Córka fałszerza. Tom 1 - Joanna Jax - ebook + audiobook

Córka fałszerza. Tom 1 ebook i audiobook

Joanna Jax

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Opowieść o grupie ludzi, których młodość przypada na burzliwe czasy schyłku Republiki Weimarskiej i początku istnienia III Rzeszy.

Młoda Żydówka o niezwykłym talencie malarskim, policjant usiłujący zachować prawość w okrutnych czasach, majętny mężczyzna zarażony ideą nazizmu i człowiek ogarnięty ezoterycznym szaleństwem to bohaterowie powieści, którzy próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Kiedy nadchodzą rządy Hitlera, żadne z nich nie spodziewa się, że właśnie narodziło się czyste zło. To historia o powstaniu III Rzeszy, jej związkach z okultyzmem i żądzy władzy tak wielkiej, że doprowadza do najokrutniejszej wojny w dziejach ludzkości i tragedii milionów istnień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 12 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,5 (730 ocen)
439
219
60
8
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EvaMargaretBrown

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka! Jak wszystkie tej autorki. Akcja osadzona w przedwojennym Berlinie… cudna. Audiobook czytany znakomicie! Dziękuję.
10
MonikaRat82

Nie oderwiesz się od lektury

Początkowo się dłużyła, ale jak już się rozkręciła, to nie mogłam się oderwać.
00
blackpaola

Dobrze spędzony czas

Troche dlugo ten tom sie rozkreca ale od polowy jest coraz lepiej
00
betitla

Nie oderwiesz się od lektury

Trudne tematy, czas zawieruchy w Niemczech. W tle bohaterowie z różnych środowisk. Pięknie napisana powieść. Polecam
00
jolkastanko2312

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Joanna Jax

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Damian Walasek

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Fotografia na okładce

© Andrey Bondarets | Shutterstock

Grafiki na stronach rozdziałowych

© Deedster | pixabay.com

Korekta

Urszula Bańcerek

Marketing

Anna Jeziorska

[email protected]

Wydanie I, Chorzów 2020

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

dystrybucja.liber.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2020

Tekst © Joanna Jakubczak

ISBN 978-83-7835-805-3

Zło utkane z pięknych słów potrafi przekroczyć wszystkie granice szaleństwa.

Annie Seweryn

1923

1.

Od chwili, gdy lekarz z sumiastym wąsem oznajmił, że z matką Judith Kellerman jest bardzo źle, w domu nie mówiono o niczym innym tylko o śmierci. Dziewczynka miała niespełna jedenaście lat, kiedy to straszne słowo stało się nieodzownym elementem rozmów dorosłych. Wwiercało się jej w mózg, prześladowało i wywoływało drżenie w sercu. Nie wiedziała, jak to jest, gdy ktoś bliski umiera. Jeszcze nikt z jej rodziny nie odszedł z tego świata i nie miała pojęcia, co poczuje, jeśli kiedyś ktoś jej powie, że już nigdy więcej nie zobaczy matki. Prawdę mówiąc, bardzo się tego słowa „nigdy” bała. Tak samo jak słowa „śmierć”.

Pewnego dnia, gdy ciężkie chmury spowiły niebo nad Berlinem, zapytała o to ojca. Odpowiedział, że należy wierzyć, iż śmierć nie jest końcem, a jedynie przejściem do innego wymiaru. Stanowi jednak nierozłączną część życia i każdy, kto przychodzi na świat, musi pewnego dnia z niego odejść.

Podążali właśnie do kantoru Rosenbluma, by sprzedać ostatnią piękną rzecz, jaka znajdowała się w ich obszernym mieszkaniu przy Bregenzer Strasse. Kamienica czynszowa usytuowana była niedaleko Olivaer Platz, w dzielnicy Charlottenburg, i należała do najbardziej eleganckich w tej okolicy. Rodzina Judith zajmowała lokal na parterze, a największą jego część stanowiło atelier ojca, Ismaela, który uchodził za mistrza w swoim fachu, a niektórzy nazywali go nawet cudotwórcą. Judith, słysząc podobne opinie na temat talentu ojca, nie mogła pojąć, dlaczego wobec tego musieli wyprzedać wszystkie cenne rzeczy, jakie posiadali w domu. Za każdym razem ojciec otrzymywał za te piękne przedmioty całą masę pieniędzy, które niekiedy nie mogły pomieścić się nawet w ich ogromnej walizce. Banknoty walały się także po całym mieszkaniu, a ona patrzyła na piętrzące się stosy papierków i myślała sobie, że teraz są bardzo bogaci i za chwilę kupią kolejne ładne przedmioty, by wypełnić ich coraz bardziej puste mieszkanie. Tymczasem okazywało się, iż za owe góry marek mogli kupić jedynie chleb i lekarstwa dla matki.

Właściwie podczas takich transakcji handlowych nikt już nie mówił o kwotach, a jedynie o towarach, jakie można było nabyć danego dnia za sprzedane dobra. Jej tata twierdził, że pieniądze dosłownie co kilka godzin tracą na wartości, bo teraz szaleje hiperinflacja. Nie rozumiała tego pojęcia, ponieważ była zbyt mała, ale jej starszy brat, Serafin, objaśnił jej, że za walizkę wypchaną banknotami jednego dnia mogą kupić dwa bochenki chleba, a następnego już tylko jeden.

Dziewczynka uważała swojego siedemnastoletniego brata za wszechwiedzącego, chociaż tata niekiedy jej mówił, że Serafin nabija Judith głowę głupotami, bo chce uchodzić za kogoś mądrzejszego niż jest.

Kiedy Ismael Kellerman postawił na kontuarze biały serwis kawowy z delikatnej chińskiej porcelany, a Rosenblum zaczął go wnikliwie oglądać, ojciec ścisnął dłoń Judith tak mocno, że zapiszczała z bólu. Zawsze to robił, gdy czekał na ofertę handlarza, ale kiedy padała propozycja zapłaty, przyjmował ją bez mrugnięcia okiem, bo chyba nie potrafił się targować jak inni, którzy także sprzedawali w tym miejscu precjoza, srebrne sztućce czy porcelanowe cacka. Dopiero gdy wychodzili z kantoru, zamienionego w ostatnim czasie na lombard, ojciec zaczynał sarkać i nazywał właściciela interesu złodziejem i kanciarzem.

Na Kurfürstendamm, gdzie mieścił się lokal Rosenbluma, zawsze było tłoczno i głośno. Zapewne dlatego, że znajdowało się tutaj mnóstwo sklepów, banków i przybytków kultury. Judith lubiła ten gwar i ciekawie rozglądała się dookoła, obserwując wystawy i mijanych po drodze ludzi. Tego dnia jednak czuła jedynie lęk. Być może za sprawą ciemnych chmur, złowrogo wiszących nad miastem, a może z uwagi na to, że sprzedali już wszystko, co posiadali i przyjdzie im teraz umrzeć z głodu.

Serafin mawiał, że ojciec ma kiepski fach, bo w trudnych czasach ludzie myślą jedynie o zaspokojeniu podstawowych potrzeb, a nie o dziełach sztuki malarskiej, i dziewczynka czasem nawet miała żal do taty, że wybrał tak niepopularne zajęcie. W takich chwilach ojciec Judith bardzo się złościł i mówił, że teraz znalezienie jakiejkolwiek pracy graniczy z cudem i jedynie firmy pogrzebowe mają stały ruch w interesie, on jednak nie ma zamiaru zostać grabarzem.

Powrócili do mieszkania przy Bregenzer, które teraz wydawało się puste i bezduszne. Z mebli pozostał jedynie solidny ciemny stół, wykonany z dębowego drewna, i stara kanapa, którą ojciec dawno temu zabrał do swojej pracowni, a teraz przyniósł z powrotem, by mieli na czym siedzieć. Uchowały się także cztery krzesła, ale może dlatego, że kiedy mieli psa, ten obgryzł w nich wszystkie nogi i teraz nikt nie chciałby kupić takiego zniszczonego mebla. Zniknęły nawet miękkie dywany, po których zwykle biegała boso, bujany fotel matki i kolekcja porcelanowych figurek, które podobno kosztowały fortunę. Teraz mieszkanie wydawało się obce, mimo że wciąż był w nim ojciec, mama i Serafin.

