Syn zakonnicy - Joanna Jax - ebook + audiobook + książka

Syn zakonnicy ebook i audiobook

Joanna Jax

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Historia fikcyjna, dla której inspiracją były wydarzenia, które mogły mieć miejsce w rzeczywistości. Zakazana miłość z czasów wojny, między oficerem niemieckim i siostrą zakonną. Owocem tego związku jest dziecko, które po latach dowiaduje się prawdy o swoich rodzicach i próbuje odzyskać tożsamość, jednak wciąż napotyka na mur milczenia. Kluczem do rozwiązania zagadki jest pamiętnik zakonnicy, który pisała przez niemal całe życie, a który po jej śmierci znika w tajemniczych okolicznościach. Komu zależy na tym, by człowiek będący owocem trudnej i niespełnionej miłości nigdy nie poznał prawdy? Czy ma to związek z ogromnym majątkiem? Co kierowało rodzicami, którzy oddali własne dziecko pod opiekę obcych ludzi? Czy zdołali odkupić swoją winę? W tej opowieści nic nie jest czarno-białe ani oczywiste, a autorka kolejny raz prowadzi nas przez meandry ludzkiej duszy i trudnych życiowych wyborów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 46 min

Lektor: Elżbieta Kijowska
Oceny
4,5 (1171 ocen)
743
265
118
40
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EvaMargaretBrown

Dobrze spędzony czas

Pięknie napisana książka, jak każda tej autorki. Głębokie przemyślenia na temat wiary, istnienia, wartości moralnych. Jedno mnie tylko zastanawia, dlaczego przekonanie, ze zło jest od Boga żeby nas doświadczać jest tak popularne. A czy to nie szatan nas tak doświadcza a wiara w Boga pomaga przetrwać te ciężkie chwile?
50
Margaretka61

Całkiem niezła

Pierwsza słuchana przeze mnie książka Joanny Jax. Wciągająca treść. Bohaterka bardzo mnie irytowała - unikała samodzielnego podejmowania decyzji, a potem żałowała, obwiniała innych. Z jednej strony ulegała namiętności i łamała konwenanse, a z drugiej nie potrafiła iść za miłością i postąpić wbrew konwenansom.
30
Bronislawagralewska

Nie oderwiesz się od lektury

to piękna książka czytałam z zapartym tchem losy Alicji i Hankiw zruszaly mnie do lezpodziwialam ich uporu determinację w dążeniu do celu. Tak to prawda "miłość może przenosi c góry. to udowodniła Alicja swoim działaniem . robiła rzeczy które wręcz były niewykonalne
10
Ahn42s8

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniala ksiaszka
00
Hoffman12

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ładna
00

Popularność




Re­dak­cja

Anna ‌Se­we­ryn

Pro­jekt okład­ki

Jo­an­na Jax

Fo­to­gra­fia na ‌okład­ce

© bub­ba­lo­ve|iStock

Re­dak­cja ‌tech­nicz­na, skład ‌i ła­ma­nie

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Ur­szu­la Bań­ce­rek

Wy­da­nie ‌I, Cho­rzów 2018

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf ‌SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja ‌Har­cer­ska ‌3c

tel. 600 472 609

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

Dys­try­bu­cja ‌wer­sji ‌dru­ko­wa­nej: ‌DIC­TUM Sp. ‌z ‌o.o.

01-942 ‌War­sza­wa, ‌ul. Ka­ba­re­to­wa 21

tel. 22-663-98-13, ‌fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Wy­daw­nic­twa ‌Vi­de­ograf SA, ‌Cho­rzów 2018

tekst ‌© ‌Jo­an­na Ja­kub­czak

ISBN 978-83-7835-670-7

Je­śli po­zwa­lasz, ‌by ktoś za ‌cie­bie po­dej­mo­wał ‌de­cy­zje, ‌pa­mię­taj, że gdy po­nie­siesz ‌po­raż­kę, to ‌nie on bę­dzie ‌pła­kał za cie­bie w po­dusz­kę.

Sy­no­wi ‌za­kon­ni­cy

Od autorki

Ni­niej­sza książ­ka jest ‌fik­cją li­te­rac­ką, jed­nak­że ‌in­spi­ra­cją do ‌jej ‌na­pi­sa­nia sta­ła się praw­dzi­wa ‌hi­sto­ria czło­wie­ka, któ­ry ‌od pięt­na­stu lat pró­bu­je ‌od­zy­skać swo­ją praw­dzi­wą toż­sa­mość, ‌nie­ustan­nie ‌wal­cząc z sys­te­mem praw­nym ‌i po­tęż­ną in­sty­tu­cją ‌ko­ściel­ną.

Wszyst­kie imio­na, na­zwi­ska ‌oraz miej­sca wy­da­rzeń zo­sta­ły ‌zmie­nio­ne, a ja­ka­kol­wiek ich zbież­ność ‌ze sta­nem ‌fak­tycz­nym jest ‌przy­pad­ko­wa i nie­za­mie­rzo­na, zaś ‌Zgro­ma­dze­nie ‌Sióstr Po­słu­szeń­stwa ‌Bo­że­go oraz ‌klasz­tor w Go­ściń­cu ‌ni­g­dy nie ist­nia­ły i są ‌wy­two­rem mo­jej wy­obraź­ni.

Po­wieść ta ‌jest ‌wy­ra­zem so­li­dar­no­ści z sy­nem za­kon­ni­cy ‌(sic!) i wia­ry w wer­sję wy­da­rzeń ‌przed­sta­wia­ną ‌przez ‌nie­go i świad­ków hi­sto­rii, któ­ra ‌od tak ‌wie­lu lat nie może ‌zna­leźć swo­je­go ‌fi­na­łu w są­dzie. Dla­te­go ‌i ja ‌po­zo­sta­wiam pew­ne py­ta­nia ‌bez od­po­wie­dzi.

Mam ‌jed­nak na­dzie­ję, że książ­ka ‌ta skło­ni nie­któ­rych czy­tel­ni­ków ‌do re­flek­sji i za­trzy­ma­nia ‌się ‌na dłu­żej ‌przy tej ‌opo­wie­ści, mo­men­ta­mi ‌wręcz ‌nie­wia­ry­god­nej.

Jo­an­na Jax

Prolog

Go­ści­niec, 2005

Po­po­łu­dnio­we ‌słoń­ce ‌bez­li­to­śnie ‌wdzie­ra­ło się do ‌wnę­trza ‌nie­wiel­kie­go po­ko­ju klasz­tor­nej in­fir­me­rii. Sta­ło tam jed­no łóż­ko o drew­nia­nym wez­gło­wiu w ko­lo­rze doj­rza­łe­go kasz­ta­na. Wą­skie, ale so­lid­ne, z gru­bym ma­te­ra­cem, sta­ran­nie okry­tym śnież­no­bia­łym prze­ście­ra­dłem. Spo­czy­wa­ła w nim mat­ka Ju­dy­ta, prze­ło­żo­na Zgro­ma­dze­nia Sióstr Po­słu­szeń­stwa Bo­że­go w Go­ściń­cu. Gło­wę, odzia­ną w płó­cien­ny cze­pek, ja­kich nie­gdyś uży­wa­ły ary­sto­krat­ki pod­czas noc­ne­go wy­po­czyn­ku, opie­ra­ła na twar­dej po­dusz­ce, ob­le­czo­nej w ba­ty­sto­wą po­szew­kę wy­koń­czo­ną dwo­ma rzę­da­mi ba­weł­nia­nych ko­ro­nek. Oprócz łóż­ka w po­ko­ju znaj­do­wa­ła się pro­sta szaf­ka z dę­bo­we­go drew­na, na któ­rej usta­wio­no fiol­ki z me­dy­ka­men­ta­mi, gli­nia­ny dzba­nek z wodą i pu­deł­ko z chu­s­tecz­ka­mi. W nie­ja­kim od­da­le­niu od łóż­ka, pod ścia­ną, sta­ło pro­ste, twar­de krze­sło, a na nim sie­dzia­ła mło­da za­kon­ni­ca i dzier­ga­ła szy­deł­kiem nowy ob­ru­sik do klasz­tor­nej ka­plicz­ki sto­ją­cej w wi­ry­da­rzu. Od cza­su do cza­su zer­ka­ła na ko­bie­tę le­żą­cą w łóż­ku, spraw­dza­jąc, czy ta cze­goś nie po­trze­bu­je.

Mat­ka Ju­dy­ta od kil­ku mie­się­cy nie peł­ni­ła już swo­jej funk­cji, za­stą­pi­ła ją w obo­wiąz­kach sio­stra Er­ne­sta, któ­rej bały się wszyst­kie za­kon­ni­ce, po­cząw­szy od mło­dziut­kich no­wi­cju­szek, a skoń­czyw­szy na eme­ryt­kach. Dla­te­go gdy po­wie­rzo­no sio­strze Mi­riam opie­kę nad umie­ra­ją­cą mat­ką Ju­dy­tą, przy­ję­ła tę po­słu­gę z pew­ną ulgą. Mo­gła bo­wiem przez ja­kiś czas od­izo­lo­wać się od klasz­tor­ne­go ży­cia, w któ­rym to sio­stra Er­ne­sta prze­pro­wa­dza­ła praw­dzi­wą re­wo­lu­cję, nie po­cze­kaw­szy na­wet ani na ofi­cjal­ną no­mi­na­cję od mat­ki ge­ne­ral­nej, ani też na odej­ście z tego świa­ta swo­jej po­przed­nicz­ki.

Sio­stra Mi­riam mia­ła na­dzie­ję, że za­nim mat­ka Ju­dy­ta umrze, Er­ne­sta uspo­koi się, a ży­cie po­wró­ci do względ­nej rów­no­wa­gi. Poza tym ko­cha­ła ca­łym ser­cem po­przed­nią mat­kę prze­ło­żo­ną, któ­ra oka­za­ła jej wspar­cie w chwi­lach zwąt­pie­nia i nie na­ka­zy­wa­ła cią­głej mo­dli­twy, gdy umysł i du­sza Mi­riam prze­peł­nia­ły my­śli o po­peł­nio­nych grze­chach. Mło­da i nie­zbyt do­świad­czo­na w za­kon­nym ży­ciu sio­stra są­dzi­ła wów­czas, że jest nie­god­na, by słu­żyć swo­je­mu Panu, tym bar­dziej że po­zo­sta­łe miesz­kan­ki klasz­to­ru wy­da­wa­ły się jej nie­mal nie­ska­la­ne i czy­ste ni­czym nie­biań­skie za­stę­py anio­łów. Wie­ko­we mury klasz­to­ru, gdzie przez stu­le­cia żyły ko­bie­ty bez mała świę­te, po­tę­go­wa­ły od­po­wie­dzial­ność za jej wła­sne, nie­god­ne czy­ny, jak­by każ­dy grzech, po­peł­nio­ny cho­ciaż­by w my­ślach, ka­lał to czy­ste i wy­jąt­ko­we miej­sce.

Te­raz, gdy od ślu­bów wie­czy­stych Mi­riam mi­nę­ło już kil­ka­na­ście mie­się­cy, a ona za­do­mo­wi­ła się na do­bre w klasz­to­rze, prze­ko­na­ła się, że nie ma lu­dzi ide­al­nych, a bez grze­chu po­zo­stał je­dy­nie Chry­stus i na­śla­do­wa­nie go w owej czy­sto­ści było dość kar­ko­łom­ne oraz z góry ska­za­ne na nie­po­wo­dze­nie. Mło­da za­kon­ni­ca łu­dzi­ła się jed­nak, że czas spę­dzo­ny w zgro­ma­dze­niu, pra­ca nad sobą, a wresz­cie asce­tycz­ne ży­cie, na­kie­ro­wa­ne wy­łącz­nie na nie­sie­nie po­mo­cy in­nym, spra­wią, iż u schył­ku ży­cia jej za­słu­gi zo­sta­ną do­strze­żo­ne przez Naj­wyż­sze­go, a ona umrze spo­koj­na o swój los po śmier­ci.

Ode­rwa­ła wzrok od swo­jej szy­deł­ko­wej ro­bót­ki i po­pa­trzy­ła na stru­mień słoń­ca pa­da­ją­cy wprost na twarz mat­ki Ju­dy­ty. Wsta­ła z krze­sła i po­de­szła do okna, by za­mknąć drew­nia­ne okien­ni­ce, nie­co już wy­pa­czo­ne i nad­gry­zio­ne zę­bem cza­su. Sta­ra ko­bie­ta, o drob­nej, po­kry­tej zmarszcz­ka­mi twa­rzy, prze­bu­dzi­ła się, nie wia­do­mo, czy z po­wo­du ostre­go świa­tła, czy skrzy­pie­nia okien­nic, po czym spoj­rza­ła na Mi­riam i uśmiech­nę­ła się do niej.

– Po­daj mi, dziec­ko, szklan­kę z wodą – po­wie­dzia­ła z tru­dem.

