzyjemnym tonem Waldek.
– Wiesz coś jeszcze? – drążył temat Jerzy.
– Nie… Tylko tyle, że naprawdę masz na imię Seweryn – bąknął Waldemar i kolejny raz tego dnia odpłynął w sen.
Jerzy wyszedł ze szpitala i poczuł, jak ziemia osuwa mu się pod nogami. Wydawało mu się, jakby właśnie kilka minut temu umarł, a teraz urodził się na nowo. Kompletna dezorientacja – miał wrażenie, że całe jego życie zmieniło się w jednej chwili. Był oszukiwany, pewne historie, dotąd niezrozumiałe dla niego, zaczęły mieć logiczne wytłumaczenie, a wreszcie doszedł do głosu ten ucisk w duszy, jaki towarzyszył mu w dzieciństwie. Ten rodzaj odepchnięcia, pewnego rodzaju chłodu, wyczuwalny, ale ulotny. Istniejący, a jak gdyby nierealny. Te momenty, gdy nie wie się czegoś na pewno, ale czuje, że coś nie gra i nie jest w porządku. Poczucie osamotnienia? Tak, to było właściwe określenie. Jednak to uczucie pustki było niczym w porównaniu z tym, co działo się w jego duszy w tym momencie. I pierwsze pytanie, jakie kołatało mu w głowie: „dlaczego?”. Dlaczego rodzice go porzucili, bez względu na to, kim byli. Był owocem gwałtu, seksualnego rozpasania czy kryło się za tym coś więcej? Kim była naprawdę Amelia, jak wyglądała? I co to za jeden, który go spłodził? Mogło być różnie, trwała wojna, a co robili Niemcy, każdy wiedział. Irracjonalnie czuł jednak, że ta historia jest bardziej skomplikowana, skoro przez tyle lat nie wyznano mu prawdy. Każde kolejne pytanie rodziło nowe wątpliwości, ale postanowił, że zrobi wszystko, by dowiedzieć się, kim naprawdę jest.
Tego popołudnia w domu Rosiaków panowała kompletna cisza. Nawet Teresa, która z reguły mówiła dużo – milczała. Dla niej zasłyszane wiadomości były równie szokujące, co dla Jerzego, a właściwie – jak się okazało – Seweryna.
Kiedy nadszedł wieczór i owa cisza, przerywana jedynie tykaniem stojącego na kredensie zegara, stała się nieznośna, żona Jerzego zapytała cicho:
– Jesteś pewien, że chcesz w tym grzebać? Prawda niekiedy bywa bardzo bolesna. Może twoja matka nie jest warta tego, byś ją odnalazł? Nie mówiąc o ojcu, który… wybacz mi te słowa… może okazać się jakimś zwyrodnialcem i gwałcicielem.
Jerzy milczał przez kilka minut i powiedział w końcu:
– Nie wiem, czy odważę się z nią spotkać, jeśli żyje. Jedno wiem na pewno, chcę się dowiedzieć, kim jestem.
Gościniec, 2005
Siostra Miriam przez całą mszę dotykała palcami szkaplerzyka matki Judyty. Ernesta łaskawie oddała jej go, informując przy tym, że rodzina matki Judyty w swojej szczodrości wyraziła zgodę, by wypełniono ostatnią wolę nieboszczki. Miriam otrzymała nie tylko niezwykłą pamiątkę po swojej patronce, ale także znalazła pretekst, by poprosić o numer telefonu do Elżbiety Leśniowskiej. Byłoby to zrozumiałe, że pragnie podziękować bratanicy za jej dobroć i hojność. Matka Ernesta nie musiała wiedzieć, że prawdziwym powodem są pamiętniki matki Judyty.