Pokój Judith także opustoszał, bo zniknęły z niego najcenniejsze zabawki i było jej nawet trochę smutno z tego powodu, ale wiedziała, że muszą spieniężyć wszystko, co się da, by ratować zdrowie Sary Kellerman. Była wciąż dzieckiem, a jednak tego dnia, gdy pod młotek poszedł mamy ulubiony serwis do kawy, a dzień wcześniej jej lalka, przysłana z Londynu i przypominająca angielską księżniczkę, poczuła, jakby właśnie jej dzieciństwo się skończyło, a ona została rzucona w wir dorosłego życia. Nie chciała jeszcze żegnać się z tym beztroskim czasem, gdy wszystko wydaje się proste, a każdy dzień wypełniony jest radością. A może owo pragnienie kojarzyło się jej z chwilami, gdy jej mama była zdrowa i nic nie zapowiadało, by pewnego dnia miała nagle zaniemóc.

Matka Judith od kilku miesięcy nie wstawała już z łóżka. Leżała w piernatach, z twarzą białą jak wosk i zlaną cuchnącym potem. Niewiele mówiła, jedynie uśmiechała się z trudem, gdy któreś z jej dzieci wchodziło do sypialni. Musiała chyba widzieć przerażenie w ich oczach, gdy na nią patrzyły, bo za każdym razem prosiła ojca, by ten zasunął ciężkie i ciemne kotary. W istocie w panującym półmroku twarz chorej nie wydawała się już trupio blada. Judith widziała, jak jej matka gaśnie. Odzywała się coraz rzadziej i z coraz większym trudem i dziewczynka zdawała sobie sprawę, że niedługo wejdzie do pokoju, a Sara Kellerman nie powie już ani słowa.

Niekiedy przychodzili do mieszkania przy Bregenzer różni krewni i powinowaci, by odwiedzić chorą. Judith nienawidziła tych momentów, bo kiedy opuszczali sypialnię, w której leżała matka, lamentowali i rzucali proroctwami co do jej rychłej śmierci, niemal licytując się, czy nastąpi to za rok, czy może za miesiąc. A gdy tylko kończyli rozmowę na ten temat, zaczynali mówić o polityce, zamieszkach i pewnym człowieku z Monachium, który niedawno postanowił dokonać puczu. Judith nie miała pojęcia, co znaczy owo tajemnicze słowo, ale wypowiadano je tak grobowym głosem, że nie wróżyło to niczego dobrego. W ogóle mało rozumiała z tych politycznych dywagacji, ale wyczuwała doskonale ton rozmówców. Mówili podniesionym głosem, niekiedy wzdychali głośno, a czasami snuli apokaliptyczne wizje przyszłości dla całej Republiki Weimarskiej, podobnie jak przepowiadali tragedię, jaka niebawem miała nawiedzić ich dom.

Czuła ulgę, gdy goście opuszczali ich mieszkanie. Wtedy robiło się bardzo cicho i nawet nie tykał zegar, bo już jakiś czas temu ojciec sprzedał go w lombardzie Rosenbluma. Tylko gdzieś z oddali docierał do jej uszu uliczny gwar. Stukot dorożek, krzyki kobiet nawołujących swoje dzieci, by wracały do domu albo gwizdki policjantów. Siadała ojcu na kolanach, głaskała po gęstej brodzie i pytała:

– Tato, czy mama umrze, bo jesteśmy biedni?

– Jesteśmy biedni, ale zrobię wszystko, żeby było jak kiedyś – odpowiadał ojciec przez zaciśnięte zęby.

– Tato? – zagadywała nieśmiało. – Teraz, kiedy nie mamy już mebli, a ty nie malujesz nowych obrazów, może zamieszkamy w mniejszym domu?

– Nie, córeczko. Nie wyprowadzę się stąd, dopóki mama chce tu zostać. Nie zrobię jej tego, choćbym miał pójść żebrać. Jednak obiecuję, że wyjdziemy z nędzy.

– A co z mamą?

– Dla mamy też zrobię wszystko i to właśnie dla niej muszę zdobyć pieniądze – wzdychał.

– I ona wtedy nie umrze, prawda? – Dziewczynka nie dawała za wygraną.

– Kiedyś wszyscy umrzemy, mówiłem ci – odpowiadał enigmatycznie, a potem dodawał: – Muszę wyjść na miasto.

Znikał wówczas na całe wieczory i Judith sądziła, że to przez nią i jej pytania, na które najpewniej nie miał ochoty odpowiadać. Pozostawał jej więc do towarzystwa Serafin. Szła do jego pokoju, kładła się na wąskim łóżku i prosiła, by poczytał jej bajkę. Mogła zrobić to sama, ale kiedy słuchała niskiego, ale ciepłego głosu brata, znowu czuła się jak kiedyś, gdy była małym dzieckiem. Przymykała powieki i wyobrażała sobie, że ma pięć lat, mama jest zdrowa, w domu niczego nie brakuje, a śmierć stanowi abstrakcję. Brat najczęściej sięgał po opowieści braci Grimm i wybierał te najstraszniejsze, po których albo nie mogła zasnąć, albo też śniły się jej zjawy, potwory i czarownice. A jednak lubiła wracać myślami do tamtych czasów, bo o poranku owe okrutne istoty znikały, a zza ściany dobiegał do jej uszu śmiech matki. Teraz panowała albo złowroga cisza, albo słyszała rzężenie swojej rodzicielki, która dogorywała w sypialni obok. Tak, w ciągu ostatnich miesięcy w ich pięknym i tętniącym życiem domu wiele się zmieniło, a ona mogła być radosnym i szczęśliwym dzieckiem tylko wówczas, gdy zamykała oczy i uciekała w świat fantazji. I nie było w nim ani choroby mamy, ani pustych pokoi, zaś wszystkie jej zabawki wciąż stały na swoim miejscu.

2.

Ojciec Rudolfa Dorsta przypominał boksera wagi ciężkiej. Ostatnio takiego, który co chwilę dostawał na ringu cięgi. A wszystko dlatego, że jako policjant musiał niemal codziennie staczać walki z różnej maści bojówkarzami. On sam nie był obiektem ataków, ale rozdzielał tłukących się między sobą komunistów i skrajnych prawicowców. Niekiedy burdy wszczynali także robotnicy, złaknieni pracy i chleba, więc policja miała co robić niemal bez przerwy.

– A zmieniłbyś robotę – sarkała matka, opatrując skaleczenia na głowie małżonka. – Prawie codziennie albo przychodzisz poturbowany, albo z pourywanymi kieszeniami, że o guzikach nie wspomnę.

– Ja się cieszę, że w ogóle mam pracę – mruczał wtedy pod nosem ojciec.

– To prawda, teraz łatwiej w mieście o awanturę niż o robotę – wzdychała matka.

W przeddzień szesnastych urodzin Rudolfa, ojciec zamiast jak zwykle zapytać, jak mu idzie w szkole, powiedział:

– Jutro masz urodziny, synu. Nie mogę ci kupić niczego wyszukanego, tylko jakiś drobiazg. Chciałbym więc, aby było to coś, z czego będziesz naprawdę zadowolony.

– Wiesz, tato, że zawsze cieszą mnie albumy i książki o malarstwie – odrzekł Rudolf, który pewnego dnia rozkochał się w tej dziedzinie sztuki.

– Tak myślałem. – Ojciec roześmiał się, ale zaraz spoważniał i dodał: – Mam jednak nadzieję, że nie zostaniesz ani pacykarzem, ani jakimś cholernym marszandem. Oni dzisiaj wszyscy żebrzą na ulicach. Gdyby mnie było stać, wykształciłbym cię na lekarza albo adwokata. To solidne zawody.

– Tato, wiem, co znaczy nędza. Oglądam ją codziennie. Zostanę policjantem, tak jak ty. A malarstwo… Ono pozwala mi oderwać się od zwyczajnego życia. Malarzem nie zostanę na pewno, bo nie mam takich zdolności.

Powiedział prawdę. Odkąd skończyła się wojna, a Niemcy musieli zapłacić reparacje, w Berlinie nastała bieda. A jeszcze gorzej zrobiło się, gdy Francuzi, nie doczekawszy się odszkodowań w wysokości, jaką ustalono w zabójczym dla Niemców traktacie wersalskim, zajęli Zagłębie Ruhry.