Mi­riam od­wza­jem­ni­ła uśmiech, na­la­ła z gli­nia­ne­go dzban­ka chłod­ną wodę i po­da­ła do ust ko­bie­cie. Ta zmo­czy­ła je­dy­nie wy­schnię­te war­gi, jak­by nie mia­ła siły prze­łknąć na­wet łyka, i szep­nę­ła:

– Usiądź tu­taj, przy mnie.

Mło­da za­kon­ni­ca przy­su­nę­ła bli­żej krze­sło i na­chy­li­ła się nad mat­ką prze­ło­żo­ną. Ta do­tknę­ła dło­nią me­da­li­ka szka­plerz­ne­go, spo­czy­wa­ją­ce­go na jej pier­si, z któ­rym na­wet w cięż­kiej cho­ro­bie, gdy le­ża­ła w szpi­ta­lu, nie chcia­ła się roz­sta­wać, i po­wie­dzia­ła ci­cho:

– Ode­pnij go i weź. Jest dla cie­bie.

– Ależ, mat­ko… – zmie­sza­ła się sio­stra Mi­riam. – Prze­cież to od sa­me­go bi­sku­pa mat­ka do­sta­ła, przez Ojca Świę­te­go po­bło­go­sła­wio­ny i ze szcze­re­go zło­ta. Jak­że ja bym tak mo­gła… Prze­cież mat­ka i bra­ta­ni­cę ma, co to do mat­ki przy­jeż­dża z Kra­ko­wa, i sio­strę w Szwaj­ca­rii…

– Ale chcę, że­byś to ty go do­sta­ła. Do­bra z cie­bie dziew­czy­na i od­da­na za­kon­ni­ca, jed­nak… mój po­da­ru­nek nie jest tak cał­kiem bez­in­te­re­sow­ny. No, po­móż mi go zdjąć – mruk­nę­ła, jak­by nie­co znie­cier­pli­wio­na.

Mło­da za­kon­ni­ca od razu zro­bi­ła to, o co po­pro­si­ła ją mat­ka prze­ło­żo­na i prze­sta­ła dys­ku­to­wać. Je­śli ta­kie było ży­cze­nie mat­ki, by po­da­ro­wać jej me­da­lion bę­dą­cy nie­ja­ko „zna­kiem fir­mo­wym” mat­ki Ju­dy­ty, nie mo­gła dłu­żej się kry­go­wać. Z pie­ty­zmem od­pię­ła me­da­lion i wzię­ła w dło­nie. Do­tych­czas zda­wa­ło jej się, że ów szka­ple­rzyk jest cięż­ki, wszak był słusz­nych roz­mia­rów i wy­ko­na­ny ze szcze­re­go zło­ta, ale oka­za­ło się, iż to je­dy­nie złu­dze­nie. Przez chwi­lę trzy­ma­ła go w dło­ni, jak­by sta­no­wił re­li­kwię i po­wie­dzia­ła zdu­mio­na:

– Ja­kiż on lek­ki i de­li­kat­ny, mat­ko.

Ju­dy­ta za­mru­ga­ła i wy­szep­ta­ła z tru­dem:

– To wła­ści­wie jest ta­kie małe puz­der­ko. Z boku znaj­dziesz nie­wiel­ki za­czep…

Mi­riam przyj­rza­ła się me­da­lio­no­wi i w isto­cie od­na­la­zła coś, co mo­gło słu­żyć do otwo­rze­nia puz­der­ka. De­li­kat­nie pod­wa­ży­ła za­czep pa­znok­ciem i chwi­lę po­tem mała klap­ka od­sko­czy­ła. W środ­ku znaj­do­wał się klu­czyk, po­dob­ny do tego, jaki sama mia­ła do zam­ka drew­nia­nej szka­tuł­ki sto­ją­cej w jej daw­nym po­ko­ju. Ni­g­dy go nie ukry­wa­ła, tkwił przez cały czas w otwo­rze pu­deł­ka, bo­wiem w środ­ku nie znaj­do­wa­ło się nic ta­jem­ni­cze­go. Po pro­stu trzy­ma­ła w nim kol­czy­ki, łań­cu­szek i kil­ka sztuk tan­det­nej bi­żu­te­rii. Oczy­wi­ście mia­ło to miej­sce, za­nim przy­by­ła w klasz­tor­ne pro­gi. Te­raz z tych wszyst­kich skar­bów po­zo­stał jej je­dy­nie cien­ki zło­ty łań­cu­szek za­koń­czo­ny de­li­kat­nym krzy­ży­kiem. Pa­miąt­ka z Pierw­szej Ko­mu­nii Świę­tej, któ­rą po­da­ro­wa­ła jej mat­ka chrzest­na – ciot­ka Hor­ten­sja.

Po chwi­li Mi­riam spoj­rza­ła py­ta­ją­cym wzro­kiem na Ju­dy­tę, bo do­my­śli­ła się, że ta po­ka­za­ła jej ów ta­jem­ni­czy klu­czyk nie bez po­wo­du.

– Przy ka­pi­tu­la­rzu znaj­du­je się po­miesz­cze­nie ko­ściel­ne. Wiesz, o któ­rym mó­wię. Trzy­ma­my tam za­śnie­dzia­łe lich­ta­rze, uszko­dzo­ny kon­fe­sjo­nał, sta­re ta­ber­na­ku­lum i inne rze­czy, któ­re cze­ka­ją na re­no­wa­cję. Ale za­wsze mia­ły­śmy pil­niej­sze wy­dat­ki… – Ju­dy­ta za­ka­sła­ła ci­cho.

Dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się pod no­sem. Tak, te inne wy­dat­ki to były ko­lej­ne wy­praw­ki dla mło­dzie­ży opusz­cza­ją­cej domy sie­rot, któ­rych pa­tron­ką była mat­ka Ju­dy­ta, czę­sto na­zy­wa­na zresz­tą Mat­ką Ju­dy­tą od Sie­rot. Kie­dy prze­ło­żo­na za­nie­mo­gła i wia­do­mo było, że z ra­cji wie­ku ra­czej już nie po­wró­ci do for­my, za­czę­to szep­tać, iż może być na­wet ka­no­ni­zo­wa­na i otrzy­mać sta­tus świę­tej. A wszyst­ko za spra­wą swo­jej dzia­łal­no­ści na rzecz dzie­ci, któ­re z róż­nych po­wo­dów stra­ci­ły naj­waż­niej­sze oso­by w ży­ciu – ro­dzi­ców. Nie było roku, żeby mat­ka Ju­dy­ta nie otwo­rzy­ła ja­kie­goś sie­ro­ciń­ca, cho­ciaż­by nie­wiel­kie­go, bu­dząc tym po­dziw nie tyl­ko wśród hie­rar­chów ko­ściel­nych, ale tak­że zwy­kłych lu­dzi. Gdy or­ga­ni­zo­wa­ła kwe­sty, au­kcje i pu­blicz­nie pro­si­ła o ofia­rę na ko­lej­ny dom sie­rot, w mgnie­niu oka znaj­do­wa­ły się oso­by, któ­re wpła­ca­ły dat­ki. Bo mat­ce Ju­dy­cie nie moż­na było od­mó­wić, wszak jej dzia­łal­ność przy­no­si­ła wie­le po­żyt­ku. Byli wy­cho­wan­ko­wie ta­kich do­mów wciąż chwa­li­li cie­płą at­mos­fe­rę, do­broć sióstr po­słu­sza­nek i przez kil­ka­dzie­siąt lat dzia­łal­no­ści sie­ro­ciń­ców nie do­szło do żad­ne­go skan­da­lu. Mat­ka Ju­dy­ta sta­ra­ła się za wszel­ką cenę stwo­rzyć do­mo­wy kli­mat, nie sto­so­wa­ła nad­mier­nej dys­cy­pli­ny i nie in­dok­try­no­wa­ła swo­ich wy­cho­wan­ków.

Mi­riam bar­dzo spodo­bał się po­mysł wy­nie­sie­nia mat­ki Ju­dy­ty na oł­ta­rze. Mo­gła­by czuć się dum­na, że do­stą­pi­ła za­szczy­tu by­cia tak bli­sko świę­tej, a może i na nią spły­nę­ła­by ła­ska Boża przy wsta­wien­nic­twie mat­ki Ju­dy­ty u Naj­wyż­sze­go.

Usły­szaw­szy, od cze­go jest ukry­ty w me­da­lio­nie klu­czyk, nie zdzi­wi­ła się. Wie­ko­we ta­ber­na­ku­lum mo­gło sta­no­wić dla mat­ki prze­ło­żo­nej re­li­kwię, a może na­wet mia­ła ona wy­rzu­ty su­mie­nia, że stoi ona gdzieś w ką­cie, za­ku­rzo­na, przy­kry­ta je­dy­nie suk­nem, za­miast zo­stać od­re­stau­ro­wa­na na chwa­łę Bożą?

Ju­dy­ta jed­nak za­czę­ła mó­wić da­lej:

– Mi­riam… mu­sisz od­na­leźć i otwo­rzyć ta­ber­na­ku­lum, a to, co znaj­dziesz w środ­ku, prze­każ bez świad­ków mo­jej bra­ta­ni­cy, Eli Le­śniow­skiej. Żad­na z sióstr nie może o tym usły­szeć, ale Elż­bie­ta bę­dzie wie­dzia­ła, co z tym zro­bić. Ona wie bar­dzo dużo… Tyl­ko przy­się­gnij mi tu­taj, że ni­ko­mu tego nie wy­ja­wisz.

Dziew­czy­na mil­cza­ła. Nie wia­do­mo, co bar­dziej ją za­dzi­wi­ło – czy fakt, że mat­ka Ju­dy­ta coś ukry­wa­ła w sta­rym ta­ber­na­ku­lum, czy to, iż nikt z za­ko­nu o tym nie wie­dział i mia­ło to po­zo­stać ta­jem­ni­cą na ko­lej­ne lata.

– Przy­się­gnij mi… – Ju­dy­ta szarp­nę­ła Mi­riam za rę­kaw ha­bi­tu.

Za­kon­ni­ca jak­by ock­nę­ła się i do­tknę­ła de­li­kat­nie pal­ca­mi dło­ni mat­ki Ju­dy­ty.

– Przy­się­gam. Na Naj­święt­szą Pa­nien­kę. Nie po­wiem ni­ko­mu… – wy­szep­ta­ła.

Ju­dy­ta ode­tchnę­ła z ulgą i po­ło­ży­ła z po­wro­tem gło­wę na po­dusz­ce. Przy­mknę­ła po­wie­ki, a chwi­lę po­tem Mi­riam uj­rza­ła ogrom­ne łzy spły­wa­ją­ce po po­licz­kach mat­ki prze­ło­żo­nej. Chcia­ła otrzeć je le­żą­cą na sto­li­ku chu­s­tecz­ką, gdy na­gle usły­sza­ła skrzyp­nię­cie drzwi celi in­fir­me­rii. Od­wró­ci­ła gło­wę i zo­ba­czy­ła jed­ną z no­wi­cju­szek, drob­ną i nie­co trzpio­to­wa­tą Ga­brie­lę, trzy­ma­ją­cą w rę­kach tacę, na któ­rej stał ta­lerz z pa­ru­ją­cą zupą.

– Sio­stro Mi­riam, pro­szę zejść na obiad, ja w tym cza­sie na­kar­mię mat­kę Ju­dy­tę – po­wie­dzia­ła ci­cho Ga­brie­la.

Mi­riam wsta­ła z krze­sła, za­ło­ży­ła na szy­ję otrzy­ma­ny me­da­lion i opu­ści­ła celę. Na ko­ry­ta­rzu było spo­koj­nie, ci­cho i pach­nia­ło je­dze­niem, któ­re przy­nie­sio­no dla cho­rych. Za­czę­ła iść wol­no w kie­run­ku re­fek­ta­rza. Wy­szła na kruż­ga­nek i zo­ba­czy­ła w od­da­li idą­cą mat­kę Er­ne­stę i stą­pa­ją­ce za nią jej wier­ne ako­lit­ki. Jak zwy­kle Er­ne­sta mia­ła usta wy­krzy­wio­ne w pod­ków­kę, zmarsz­czo­ne czo­ło, a gło­wę trzy­ma­ła w taki spo­sób, jak­by kap­tur pod we­lo­nem zbyt moc­no ści­skał jej pod­bró­dek. Nie wie­dzieć cze­mu Mi­riam prze­stra­szy­ła się. Może po pro­stu re­ago­wa­ła już au­to­ma­tycz­nie lę­kiem, wi­dząc su­ro­wą twarz mat­ki Er­ne­sty. Opar­ła się o fi­lar, otwo­rzy­ła puz­der­ko, wy­ję­ła z nie­go klucz i wsu­nę­ła do kie­sze­ni ha­bi­tu. Nie mo­gła po­zbyć się oba­wy, że mat­ka Er­ne­sta ze­chce na­tych­miast ode­brać jej me­da­lion, a wów­czas nie bę­dzie w sta­nie wy­peł­nić proś­by mat­ki Ju­dy­ty, być może ostat­niej w ży­ciu. Po­pra­wi­ła szka­plerz, przy­gła­dzi­ła we­lon i na drżą­cych no­gach ru­szy­ła da­lej. Tuż przy drzwiach re­fek­ta­rza za­trzy­ma­ła się, by prze­pu­ścić idą­cą Er­ne­stę i jej świ­tę. Peł­nią­ca obo­wiąz­ki prze­ło­żo­nej za­kon­ni­ca omio­tła wzro­kiem sto­ją­cą Mi­riam, po czym za­trzy­ma­ła się na­gle i po­pa­trzy­ła na słyn­ny me­da­lion na­le­żą­cy do mat­ki Ju­dy­ty.