Przeczytała je. Od początku do końca. Może nie powinna, w końcu wola matki Judyty była inna, ale zrobiła to. Pochłaniała każdą stronę i zrozumiała, że wieczny optymizm i radość Judyty stanowiły jedynie maskę, pod którą matka przełożona skrywała swój osobisty dramat. Chwilami nie rozumiała jej postępowania, niekiedy miała ochotę krzyczeć, że popełnia błąd, rugać ją, aby otrząsnęła się i pomyślała o sobie, ale gdy dobrnęła do końca jej zapisków, zrozumiała, że matka Judyta sama siebie ukarała w sposób najokrutniejszy. Dożyła sędziwego wieku, jak gdyby Bóg chciał jak najdłużej pastwić się nad nią i jej zbrukanym sumieniem. A może ona sama pragnęła kurczowo trzymać się życia, bo liczyła na cud?
Gdy Miriam już nieco ochłonęła po tej wstrząsającej lekturze, doszła do wniosku, że nie ma prawa osądzać matki Judyty. Nie znalazła się nigdy w podobnej sytuacji, nie posiadała takich dylematów, zatem nie mogła oceniać jej postępowania. Nie zmieniło to jednak faktu, że naszła ją refleksja, jak mało wiemy o ludziach, blisko których przychodzi nam żyć. Prawda niekiedy okazuje się zaskakująca, niestety, w tym przypadku także przejmująco smutna.
– Jakiż piękny ten szkaplerzyk – wyszeptała siostra Aurelia, promiennie uśmiechając się do Miriam.
– Tak, to prawda. Ale dla mnie największym wyróżnieniem jest to, że otrzymałam go od matki Judyty – odpowiedziała.
– Matka bardzo cię kochała i zawsze stawiała cię za wzór. Mówiła, że masz dobre serce i jesteś mądrą osobą. Zapewne często rozmawiałyście – westchnęła Aurelia.
Miriam zrobiła się czujna. Siostra Aurelia należała do najbliższego otoczenia matki Ernesty i rzadko kiedy mówiła innym siostrom miłe rzeczy. Uważała, że jeśli dostąpiła w tak młodym wieku zaszczytu przebywania w towarzystwie matki Ernesty i siostry Bogumiły, jest kimś uprzywilejowanym i ma specjalne prawa w zakonie. To sprawiało, że Aurelia zachowywała się wyniośle i niekiedy bywała zarozumiała. A tymczasem nagle stała się przyjazna…
– Matka Judyta dla każdej siostry znajdowała czas, by z nią porozmawiać – wymijająco stwierdziła Miriam.
– Jednakże, siostrzyczko, ciebie faworyzowała – upierała się Aurelia.
– Tak? Nie spostrzegłam tego – odpowiedziała chłodno.
– Jadę do Gościńca, na pocztę. Może masz ochotę się ze mną wybrać? Na dzisiaj chyba skończyłaś wszystkie swoje obowiązki – zapytała życzliwie Aurelia.
– Tak, szłam właśnie trochę odpocząć, jeśli jednak będę ci potrzebna, pojadę z tobą – mruknęła Miriam, bo niespecjalnie miała ochotę na towarzystwo wścibskiej siostry.
– Wiesz, jak bardzo boję się prowadzić samochód. – Aurelia przewróciła oczami.
– To, że wysłano cię na kurs, było ogromnym wyróżnieniem. Jeszcze tylko dwie siostry otrzymały podobną możliwość – nieco złośliwie powiedziała Miriam.
Sama wyraziła chęć zrobienia kursu, ale matka Ernesta jej odmówiła, tymczasem wysłała na prawo jazdy Aurelię, która nie miała do tego smykałki. Tym sposobem mały pick-up, jakim dysponował klasztor, był poobijany i porysowany.
– A ja myślałam, że to przede wszystkim ogromna odpowiedzialność – mruknęła Aurelia.
– Aurelio, prowadzenie auta to nie operacja na otwartym sercu.
– Posłuchaj, wiem, że cię ciągnie do samochodów… Dam ci poprowadzić. Tą drogą mało kto jeździ, a policji nie widziałam tutaj, odkąd przybyłam do Gościńca. Przed miasteczkiem się przesiądziemy – zaproponowała.
Miriam aż zapłonęły oczy z podekscytowania.