Mieszkał z rodzicami i chorowitym młodszym bratem niedaleko Krögel Strasse, a tam mógł napatrzyć się na prawdziwą biedę. Dorstowie zajmowali mieszkanie czynszowe z samodzielną łazienką i toaletą, co stanowiło dla mieszkańców tej okolicy szczyt marzeń i luksusu, bowiem większość musiała dzielić podobne przybytki z sześcioma albo siedmioma rodzinami. Właściwie nie zapuszczałby się w tamte rewiry, bo ani nie interesował go rynek, gdzie handlowano serwatką, ani tamtejsze nadbrzeże Szprewy, ale w jednej z tych obskurnych kamienic mieszkał jego przyjaciel, Max Geyer. Rudolf niekiedy dziwił się sobie, że zakolegował się z kimś takim, bowiem chłopak miał przedziwne zainteresowania. Otóż po przeczytaniu powieści o królu Arturze i Świętym Graalu zaczął szukać informacji historycznych na ten temat, nie stronił także od ezoteryki, mawiając niekiedy, że jeśli nie dogadał się z Bogiem, to może uda mu się porozumieć z Lucyferem. A jednak Max, przy całym swoim zdziwaczeniu, był pogodny, sympatyczny i prawie zawsze potrafił go rozśmieszyć.

Bliskość ulicy, przy której mieszkali Geyerowie, można było doskonale wyczuć nozdrzami. Fetor fekaliów roznosił się niemożliwy i przesiąkały nim nawet ubrania suszące się na podwórkach. W sieni kamienicy Geyerów także dziwnie pachniało. Był to odór starego potu, przemieszany z wonią gotowanej kapusty lub kartofli. Na ścianach klatki schodowej, podobnie jak w mieszkaniu Maxa, panoszył się grzyb. Nie brakowało także wszy i pluskiew, które w brudzie znalazły dobre podłoże do rozmnażania. Rudolf rzadko bywał u swojego przyjaciela, ale nie tylko z uwagi na jego kiepskie warunki lokalowe. Po prostu trzy okropne siostry Geyera nieodparcie kojarzyły się Rudolfowi z szekspirowskimi wiedźmami, nachodzącymi Makbeta w chwilach niepewności. Były wścibskie, wredne, głupie i czasami zastanawiał się, jak Max wytrzymuje z nimi pod jednym dachem.

Matka Rudolfa także nie była zadowolona, gdy ten odwiedzał Maxa, bo potem musiała całej rodzinie aplikować proszek do odwszawiania. Niekiedy nie musiał nawet zachodzić do Geyerów, by złapać wszy, bowiem wystarczyło kilka godzin spędzonych z przyjacielem, by przywlec to paskudztwo do domu. Wizyty na Krögel miały jednak na niego pozytywny wpływ, bowiem wyzbył się mrzonek o zostaniu marszandem czy artystą, które to zawody należały do wyjątkowo niepewnych. Nie chciał żyć w tak skrajnej biedzie, jak rodzina Geyerów, a nic nie zapowiadało, by Niemcy szybko podniosły się po ciosie, jakim była wojna i traktat wersalski. Dlatego doceniał fakt, że ojciec, mimo że ostatnio wracał ze służby trochę poobijany, wciąż miał pracę, w domu było co jeść i mogli cieszyć się własną toaletą. Być może bez względu na koniunkturę i tak nie zdecydowałby się na zawód znawcy sztuki, bo mimo swoich zainteresowań zawsze twardo stąpał po ziemi, a jego fascynacja malarstwem wynikała raczej z podziwu dla czyjegoś talentu, którego on nie miał za grosz. A tylko tego typu zdolności pozwalały zdobyć pieniądze, sławę i splendor. Szkoda tylko, że wielu zacnych malarzy osiągało to wszystko już po swojej śmierci. Nie marzył o wielkiej fortunie, ale o spokojnej egzystencji, a taką mogła zapewnić jedynie stała posada. W istocie, gdyby byli zamożniejsi i on pomyślałby o studiach prawniczych, ale zdawał sobie sprawę, że w obecnej sytuacji jest to niemożliwe. Jego brat był chorowitym dzieckiem i nawet jeśli matce udało się coś uciułać z pensji ojca, wszystko szło na lekarzy. Zresztą w pewnym momencie inflacja doszła do takiego poziomu, że oszczędzanie przestało mieć jakikolwiek sens. Jego rodzinie także bywało ciężko, ale w żadnym razie nie mógł porównywać ich życia do tego, jakie wiedli Geyerowie.

3.

Świat, w jakim przyszło spędzać młodość Maxowi Geyerowi, można było nazwać przedsionkiem piekła. Obskurne kamienice, brudne dzieciaki wałęsające się po bruku, wynędzniałe prostytutki i starcy siedzący nieruchomo pod ścianami. Wzrok tych ostatnich był tak pusty, jakby już przestali żyć i czekali jedynie, aż odpowiednie służby zabiorą ich ciała, by pochować je bez należytej czci na jakimś ponurym cmentarzu. Jednak gdy ktoś przechodził obok takiego człowieka, ten nagle, jak dobrze wytresowany pies, wysuwał dłoń po jałmużnę. Potem żebrak chował pieniądze do kieszeni brudnego palta i na powrót zamieniał się w nieruchomą postać. Dziwki, przeważnie wyniszczone przez życie i mężczyzn, wystawały w bramach i niekiedy nawet tam świadczyły swoje usługi, nie zważając na bawiące się na pobliskim podwórzu dzieciaki. Wiele z tych kobiet zapewne oprócz chorób wenerycznych cierpiało na gruźlicę, której prątkami częstowały swoich klientów. Obcowanie z nimi przypominało grę w rosyjską ruletkę i Max podziwiał śmiałków, którzy się na podobną uciechę decydowali. Jego także zaczepiały, chociaż pod nosem miał dopiero ledwie widoczny wąsik, ale mimo buzującego w nim młodzieńczego popędu nie pomyślał nawet, by skorzystać z takowej oferty.

Zdarzało się niekiedy, że któryś z dzieciaków opuszczał ich dzielnicę i znikał bez śladu. Mówiono wówczas o grasujących zboczeńcach, porywających małe dzieci, ale najczęściej można było je odnaleźć w miejscach, gdzie mężczyźni szukali rozrywek. Niekiedy jedenastoletnie dziewczynki albo chłopcy przebrani w sukienki i z pomalowanymi ustami oferowali swoje usługi za kostkę masła albo tabliczkę czekolady. W zaułkach można było także napotkać pokątnych handlarzy, paserów i drobnych złodziejaszków, czyhających na swoje potencjalne ofiary. Podczas rozmaitych transakcji nikt nie wymieniał sum, bo one w ciągu kilku godzin mogły się zdewaluować, a jedynie podawano równowartość cen towarów pierwszej potrzeby. Nawet w jednym z teatrów ceny biletów zapisano: „Bilet wstępu – miejsca na parterze: cena dwóch kostek masła, miejsca na balkonie: cena jednej kostki”.

Jego rodzice nie pracowali już od dwóch lat. I nie dlatego, że upodobali sobie próżniaczy tryb życia, ale pracy po prostu nie było. Od czasu do czasu matka znajdowała dorywcze zajęcie w bogatych domach. Najczęściej jej praca polegała na myciu okien, pastowaniu podłóg albo praniu pościeli. Ojciec zaś codziennie szedł na bocznicę kolejową w nadziei, że nadjedzie pociąg towarowy i ktoś zechce zatrudnić go przy rozładunku. Niestety, chętnych z reguły było więcej niż wagonów z towarem.

Jakby tego było mało, Max miał trzy nieznośne siostry. Jego przyjaciel, Rudolf Dorst, twierdził, że nie zna głupszych dziewcząt niż one, ale Max nie był taki surowy w osądach i zrzucał to na karb wieku sióstr oraz braków w ich edukacji.

Młody Geyer niebawem miał ukończyć gimnazjum i obawiał się, że rodziców nie będzie stać na to, by kontynuował naukę. Z chęcią sam zarobiłby na szkołę, ale niemal trzydziestoprocentowe bezrobocie nie dawało mu zbyt dużych szans na zatrudnienie. Postanowił jednak terminować za darmo w jednej z gazet, by chociaż zdobyć doświadczenie. Przyjęto go do magazynu okultystycznego „Zentralblatt für Okkultismus”, a wszystko za sprawą jego lekkiego pióra i zainteresowań, które jego przyjaciel, Rudolf, nazywał dziwacznymi. Może w istocie dla kogoś, kto stąpał po ziemi tak twardo, jak Dorst, była to pasja niezrozumiała, ale Max nade wszystko pragnął oderwać się od rzeczywistości, zaś podobne pasje pozwalały mu przenieść się do świata, gdzie wszystko było przygodą i nieodkrytą jeszcze tajemnicą.