– A cóż to ma zna­czyć? – za­py­ta­ła zim­no, a zmarszcz­ki na jej czo­le jesz­cze bar­dziej się po­głę­bi­ły.

– Mat­ka Ju­dy­ta po­da­ro­wa­ła mi swój me­da­lion – po­wie­dzia­ła Mi­riam, spusz­cza­jąc gło­wę. Głos jej się ła­mał, wzrok ucie­kał w pod­ło­gę, jak gdy­by czu­ła się win­na, że zo­sta­ła ob­da­ro­wa­na naj­święt­szym me­da­li­kiem.

– I przy­ję­łaś go? Sio­stra Ju­dy­ta jest umie­ra­ją­ca, nie my­śli lo­gicz­nie – burk­nę­ła Er­ne­sta.

– Ale cóż mia­łam uczy­nić, mat­ko? Nie śmia­łam od­mó­wić – jęk­nę­ła mło­da za­kon­ni­ca.

– Po obie­dzie za­sta­no­wię się, co z tym zro­bić. A przede wszyst­kim po­roz­ma­wiam z mat­ką Ju­dy­tą i za­py­tam, czy w isto­cie ta­kie mia­ła ży­cze­nie – mruk­nę­ła Er­ne­sta.

Mło­da za­kon­ni­ca żach­nę­ła się i już mia­ła coś po­wie­dzieć, bo oskar­że­nie o kłam­stwo bar­dzo ją za­bo­la­ło, ale mat­ka Er­ne­sta od­wró­ci­ła się i we­szła do re­fek­ta­rza, nie da­jąc Mi­riam szans, by ta mo­gła po­wie­dzieć co­kol­wiek w swo­jej obro­nie.

Mi­riam nie mo­gła sku­pić się na mo­dli­twie ani nie słu­cha­ła tego, co czy­ta­ła jed­na z po­stu­lan­tek. Z tru­dem prze­ły­ka­ła ko­lej­ne łyki zupy i kęsy chle­ba, dła­wiąc w so­bie ni to żal, ni to złość za ta­kie po­trak­to­wa­nie jej oso­by. Ze wszyst­kich sił ha­mo­wa­ła łzy, nie chcąc na­ra­zić się na py­ta­nia in­nych za­kon­nic. Lu­bi­ła więk­szość z nich, ale była pew­na, że za­raz po obie­dzie do­nio­są mat­ce Er­ne­ście, iż pła­ka­ła. Być może zro­bi­ły­by to z tro­ski o nią, ale ona za nic w świe­cie nie chcia­ła po­ka­zać Er­ne­ście, jak bar­dzo za­bo­la­ły ją jej sło­wa. W ta­kim wy­pad­ku pod­czas re­kre­acji by­ła­by obiek­tem roz­mów i roz­wa­żań, a tego tym bar­dziej so­bie nie ży­czy­ła. Nie lu­bi­ła tych dzi­wacz­nych sy­tu­acji, kie­dy w ra­mach po­mo­cy wspól­no­ty od­by­wał się wręcz psy­chicz­ny lincz nad sła­bo­ścia­mi wy­ty­po­wa­nych do tego kan­dy­da­tek.

W re­kre­acji nie uczest­ni­czy­ły wszyst­kie za­kon­ni­ce, a je­dy­nie te, któ­re nie mia­ły dy­żu­rów w sie­ro­ciń­cach. Dla­te­go Mi­riam chęt­nie zgła­sza­ła się do po­po­łu­dnio­wych prac, by trzy­mać się z dala od klasz­tor­nych za­jęć wy­po­czyn­ko­wych. Wo­la­ła od­sap­nąć w po­ko­ju wy­cho­waw­czyń, w sie­ro­ciń­cu. I tak ów wy­po­czy­nek po­le­gał głów­nie na szy­deł­ko­wa­niu i wsłu­chi­wa­niu się w roz­mo­wy in­nych. Poza mu­ra­mi klasz­to­ru, wśród swo­ich wy­cho­wan­ków, jak i świec­kich pra­cow­ni­ków, Mi­riam była bli­żej świa­ta zwy­kłych lu­dzi. A im wię­cej cza­su z nimi spę­dza­ła, tym bar­dziej utwier­dza­ła się w prze­ko­na­niu, że klasz­tor­ne ży­cie jest nie­co od­re­al­nio­nym snem. Nie­kie­dy za­sta­na­wia­ła się, jak to może wy­glą­dać w za­ko­nach klau­zu­ro­wych, gdzie kon­takt z nor­mal­nym świa­tem wła­ści­wie nie ist­niał. Nie ża­ło­wa­ła jed­nak swo­je­go wy­bo­ru w spra­wie ży­cia w klasz­to­rze, pew­ne obiek­cje i dy­le­ma­ty uci­chły w jej ser­cu już ja­kiś czas temu, a ona czu­ła się kimś uprzy­wi­le­jo­wa­nym. Lu­dzie bo­ry­ka­li się ze strasz­ny­mi kło­po­ta­mi – w ro­dzi­nie, w pra­cy czy w urzę­dach. Jej to nie do­ty­czy­ło. Wra­ca­ła do domu Boga, z któ­rym na­wią­zy­wa­ła szcze­gól­ną więź pod­czas mo­dli­twy, ad­o­ra­cji i po pro­stu spę­dza­jąc czas na roz­wa­ża­niach bi­blij­nych. Od­po­wia­da­ło jej to. Je­dy­nie ko­bie­ty za­miesz­ku­ją­ce w klasz­to­rze zda­wa­ły się nie­kie­dy psuć tę sie­lan­kę. Za­pew­ne dla­te­go, że za­kon­ni­ce, jak wszy­scy inni, były isto­ta­mi grzesz­ny­mi. Mia­ły swo­je przy­wa­ry i sła­bo­ści. Jak­kol­wiek owe sła­bo­ści Mi­riam trak­to­wa­ła z uśmie­chem, tak przy­wa­ry, uprzy­krza­ją­ce ży­cie in­nym, chwi­la­mi sta­wa­ły się nie do znie­sie­nia. Mat­ka Ju­dy­ta ła­go­dzi­ła spo­ry i kon­flik­ty, nie cier­pia­ła za­ku­li­so­wych in­tryg, a gdy chcia­ła wy­po­wie­dzieć kil­ka cierp­kich słów do któ­rejś z za­kon­nic, ro­bi­ła to w czte­rech ścia­nach swo­jej kan­ce­la­rii. Er­ne­sta była kom­plet­nym jej prze­ci­wień­stwem. Uwiel­bia­ła li­zu­ski i do­no­si­ciel­ki, re­pry­men­dy da­wa­ła pu­blicz­nie i z pa­sją wręcz pod­sy­ca­ła kon­flik­ty. Nie uzna­wa­ła przy­jaź­ni mię­dzy za­kon­ni­ca­mi, a gdy za­uwa­ża­ła, że któ­reś spę­dza­ją zbyt wie­le cza­su na roz­mo­wie czy ob­da­rza­ją się sio­strza­ną sym­pa­tią, ro­bi­ła nie­mal wszyst­ko, by je roz­dzie­lić. Ma­wia­ła w ta­kich chwi­lach pod­czas re­kre­acji:

– Gdy ro­dzi się przy­jaźń mię­dzy dwie­ma, sza­tan od­cią­ga je od wspól­no­ty. To ro­dzi py­chę, ego­izm, a nie­kie­dy pro­wa­dzi do roz­bu­dze­nia żą­dzy. Do­ty­ki, po­ca­łun­ki, czu­łe szep­ty – tak sza­tan za­kła­da wam na nos ró­żo­we oku­la­ry i za­czy­na­cie za­mie­niać mi­łość do Boga na mi­łość do czło­wie­ka.

– Mat­ko Er­ne­sto, a czyż nie jest na­pi­sa­ne w pi­śmie: „Bo gdzie są dwaj albo trzej ze­bra­ni w imię moje, tam je­stem po­śród nich”? – pró­bo­wa­ła dys­ku­to­wać jed­na z za­kon­nic.

– Albo: „Bę­dziesz mi­ło­wał swe­go bliź­nie­go jak sie­bie sa­me­go” – za­wtó­ro­wa­ła ko­lej­na.

Twarz Er­ne­sty przy­bie­ra­ła wów­czas czer­wo­ny ko­lor, oczy za­czy­na­ły jej błysz­czeć i ci­ska­ły gro­my. Dla wszyst­kich było ja­sne, że ko­bie­ta wła­śnie wpa­dła w złość. Mó­wi­ła wte­dy pod­nie­sio­nym gło­sem, oplu­wa­jąc wszyst­ko do­oko­ła.

– Pierw­sze przy­ka­za­nie mi­ło­ści mówi, że­by­ście mi­ło­wa­ły Boga ca­łym ser­cem, du­szą i umy­słem. Ja je­stem dla was przed­sta­wi­cie­lem Boga na zie­mi i przy­się­ga­ły­ście po­słu­szeń­stwo, a nie wy­peł­nia­cie tego. Za­tem na­wet Sło­wo Boże w wa­szych ustach może być dzie­łem sza­ta­na.

Nie koń­czy­ło się jed­nak na po­ła­jan­kach, bo zbyt moc­no za­przy­jaź­nio­ne ze sobą sio­stry roz­dzie­la­no, wy­zna­cza­jąc im dy­żu­ry o róż­nych po­rach. A gdy i to nie przy­no­si­ło re­zul­ta­tu, co dla Er­ne­sty było do­wo­dem na prze­kro­cze­nie gra­nic in­tym­no­ści mię­dzy za­kon­ni­ca­mi, wy­sy­ła­no je do in­nych do­mów za­kon­nych, któ­rych Zgro­ma­dze­nie Sióstr Po­słu­szeń­stwa Bo­że­go mia­ło wie­le i były one roz­sia­ne po ca­łej Eu­ro­pie. Gdy­by klasz­to­rem rzą­dzi­ła na­dal mat­ka Ju­dy­ta, za­pew­ne po­dob­na de­cy­zja ni­g­dy by nie za­pa­dła, chy­ba że w isto­cie sio­stry do­pu­ści­ły­by się ja­kie­goś grze­chu cięż­kie­go.

Roz­my­śla­nia sio­stry Mi­riam, jak rów­nież ci­szę pa­nu­ją­cą pod­czas po­sił­ku prze­rwa­ło wej­ście, a wła­ści­wie wtar­gnię­cie do re­fek­ta­rza roz­hi­ste­ry­zo­wa­nej Ga­briel­ki.

– Mat­ka Ju­dy­ta, mat­ka prze­ło­żo­na… Ona chy­ba nie żyje, zna­czy ona chy­ba umar­ła… tak za­char­cza­ła, a po­tem prze­sta­ła się ru­szać… Ja ni­g­dy nie wi­dzia­łam, jak ktoś umie­ra, ale mat­ka Ju­dy­ta chy­ba ode­szła – łka­ła.

Ga­briel­ka sta­ła koło sto­łu Er­ne­sty i do niej kie­ro­wa­ła swo­je sło­wa, ale każ­da z za­kon­nic prze­by­wa­ją­cych w sali ja­dal­nej sły­sza­ła to, co mó­wi­ła. Miesz­kan­ki za­ko­nu za­czę­ły coś szep­tać mię­dzy sobą, ale Mi­riam mil­cza­ła. Nie za­sta­na­wia­ła się nad śmier­cią mat­ki Ju­dy­ty, była na nią przy­go­to­wa­na, ale nad jej dzi­wacz­ną proś­bą, któ­ra oka­za­ła się te­sta­men­tem po­zo­sta­wio­nym w ostat­niej chwi­li ży­cia. Do koń­ca świa­do­ma, czu­ła, że śmierć jest tuż obok i za chwi­lę może być już za póź­no na co­kol­wiek. Mi­riam nie mia­ła po­ję­cia, dla­cze­go mat­ka prze­ło­żo­na zwle­ka­ła tak dłu­go ze swo­ją proś­bą, jak­by wal­cząc do koń­ca ze sobą i swo­im dy­le­ma­tem. Cóż ta­kie­go kry­ło się za rzeź­bio­ny­mi, bo­ga­to in­kru­sto­wa­ny­mi zło­tem drzwicz­ka­mi wie­ko­we­go ta­ber­na­ku­lum?

