Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Trzeci tom monumentalnej sagi o sile miłości i przyjaźni, nienawiści i żądzy zemsty, wplecionej w wielką historię Europy XX wieku. Kolejne lata wojny odzierają mieszkańców Europy ze złudzeń na rychłe jej zakończenie. Nie tylko na terenie Polski ludzie stykają się z okrucieństwem, także wycieńczająca wojna na wschodzie odkrywa barbarzyńskie praktyki, gdzie pojęcie człowieczeństwa zostaje zdewaluowane i ludzkie życie wydaje się nie mieć wartości. Los rozdziela czwórkę bohaterów i stawia przed nimi kolejne wyzwania, a brzemię wojny odciska na nich głębokie piętno. Czy uda im się pokonać piętrzące się przeszkody? Czy miłość i przyjaźń wygrają z nienawiścią i egoizmem, gdy ludzkie ścieżki wyznacza historia? Kiedy biografie naznaczone są bólem i krwią, każdy stara się ocalić to, co jeszcze dobrego tli się w człowieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 552
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 15 godz. 49 min
Lektor: Elżbieta Kijowska
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Joanna Jax
Layout okładki
Marek J. Piwko {mjp}
Ilustracja na okładce
© Elena Dijour, Tatyana Tomsickova/Shutterstock
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2017
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3C
tel. 600 472 609
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016
Tekst © Joanna Jakubczak
ISBN 978-83-7835-597-7
Synowie twoi i córki zostaną dane obcemu narodowi. Z tęsknoty, patrząc za nimi codziennie, wyniszczysz twe oczy, a ręka twoja będzie bezsilna.
Pwt 28, 32
Ukochanemu Tacie i Siostrom Ewie i Dorocie
W powietrzu unosił się zapach wiosny. Wyjątkowo mroźna zima zdawała wytracać swój impet i ustąpiła w końcu, zamieniając skutą lodem ziemię w błotniste grzęzawiska. Być może w mieście, gdzie ulice i chodniki były wybrukowane albo wylane asfaltem, nie było to tak bardzo odczuwalne, ale pola i wiejskie drogi stanowiły zarówno dla piechurów, jak i wozów prawdziwe wyzwanie.
– Jeszcze kawałek. Do tamtego drzewa, dobrze? – powiedziała cicho Alicja, trzymając pod rękę Juliana.
– Mała oszustka – uśmiechnął się Chełmicki. – Mówiłaś to już kilka drzew wcześniej.
– Słyszałeś, co powiedziała Weronika – wytknęła mu. – Jak nie będziesz dużo ćwiczył, to do końca życia pozostaniesz kulawy. A ja z takim do ślubu nie pójdę.
– Przekonałaś mnie. – Puścił do niej oko, po czym spoważniał i powiedział: – Jak tylko zacznę poruszać się normalnie, wracam do chłopaków. A ty, moja droga, wyjedziesz do wuja.
– Nigdzie bez ciebie nie pojadę – stanowczo odpowiedziała Alicja.
– Na Boga, Alicjo, jesteś w ciąży… – jęknął Julian.
– Jestem, a ty niebawem zostaniesz moim mężem. Będziemy rodziną, a miejsce żony jest przy mężu – burknęła.
– Po prostu boję się o ciebie… O was – powiedział cicho Julian.
– Obiecuję, że jeśli tylko zrobi się niebezpiecznie, wyjadę – słodkim głosem zapewniła Alicja.
– Chciałbym, żebyś wyjechała już teraz – odrzekł stanowczo, bo upór Alicji bardzo go irytował.
– A jeśli nie? – zaszczebiotała.
– W takim razie będziesz panną z dzieckiem.
Alicja stanęła pośrodku drogi. Popatrzyła na bezkresne pola przed swoimi oczami i nagle wyjęła rękę spod ramienia Juliana, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę wsi.
– Ej, no, Alicja, nie zostawiaj mnie tak samego. Do chałupy jest kawał drogi, nie dam rady pójść sam – zaczął panikować.
Zatrzymała się i odwróciła głowę.