Przełomowym momentem dla Maxa była książka Wolframa von Eschenbacha o Parsifalu i Świętym Graalu. Pobudziła jego ciekawość, a jednocześnie pozwoliła zanurzyć się w innej rzeczywistości. Tak jakby tam mógł poszukać ratunku. Może również z tego samego powodu uciekał w duchowość i filozofie oparte na ezoteryzmie. Najpierw pragnął odnaleźć Boga, który zechce nie tyle ulżyć mu w życiu, co da nadzieję na przyszłość, potem jednak doszedł do wniosku, iż sfera duchowa to znacznie więcej niż istnienie absolutu, zaś moc można odkryć w sobie samym albo sztukach magicznych.

Jego zainteresowania miały też praktyczne strony. Wiedza o poglądach Guidona von Lista czy Lanza von Liebensfelda wzbudziły we władzach redakcji podziw i nawet zaczęto mu płacić za artykuły. A że musiał mieć o czym pisać, całe dnie spędzał w bibliotekach. Tam też trafił na dzieła Dietricha Eckarta i zagłębił się w tematykę antysemicką, wiążąc ją z problemami współczesnych Niemców. Zajmował się także germańskim folklorem i legendami o Atlantydzie.

Rudolf podśmiewywał się niekiedy z Maxa, a nawet nazywał go wariatem.

– Ja rozumiem, że musisz mieć temat i dlatego zaczytujesz się w tych księgach, ale naprawdę wierzysz w te wszystkie bzdury? – rechotał przyjaciel.

– W końcu pracuję w „Zentralblatt für Okkultismus” – mruczał nieco zmieszany Max i dodawał, jakby chcąc się usprawiedliwić: – Ale o polityce także czasami piszę.

Gazeta, w której terminował Max, należała do stowarzyszenia Kosmos, zrzeszającego okultystów i astrologów, jednak wielu z nich nie potrafiło nawet sklecić krótkiej notki, choć z pewnością dysponowali niemałą wiedzą. Czasopismo należało jednak wypełnić treścią, a on świetnie się do tego nadawał, bo pisał dobrze, zaś jego wynagrodzenie zależało od wierszówki, a nie od przepowiadania przyszłości z układu gwiazd tudzież z linii na dłoni. Poza tym obiecano mu, że jeśli nadal będzie się tak starał, zostanie w przyszłości zatrudniony na stałe.

Ten ostatni fakt stanowił wystarczającą motywację dla Maxa, a oprócz tego fascynowały go te wszystkie teorie, w które zagłębiał się w zacisznych miejscach biblioteki. Niekiedy patrzył na regały pełne książek i zastanawiał się, czy kiedykolwiek uda mu się przeczytać chociaż połowę z nich. Wierzył bowiem głęboko w to, że pewnego dnia odnajdzie coś, co pozwoli mu spełnić marzenia i być może wskazówki, jak to osiągnąć, znajdzie w którymś z tych woluminów. Tymczasem, gdy opuszczał czytelnię i rozglądał się dookoła, widział jedynie szarość i brud Berlina. Od czasu do czasu natykał się na jakąś bójkę pomiędzy komunistami a brunatnymi koszulami albo demonstrację robotniczą. Patrzył jak jego miasto powoli pogrąża się w nędzy i chaosie, a przepaść pomiędzy bogatymi i biednymi wciąż się powiększa. Nie miał jednak zaufania do komunistów, bo byli dla niego zbyt praktyczni. A jemu w życiu chodziło o coś więcej aniżeli tylko o pracę i napełnienie sobie żołądka. Uważał, że jego rodacy powinni się przebudzić i zobaczyć, że mogą nie tylko stanąć na nogi, ale także dokonać wielkich rzeczy, bo rasa, jaką reprezentowali, zobowiązywała ich do tego, by żyli inaczej. Wznioślej. Oczywiście teraz trudno było im myśleć o sprawach ducha, gdy kiszki marsza grały, ale gdyby tak zaspokoili podstawowe potrzeby, mogliby zwrócić się ku duchowości i mistycyzmowi.

Wracał więc do cuchnącej kamienicy, narzekających rodziców i głupiutkich sióstr z nadzieją, że pewnego dnia stanie się coś, co pozwoli mu na zawsze wyrwać się z tego miejsca.

4.

Informacje, jakie przeczytał Wilhelm von Reuss w swojej ulubionej gazecie, „Völkischer Beobachter”, musiały być druzgocące, bo niemal od razu po odłożeniu pisma, które przysyłano mu aż z Monachium, nakazał swojemu służącemu, by ten posłał powóz po Josepha Stiegla. Franz, człowiek, który nigdy się nie uśmiechał, skinął jedynie głową i wolnym krokiem wyszedł z pokoju. Wilhelm nie omieszkał skomentować ślamazarności swojego podwładnego, jednak nie zamierzał go zwolnić, bowiem jego astrolog stwierdził, że los Wilhelma na zawsze jest związany ze starym sługą, a zobaczył to podczas badania układu gwiazd. Jego syn, Herbert, wówczas czternastoletni, przewrócił oczami. Wiedział bowiem, że teraz jego dom w eleganckiej dzielnicy Schöneberg przy Salzburger Strasse, wypełni się dziwacznymi ludźmi, a ojciec będzie analizował każde ich słowo. Wilhelm nie tylko korzystał wręcz nałogowo z wahadełka i traktował swojego astrologa jak bez mała członka rodziny, ale także zapraszał do siebie medium w postaci paskudnej Henrietty Stock. Wówczas w saloniku zasłaniano szczelnie kotary, zdejmowano ze stołu wazon z kwiatami i paterę z owocami, a następnie przykrywano go ciemnozielonym suknem. A kiedy zjawiała się Henrietta, wówczas z nabożną czcią wyciągano z kredensu elegancką i cholernie drogą ouiję. Najczęściej na seansach zjawiali się różni znajomi rodziców, a ich wizyty przeciągały się do późnych godzin wieczornych.

Herbert uważał magików, spirytystów i astrologów za szaleńców, chociaż niekiedy zastanawiał się nad ich fachem. W końcu na rynku istniało mnóstwo pism o takim charakterze, a astrologia nawet doczekała się badań uniwersyteckich, może więc owi ludzie robili te wszystkie rzeczy nie tylko dla pieniędzy, ale także by odkryć coś, co do tej pory stanowiło tajemnicę dla ludzkiego umysłu. Zdawało mu się, że teraz prawie każdy szukał pocieszenia u wróżek, magów i spirytystów. Jakby całą Republikę Weimarską opanowało ezoteryczne szaleństwo.

Ani młody von Reuss, ani też jego siostra, Marita, nie uczestniczyli w tych okultystycznych spotkaniach. Podglądali jedynie przez dziurkę od klucza podekscytowanych uczestników seansów w nadziei, że zobaczą prawdziwe duchy i rozwieją wszelkie wątpliwości co do ich istnienia.

Wszystko zaczęło się od powrotu Wilhelma von Reussa z wielkiej wojny. Sarkał na cesarza, wieszczył upadek prawdziwych Niemców i – jak to mawiał – zwrócił się w stronę duchowości i mistycyzmu oraz prastarych germańskich obrządków. Być może jego zainteresowanie tematem nastąpiło po tym, jak wyjechał do Monachium i wstąpił do organizacji o tajemniczej nazwie „Thule”, która nawiązywała do mitycznej cywilizacji Hyperborea. Założyciele tego klubu dyskusyjnego spotykali się w monachijskim hotelu Cztery Pory Roku i wciągnęli w swoje szeregi mężczyzn z Zakonu Germańskiego Walvater, pragnących niegdyś stworzyć organizację na miarę zakonu templariuszy. Wilhelm von Reuss zafascynowany był założycielami tego towarzystwa, których ezoteryczna wiedza była ogromna. Zbliżył się także do innego wyznawcy ariozofii, Rudolfa Hessa.