– Uspo­kój się. Je­śli się nie my­lisz, na­sza sio­stra jest te­raz w dro­dze do Domu Pana. Wczo­raj od­by­ła ostat­nią spo­wiedź, za­tem umar­ła szczę­śli­wa – ci­cho po­wie­dzia­ła Er­ne­sta, po czym prze­że­gna­ła się, wsta­ła zza sto­łu i po­wo­li ru­szy­ła do wyj­ścia z re­fek­ta­rza.

– Mi­riam, Ga­brie­la, pój­dzie­cie ze mną – za­or­dy­no­wa­ła, kie­dy była już nie­mal przy drzwiach.

Za­kon­ni­ce po­słusz­nie po­drep­ta­ły za mat­ką Er­ne­stą, jed­na w kom­plet­nej ci­szy, dru­ga drżąc i łka­jąc. Do­tarł­szy do in­fir­me­rii, Er­ne­sta na­ka­za­ła im cze­kać przed po­ko­jem Ju­dy­ty, a sama we­szła do środ­ka i za­mknę­ła za sobą drzwi. Po chwi­li jed­nak na po­wrót w nich sta­nę­ła i po­wie­dzia­ła zim­no:

– Mat­ka Ju­dy­ta ode­szła. Mi­riam, idź do ko­ścio­ła z sio­strą Re­gi­ną i za­bij­cie w dzwo­ny. Ty, Ga­briel­ko, zo­sta­niesz ze mną, byś zro­zu­mia­ła, że śmierć jest wy­zwo­le­niem, a nie tra­ge­dią.

Mi­riam wy­peł­ni­ła po­le­ce­nie Er­ne­sty, my­śląc o tym, że te­raz ta bę­dzie za­rzą­dza­ła klasz­to­rem nie­po­dziel­nie i nic już jej nie po­wstrzy­ma przed wpro­wa­dza­niem wła­snych za­sad. Mia­ła po­plecz­nicz­ki w dy­rek­to­rii ge­ne­ral­nej i nie za­no­si­ło się na to, by wła­dzę w ich klasz­to­rze ob­jął ktoś inny.

* * *

Do póź­nych go­dzin wie­czor­nych, na­wet po kom­ple­cie, pra­wie wszyst­kie sio­stry zgro­ma­dzo­ne były w klasz­tor­nej ka­pli­cy, by mo­dlić się za du­szę mat­ki Ju­dy­ty. Je­dy­nie Er­ne­sta wraz z kil­ko­ma swo­imi po­moc­ni­ca­mi za­ła­twia­ła for­mal­no­ści zwią­za­ne z ak­tem zgo­nu, przy­go­to­wa­niem cia­ła i prze­nie­sie­niem go do ka­pli­cy klasz­tor­nej. Na­stęp­nie wy­zna­czy­ła gru­py czu­wa­ją­ce na zmia­nę przy cie­le zmar­łej aż do jej po­grze­bu.

Mi­riam klę­cza­ła nie­opo­dal trum­ny i zer­ka­ła co chwi­lę na cia­ło Ju­dy­ty, ale twarz mat­ki wy­glą­da­ła do­kład­nie tak samo, jak po­przed­nie­go dnia. Per­ga­mi­no­we po­licz­ki, po­wie­ki oto­czo­ne ciem­ny­mi krę­ga­mi i usta za­sty­głe w pół­u­śmie­chu. Jak­by w isto­cie bez żalu i z nie­ja­ką ulgą po­że­gna­ła się z tym świa­tem. Dziew­czy­na mia­ła świa­do­mość, że nie­ba­wem twarz mat­ki zmie­ni się, ale pra­gnę­ła za­pa­mię­tać Ju­dy­tę taką, jaka była za ży­cia. O ła­god­nym spoj­rze­niu sza­rych oczu, nie­kie­dy przej­mu­ją­co smut­nym, jak gdy­by dźwi­ga­ła na bar­kach ja­kiś cię­żar. Pra­gnę­ła we wspo­mnie­niach wi­dzieć jej drob­ną twarz i uśmiech, któ­ry roz­pra­szał smut­ki in­nych, a nie­kie­dy na­cho­dzi­ły one tak­że i Mi­riam pod­czas po­słu­gi. Tak jak­by mat­kę Ju­dy­tę mo­gła uszczę­śli­wić je­dy­nie ra­dość in­nych i z tego czer­pa­ła nie­spo­ży­te wręcz siły.

Mi­riam są­dzi­ła, że gdy na­dej­dzie ten wiel­ki dzień, w któ­rym zło­ży ślu­by wie­czy­ste, jej wszyst­kie roz­ter­ki znik­ną jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki, a Duch Świę­ty po­pro­wa­dzi ją przez ży­cie w spo­ko­ju i mi­ło­ści. Nie było to jed­nak tak pro­ste, jak to so­bie wy­obra­ża­ła i czu­ła się na­wet win­na z tego po­wo­du, ale mat­ka Ju­dy­ta wy­tłu­ma­czy­ła jej, że po­dob­ne my­śle­nie ozna­cza py­chę, bo­wiem czło­wiek wi­nien pra­co­wać nad sobą przez całe ży­cie, wal­czyć ze sła­bo­ścia­mi, by pew­ne­go dnia za­znać ży­cia wiecz­ne­go w Domu Pana. Jed­nak­że nie na­le­ży być dla sie­bie za­nad­to su­ro­wym, po­nie­waż zda­rza­ją się sy­tu­acje, kie­dy trud­no obrać wła­ści­wą dro­gę, od­róż­nić do­bro od zła i ro­ze­znać się, czy słu­żąc Bogu, nie krzyw­dzi­my przy­pad­kiem in­nych lu­dzi. To były mą­dre sło­wa, na­tchnio­ne, i Mi­riam wzię­ła je so­bie głę­bo­ko do ser­ca.

Wra­ca­ła z ka­pli­cy po pół­no­cy i po­sta­no­wi­ła zaj­rzeć do po­ko­ju, w któ­rym zmar­ła mat­ka Ju­dy­ta. Tak jak­by wy­da­wa­ło się jej, że choć cia­ło spo­czy­wa­ło na ka­ta­fal­ku w ka­pli­cy, du­sza Ju­dy­ty po­zo­sta­ła w in­fir­me­rii. Drzwi do po­miesz­cze­nia były na wpół otwar­te, pa­li­ła się lam­pa przy su­fi­cie, a w środ­ku do­strze­gła sto­ją­cą Er­ne­stę, jej za­stęp­czy­nię – sio­strę Bo­gu­mi­łę – i pra­wą rękę Bo­gu­mi­ły – mło­dziut­ką i ślicz­ną sio­strę Au­re­lię. Jak­kol­wiek mat­ka prze­ło­żo­na je­dy­nie wy­da­wa­ła ko­men­dy, tak dwie po­zo­sta­łe za­kon­ni­ce prze­trzą­sa­ły każ­dy kąt. Roz­pru­ły na­wet ma­te­rac na łóż­ku i wkła­da­ły weń dło­nie, wy­szar­pu­jąc sprę­ży­ny, ko­ko­so­we wło­sie i gąb­kę.

Mi­riam prze­ra­ził ten wi­dok. Ro­zu­mia­ła, że na­le­ży za­opie­ko­wać się rze­cza­mi mat­ki Ju­dy­ty, czę­ścio­wo znaj­du­ją­cy­mi się w in­fir­me­rii, a czę­ścio­wo w jej daw­nej celi, ale to, co uj­rza­ła, było zwy­kłą de­wa­sta­cją. Od­su­nę­ła się od drzwi, a po­tem po­bie­gła do czę­ści klasz­to­ru, gdzie sy­pia­ły za­kon­ni­ce, by chwi­lę po­tem sta­nąć przed drzwia­mi celi mat­ki Ju­dy­ty. Otwo­rzy­ła drzwi, za­pa­li­ła świa­tło i zo­ba­czy­ła, że po­kój jest kom­plet­nie pu­sty. Nie było ani łóż­ka, ani sza­fy czy klęcz­ni­ka. Oso­bi­ste dro­bia­zgi, ta­kie jak Bi­blia, bre­wiarz czy wi­szą­cy nad łóż­kiem por­tret pa­pie­ża, znik­nę­ły bez śla­du.

Była zdzi­wio­na ta­kim po­stę­po­wa­niem, wy­da­wa­ło jej się bo­wiem, że mat­ka Ju­dy­ta, prze­ło­żo­na klasz­to­ru po­słu­sza­nek, sta­no­wi­ła dla za­ko­nu przy­kład oso­by od­da­nej Bogu i lu­dziom. Sław­nej w ca­łym kra­ju, po­dej­mo­wa­nej przez dwóch pa­pie­ży na pry­wat­nych au­dien­cjach, a któ­rą nie­kie­dy po­rów­ny­wa­no do Mat­ki Te­re­sy z Kal­ku­ty. Tym­cza­sem Mi­riam spo­strze­gła, że usu­nię­to wszyst­ko, co mo­gło sta­no­wić ślad ży­cia Ju­dy­ty w klasz­to­rze. Tak jak­by ni­g­dy nie ist­nia­ła. Co­raz bar­dziej bu­dzi­ła się w niej cie­ka­wość, co ta­kie­go mat­ka prze­ło­żo­na ukry­ła w sta­rym ta­ber­na­ku­lum i jaka ta­jem­ni­ca mo­gła po­ło­żyć się cie­niem na jej ży­ciu. Bo że była to ja­kaś na­zna­czo­na pięt­nem grze­chu hi­sto­ria, wy­wnio­sko­wa­ła z proś­by o za­cho­wa­nie dys­kre­cji.

* * *

Na­stęp­ne­go dnia, gdy przy­go­to­wa­nia do po­grze­bu mat­ki Ju­dy­ty szły peł­ną parą, sio­stra Mi­riam zo­sta­ła we­zwa­na przed ob­li­cze Er­ne­sty. Mat­ka prze­ło­żo­na we wład­czej po­zie sie­dzia­ła za biur­kiem i su­ro­wo spo­glą­da­ła na mło­dą za­kon­ni­cę. Jed­nak gdy za­czę­ła mó­wić, jej głos był życz­li­wy i spo­koj­ny. Ów nie­spo­ty­ka­ny, peł­ny sło­dy­czy ton w żad­nej mie­rze nie uspo­ko­ił Mi­riam, a je­dy­nie spo­tę­go­wał lęk i zwięk­szył jej czuj­ność.

– Mi­riam, ja, oczy­wi­ście, wie­rzę, że mat­ka Ju­dy­ta po­da­ro­wa­ła ci ten me­da­lion, jed­nak­że ro­dzi­na, któ­ra przy­bę­dzie na jej po­grzeb, może po­my­śleć, iż przy­własz­czy­ły­śmy so­bie coś, co po­win­no na­le­żeć do nich.

Dla mło­dej za­kon­ni­cy otrzy­ma­nie me­da­lio­nu od ta­kiej oso­by jak mat­ka Ju­dy­ta było wy­róż­nie­niem, cho­ciaż zda­wa­ła so­bie spra­wę, że isto­tą po­da­run­ku był klucz do ja­kichś ta­jem­nic mat­ki Ju­dy­ty. Mi­riam nie chcia­ła jed­nak dys­ku­to­wać, zresz­tą ja­kie­kol­wiek ne­go­cja­cje za­kon­nic z mat­ka­mi prze­ło­żo­ny­mi były nie do po­my­śle­nia. Bez sło­wa od­pię­ła łań­cu­szek i po­da­ła me­da­lion Er­ne­ście.

– Wiem, że ci przy­kro, ale zro­zum, nie chcę żad­nych awan­tur. Ro­dzi­ce świę­tej pa­mię­ci mat­ki Ju­dy­ty byli na­szy­mi wiel­ki­mi przy­ja­ciół­mi. Jesz­cze przed woj­ną prze­ka­zy­wa­li nam hoj­ne dat­ki, choć po­tem wie­le się zmie­ni­ło… – wes­tchnę­ła Er­ne­sta i za­py­ta­ła, jak­by z lek­kim wa­ha­niem: – Moja dro­ga, wiem, że dla na­szej dro­giej sio­stry by­łaś kimś szcze­gól­nym, mogę na­wet po­ku­sić się o stwier­dze­nie, iż wy­jąt­ko­wo cię ko­cha­ła. Czy po­wie­dzia­ła ci coś waż­ne­go przed śmier­cią?

Mi­riam za­prze­czy­ła. Nie mo­gła przy­znać się do po­sia­da­nia ta­jem­ni­cze­go klu­czy­ka, bo­wiem zło­ży­ła przy­się­gę na Naj­święt­szą Pa­nien­kę.