– Trzeba było o tym pomyśleć, zanim… powiedziałeś te okropne rzeczy. – Machnęła ręką.
Dotarła do wiejskiej chałupy, gdzie Julian dochodził do siebie po pobycie na gestapo, i zaczęła pakować walizkę. Nie była obrażona, wiedziała, że Chełmicki droczy się z nią i niebawem ich relacje powrócą do normalności, ale uświadomiła sobie, iż musi zostawić go samego na jakiś czas. Zauważyła, że Julianowi pasuje ta ciągła troska, uwaga i koncentracja na odniesionych przez niego ranach, które już dawno się zagoiły. Taki stan rzeczy potęgowały odwiedziny Weroniki. Jej zatrwożona mina i użalanie się nad stanem Chełmickiego przynosiły skutek odwrotny do zamierzonego i kompletnie rozleniwiły Juliana. Nie utyskiwał na swój los, ale z wielką ochotą przyjmował każdy gest, który go wyręczał w najprostszych czynnościach. Alicja pomyślała, że jeśli pozostanie sam, szybciej powróci do równowagi, zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Ostatnia wymiana zdań była jej więc bardzo na rękę, bo nie odważyłaby się powiedzieć mu wprost, że zbytnio użala się nad sobą.
Wydarła kartkę z zeszytu i napisała do niego krótki list, że spotkają się w Warszawie, jak tylko Julian do niej powróci.
Udała się na stację, wsiadła do pociągu i kilkadziesiąt minut później znalazła się w stolicy. Swoje pierwsze kroki skierowała do szpitala Dzieciątka Jezus, by porozmawiać z Weroniką. I nie miała być to miła rozmowa.
Doktor Weronika Sarnowska aż wstała zza biurka, ujrzawszy w drzwiach Alicję, po czym jęknęła.
– Coś z Julianem?
– Nie… Odkąd byłaś u niego ostatni raz, czyli od wczoraj, nic się nie zmieniło. Może oprócz tego, że już nie wymaga niańczenia i świetnie sobie radzi sam – burknęła Alicja.
– Więc co cię do mnie sprowadza? – zapytała chłodno Weronika.
– Skontaktuj mnie z majorem – równie oschle odpowiedziała Alicja. – Zostaję w Warszawie.
– A co z Julianem? – Kolejny raz Weronika zrobiła zatroskaną minę.
I wtedy Alicja nie wytrzymała, chociaż po wejściu do szpitala postanowiła, że postara się być uprzejma i pokaże klasę, o brak której podejrzewała ją doktor Sarnowska.
– Poradzi sobie sam doskonale i za dwa, trzy tygodnie również wróci do Warszawy. Nie widzę powodu, żebyś dłużej robiła z niego mazgaja i człowieka, dla którego przygotowanie sobie jedzenia jest ponad jego siły. I przestań tam jeździć co dwa dni, bo widok twojej zbolałej miny wcale mu nie pomaga. – Alicja mówiła stanowczym głosem i z każdym wypowiadanym zdaniem coraz głośniej.
Weronika otworzyła usta, zdziwiona wybuchem Alicji, by po chwili uświadomić sobie, iż oto ta kobieta nie dość, że próbuje ją pouczać, to jeszcze podnosi na nią głos.
– Jestem lekarzem i wiem, co należy robić, żeby pacjent jak najszybciej powrócił do zdrowia. Wybacz, ale tancerka w tym zakresie nie będzie udzielała mi rad – powiedziała Weronika, na tyle spokojnie, na ile było ją stać.
– Do wszystkich swoich pacjentów tak jeździsz czy tylko do tych, których masz ochotę zabrać innym kobietom? – zapytała jadowicie Alicja.
– Gdyby nie ja… – ściszonym głosem zaczęła Weronika, ale Alicja przerwała jej.
– Tak, wiem. To ty wykręciłaś numer do Lossowa, podstawiłaś karetkę i dzięki tobie Julian żyje. Ale nie będę siedziała cicho, bo za każdym razem rzucasz mi w twarz, że uratowałaś Julianowi życie – prychnęła Alicja i dodała: – Pewnie i tak cię nie powstrzymam, ale chcę, żebyś wiedziała, co o tym myślę.