Z czasem młody Herbert pojął, że owo tajemnicze stowarzyszenie, mające na celu zdobywanie wiedzy o okultyzmie, kabale i hinduskich wierzeniach, a przede wszystkim przekonane o wyższości rasy aryjskiej nad innymi, zaczyna zmieniać charakter na bardziej polityczny i przyziemny. Chłopak nie znał się na tym specjalnie, podobnie jak na wywoływaniu duchów, ale ojciec powtarzał mu, że pewnego dnia zrozumie wszystko, jeśli tylko zwróci się ku swojej duszy, ignorując rozum i racjonalne podejście do życia. Herbert kiwał jedynie głową, ale nie odważył się zadać pytania, jaki związek z duchowością mają bojówki Niemieckiej Partii Robotników, która to organizacja zmieniła wkrótce swoją nazwę na Narodowosocjalistyczną Niemiecką Partię Robotników. Teraz już nie tylko okultyści dumnie chwalili się swastyką, która wywodziła się z Dalekiego Wschodu i była symbolem słońca lub ognia. Wilhelm posiadał brązową szpilkę ze swastyką w otoczeniu dwóch włóczni, a matka – złotą i Herbert pewnego dnia ze zdziwieniem stwierdził, że przestała już reprezentować tylko stowarzyszenie Thule, ale stała się także znakiem firmowym NSDAP.

Od pewnego czasu, gdy owo tajemne towarzystwo próbowało zarazić swoimi ideami całe niemieckie społeczeństwo, ojciec wraz z Rudolfem Hessem twierdzili, że świat potrzebuje nowego mesjasza albo czarodzieja, który porwie tłumy i poprowadzi Niemcy ku krainie szczęśliwości, jaką była mityczna Hyperborea, inaczej bowiem ich tezy przestaną mieć rację bytu. Obaj z Hessem stawiali horoskopy, radzili się chiromantów i duchów podczas seansów spirytystycznych, by pewnego dnia orzec, że oto „narodził się” prawdziwy zbawca narodu niemieckiego i zwolennik czystości rasy aryjskiej. A ta z kolei miała rządzić całym światem, jako wyjątkowa, niepowtarzalna i kierująca się w życiu ściśle określonymi zasadami.

Na arenie pojawił się Adolf Hitler. W monachijskiej piwiarni Hofbräuhaus wygłosił tak płomienne przemówienie, że zarówno Hess, jak i Wilhelm von Reuss okrzyknęli go mesjaszem, który przybył, by ocalić niemiecki naród przed całkowitą degrengoladą. Teraz jednak ów człowiek o nadprzyrodzonych zdolnościach okazał się zwykłym obywatelem, którego wtrącono do więzienia z powodu zamieszek, jakie wszczął w Monachium, by obalić rząd Bawarskiej Republiki Rad, powstałej po rewolucji w dziewiętnastym roku, potem planował zaś ruszyć na Berlin i sięgnąć po większą władzę.

– Co się stało? – pytała podekscytowana Marita, gdy w domu nastąpiło zamieszanie, jakiego dziewczynka nigdy wcześniej nie widziała.

– Hitlera i innych przywódców, którzy chcieli dokonać puczu, wtrącono do więzienia – oznajmił Herbert głosem znawcy tematu.

– A ten Hitler to jakiś znajomy tatki? – dopytywała zatrwożona Marita, bo co prawda z racji wieku nie miała pojęcia, co to pucz, ale słyszała o więzieniach, do których wtrącano złych ludzi.

– Podobno ten człowiek czyni cuda, ale nasz tata jedynie o nim słyszał, a nigdy go nie widział.

Herbert zarechotał, bo nie wierzył w opowieści ojca, jakoby ten znał Hitlera osobiście albo słuchał jego przemowy w piwiarni, bowiem stary von Reuss bywał w Monachium, gdy nikt nie wiedział jeszcze o istnieniu kaprala porywającego tłumy swoimi przemowami. Jego uwielbienie dla tego człowieka wynikało raczej ze ślepej wiary w Hessa, zastępcę Hitlera, jak również w horoskopy i przepowiednie.

– To znaczy, że zrobi cud i zaraz będzie mógł wyjść z więzienia? – zapytała naiwnie.

– Powiem ci coś w tajemnicy… On nie czyni cudów i spędzi resztę życia w więzieniu, a teraz ojciec chce zapytać duchy, dlaczego go tak strasznie okłamały, pokazując na ouiji, że ów człowiek stanie się kiedyś przywódcą wszystkich Niemców. I tych z Prus, i tych z Bawarii czy Śląska. – Herbert znowu zaczął się śmiać.

Ojciec pokazał mu kiedyś zdjęcie w gazecie i oznajmił z czcią, że oto jest właśnie nowy zbawca Niemców. Herbert przyglądał się wówczas mężczyźnie z małym ciemnym wąsem, ale nie ujrzał w jego twarzy niczego nadzwyczajnego. Wydał mu się wręcz pospolity z wyglądu i jakiś zupełnie niepozorny. Doszedł jednak do wniosku, że jest zbyt młody, by móc ocenić człowieka na podstawie jego zdjęcia w gazecie, zaś w treści jego przemówień nie wczytywał się zanadto. Bez względu jednak na wszystko nie wierzył w nadnaturalne zdolności Hitlera, tak jak nie ufał szarlatanom i okultystom, często odwiedzającym ich dom. Zapewne wynikało to z faktu, iż w jego szkole uczono go matematyki, fizyki i biologii, zaś żaden nauczyciel nie wspominał o chiromancji czy astrologii. A kiedy on albo Marita chorowali, wzywano prawdziwych lekarzy, a nie szamanów nakazujących pić zioła i przejść na wegetarianizm.

1927

1.

Tego dnia mijała trzecia rocznica śmierci Sary Kellerman. I tak, jak to było, odkąd ją pochowano, Judith odwiedziła jej grób. Tym razem towarzyszył jej ojciec, chociaż z reguły chodzili na cmentarz osobno.

Judith wydawało się, że Ismaelem targają wyrzuty sumienia. Uważał bowiem, iż ponosi częściowo winę za śmierć swojej żony. Często powtarzał, że gdyby wcześniej zdobył pieniądze, zdołałby ją uratować. Lekarz, który odwiedzał Sarę, gdy chorowała, orzekł, że nawet góry złota nie uzdrowiłyby matki, bo rak to podstępna i nieuleczalna choroba. A jednak ojciec Judith wciąż dręczył się, że stał się biedny i dlatego nie stać go było na lepszą opiekę medyczną dla żony.

Nadszedł jednak czas, gdy w ich domu przestało brakować jedzenia, przestrzeń wypełniły nowe meble i bibeloty, a Sara Kellerman została oddana pod skrzydła najlepszych berlińskich specjalistów. Jednak każdy z nich rozkładał bezradnie ręce i mówił to samo – że matki Judith nie da się już uratować. Dziewczyna, gdy była trochę starsza, zaczęła podejrzewać, iż ojciec zadłużył się wówczas, ale nie widziała w tym niczego złego. Ona sama zachowałaby się podobnie na jego miejscu.

Owo słowo „już” wypowiadane przez lekarzy i sugerujące, iż Sara trafiła w ręce wybitnych doktorów zbyt późno, wbiło się w umysł Ismaela tak mocno, że nic nie było w stanie zmienić jego postawy wobec samego siebie.

Judith położyła wiązankę kwiatów na grobie i powiedziała:

– Zaraz zacznie padać, tato.

Ismael popatrzył w niebo i odrzekł:

– Zawsze pada, gdy nie wezmę parasola.

– Nie możemy zmoknąć, jeśli chcemy pójść do galerii. – Uśmiechnęła się ciepło. – Będziemy wyglądać jak ludzie, których nie stać nawet na parasol.

– To prawda. – Odwzajemnił uśmiech. – Zatem chodźmy. Nie wypada pokazywać się w takim miejscu w mokrych ubraniach.

– Chcesz tam coś kupić? – zainteresowała się Judith.

– Nie, córeczko. Malarz, który kupuje cudze obrazy, musiałby przyznać, że jest bardzo kiepski, a ja nie chcę w ten sposób o sobie myśleć. Mam ochotę po prostu obejrzeć te cuda. – Roześmiał się.