– Mat­ka Ju­dy­ta przez całe swo­je za­kon­ne ży­cie pro­wa­dzi­ła dzien­nik, za­pew­ne za­pi­sy­wa­ła tam wie­le mą­drych zdań, któ­re mo­gły­by być wska­zów­ka­mi dla mło­dych ko­biet chcą­cych wstą­pić do za­ko­nu, a na­wet dla tych, któ­re są z nami od lat. My­śla­łam o wy­da­niu tych pa­mięt­ni­ków… aby w ten spo­sób uho­no­ro­wać mat­kę Ju­dy­tę, a kto wie, może na­wet za­wnio­sko­wać o prze­pro­wa­dze­nie pro­ce­su be­aty­fi­ka­cyj­ne­go. Ta­kie za­pi­ski mo­gły­by za­pew­ne po­móc. Oczy­wi­ście gdy­by ro­dzi­na wy­ra­zi­ła na to zgo­dę. Jed­nak­że owe dzien­ni­ki za­gi­nę­ły i tak so­bie my­ślę, czy przy­pad­kiem ty nie po­sia­dasz wie­dzy w tym te­ma­cie – cią­gnę­ła Er­ne­sta.

Mi­riam po­my­śla­ła, że wła­śnie do­wia­du­je się, co też ta­kie­go ta­jem­ni­cze­go ukry­ła mat­ka Ju­dy­ta w ta­ber­na­ku­lum. Była już pra­wie pew­na, iż są to wła­śnie dzien­ni­ki z taką za­cię­to­ścią po­szu­ki­wa­ne przez mat­kę Er­ne­stę. Po­sta­no­wi­ła jed­nak, że bez wzglę­du na wszyst­ko bę­dzie mil­cza­ła. Za­prze­czy­ła więc ko­lej­ny raz, a po­tem bez sło­wa opu­ści­ła kan­ce­la­rię. Mia­ła te­raz inny pro­blem. Mu­sia­ła w ta­jem­ni­cy prze­ka­zać pa­mięt­ni­ki bra­ta­ni­cy Ju­dy­ty, Elż­bie­cie Le­śniow­skiej, a jak­że mia­ła­by to uczy­nić, je­śli na po­grzeb przy­bę­dzie mnó­stwo osób? Nie tyl­ko ro­dzi­na, ale tak­że do­stoj­ni­cy ko­ściel­ni, a przede wszyst­kim Er­ne­sta, któ­ra za­pew­ne nie bę­dzie od­stę­po­wa­ła na krok krew­nych nie­boszcz­ki.

Po­wró­ci­ła do ka­pli­cy, by czu­wać przy zmar­łej i po­sta­no­wi­ła, że pod­czas po­grze­bu umó­wi się z Elż­bie­tą Le­śniow­ską na spo­tka­nie poza mu­ra­mi klasz­to­ru. Wcze­śniej jed­nak do­sta­nie się do ma­ga­zy­nu ko­ściel­ne­go i wy­do­bę­dzie bru­lio­ny ze sta­re­go ta­ber­na­ku­lum.

Tej nocy czu­wa­ła nie­mal do świ­tu. Kie­dy skoń­czy­ła i wra­ca­ła do swo­jej celi, klasz­tor po­grą­żo­ny był w ci­szy. Stą­pa­ła de­li­kat­nie po po­sadz­ce ko­ry­ta­rza, by nie mą­cić owej ci­szy szu­ra­niem san­da­łów i w koń­cu wy­szła na kruż­ga­nek. Bu­dzą­ce się słoń­ce wdzie­ra­ło się nie­mra­wo na klasz­tor­ny wi­ry­darz. O tej po­rze roku pysz­nił się mnó­stwem ko­lo­ro­wych kwia­tów, po­cząw­szy do krwi­sto­czer­wo­nych róż, a na nie­bie­skich, strze­li­stych ostróż­kach koń­cząc. Po­mię­dzy ra­ba­ta­mi prze­bi­ja­ła so­czy­ście zie­lo­na tra­wa, po­prze­ci­na­na wy­bru­ko­wa­ny­mi ścież­ka­mi. Wśród krze­wów bia­łych pną­cych róż sta­ła nie­wiel­ka ka­plicz­ka z fi­gur­ką Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny. Ka­mien­ny po­stu­ment w ko­lo­rze brud­ne­go pia­sku był pro­sty i wta­piał się w tło mu­rów klasz­tor­nych. Je­dy­nie po­są­żek Mat­ki Bo­skiej skrzył się od zło­ceń i moż­na było od­nieść wra­że­nie, jak­by owa fi­gur­ka za­wi­sła w po­wie­trzu wbrew pra­wom gra­wi­ta­cji i opie­ra­ła się je­dy­nie na dzier­ga­nym ob­ru­si­ku, ni­czym na la­ta­ją­cym dy­wa­nie. Mi­riam przy­sta­nę­ła na chwi­lę, by kon­tem­plo­wać pięk­no let­nie­go ogro­du. Przez kil­ka mi­nut wpa­try­wa­ła się w fi­gur­kę Ma­teń­ki, jak gdy­by ta mia­ła dać jej ja­kąś wska­zów­kę, a po­tem ro­zej­rzaw­szy się do­oko­ła, za­miast do celi po­szła w kie­run­ku ka­pi­tu­la­rza. Nie to po­miesz­cze­nie jed­nak in­te­re­so­wa­ło ją w tej chwi­li, ale znaj­du­ją­cy się obok ma­ga­zyn. Jak do wszyst­kich klasz­tor­nych kwa­ter i do tej pro­wa­dzi­ły cięż­kie dę­bo­we drzwi. Na­ci­snę­ła fi­ku­śną klam­kę i za­mar­ła, bo­wiem drzwi do ma­ga­zy­nu oka­za­ły się za­mknię­te na klucz. Syk­nę­ła ze zło­ścią, cho­ciaż fakt, że owa izba nie stoi otwo­rem, był dość oczy­wi­sty.

Klu­cza­mi do po­miesz­czeń za­rzą­dza­ła sio­stra Ry­szar­da, z któ­rej nie­kie­dy się pod­śmie­wa­no, na­zy­wa­jąc „Dzwon­ni­kiem z Go­ściń­ca”, bo­wiem mia­ła je wszyst­kie przy­twier­dzo­ne do pa­ska opla­ta­ją­ce­go jej ha­bit i gdy szła ko­ry­ta­rza­mi czy kruż­gan­kiem, klu­cze po­brzę­ki­wa­ły ni­czym dzwon­ki prze­wie­szo­ne przez kro­wie kar­ki. Jako że sio­stra Ry­szar­da mia­ła już swo­je lata i nie wy­peł­nia­ła obo­wiąz­ków poza mu­ra­mi klasz­to­ru, trak­to­wa­ła swo­je sta­no­wi­sko klucz­ni­ka jako wy­jąt­ko­wo od­po­wie­dzial­ne.

Mi­riam po­drep­ta­ła do wła­ści­we­go skrzy­dła klasz­to­ru i skie­ro­wa­ła się do celi sio­stry Ry­szar­dy. Uchy­li­ła de­li­kat­nie drzwi i usły­sza­ła do­bie­ga­ją­ce z wnę­trza gło­śne chra­pa­nie. Nie mia­ła po­ję­cia, któ­ra jest go­dzi­na, ale skoń­czy­ła czu­wa­nie przed czwar­tą rano, za­tem mia­ła jesz­cze pra­wie go­dzi­nę, za­nim sio­stra Ry­szar­da wsta­nie, by przy­go­to­wać się do jutrz­ni. We­szła po ci­chu do celi. Z jed­nej stro­ny wpa­da­ją­ca przez okien­ni­ce smu­ga świa­tła dała moż­li­wość mysz­ko­wa­nia bez prze­szkód po po­miesz­cze­niu, z dru­giej – gdy­by sio­stra Ry­szar­da obu­dzi­ła się, od razu spo­strze­gła­by jej obec­ność w celi. Naj­ci­szej jak tyl­ko po­tra­fi­ła za­czę­ła prze­szu­ki­wać po­kój, by w koń­cu na­tra­fić na rze­mien­ny pas z przy­twier­dzo­ny­mi doń klu­cza­mi, któ­ry le­żał w szu­fla­dzie ko­mo­dy sto­ją­cej przy łóż­ku za­kon­ni­cy. Klu­czy było chy­ba ze trzy­dzie­ści i trud­no było od­gad­nąć, któ­ry bę­dzie pa­so­wał do drzwi ma­ga­zy­nu, za­tem mu­sia­ła za­brać ze sobą wszyst­kie. Wło­ży­ła że­la­stwo do kie­sze­ni ha­bi­tu i opu­ści­ła celę sio­stry Ry­szar­dy. Pęk klu­czy był bar­dzo cięż­ki i Mi­riam oba­wia­ła się, że prze­past­na kie­szeń jej ha­bi­tu roz­pru­je się, a jej za­war­tość spad­nie z ło­sko­tem na ka­mien­ną po­sadz­kę, bu­dząc wszyst­kich do­oko­ła. Nie mo­gła jed­nak już się za­trzy­mać. Oba­wia­ła się, że każ­dy dzień zwło­ki może spra­wić, iż ktoś inny od­naj­dzie dzien­ni­ki mat­ki Ju­dy­ty. W koń­cu zde­ter­mi­no­wa­na Er­ne­sta za­rzą­dzi prze­szu­ka­nie każ­de­go kąta klasz­to­ru, a je­śli któ­raś z sio­strzy­czek na­tknie się na za­mknię­ty przed­miot, do któ­re­go klu­cza nie po­sia­da­ła w swo­ich za­so­bach sio­stra Ry­szar­da, mat­ka prze­ło­żo­na za­pew­ne roz­wa­ży ko­niecz­ność wy­ła­ma­nia zam­ka ta­ber­na­ku­lum. Być może wi­zje sio­stry Mi­riam były zbyt ka­ta­stro­ficz­ne, ale naj­wy­raź­niej mat­ce Er­ne­ście mu­sia­ło bar­dzo za­le­żeć na od­na­le­zie­niu pa­mięt­ni­ków Ju­dy­ty. Dla pu­bli­ka­cji „zło­tych my­śli” nie­ja­ko swo­jej kon­ku­rent­ki na pew­no nie by­ła­by skłon­na do prze­trzą­sa­nia każ­de­go kąta, łącz­nie z roz­pru­wa­niem ma­te­ra­ca.

Sio­stra Mi­riam mia­ła wra­że­nie, że klu­czy jest nie­zli­czo­na ilość. Przy­mie­rza­ła ko­lej­ne i ża­den nie pa­so­wał. Oba­wia­ła się, iż je­śli szyb­ko nie na­tra­fi na wła­ści­wy, wy­bi­je pią­ta, a wów­czas wsta­nie Ry­szar­da i po­zo­sta­łe sio­stry. Kie­dy mło­dej za­kon­ni­cy zda­wa­ło się, że stoi przy drzwiach ma­ga­zy­nu bez mała sto lat, w koń­cu je­den z klu­czy oka­zał się tym wła­ści­wym.

Cięż­kie drzwi za­skrzy­pia­ły gło­śno, a echo po­nio­sło się po ca­łym holu. Na szczę­ście ta część klasz­to­ru znaj­do­wa­ła się z dala od cel za­kon­nych i ka­pli­cy, za­tem było mało praw­do­po­dob­ne, aby ktoś usły­szał ten prze­raź­li­wy zgrzyt. Mi­riam prze­krę­ci­ła włącz­nik. Mdłe świa­tło roz­ja­śni­ło ma­ga­zyn, pe­łen ram do ob­ra­zów, uszko­dzo­nych klęcz­ni­ków, wy­bla­kłych ar­ra­sów i ob­tłu­czo­nych fi­gu­rek świę­tych. Nie­na­tu­ral­nie wy­trzesz­czo­ne oczy rzeźb spo­glą­da­ły kar­cą­co na Mi­riam, jak­by czy­ni­ła coś wiel­ce nie­przy­zwo­ite­go, ale ona mia­ła te­raz inne zmar­twie­nie – mu­sia­ła jak naj­szyb­ciej od­na­leźć ta­ber­na­ku­lum i wy­do­być z nie­go po­zo­sta­wio­ne przez mat­kę Ju­dy­tę rze­czy. Na szczę­ście w ma­ga­zy­nie, po­dob­nie jak w każ­dym in­nym po­miesz­cze­niu klasz­to­ru, pa­no­wał nie­mal ide­al­ny po­rzą­dek, więc zło­co­ną szaf­kę od­na­la­zła dość szyb­ko. Otwo­rzy­ła ta­ber­na­ku­lum z bi­ją­cym ser­cem, jak­by wła­śnie otwie­ra­ła drzwi se­za­mu i wy­cią­gnę­ła z nie­go sie­dem gru­bych no­te­sów opra­wio­nych w skó­rę. Wy­glą­da­ły jak sta­ro­daw­ne bre­wia­rze albo wie­ko­we księ­gi kry­ją­ce w so­bie hi­sto­rię po­przed­nich po­ko­leń. Wy­cią­gnę­ła je, po­tem za­mknę­ła ta­ber­na­ku­lum, a póź­niej ma­ga­zyn i po­bie­gła do celi sio­stry Ry­szar­dy. Odło­ży­ła na miej­sce pęk klu­czy i po­szła do sie­bie. Gdy za­mknę­ła za sobą drzwi celi, do­pie­ro wów­czas spo­strze­gła, że ma zro­szo­ne po­tem czo­ło, a jej ser­ce wali jak osza­la­łe. Do­pu­ści­ła się czy­nu ka­ry­god­ne­go i za­sta­na­wia­ła się, czy po­win­na opo­wie­dzieć o tym fak­cie swo­je­mu spo­wied­ni­ko­wi. Po chwi­li ode­gna­ła te my­śli i za­czę­ła roz­wa­żać, w ja­kim miej­scu po­ło­żyć owe bru­lio­ny, któ­re pa­rzy­ły ją w dło­nie ni­czym go­rą­cy kar­to­fel.