– Sugerujesz, że go uwodzę? – zaperzyła się Weronika.
– Nie sugeruję, ja to wiem – westchnęła. – Powiadom „Sokoła”.
– Powiadomię – mruknęła Sarnowska i nie powiedziała już nic więcej.
Zabolały ją słowa Alicji. Czyżby naprawdę była tak zdesperowana, że każdy mógł zobaczyć, jak szaleje za Chełmickim? Prawdą było również to, że tak częste wizyty u niego od jakiegoś czasu były kompletnie zbędne. Nie potrafiła jednak zrezygnować z Juliana, mimo że zdawała sobie sprawę z sytuacji. On kochał inną, a na dodatek ta inna była w ciąży i niebawem mieli się pobrać. Jednak nadszedł taki dzień, gdy sądziła, że straciła go na zawsze, i poczuła, jakby świat jej się zawalił. Ale przeżył, a ona irracjonalnie nie przestawała mieć nadziei na ich wspólną przyszłość, mimo że w tej sytuacji stała na przegranej pozycji.
***
To właśnie trudne czasy wojny uświadomiły Weronice, jak kruche jest życie. Kiedy tylko Julian znalazł się w bezpiecznym miejscu i wiedziała, że nic mu nie zagraża, spakowała walizkę i pojechała na kilka dni do syna. Z przerażeniem stwierdziła, że w każdej chwili może spotkać ją coś złego, a wtedy być może nigdy już nie zobaczy swojego dziecka.
Pawełek miał już osiem lat, a ich rozłąka sprawiła, że traktował ją niemal jak obcą osobę. Próba przytulenia czy pocałowania chłopca wywoływała na jego twarzy grymas, podobny do tego, który sama robiła w dzieciństwie, gdy nieznani jej krewni próbowali obdarowywać ją pieszczotami.
Jej matka, wieloletnia nauczycielka w żeńskim liceum, zamknęła cicho drzwi pokoju Pawełka i poprosiła córkę o rozmowę. Dla Weroniki taki ton i stwierdzenie „musimy porozmawiać” oznaczał zawsze coś nieprzyjemnego. Tak też było i tym razem.
– Tak nie może dłużej być – powiedziała ostro matka. – Twoje dziecko przestaje kojarzyć cię jako swoją prawdziwą matkę. Wpadasz jak po ogień raz w miesiącu i uważasz, że to wystarczy?
– To co, według ciebie, powinnam zrobić? – zapytała znękanym głosem Weronika.
– Wiesz, co masz zrobić. Mówię ci to za każdym razem, gdy przyjeżdżasz. Twoje miejsce jest przy dziecku.
– Chciałam go zabrać do Warszawy, ale gdy tylko o tym napomknęłam, zamieniłaś mi dwa dni życia w piekło. Mamo, jest wojna, wszędzie czai się niebezpieczeństwo. Zresztą… jeśli los tak zdecyduje, można stracić życie nawet mieszkając w spokojnym miejscu. Jestem lekarzem i wiem, że choroby i nieszczęścia nie wybierają sobie ani czasu, ani miejsca. A ja nie mogę wyjechać z Warszawy. Po prostu nie mogę… – Weronika bezskutecznie próbowała tłumaczyć swoje stanowisko.
– To twoje dziecko i oczywiście ty podejmujesz decyzje, ale jeśli wyrwiesz go z tego spokojnego świata i wywieziesz na poniewierkę, nigdy więcej się do ciebie nie odezwę.
– Dobrze, mamo – westchnęła Weronika. – Zastanowię się. Ale jeśli zorganizuję swoje życie w Warszawie w sposób, który zapewni Pawełkowi spokój i bezpieczeństwo, po prostu po niego przyjadę i zabiorę do siebie. Jeżeli okaże się to niemożliwe, wrócę do domu. Do Bełchatowa.
– Porozmawiam z ordynatorem Janickim. Niech przygotuje dla ciebie miejsce u siebie na oddziale. – Matka Weroniki była przekonana, że jej córka nie odważy się na wywiezienie syna do stolicy.