– Ale chyba będziemy musiały się z tego wyspowiadać – zachichotała.
– To taki mały, niewinny grzeszek. Niektóre siostry popełniają większe – uśmiechnęła się Aurelia.
Wyszły na dziedziniec, a chwilę potem znalazły się za murami klasztoru. Miriam już miała okazję prowadzić samochód, bo niekiedy udało jej się uprosić którąś z sióstr, by mogła się przejechać po gruntowej drodze prowadzącej do sąsiedniej wsi – Olszówki. Wsiadła za kierownicę, przekręciła kluczyk i wolno ruszyła w stronę Gościńca.
– Nie rozumiem, co może być frapującego w prowadzeniu auta. A ty masz minę, jakbyś zjadła tort bezowy – powiedziała Aurelia, gdy jechały powoli do miasteczka.
– Sama nie wiem. To chyba poczucie wolności. Możesz sobie jechać, gdzie chcesz i kiedy chcesz. Pragniesz zatrzymać się i popatrzyć na góry, to stajesz i podziwiasz. Wiem, że naszemu zgromadzeniu samochód służy do celów praktycznych, ale tak jakoś kojarzy mi się to ze swobodą.
– Więc co robisz w zakonie? – prychnęła Aurelia.
– Odnalazłam tutaj inny rodzaj wolności. Duchowej – odpowiedziała Miriam i zamilkła, by delektować się tą krótką podróżą.
W Gościńcu Aurelia nadała listy i w drodze powrotnej również pozwoliła prowadzić Miriam. Powróciły do klasztoru wprost na nieszpory.
Po wieczornej modlitwie Miriam wracała do swojej celi, wciąż rozmyślając o matce Judycie i kolejach ludzkiego losu, grzechach, za które płaci się całe życie, a przede wszystkim o karze, jaką człowiek sam sobie wymierza. Oprócz tego zastanawiała się nad własnymi słowami, które wypowiedziała podczas drogi do miasteczka. Czym była naprawdę wolność? Czy tym, co budujemy w naszych duszach, czy raczej niekiedy można ją było poczuć w zupełnie inny sposób? W normalnym życiu, poza klasztornymi murami. Jednak i tam ludzie nie byli wolni. Możliwość podróży w nieznane była dana tylko nielicznym. Większość osób pracowała, z trudem wiązała koniec z końcem, spętana kredytami i zobowiązaniami. Ona przynajmniej nie miała takich problemów.
Otworzyła drzwi i od progu opanowało ją nieodparte przeczucie, że w jej celi ktoś był. Niby wszystko wyglądało jak zwykle, ale zobaczyła nieznacznie odsunięte od niewielkiego stolika krzesło, nieco zmierzwiony koc na łóżku i niedomknięte drzwi szafy. Z bijącym sercem dopadła drzwiczek od pieca. Otworzyła je gwałtownie, wsunęła rękę i jedyne, co z niego wyciągnęła, to ubrudzoną sadzą robótkę. Oprawione w skórę notesy zniknęły. Usiadła na podłodze przy piecu i rozpłakała się. Wszystko zaprzepaszczone. Miała je tylko oddać Elżbiecie Leśniowskiej, gdy tymczasem zwlekała, bo jej wścibstwo zwyciężyło nad zdrowym rozsądkiem. Teraz zapewne owe dzienniki miała w posiadaniu Ernesta i przeczytawszy, schowa je gdzieś albo zniszczy. Oczywiste było przecież, że nie chce ich wydać. Musiała wiedzieć, co się wydarzyło, bowiem wielokrotnie chwaliła się, że dobrze znała poprzednią matkę przełożoną, Augustynę, a więc musiała poznać historię Judyty i jej syna. W końcu nie co dzień się zdarza, że zakonnica zachodzi w ciążę. Zresztą to paniczne przetrząsanie celi nieboszczki musiało mieć swoje uzasadnienie, a najbardziej prawdopodobna wydawała się chęć ukrycia przed światem smutnej tajemnicy Matki Judyty od Sierot.