Usły­sza­ła do­no­śny głos sio­stry Ma­rian­ny i skrzy­pie­nie drzwi. W ten spo­sób bu­dzo­no te za­kon­ni­ce, któ­re wciąż nie przy­wy­kły do po­ran­ne­go wsta­wa­nia i sio­stra Ma­rian­na mu­sia­ła każ­de­go ran­ka im w tym po­ma­gać, uży­wa­jąc swo­je­go chra­pli­we­go i nie­co ostre­go gło­su. Mi­riam wpa­dła w to­tal­ną pa­ni­kę, rzu­ci­ła ze­szy­ty na łóż­ko i przy­kry­ła je ko­cem, po czym sta­nę­ła w drzwiach i po­ma­cha­ła do Ma­rian­ny, da­jąc jej do zro­zu­mie­nia, że już wsta­ła. Od­cze­ka­ła jesz­cze chwi­lę, a po­tem owi­nę­ła no­te­sy w jed­ną ze swo­ich ro­bó­tek, otwo­rzy­ła drzwi pie­ca i wsu­nę­ła je do środ­ka. Mia­ła na­dzie­ję, że je­śli na­wet sio­stra Er­ne­sta i jej po­ma­gier­ki ze­chcą prze­szu­kać celę Mi­riam, nie wpad­ną na po­mysł, by za­glą­dać do pie­ca, któ­ry, choć nie­uży­wa­ny, nie był naj­lep­szym miej­scem do prze­cho­wy­wa­nia cze­go­kol­wiek.

Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach opu­ści­ła celę i uda­ła się na jutrz­nię. Nie zdą­ży­ła na­wet umyć się w la­wa­te­rzu, ale cie­szy­ła się, że jest w po­sia­da­niu pa­mięt­ni­ków. Wy­peł­ni­ła przy­rze­cze­nie i po­czu­ła ulgę, że ma to już za sobą.

* * *

Aż do po­grze­bu Mi­riam nie zdo­ła­ła na­wet zaj­rzeć do no­ta­tek po­zo­sta­wio­nych przez mat­kę Ju­dy­tę, a gdy nad­szedł dzień ce­re­mo­nii, bez­sku­tecz­nie usi­ło­wa­ła zna­leźć się sam na sam z Elż­bie­tą Le­śniow­ską. Nie­ste­ty, mimo usil­nych za­bie­gów nie uda­ła jej się ta sztu­ka, bo­wiem Er­ne­sta nie od­stę­po­wa­ła Elż­bie­ty i sio­stry mat­ki Ju­dy­ty, przy­by­łej ze Szwaj­ca­rii, choć­by na krok. Mi­riam de­ner­wo­wa­ła się przez cały czas trwa­nia po­grze­bu i na­wet przez chwi­lę nie mo­gła sku­pić się na mo­dli­twie ani na­wet na pło­mien­nej ho­mi­lii wy­gło­szo­nej przez me­tro­po­li­tę kra­kow­skie­go. Pod ko­niec uro­czy­sto­ści uspo­ko­iła się jed­nak i po­my­śla­ła, że gdy tyl­ko ży­cie klasz­tor­ne po­wró­ci do nor­my, a ona do swo­ich obo­wiąz­ków w domu sie­rot, po pro­stu wy­my­śli ja­kiś pre­tekst i po­pro­si Er­ne­stę o nu­mer te­le­fo­nu, za­dzwo­ni do Le­śniow­skiej, umó­wi się na spo­tka­nie, a po­tem prze­ka­że jej, we­dle ży­cze­nia mat­ki Ju­dy­ty, ta­jem­ni­cze no­tat­ki.

Mat­ka Ju­dy­ta zo­sta­ła po­cho­wa­na na przy­klasz­tor­nym cmen­ta­rzu, tuż obok swo­jej przed­wcze­śnie zmar­łej sio­stry. Na kop­cu spo­czął tyl­ko je­den wie­niec, bo­wiem ży­cze­niem mat­ki prze­ło­żo­nej było, by przy­by­li na jej po­grzeb ża­łob­ni­cy za­miast kwia­tów wrzu­ca­li do spe­cjal­nej pusz­ki dat­ki na domy sie­rot. Tak też uczy­nio­no i grób wy­glą­dał rów­nie skrom­nie, co całe ży­cie nie­boszcz­ki.

Mło­dziut­ka sio­stra Mi­riam każ­de­go dnia wy­cią­ga­ła z wy­ga­szo­ne­go pie­ca bru­lio­ny i po­grą­ża­ła się w ich lek­tu­rze. Nie­kie­dy ro­ni­ła łzy, cza­sa­mi otwie­ra­ła usta ze zdzi­wie­nia, ale nie po­tra­fi­ła odło­żyć no­ta­tek na bok. Co praw­da co­dzien­nie mo­dli­ła się i pro­si­ła Boga o wy­ba­cze­nie tego, iż prze­czy­ta­ła dzien­ni­ki nie jej de­dy­ko­wa­ne. Przy­rze­ka­ła też w du­chu, że nie tknie ko­lej­ne­go bru­lio­nu, ale jej cie­ka­wość i tak w koń­cu zwy­cię­ża­ła. A to, co prze­czy­ta­ła, spra­wi­ło, iż cały świat, w któ­ry tak bar­dzo wie­rzy­ła, tak samo, jak w świę­tość Mat­ki Ju­dy­ty od Sie­rot, ru­nął ni­czym do­mek z kart. I zro­zu­mia­ła, że owo bo­go­boj­ne i prze­peł­nio­ne mi­ło­sier­dziem dla in­nych ży­cie mia­ło być od­ku­pie­niem jej win, nie zaś dą­że­niem do świę­to­ści i wy­nie­sie­nia na oł­ta­rze.

Księga I

Cza­sa­mi nie ma do­brych roz­wią­zań, a spo­koj­ne wody za­mie­nia­ją się we wzbu­rzo­ny oce­an. Każ­dy czło­wiek może kie­dyś zna­leźć się w dry­fu­ją­cej ło­dzi i za­miast do­pły­nąć do brze­gu, roz­trza­ska się o ska­ły.

1.

Kra­ków, 2005

Ten dzień był wy­jąt­ko­wo smut­ny. Mimo że słoń­ce i bez­chmur­ne nie­bo po­win­ny wpra­wiać w opty­mi­stycz­ny na­strój, jed­nak Je­rze­mu Ro­sia­ko­wi da­le­ko było do do­bre­go hu­mo­ru. Przy­je­chał od­wie­dzić bra­ta, któ­ry, zmo­żo­ny cięż­ką i nie­ule­czal­ną cho­ro­bą, spę­dzał czas w szpi­ta­lu i nic nie za­po­wia­da­ło, by miał go kie­dy­kol­wiek opu­ścić. Bez wzglę­du na re­la­cje, ja­kie ich łą­czy­ły, a da­le­kie były one od ide­ału, zbli­ża­ją­ca się śmierć bra­ta nie na­stra­ja­ła Je­rze­go zbyt po­zy­tyw­nie. Może rów­nież dla­te­go, iż przy­po­mi­na­ła o nie­uchron­nym lo­sie każ­de­go czło­wie­ka. Je­rzy Ro­siak zbli­żał się do sie­dem­dzie­siąt­ki, jego brat, Wal­de­mar, był nie­wie­le star­szy, więc bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek ko­ła­ta­ła mu w gło­wie mak­sy­ma me­men­to mori.

Szpi­tal za­ko­nu bo­ni­fra­trów był bu­dyn­kiem z czer­wo­nej ce­gły, pa­mię­ta­ją­cym XVII stu­le­cie. We­wnątrz roz­no­sił się za­pach je­dze­nia, po­mie­sza­ny z wo­nią środ­ków od­ka­ża­ją­cych, ale Je­rze­mu przy­wo­dził na myśl śmierć. Wy­obra­żał so­bie, że gdy na­dej­dzie, roz­po­zna ją wła­śnie po owym dziw­nym za­pa­chu.

Wszedł na od­dział, ukło­nił się pie­lę­gniar­kom sie­dzą­cym w otwar­tym po­ko­ju so­cjal­nym i udał się do sali, w któ­rej le­żał Wal­de­mar. Nie była to jego pierw­sza wi­zy­ta, ale przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, czy nie bę­dzie ostat­nią, bo­wiem jego brat bar­dzo pod­upadł na zdro­wiu, a cho­ro­ba zda­wa­ła się już cał­ko­wi­cie nim za­wład­nąć i nic nie za­po­wia­da­ło, by mia­ła od­pu­ścić.

Przy­wi­tał się z bra­tem i po­ło­żył na me­ta­lo­wej szaf­ce ku­pio­ne wcze­śniej ba­na­ny i po­ma­rań­cze. Miał świa­do­mość, że naj­pew­niej Wal­de­mar na­wet ich nie tknie, ale było mu nie­zręcz­nie przy­cho­dzić w od­wie­dzi­ny z pu­sty­mi rę­ka­mi.

Przy­siadł na bia­łym ta­bo­re­cie i za­py­tał o to, co zwy­kle:

– I jak się, Wal­dziu, czu­jesz?

– Bez zmian. Po le­kach nie wiem, co się dzie­je, a jak prze­sta­ją dzia­łać, to mam wra­że­nie, że ktoś roz­ci­na mi brzuch bez znie­czu­le­nia i gme­ra w nim po­grze­ba­czem – mruk­nął.

– A uda­je ci się coś zjeść? Mu­sisz jeść, żeby mieć siły na wal­kę z tym drań­stwem.

– Daj­że spo­kój, Ju­rek. Ja już tyl­ko cze­kam na śmierć i nie mam za­mia­ru się oszu­ki­wać, że z tego wyj­dę. Prze­proś ode mnie Te­re­nię, że na­ci­ska­łem na spo­tka­nie w czte­ry oczy. Niech nie po­my­śli, broń Boże, że jej nie lu­bię albo co… – po­wie­dział Wal­de­mar.

– Nie przej­muj się, Te­re­nia może być co naj­wy­żej zdzi­wio­na, ale na pew­no nie ob­ra­żo­na – po­cie­sza­ją­co od­rzekł Ju­rek.

– Ju­rek, od dłuż­sze­go cza­su chcę ci coś wy­znać… Pa­mię­tasz, jak na cie­bie wo­ła­li­śmy w dzie­ciń­stwie?

– Ra­czej nie lu­bię do tego wra­cać pa­mię­cią. Naj­czę­ściej Szko­pek albo Adolf. Strasz­nie się zło­ści­łem i cią­gle oglą­da­łem się w lu­ster­ku, bo za nic nie mo­głem zro­zu­mieć, na czym po­le­ga moje po­do­bień­stwo do tego po­two­ra – po­wie­dział ze smut­kiem Je­rzy, bo w isto­cie cza­sów dzie­ciń­stwa nie wspo­mi­nał naj­le­piej.

Było ich pię­cio­ro, on naj­młod­szy i przez to chy­ba ro­dzeń­stwo trak­to­wa­ło go jak po­py­cha­dło, a ro­dzi­ce za­ab­sor­bo­wa­ni byli swo­imi spra­wa­mi, zo­sta­wia­jąc naj­młod­sze­go po­tom­ka pod opie­ką star­szych. Sta­rał się zro­zu­mieć bra­ci i sio­strę, bo sta­no­wił dla nich do­pust boży. Mu­sie­li go do­glą­dać, pil­no­wać, żeby so­bie kosą rąk nie po­uci­nał, i da­wać jeść, gdy ro­dzi­ce byli za­ję­ci pra­ca­mi po­lo­wy­mi.

– Wi­dzisz, Ju­rek… Bo ja tak so­bie po­my­śla­łem, żeś ty po­wi­nien wie­dzieć, dla­cze­go my­śmy tak na cie­bie mó­wi­li.