Sarnowska milczała. Nie chciała już żadnych dyskusji, ale postanowiła, że zabierze Pawełka bez względu na zdanie matki.
Od tej rozmowy minął miesiąc. Za kilka dni miała pojechać po syna i denerwowała się równie mocno jak wtedy, gdy uciekła z przyklasztornej szkoły, a matka przez kolejnych kilka tygodni nie wypowiedziała do niej ani słowa. I mimo że miała wówczas zaledwie czternaście lat, to wspomnienie wciąż ją prześladowało. Dla Weroniki milczenie matki było najgorszą karą. Musiała jednak zmierzyć się z tym, bo syn jej potrzebował, a ona jego. Zaś w czasie, gdy będzie w pracy, opiekę nad nim miała powierzyć dwudziestoletniej dziewczynie po szkole nauczycielskiej, którą wybrała wśród niemal dwudziestu kandydatek. Chciała, żeby osoba, która zajmie się Pawełkiem, nie tylko była troskliwą opiekunką, ale również nauczycielką i godnie zastąpiła w tej roli jej matkę.
***
Alicja postanowiła, że dopóki major nie znajdzie dla niej bezpiecznego lokum, zatrzyma się u profesora Litwina. Nadal była poszukiwana i groziło jej śmiertelne niebezpieczeństwo, ale wiedziała, że w okresie przetasowań na Szucha będą mieli na głowie inne sprawy niż intensywne poszukiwania. Pomyślała, że jedna czy dwie noce spędzone u profesora nie sprowadzą na niego żadnego nieszczęścia. Jedyna osoba, która mogła jej pomóc, czyli Weronika, nie wchodziła w rachubę.
Alicja naprawdę próbowała polubić tę kobietę, zwłaszcza gdy wyciągnęła Juliana z Pawiaka, ale nie była w stanie. Nie dlatego, że miała nieczułe serce i była wściekle zazdrosna o zażyłość pięknej pani doktor z Chełmickim, ale Weronika po prostu nie dała się lubić. Zachowywała się w stosunku do niej wyniośle, a w towarzystwie Juliana dostawała przysłowiowego małpiego rozumu. Już nie była dystyngowaną panią doktor, ale zwykłą podrywaczką, której nie zniechęciła nawet ciąża Alicji.
Popchnęła ciężkie drzwi kamienicy i powoli zaczęła wchodzić po schodach do mieszkania profesora. Gdy była już na jego piętrze, usłyszała dźwięk przekręcanego klucza. Szybko wbiegła na półpiętro i kucnęła na schodach, by móc obserwować drzwi Litwina. Nie miała pojęcia, dlaczego się wystraszyła, profesor mieszkał sam i tylko on mógł otwierać drzwi swojego mieszkania. Jednak poczuła jakiś niepokój, który nakazał jej się ukryć i upewnić, czy na pewno ma do czynienia z Litwinem.
Dziwne przeczucie sprawdziło się. Z mieszkania profesora wyszła jakaś kobieta. Miała może z pięćdziesiąt lat, nie więcej. Przekręciła klucz w zamku, naciągnęła na dłonie cienkie rękawiczki i zeszła schodami do wyjścia. Litwin nie miał żadnej bliskiej rodziny, nigdy też nie korzystał z pomocy obcych mu osób. Alicja nie podejrzewała także, aby profesor ożenił się z kimś po tak krótkiej znajomości, bowiem jeszcze do niedawna nikogo nie miał.
Wyszła na podwórko kamienicy i rozejrzała się. Kilka metrów dalej stał trzepak, a przy nim bawiły się dzieci. Postanowiła zasięgnąć u nich języka, bo bardzo martwiła się o dobrodusznego profesora. Miała nadzieję, że żadne z nich nie rozpozna w niej byłej lokatorki spod szóstki.
– Ej, ty – zagadnęła jednego z chłopców, który zdawał się najstarszy w grupie. – Znasz profesora Litwina?
Chłopak o jasnych, nieco przydługich włosach wytarł brudną dłonią nos i popatrzył podejrzliwie na Alicję.