Judith ucieszyła się, że ojca nie przygnębiła wizyta na cmentarzu, jak to zazwyczaj bywało. Zresztą nie tylko wówczas ojciec sprawiał wrażenie załamanego. Przez pierwszy rok właściwie nie wychodził ze swojej pracowni, ignorując dzieci, jakby one odeszły z tego świata wraz z jego ukochaną małżonką. Gdyby nie Serafin, ona także by chyba wpadła w otchłań rozpaczy, bo czuła wówczas, jakby straciła nie tylko matkę, ale również ojca.

– Nigdy nie ceniłeś van Gogha – powiedziała zadziornie.

– Nie cenię także Kandinskiego, Dalego i Picassa, ale muszę wiedzieć, co jest teraz modne. Moi klienci niekiedy mają dziwne upodobania. Często mówią, że chcą mieć coś w stylu takiego, a nie innego malarza. Kiedyś życzyli sobie, by wisiały u nich obrazy podobne do tych, jakie malował Caravaggio, Rembrandt albo Rubens, potem przyszła moda na impresjonistów, a teraz zachwycają się jakimiś dziwolągami. Trzeba iść z duchem czasu, czy mi się to podoba, czy nie.

Obrazy towarzyszyły jej od zawsze. Najpierw te, które malował ojciec, a potem, gdy stali się znowu zamożni, wyjeżdżali do Holandii i Włoch, by zdzierać buty, chodząc od galerii do galerii. Serafin bardzo się irytował tym kontemplowaniem dzieł sztuki, bo zupełnie nie miał zacięcia artystycznego, ale Judith była zachwycona. Zawsze pragnęła malować, a ojciec był jej nauczycielem. Po śmierci matki zaniedbał trochę jej edukację w tym zakresie, ale potem powrócił do dawnych zwyczajów i znów uczył Judith malarskich technik. Był wymagający, surowy i niekiedy irytujący. Uważał, że nie tylko sprawna ręka i dobre oko powinny cechować malarza, ale także dogłębna wiedza. Twierdził, iż studiowanie prac wielkich mistrzów pozwoli jej dostrzec nie tylko piękno obrazów, ale także sposób stosowania światłocieni czy eksponowania poszczególnych elementów kompozycji. To zaś sprawi, że namalowana przez nią praca wzbudzi zachwyt i zapadnie w pamięć na długi czas. Tłumaczył jej, iż sztuka to rzemiosło. Z tym że cholernie wymagające.

O niewielkiej galerii Ottona Wackera, założonej niedawno przy wytwornej Viktoriastrasse, zrobiło się głośno, gdy okazało się, że ma ona zaprezentować nieznane dotąd obrazy Vincenta van Gogha. Na otwarcie zaproszono znakomitych gości, głównie potencjalnych nabywców owych dzieł, ale jej ojciec także otrzymał możliwość uczestniczenia w tej eleganckiej imprezie, mimo że nie był ani kolekcjonerem, ani też marszandem.

W holu galerii znajdowała się niewielka księgarnia, proponująca pozycje z zakresu historii sztuki, które to książki wydawał własnym nakładem właściciel galerii. Zapewne wynajęcie lokalu w tak prestiżowym miejscu kosztowało kolosalne pieniądze i przedsiębiorca obawiał się, iż może nie utrzymać się jedynie ze sprzedaży obrazów. Jednak wystawienie oryginalnych prac van Gogha gwarantowało mu sukces, więc od tego momentu mógł spać spokojnie, zaś wydawanie niskonakładowych publikacji stanie się jedynie dodatkowym dochodem. Niektórzy mówili, że po prostu skopiował pomysł znajdującej się nieopodal znanej galerii Paula Cassirera, która słynęła ze swojej wszechstronności. Zapewne jej bliskość także dodawała splendoru Wackerowi i całemu wydarzeniu.

Przed wejściem poczęstowano ich szampanem, a potem, gdy większość gości znalazła się w sali wystawienniczej, przemówił jej właściciel.

– Nasza galeria prezentuje nieodkryte dotąd prace z kolekcji książęcej. Oto macie państwo niepowtarzalną okazję ujrzeć po raz pierwszy nieznany dotąd Autoportret mistrza, Martwą naturę z bułkami, Saintes-Maries i Pejzaż morski pod Saintes-Maries. Autentyczność obrazów została potwierdzona przez samego doktora Baarta de la Faille’a, wybitnego historyka sztuki i znawcę dzieł Vincenta van Gogha.

Na sali nastąpiło ożywienie, bowiem autorytet de la Faille’a był nie do podważenia. Każdy, kto interesował się rynkiem dzieł sztuki, doskonale wiedział, że doktor od lat żywo interesuje się tym malarzem i pracuje nad skatalogowaniem jego wszystkich dzieł. Te wystawione w galerii Ottona Wackera także miały znaleźć się w jego publikacji.

Wacker w dalszej części swojej przemowy nakreślił krótki życiorys van Gogha, nie omieszkując przypomnieć, jak niedocenianym za swojego żywota był artystą, jak również o tym, że rzucił rękawicę impresjonistom, tworząc zupełnie nowy trend w malarstwie. Wspomniał także o jego chorobie psychicznej i spotkaniach z innymi artystami. Nikt jednak nie słuchał tych wywodów. Nikogo także nie zdziwiło pojawienie się na rynku nowych dzieł van Gogha, bo każdy wiedział, jak płodnym był twórcą. Właściwie nikt nie potrafił określić spuścizny malarza, bo kiedy ten zmarł, jego obrazy ściągano z rozmaitych strychów, piwnic i komórek, ładowano na taczki i sprzedawano jako materiały wtórne i makulaturę. Często wśród tych dzieł znajdowały się prace niesygnowane jego nazwiskiem, niedokończone albo ledwie zaczęte.

Jako że obrazy van Gogha stanowiły niezłą lokatę kapitału na niepewne czasy, te wystawione przez Wackera zeszły na pniu, a nabywcami zostali zamożni kolekcjonerzy z Berlina i Dolnego Śląska oraz słynna galeria ze Stanów Zjednoczonych. Przez cały czas, gdy kolejni goście podchodzili do dzieł mistrza, wpatrując się czujnie bez mała w każde pociągnięcie pędzlem, Ismael wypijał kolejne kieliszki szampana i uśmiechał się ironicznie, jakby pogardzał zgromadzoną w galerii klientelą. Może doszedł do wniosku, że i on zostanie doceniony dopiero po swojej śmierci, tak jak van Gogh.

Judith rozejrzała się dookoła. Wśród przybyłych gości przeważali starsi, dobrze ubrani mężczyźni wraz ze swoimi eleganckimi małżonkami, obwieszonymi biżuterią, co nie budziło zdziwienia, bo to właśnie oni dysponowali największymi pieniędzmi. Potem zatrzymała wzrok na trzech młodych mężczyznach, którzy stali w rogu pomieszczenia, kilka metrów od niej, i żywo dyskutowali, aczkolwiek nie o obrazach, ale o tym, jakie lokale odwiedzą po wernisażu. Byli w wieku jej brata i prezentowali się dość ubogo na tle pozostałego towarzystwa. Pewnie w ogóle nie zainteresowałaby się nimi, gdyby nagle nie usłyszała dość śmiałego stwierdzenia.

– Chodźmy już, nie ma co się rozpływać nad falsyfikatami – powiedział jeden z nich.

Chłopak odróżniał się od swoich towarzyszy przede wszystkim ogromną posturą i tym, że wciąż poprawiał kosmyk jasnych włosów, który opadał mu na czoło.

– Oszalałeś, Rudolfie? – zdziwił się jego chuderlawy kolega o ciemnych włosach i szarych oczach. – Rozumiem, że jako świeżo upieczony policjant wszędzie węszysz podstęp, ale autentyczność tych obrazów potwierdził nieco lepszy od ciebie znawca sztuki.

– Ta żółć mi się nie podoba – stwierdził autorytatywnie ów postawny Rudolf.

– Żółty jak żółty – zarechotał chuderlawy.

– Max, van Gogh używał żółci chromowej, która na początku daje intensywny kolor, zaś po kilku latach brązowieje i blaknie. Ta tutaj wydaje mi się zbyt mało przygaszona – oznajmił.

W końcu odezwał się trzeci z chłopaków:

– Max, twój przyjaciel znowu zaczyna się wymądrzać.

Rudolf popatrzył na niego z niesmakiem. Chyba nie bardzo lubił tego człowieka. Jednak przestał dyskutować, kwitując swoje wywody jedynie lakonicznym „być może się mylę”, i zaraz potem wesoła gromadka opuściła galerię.