– Ja­kie to ma te­raz zna­cze­nie? Po tylu la­tach? Nie ma co się roz­czu­lać. Było, mi­nę­ło – ba­ga­te­li­zo­wał Je­rzy.

Był prze­ko­na­ny, że u schył­ku ży­cia bra­tu po­wra­ca­ją wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, on jed­nak nie miał na nie zbyt­niej ocho­ty, bo nie na­stra­ja­ły go po­zy­tyw­nie. Pew­nie dla­te­go, że cza­sy pa­no­wa­ły wów­czas cięż­kie. Woj­na i to, co dzia­ło się po­tem, za­pew­ne nie po­zo­sta­ło bez wpły­wu na ich ro­dzi­nę. Mat­ka i oj­ciec sta­ra­li się za­pew­nić byt swo­im po­cie­chom, nie po­świę­ca­jąc im zbyt­niej uwa­gi i nie oka­zu­jąc nad­mier­nej czu­ło­ści. Nie­je­den raz obe­rwał od mat­ki ścier­ką po gło­wie albo pa­sem od ojca. Je­śli jed­nak po­dob­ne po­wro­ty w prze­szłość spra­wia­ły przy­jem­ność jego umie­ra­ją­ce­mu bra­tu, był go­tów się z nimi zmie­rzyć.

– Ma zna­cze­nie, Ju­rek, boś ty nie nasz był. Ro­dzi­ce cię cho­wa­li, ale ty znaj­da je­steś. Przy­wieź­li cię któ­re­goś dnia i po­wie­dzie­li, że się bę­dziesz z nami cho­wał – wy­du­kał Wal­de­mar.

Przez chwi­lę Je­rzy są­dził, że jego brat bre­dzi, być może pod wpły­wem sil­nych le­ków uśmie­rza­ją­cych ból, ale za­in­te­re­so­wał się tym tro­chę, bo owa in­for­ma­cja brzmia­ła tak nie­do­rzecz­nie, że po­sta­no­wił drą­żyć te­mat.

– Jak to „znaj­da”? W le­sie mnie zna­leź­li czy w ka­pu­ście? – za­py­tał, nie­co drwią­cym to­nem.

– Nie w le­sie i nie w ka­pu­ście, tyl­ko w klasz­to­rze. Przy­wieź­li cię stam­tąd, ose­sek by­łeś, ale mat­ka z oj­cem od razu po­wie­dzie­li, żeś ty obcy – mruk­nął.

Wal­de­mar nie za­cho­wy­wał się tak, jak­by bre­dził. Je­rzy przez kil­ka mi­nut sie­dział bez ru­chu, nic nie mó­wił, tyl­ko tra­wił to, co usły­szał. Jak to znaj­da? Jak to obcy?

Już chciał po­pro­sić Wal­de­ma­ra, żeby zdra­dził mu coś wię­cej, ale spo­strzegł, że ten za­snął. Nie chciał go mę­czyć py­ta­nia­mi, wciąż jak­by nie do­wie­rzał jego sło­wom i po­sta­no­wił, że do­wie się cze­goś od po­zo­sta­łych człon­ków ro­dzi­ny. Ojca i mat­ki, czy­li osób po­sia­da­ją­cych naj­pew­niej­sze in­for­ma­cje, nie mógł o to za­py­tać, bo już nie żyli.

Nie­co oszo­ło­mio­ny wy­szedł ze szpi­ta­la i wsiadł do sto­ją­ce­go po prze­ciw­nej stro­nie uli­cy sa­mo­cho­du, w któ­rym cze­ka­ła na nie­go Te­re­sa.

– Pięk­ny schab ku­pi­łam u rzeź­ni­ka. Zro­bię w nie­dzie­lę na obiad – za­czę­ła mó­wić, ale zer­k­nę­ła na mał­żon­ka i nie­co się za­nie­po­ko­iła. – Ju­recz­ku, co z tobą? Źle się czu­jesz? Ja­kiś taki bla­dy je­steś jak śmierć na cho­rą­gwi.

– Nie… – od­po­wie­dział ci­cho. – Ale wiesz, co mi po­wie­dział Wal­de­mar? Że ja wca­le nie je­stem Ro­siak.

– Jak to nie je­steś Ro­siak jak je­steś? Daj­że spo­kój, szpry­cu­ją go ja­ki­miś świń­stwa­mi i coś mu się w gło­wie od nich prze­sta­wia – zba­ga­te­li­zo­wa­ła spra­wę.

– No wła­śnie nie wy­da­je mi się. Nie spra­wiał wra­że­nia, jak­by bre­dził. Po­wie­dział, że mnie ro­dzi­ce przy­wieź­li z klasz­to­ru… I jak tak so­bie róż­ne rze­czy przy­po­mi­nam, to ja­koś mi to za­czy­na pa­so­wać. Te­raz ro­zu­miem, dla­cze­go mó­wi­li na mnie „znaj­duch”, cho­ciaż na­dal nie wiem, dla­cze­go „szko­pek”? – Je­rzy wciąż był nie­co oszo­ło­mio­ny i w isto­cie usi­ło­wał się­gnąć w za­ka­mar­ki pa­mię­ci, by zna­leźć po­twier­dze­nie słów bra­ta.

– No, a nie mo­głeś go bar­dziej pod­py­tać? – zru­ga­ła go Te­re­sa.

– Wiesz, w ja­kim jest sta­nie. Więk­szość cza­su drze­mie, nie chcia­łem go mę­czyć – mruk­nął Ju­rek.

– I co te­raz? Chry­stu­sie Kró­lu… – jęk­nę­ła, jak­by do­pie­ro do niej do­tar­ło, że taka wia­do­mość może prze­wró­cić ży­cie jej męża do góry no­ga­mi.

– Za­dzwo­nię dzi­siaj do Ka­zia i Ste­fy, może po­wie­dzą mi coś wię­cej. Do Ryś­ka nie będę, bo od dzie­się­ciu lat z nim nie ga­dam, ale prze­cież jak Wal­dek coś wie, to Ka­zio i Stef­ka też po­win­ni. Te­re­sa… to kim ja, do cho­le­ry, je­stem?

– Na ra­zie to ty je­steś Je­rzy Ro­siak i nie pa­ni­kuj. Może to ja­kaś buj­da – pró­bo­wa­ła po­cie­szać męża.

Wró­ci­li do domu i nie­mal na­tych­miast Je­rzy chwy­cił za słu­chaw­kę. Jed­nak­że za­rów­no Ka­zi­mierz, jak i Ste­fa­nia zby­li go. Po­wie­dzie­li, że głu­po­ty gada i dzi­wią się, że na po­waż­nie bie­rze sło­wa otu­ma­nio­ne­go le­ka­mi Wald­ka, a w ogó­le to są za­ję­ci i nie bar­dzo mogą roz­ma­wiać. Jed­nak ich od­po­wie­dzi ani tro­chę nie uspo­ko­iły Je­rze­go. Od­niósł bo­wiem wra­że­nie, że kła­mią.

* * *

Na­stęp­ne­go dnia ko­lej­ny raz udał się do szpi­ta­la. Miał wy­rzu­ty su­mie­nia, bo za­mie­rzał nę­kać umie­ra­ją­ce­go bra­ta, ale je­śli ten mó­wił praw­dę, Je­rzy chciał do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej.

– Słu­chaj, Wal­dek… – za­czął bez zbęd­nych wstę­pów. – A je­śli ja nie je­stem Ro­sia­ków, to czyj ja je­stem?

– Two­ją mat­ką była za­kon­ni­ca od po­słu­sza­nek, Ame­lia Kes­sler, oj­cem ja­kiś szwab – po­wie­dział Wal­de­mar.

– Z tych Kes­sle­rów? – Je­rzy aż się za­chły­snął.

– Pew­no z tych, bo niby ja­kich? Ta naj­młod­sza się złaj­da­czy­ła ze szko­pem i trze­ba było coś z tym zro­bić – mruk­nął tro­chę nie­przy­jem­nym to­nem Wal­dek.

– Wiesz coś jesz­cze? – drą­żył te­mat Je­rzy.

– Nie… Tyl­ko tyle, że na­praw­dę masz na imię Se­we­ryn – bąk­nął Wal­de­mar i ko­lej­ny raz tego dnia od­pły­nął w sen.

Je­rzy wy­szedł ze szpi­ta­la i po­czuł, jak zie­mia osu­wa mu się pod no­ga­mi. Wy­da­wa­ło mu się, jak­by wła­śnie kil­ka mi­nut temu umarł, a te­raz uro­dził się na nowo. Kom­plet­na dez­orien­ta­cja – miał wra­że­nie, że całe jego ży­cie zmie­ni­ło się w jed­nej chwi­li. Był oszu­ki­wa­ny, pew­ne hi­sto­rie, do­tąd nie­zro­zu­mia­łe dla nie­go, za­czę­ły mieć lo­gicz­ne wy­tłu­ma­cze­nie, a wresz­cie do­szedł do gło­su ten ucisk w du­szy, jaki to­wa­rzy­szył mu w dzie­ciń­stwie. Ten ro­dzaj ode­pchnię­cia, pew­ne­go ro­dza­ju chło­du, wy­czu­wal­ny, ale ulot­ny. Ist­nie­ją­cy, a jak gdy­by nie­re­al­ny. Te mo­men­ty, gdy nie wie się cze­goś na pew­no, ale czu­je, że coś nie gra i nie jest w po­rząd­ku. Po­czu­cie osa­mot­nie­nia? Tak, to było wła­ści­we okre­śle­nie. Jed­nak to uczu­cie pust­ki było ni­czym w po­rów­na­niu z tym, co dzia­ło się w jego du­szy w tym mo­men­cie. I pierw­sze py­ta­nie, ja­kie ko­ła­ta­ło mu w gło­wie: „dla­cze­go?”. Dla­cze­go ro­dzi­ce go po­rzu­ci­li, bez wzglę­du na to, kim byli. Był owo­cem gwał­tu, sek­su­al­ne­go roz­pa­sa­nia czy kry­ło się za tym coś wię­cej? Kim była na­praw­dę Ame­lia, jak wy­glą­da­ła? I co to za je­den, któ­ry go spło­dził? Mo­gło być róż­nie, trwa­ła woj­na, a co ro­bi­li Niem­cy, każ­dy wie­dział. Ir­ra­cjo­nal­nie czuł jed­nak, że ta hi­sto­ria jest bar­dziej skom­pli­ko­wa­na, sko­ro przez tyle lat nie wy­zna­no mu praw­dy. Każ­de ko­lej­ne py­ta­nie ro­dzi­ło nowe wąt­pli­wo­ści, ale po­sta­no­wił, że zro­bi wszyst­ko, by do­wie­dzieć się, kim na­praw­dę jest.

Tego po­po­łu­dnia w domu Ro­sia­ków pa­no­wa­ła kom­plet­na ci­sza. Na­wet Te­re­sa, któ­ra z re­gu­ły mó­wi­ła dużo – mil­cza­ła. Dla niej za­sły­sza­ne wia­do­mo­ści były rów­nie szo­ku­ją­ce, co dla Je­rze­go, a wła­ści­wie – jak się oka­za­ło – Se­we­ry­na.

Kie­dy nad­szedł wie­czór i owa ci­sza, prze­ry­wa­na je­dy­nie ty­ka­niem sto­ją­ce­go na kre­den­sie ze­ga­ra, sta­ła się nie­zno­śna, żona Je­rze­go za­py­ta­ła ci­cho:

– Je­steś pe­wien, że chcesz w tym grze­bać? Praw­da nie­kie­dy bywa bar­dzo bo­le­sna. Może two­ja mat­ka nie jest war­ta tego, byś ją od­na­lazł? Nie mó­wiąc o ojcu, któ­ry… wy­bacz mi te sło­wa… może oka­zać się ja­kimś zwy­rod­nial­cem i gwał­ci­cie­lem.

Je­rzy mil­czał przez kil­ka mi­nut i po­wie­dział w koń­cu:

– Nie wiem, czy od­wa­żę się z nią spo­tkać, je­śli żyje. Jed­no wiem na pew­no, chcę się do­wie­dzieć, kim je­stem.

2.

Go­ści­niec, 2005

Sio­stra Mi­riam przez całą mszę do­ty­ka­ła pal­ca­mi szka­ple­rzy­ka mat­ki Ju­dy­ty. Er­ne­sta ła­ska­wie od­da­ła jej go, in­for­mu­jąc przy tym, że ro­dzi­na mat­ki Ju­dy­ty w swo­jej szczo­dro­ści wy­ra­zi­ła zgo­dę, by wy­peł­nio­no ostat­nią wolę nie­boszcz­ki. Mi­riam otrzy­ma­ła nie tyl­ko nie­zwy­kłą pa­miąt­kę po swo­jej pa­tron­ce, ale tak­że zna­la­zła pre­tekst, by po­pro­sić o nu­mer te­le­fo­nu do Elż­bie­ty Le­śniow­skiej. By­ło­by to zro­zu­mia­łe, że pra­gnie po­dzię­ko­wać bra­ta­ni­cy za jej do­broć i hoj­ność. Mat­ka Er­ne­sta nie mu­sia­ła wie­dzieć, że praw­dzi­wym po­wo­dem są pa­mięt­ni­ki mat­ki Ju­dy­ty.