Judith podeszła bliżej i zaczęła intensywnie wpatrywać się w prezentowane obrazy. Nie potrafiła jednak stwierdzić, czy są prawdziwe, bowiem ten malarz nigdy nie znajdował się w kręgu jej zainteresowań. Poza tym miała zaledwie piętnaście lat i jeszcze na wielu rzeczach się nie znała. Ale ów kolor, o którym mówił młody chłopak, dość często stosowany w poprzednim wieku, zaintrygował ją. W istocie po kilkudziesięciu latach powinien już nieco ściemnieć, bo żółć chromowa była wyjątkowo kapryśnym pigmentem i dlatego od połowy dziewiętnastego wieku stosowano żółć kobaltową, czyli aureolin, który był zdecydowanie bardziej trwały, jeśli chodzi o intensywność koloru. Postanowiła, że gdy tylko opuści galerię, zapyta o tę sprawę ojca, którego wiedza na temat pigmentów była tak samo ogromna, jak jego talent.

Pytanie Judith nie tyle zaintrygowało ojca, co chyba trochę zdenerwowało, chociaż nie miała pojęcia dlaczego.

– Następny domorosły znawca się znalazł – prychnął Ismael.

– Chyba masz rację, ten jego kolega nawet śmiał się z niego, że ten, jako policjant, ma we krwi podejrzliwość w stosunku do wszystkiego. – Roześmiała się.

Ojciec zatrzymał się na chodniku i nerwowo poprawił melonik.

– De la Faille jest najlepszym specjalistą od dzieł van Gogha. Jeśli on potwierdził autentyczność tych obrazów, to chyba wie, co mówi. Poza tym w galerii było słabe oświetlenie, bo wiadomo, że pod wpływem ostrego światła kiepskie farby ciemnieją i brunatnieją, a van Gogh używał tylko tych najtańszych, bo do krezusów nie należał, więc nie mam pojęcia, cóż ten kmiot mógł tam wypatrzyć – mruknął.

Nie rozumiała zdenerwowania ojca. W końcu co mogło go obchodzić, jakie obrazy wystawia kompletnie obcy mu człowiek. A może uważał się za takiego fachowca, który zna się na technikach malarskich każdego z uznanych artystów? Było to przecież nieosiągalne, a on pasjonował się głównie malarstwem siedemnastowiecznym, więc dość odległym w porównaniu z van Goghiem. Nie roztrząsała jednak tego, bo nie lubiła, kiedy ojciec tracił dobry humor. Może dlatego, że miewał go ostatnio bardzo rzadko.

2.

To był pomysł Rudolfa, by ich paczka najpierw odwiedziła galerię Wackera, a potem dopiero ruszyła w miasto, by zabawić się w jakimś lokalu. Co prawda nie posiadali zaproszenia na to doniosłe wydarzenie, ale Max był dziennikarzem, okazał przy wejściu legitymację prasową i w rezultacie dostali się na wernisaż bez najmniejszych problemów. Najpewniej świeżo upieczonemu właścicielowi galerii zależało na rozgłosie i każdy pismak był mile widziany podczas otwarcia wystawy, bez względu na to, jaki tytuł reprezentował.

Jedyne, co zdenerwowało Rudolfa tego popołudnia, to obecność nowego kumpla Maxa, Klausa Fishera. Ten chłopak nic mu nie zrobił, ale zajmował się historią i antropologią na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma i kiedy pojawiał się w ich towarzystwie, potrafił jedynie mówić na temat swoich dokonań naukowych. Jako że temat templariuszy, Parsifala i Świętego Graala żywo interesował Maxa, mogli z Klausem godzinami na ten temat rozmawiać, zaś Rudolf nudził się przy tych opowieściach niemiłosiernie. A tego dnia Max ponownie pojawił się w towarzystwie Klausa i zepsuł Rudolfowi humor, bo chłopak był pewny, że jego kompani znowu będą rozprawiali tylko o jednym.

Wystawa w galerii Wackera przyciągnęła samą śmietankę towarzyską. Nie tylko Berlina. Wśród gości byli zamożni przedstawiciele klasy średniej, przemysłowcy i marszandzi z kraju i zagranicy. I każdy oniemiał na widok nieznanych dzieł van Gogha. To, że takowe wypłynęły, nie dziwiło nikogo, Rudolfa także, jednak zagadką pozostawała dla niego osoba właściciela galerii. Otto Wacker nigdy nie zajmował się malarstwem i najpewniej nawet się na nim nie znał. Do tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku był współwłaścicielem przedsiębiorstwa taksówkowego Wacker-Kratkowski Berlin Nord, a to był interes zupełnie inny niż ten obecny. Firma dość szybko splajtowała, partnerzy rozstali się, a o Ottonie słuch zaginął. Po dwóch latach zaś wystąpił już w roli marszanda i w dodatku zaserwował potencjalnym klientom prawdziwą petardę. Rudolf nie sprawdzał, czym parał się Wacker wcześniej, bo w końcu nie prowadził żadnego śledztwa, a jedynie zainteresował się tym człowiekiem z czysto prywatnych pobudek, bowiem malarstwo van Gogha było mu szczególnie bliskie.

Kiedy znakomici goście galerii nasycili już swój wzrok świeżo odnalezionymi dziełami coraz bardziej docenianego malarza, przyszła kolej na Rudolfa. Podszedł najbliżej, jak to było możliwe i wpatrywał się w obrazy jak zaczarowany. Jednak już od pierwszej chwili miał poważne wątpliwości co do autentyczności płócien, bowiem zwrócił uwagę na żółte barwy. Van Gogh swoim obrazom dodawał blasku żółcią, nie mając pojęcia, że ten imponujący skądinąd kolor po czasie straci swoją moc. Na płótnach, którym przyglądał się Rudolf, żółty nie był może zbyt jaskrawy, ale nie przypominał także zbrązowiałej barwy, jaką można było zauważyć na innych obrazach van Gogha.

O swoim odkryciu poinformował kompanów, ale ci jedynie wyśmiali jego wątpliwości, najpierw mówiąc, że chce zabłysnąć swoją wiedzą, a potem wytknęli mu zbytnią podejrzliwość z uwagi na jego zawód. Machnął na to ręką, bo nawet gdyby miał przed oczami obrazy naprawdę namalowane ręką mistrza i tak nie mógłby sobie pozwolić na ich nabycie. Praca w policji kryminalnej nie była zbyt dochodowa, zwłaszcza że nie zdążył jeszcze dochrapać się żadnego awansu.

– To dokąd idziemy? – zapytał, gdy opuścili gmach galerii przy Viktoriastrasse.

– Masz ochotę na panienki? – odpowiedział pytaniem Max.

– Mam ochotę się dzisiaj napić. Tak ostro, że pewnie na dziewczynki nie wystarczy mi siły. – Roześmiał się.

– To chodźmy do takiego miejsca, gdzie nie ma kobiet – odparł Max tajemniczo. – Klaus zna taki jeden lokal. Tam żadna dziewczyna nie będzie rozpraszała twojej uwagi i skupisz się jedynie na piciu.

Po tych słowach Rudolf nagle doznał olśnienia. Kolega Maxa, Klaus Fisher, nigdy nie chciał chodzić z nimi na panienki, wymawiając się brakiem czasu, bólem głowy czy chorobą babki. Rudolf sądził wówczas, że mężczyzna jest po prostu nieśmiały i obawia się, iż nie podoła zadaniu, gdy poderwie jakąś pannę, a ta zechce zaciągnąć go do łóżka. Teraz jednak stało się jasne, że Klaus po prostu woli chłopców.

– Ty też jesteś… No, wiesz? – szepnął Maxowi do ucha.

– Nie – odpowiedział mu cicho Geyer. – Ale lubię Klausa.

Nie rozmawiali już więcej na ten temat, tylko złapali dorożkę. Klaus nakazał woźnicy, by zawiózł ich na Motzstrasse, do najmodniejszego klubu dla homoseksualistów, o nazwie „Eldorado”, słynącego z pokazów tanecznych transwestytów. Rudolf pomyślał, że nigdy nie był w podobnym przybytku, mimo iż w okolicach Nollendorfplatz było ich pełno, i był bardzo ciekawy, jak tam jest. Potem zastanawiał się, czy jego przyjaciel nie stał się przypadkiem „ciepły”, jak określano homoseksualistów. Potem zganił siebie za podobne podejrzenia, bo przecież nie raz i nie dwa podrywali razem panienki, a Max był nawet wierny jednej takiej przez całe osiem miesięcy.

Rudolf doskonale zdawał sobie sprawę z istnienia w Kodeksie karnym paragrafu sto siedemdziesiątego piątego, który zakazywał i penalizował homoseksualistów, ale każdy wiedział, że ów przepis jest równie martwy, co pociąg Klausa Fishera do kobiet.

Poczuł się trochę nieswojo, gdy znaleźli się w środku. Roznegliżowani faceci, dumnie wypinający nagie torsy i całujący się w lożach, wyglądali nieco dziwnie, ale za to występy transwestytów rozbawiły go, bo w niektórych przebierańcach nigdy nie rozpoznałby mężczyzny.

Po jakichś dwóch godzinach Klaus zniknął im z pola widzenia, a on z Maxem raczyli się doskonałą wódką. Rudolf od razu poczuł się lepiej, bo Klaus irytował go, mimo że starał się być dla niego bardzo miły.

– Ty, Max, a nie obawiasz się, że twój kolega pewnego dnia poczuje do ciebie coś więcej niż sympatię? – zapytał prosto z mostu Rudolf, gdy zostali sami.

– Przestań, on wie, że nie lubię chłopców. Po prostu mamy wspólne zainteresowania. I nie dotyczą one sfery intymnej. Potrafimy rozmawiać godzinami…

– Od tego zaczyna się droga do małżeństwa. – Rudolf zarechotał.

– Nie chcę stracić Klausa, ale za cholerę nie czuję pociągu do męskich tyłków. – Max poklepał przyjaciela po ramieniu.

– To postaraj się bardziej dobitnie dać mu do zrozumienia, że nie interesuje cię nic poza przyjaźnią. Widzę, jak on na ciebie patrzy. Jakby chciał cię pożreć na surowo. A na mnie, jakbym był twoim kochankiem.

– Przestań, uprzedziłeś się do Klausa, zupełnie niesłusznie – mruknął Max.

– Mam taką nadzieję, przyjacielu, bo inaczej wpakujesz się w kłopoty – westchnął Rudolf i nie powiedział nic więcej.

Jeśli jego przyjaciel uważał, że sprawa pomiędzy nim a Klausem jest jasna, to nie powinien się wtrącać w ich znajomość.

3.

Max Geyer także zastanawiał się czasami, czy znajomość z Klausem nie budzi podejrzeń co do jego seksualnych upodobań, jednak postanowił nie przejmować się tym zanadto. Fisher był dla niego niekwestionowanym autorytetem, jeśli chodzi o badanie historii Świętego Graala. Nie bardzo wierzył w to, aby ów kielich czy – jak niektórzy twierdzili – kamień miał jakieś wyjątkowe właściwości uzdrawiające czy nawet wskrzeszające zmarłych. Dla niego była to jedynie cenna relikwia, która może uczynić znalazcę sławnym, a na innych zrobić wrażenie tak potężne, że zapomną o przyziemnych sprawach i zajmą się swoim duchowym życiem. Podobnie jak działała na wyobraźnię włócznia Longinusa czy Całun Turyński, chociaż autentyczność tego ostatniego wciąż podważano.

Tymczasem po niedzieli gazeta wysłała go do niejakiego Hannsa Hörbigera, autora książki o Welteislehre. Tak zwana teoria lodowa, nazywana niekiedy kosmogonią lodowcową, nie interesowała Maxa, ale na rozmaite dziwaczne tezy można było natknąć się w każdym ezoterycznym piśmie. Jedyne, co wydawało się frapujące, to fakt, że Hörbiger zaprzągł do współpracy naukowca specjalizującego się w astronomii, Philippa Fautha. Sam autor teorii zresztą zdawał się pragmatycznym człowiekiem, bowiem z wykształcenia był inżynierem.

Hanns przypominał Maxowi, jak żywo, starego poczciwego profesora gimnazjum. Miał długą, gęstą brodę i podkręcony wąs. Kiedy Geyer przedstawił się, ten odrzekł:

– Nareszcie zaczynacie brać na poważnie moje tezy. A przecież to prawdziwy przełom.

– Czasami trudno doszukać się naukowych wyjaśnień pewnych teorii, ale mam nadzieję, że zdoła mnie pan przekonać, przedstawiając dowody na powstanie świata z bryły lodu – powiedział Geyer, chociaż jego gazeta nie zajmowała się sprawami, które miały naukowe podstawy. Wierzył jednak, że w ten sposób zapędzi swojego rozmówcę w kozi róg, bo kosmogonia glacjalna wydawała mu się nieco naciągana.

– Chłopcze, moją teorią da się wytłumaczyć wszystkie zjawiska na świecie, począwszy od trzęsienia ziemi w Mesynie, a na religii Inków kończąc. Nasze pochodzenie, tak jak i całego wszechświata, zaczęło się od lodu. Zderzenie gwiazd spowodowało, że wielkie kawały lodu rozpierzchły się w kosmosie, budując własne systemy solarne. Popatrz na historię naszej planety, ją także kiedyś pokrywał lód…

Max starał się notować wszystko, co mówił ów inżynier, ale w pewnym momencie zgubił się kompletnie.

– Słynny astronom, Edmund Weiss, powiedział o tej teorii, że na podstawie pańskich konkluzji można także stwierdzić, iż kosmos powstał z oliwy z oliwek. Dokładnie takiego określenia użył – wypalił nagle Max, kiedy Hanns przekonywał, że właśnie obwieścił światu „nową ewangelię” i „światopogląd niosący zbawienie”.

– Tacy ludzie, jak ten kmiot, są osobami o ciasnych umysłach – mruknął mężczyzna i machnął od niechcenia ręką.

Max zauważył, że Hörbiger się zdenerwował, bo jego siwa broda zaczęła lekko drżeć, podobnie jak dłonie. Geyer pokiwał jedynie głową. Nie mógł zlekceważyć człowieka, który głosił swoje poglądy na licznych wykładach i zrównywał ezoteryczne teorie z naukową wiedzą. Poza tym nie pisał dla naukowego czasopisma, ale ezoterycznego, a tam wszystko wykraczało poza sferę empiryczną.

Byli jednak tacy, którzy naprawdę wierzyli Hörbigerowi, bo jego teoria pasowała do starogermańskiej mitologii o nadludziach zamieszkujących niegdyś najzimniejsze obszary ziemskiego globu, ale Max nie potrafił takich powiązań odnaleźć. Autor szalonej teorii z pewnością nie polubił Maxa, bo oznajmił w pewnym momencie, że nie będzie udzielał wywiadów ludziom o wąskich horyzontach myślowych. Zapewne nie mógł darować Geyerowi, że ten wyciągnął opinię jego oponenta. Max nie przejął się jednak naburmuszoną miną rozmówcy. Miał jedynie nadzieję, że ów mężczyzna nie napisze na niego skargi tylko dlatego, iż ośmielił się wspomnieć o Weissie, który praktycznie wyśmiał teorię Hörbigera.

***

Mimo że Max miał lekkie pióro i pisał świetnie, wciąż nie czuł się w redakcji swojej gazety zbyt pewnie. Zwłaszcza iż niekiedy traktowano go jak człowieka, który idee wspaniałych ezoteryków musi jedynie przekuć na przystępnie napisany artykuł, nie należy zaś do tajemnego kręgu okultystów i chiromantów. Postanowił wyprzedzić ewentualny ruch Hörbigera i sam udał się do szefa. Ten zapytał od progu:

– Jak poszło z Hörbigerem? Podobno to trudny człowiek.

– No, właśnie z tym przychodzę. Oczywiście otrzymałem wszystkie informacje, jakie pragnąłem uzyskać, jednak mój rozmówca bardzo się zdenerwował, gdy wspomniałem o artykule Weissa. A ja jedynie chciałem wejść z nim w polemikę na temat matematycznych i fizycznych podstaw jego teorii. Żeby było ciekawiej… – zaczął się tłumaczyć Max.

– Mogłem cię ostrzec, że on ciężko znosi krytykę. – Hans Waltz, szef redakcji i współwłaściciel czasopisma, zarechotał.