Prze­czy­ta­ła je. Od po­cząt­ku do koń­ca. Może nie po­win­na, w koń­cu wola mat­ki Ju­dy­ty była inna, ale zro­bi­ła to. Po­chła­nia­ła każ­dą stro­nę i zro­zu­mia­ła, że wiecz­ny opty­mizm i ra­dość Ju­dy­ty sta­no­wi­ły je­dy­nie ma­skę, pod któ­rą mat­ka prze­ło­żo­na skry­wa­ła swój oso­bi­sty dra­mat. Chwi­la­mi nie ro­zu­mia­ła jej po­stę­po­wa­nia, nie­kie­dy mia­ła ocho­tę krzy­czeć, że po­peł­nia błąd, ru­gać ją, aby otrzą­snę­ła się i po­my­śla­ła o so­bie, ale gdy do­brnę­ła do koń­ca jej za­pi­sków, zro­zu­mia­ła, że mat­ka Ju­dy­ta sama sie­bie uka­ra­ła w spo­sób naj­okrut­niej­szy. Do­ży­ła sę­dzi­we­go wie­ku, jak gdy­by Bóg chciał jak naj­dłu­żej pa­stwić się nad nią i jej zbru­ka­nym su­mie­niem. A może ona sama pra­gnę­ła kur­czo­wo trzy­mać się ży­cia, bo li­czy­ła na cud?

Gdy Mi­riam już nie­co ochło­nę­ła po tej wstrzą­sa­ją­cej lek­tu­rze, do­szła do wnio­sku, że nie ma pra­wa osą­dzać mat­ki Ju­dy­ty. Nie zna­la­zła się ni­g­dy w po­dob­nej sy­tu­acji, nie po­sia­da­ła ta­kich dy­le­ma­tów, za­tem nie mo­gła oce­niać jej po­stę­po­wa­nia. Nie zmie­ni­ło to jed­nak fak­tu, że na­szła ją re­flek­sja, jak mało wie­my o lu­dziach, bli­sko któ­rych przy­cho­dzi nam żyć. Praw­da nie­kie­dy oka­zu­je się za­ska­ku­ją­ca, nie­ste­ty, w tym przy­pad­ku tak­że przej­mu­ją­co smut­na.

– Ja­kiż pięk­ny ten szka­ple­rzyk – wy­szep­ta­ła sio­stra Au­re­lia, pro­mien­nie uśmie­cha­jąc się do Mi­riam.

– Tak, to praw­da. Ale dla mnie naj­więk­szym wy­róż­nie­niem jest to, że otrzy­ma­łam go od mat­ki Ju­dy­ty – od­po­wie­dzia­ła.

– Mat­ka bar­dzo cię ko­cha­ła i za­wsze sta­wia­ła cię za wzór. Mó­wi­ła, że masz do­bre ser­ce i je­steś mą­drą oso­bą. Za­pew­ne czę­sto roz­ma­wia­ły­ście – wes­tchnę­ła Au­re­lia.

Mi­riam zro­bi­ła się czuj­na. Sio­stra Au­re­lia na­le­ża­ła do naj­bliż­sze­go oto­cze­nia mat­ki Er­ne­sty i rzad­ko kie­dy mó­wi­ła in­nym sio­strom miłe rze­czy. Uwa­ża­ła, że je­śli do­stą­pi­ła w tak mło­dym wie­ku za­szczy­tu prze­by­wa­nia w to­wa­rzy­stwie mat­ki Er­ne­sty i sio­stry Bo­gu­mi­ły, jest kimś uprzy­wi­le­jo­wa­nym i ma spe­cjal­ne pra­wa w za­ko­nie. To spra­wia­ło, że Au­re­lia za­cho­wy­wa­ła się wy­nio­śle i nie­kie­dy by­wa­ła za­ro­zu­mia­ła. A tym­cza­sem na­gle sta­ła się przy­ja­zna…

– Mat­ka Ju­dy­ta dla każ­dej sio­stry znaj­do­wa­ła czas, by z nią po­roz­ma­wiać – wy­mi­ja­ją­co stwier­dzi­ła Mi­riam.

– Jed­nak­że, sio­strzycz­ko, cie­bie fa­wo­ry­zo­wa­ła – upie­ra­ła się Au­re­lia.

– Tak? Nie spo­strze­głam tego – od­po­wie­dzia­ła chłod­no.

– Jadę do Go­ściń­ca, na pocz­tę. Może masz ocho­tę się ze mną wy­brać? Na dzi­siaj chy­ba skoń­czy­łaś wszyst­kie swo­je obo­wiąz­ki – za­py­ta­ła życz­li­wie Au­re­lia.

– Tak, szłam wła­śnie tro­chę od­po­cząć, je­śli jed­nak będę ci po­trzeb­na, po­ja­dę z tobą – mruk­nę­ła Mi­riam, bo nie­spe­cjal­nie mia­ła ocho­tę na to­wa­rzy­stwo wścib­skiej sio­stry.

– Wiesz, jak bar­dzo boję się pro­wa­dzić sa­mo­chód. – Au­re­lia prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– To, że wy­sła­no cię na kurs, było ogrom­nym wy­róż­nie­niem. Jesz­cze tyl­ko dwie sio­stry otrzy­ma­ły po­dob­ną moż­li­wość – nie­co zło­śli­wie po­wie­dzia­ła Mi­riam.

Sama wy­ra­zi­ła chęć zro­bie­nia kur­su, ale mat­ka Er­ne­sta jej od­mó­wi­ła, tym­cza­sem wy­sła­ła na pra­wo jaz­dy Au­re­lię, któ­ra nie mia­ła do tego smy­kał­ki. Tym spo­so­bem mały pick-up, ja­kim dys­po­no­wał klasz­tor, był po­obi­ja­ny i po­ry­so­wa­ny.

– A ja my­śla­łam, że to przede wszyst­kim ogrom­na od­po­wie­dzial­ność – mruk­nę­ła Au­re­lia.

– Au­re­lio, pro­wa­dze­nie auta to nie ope­ra­cja na otwar­tym ser­cu.

– Po­słu­chaj, wiem, że cię cią­gnie do sa­mo­cho­dów… Dam ci po­pro­wa­dzić. Tą dro­gą mało kto jeź­dzi, a po­li­cji nie wi­dzia­łam tu­taj, od­kąd przy­by­łam do Go­ściń­ca. Przed mia­stecz­kiem się prze­sią­dzie­my – za­pro­po­no­wa­ła.

Mi­riam aż za­pło­nę­ły oczy z pod­eks­cy­to­wa­nia.

– Ale chy­ba bę­dzie­my mu­sia­ły się z tego wy­spo­wia­dać – za­chi­cho­ta­ła.

– To taki mały, nie­win­ny grze­szek. Nie­któ­re sio­stry po­peł­nia­ją więk­sze – uśmiech­nę­ła się Au­re­lia.

Wy­szły na dzie­dzi­niec, a chwi­lę po­tem zna­la­zły się za mu­ra­mi klasz­to­ru. Mi­riam już mia­ła oka­zję pro­wa­dzić sa­mo­chód, bo nie­kie­dy uda­ło jej się upro­sić któ­rąś z sióstr, by mo­gła się prze­je­chać po grun­to­wej dro­dze pro­wa­dzą­cej do są­sied­niej wsi – Ol­szów­ki. Wsia­dła za kie­row­ni­cę, prze­krę­ci­ła klu­czyk i wol­no ru­szy­ła w stro­nę Go­ściń­ca.

– Nie ro­zu­miem, co może być fra­pu­ją­ce­go w pro­wa­dze­niu auta. A ty masz minę, jak­byś zja­dła tort bez­owy – po­wie­dzia­ła Au­re­lia, gdy je­cha­ły po­wo­li do mia­stecz­ka.

– Sama nie wiem. To chy­ba po­czu­cie wol­no­ści. Mo­żesz so­bie je­chać, gdzie chcesz i kie­dy chcesz. Pra­gniesz za­trzy­mać się i po­pa­trzyć na góry, to sta­jesz i po­dzi­wiasz. Wiem, że na­sze­mu zgro­ma­dze­niu sa­mo­chód słu­ży do ce­lów prak­tycz­nych, ale tak ja­koś ko­ja­rzy mi się to ze swo­bo­dą.

– Więc co ro­bisz w za­ko­nie? – prych­nę­ła Au­re­lia.

– Od­na­la­złam tu­taj inny ro­dzaj wol­no­ści. Du­cho­wej – od­po­wie­dzia­ła Mi­riam i za­mil­kła, by de­lek­to­wać się tą krót­ką po­dró­żą.

W Go­ściń­cu Au­re­lia nada­ła li­sty i w dro­dze po­wrot­nej rów­nież po­zwo­li­ła pro­wa­dzić Mi­riam. Po­wró­ci­ły do klasz­to­ru wprost na nie­szpo­ry.

Po wie­czor­nej mo­dli­twie Mi­riam wra­ca­ła do swo­jej celi, wciąż roz­my­śla­jąc o mat­ce Ju­dy­cie i ko­le­jach ludz­kie­go losu, grze­chach, za któ­re pła­ci się całe ży­cie, a przede wszyst­kim o ka­rze, jaką czło­wiek sam so­bie wy­mie­rza. Oprócz tego za­sta­na­wia­ła się nad wła­sny­mi sło­wa­mi, któ­re wy­po­wie­dzia­ła pod­czas dro­gi do mia­stecz­ka. Czym była na­praw­dę wol­ność? Czy tym, co bu­du­je­my w na­szych du­szach, czy ra­czej nie­kie­dy moż­na ją było po­czuć w zu­peł­nie inny spo­sób? W nor­mal­nym ży­ciu, poza klasz­tor­ny­mi mu­ra­mi. Jed­nak i tam lu­dzie nie byli wol­ni. Moż­li­wość po­dró­ży w nie­zna­ne była dana tyl­ko nie­licz­nym. Więk­szość osób pra­co­wa­ła, z tru­dem wią­za­ła ko­niec z koń­cem, spę­ta­na kre­dy­ta­mi i zo­bo­wią­za­nia­mi. Ona przy­naj­mniej nie mia­ła ta­kich pro­ble­mów.

Otwo­rzy­ła drzwi i od pro­gu opa­no­wa­ło ją nie­od­par­te prze­czu­cie, że w jej celi ktoś był. Niby wszyst­ko wy­glą­da­ło jak zwy­kle, ale zo­ba­czy­ła nie­znacz­nie od­su­nię­te od nie­wiel­kie­go sto­li­ka krze­sło, nie­co zmierz­wio­ny koc na łóż­ku i nie­do­mknię­te drzwi sza­fy. Z bi­ją­cym ser­cem do­pa­dła drzwi­czek od pie­ca. Otwo­rzy­ła je gwał­tow­nie, wsu­nę­ła rękę i je­dy­ne, co z nie­go wy­cią­gnę­ła, to ubru­dzo­ną sa­dzą ro­bót­kę. Opra­wio­ne w skó­rę no­te­sy znik­nę­ły. Usia­dła na pod­ło­dze przy pie­cu i roz­pła­ka­ła się. Wszyst­ko za­prze­pasz­czo­ne. Mia­ła je tyl­ko od­dać Elż­bie­cie Le­śniow­skiej, gdy tym­cza­sem zwle­ka­ła, bo jej wścib­stwo zwy­cię­ży­ło nad zdro­wym roz­sąd­kiem. Te­raz za­pew­ne owe dzien­ni­ki mia­ła w po­sia­da­niu Er­ne­sta i prze­czy­taw­szy, scho­wa je gdzieś albo znisz­czy. Oczy­wi­ste było prze­cież, że nie chce ich wy­dać. Mu­sia­ła wie­dzieć, co się wy­da­rzy­ło, bo­wiem wie­lo­krot­nie chwa­li­ła się, że do­brze zna­ła po­przed­nią mat­kę prze­ło­żo­ną, Au­gu­sty­nę, a więc mu­sia­ła po­znać hi­sto­rię Ju­dy­ty i jej syna. W koń­cu nie co dzień się zda­rza, że za­kon­ni­ca za­cho­dzi w cią­żę. Zresz­tą to pa­nicz­ne prze­trzą­sa­nie celi nie­boszcz­ki mu­sia­ło mieć swo­je uza­sad­nie­nie, a naj­bar­dziej praw­do­po­dob­na wy­da­wa­ła się chęć ukry­cia przed świa­tem smut­nej ta­jem­ni­cy Mat­ki Ju­dy­ty od Sie­rot.