– Zależy kto pyta – burknął.
– Ja pytam. Jestem jego kuzynką z Radomia. To jak? Znasz czy nie? – ostro powiedziała Alicja.
– Profesor nie żyje. Już ze dwa miesiące będzie, jak trupa wynieśli z mieszkania. Smród był na całej klatce, bo chyba tam długo leżał nieżywy. I w końcu Siemionek, dozorca znaczy, wszedł do jego domu, a tam profesor leżał bez życia i strasznie śmierdziało – powiedział chłopak.
Alicja zadrżała. Profesor Litwin był już wiekowym mężczyzną, ale gdy widziała go ostatnim razem, cieszył się dobrym zdrowiem. Pokiwała głową, nie mogąc wypowiedzieć z żalu ani słowa, i już miała odejść, gdy chłopak dodał coś jeszcze:
– Podobnież zaduszony na śmierć.
Alicja podniosła głowę i z przerażeniem spojrzała na chłopaka. Gdyby profesor został zastrzelony przez Niemców, umarł na Pawiaku albo z powodu choroby, nie wzbudziłoby to w niej być może takiego zdziwienia, ale nie miała pojęcia, kto mógł popełnić pospolite morderstwo.
– Jak to zaduszony? – zapytała.
– Ja tam tak dobrze to nie wiem, ale Siemionek mówił, że profesor miał krawat na szyi zaciśnięty i siny język na wierzchu. I granatowa policja przyjechała, i wypytywali wszystkich, czy nikogo obcego nie widzieli. Ale tak za bardzo to chyba nie szukali mordercy, bo nas nie pytali – odpowiedział.
– A gdyby zapytali, to co byś odpowiedział? – Alicja była podejrzliwa.
– Że kręcił się tu taki jeden gówniarz. Landrynki rozdawał i zdjęcia pokazywał. Mnie nie pytał, bobym mu tyłek skopał i kartofli nasadził, ale młodszych wypytywał o jakieś kobiety i o samego profesora. A potem znaleźli trupa. To pewnie tak sobie się nie pytał. – Dzieciak machnął ręką.
Alicja była coraz bardziej zdziwiona i zszokowana. Nie miała pojęcia, o co może chodzić. Próbowała jeszcze wydobyć od dzieci jakieś informacje na temat chłopca z landrynkami, ale niewiele jej to dało. Dzieciaków o podobnym rysopisie było w Warszawie tysiące.
Wyszła z bramy i zastanawiała się przez chwilę, dokąd się udać. Przypomniała sobie o pewnej pielęgniarce pracującej w Referacie Opieki Otwartej, której przynosiła podrabiane dokumenty dla ukrywających się Żydów. Wsiadła do tramwaju i pojechała na Wolską, do ośrodka zdrowia, w którym niegdyś się spotkały. Pomyślała, że owa kobieta nie tylko organizuje aryjskie dokumenty dla swoich podopiecznych, ale także bezpieczne schronienie. Może pamiętając przysługę wyświadczoną jej przez Alicję, nie odmówi pomocy?
Jadąc tramwajem, wciąż zachodziła w głowę, co mogło spotkać profesora Litwina. Nie był zamożnym człowiekiem, tym bardziej konfidentem, a jednak ktoś go odwiedził i pozbawił życia. I z pewnością nie byli to Niemcy. Ktoś także wypytywał o nią albo Hankę. Ona się ukrywała i niewiele osób wiedziało, gdzie przebywa, ale Hanka wciąż mieszkała z Ireną w miejscu, w którym ulokował je profesor Litwin. A jeśli morderca zdołał uzyskać od profesora informacje na ten temat, jej przyjaciółka mogła niebawem znaleźć się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Trzeba było za wszelką cenę ją ostrzec. Jeśli nie było za późno. Miała jednak nadzieję, że to ona, Alicja, była obiektem zainteresowania kogoś, kto bardzo pragnął ją odnaleźć.
Gdy śnieg stopniał, a temperatura coraz bardziej przypominała wiosenną, małe podwórko Hanki Lewin w Magnuszewie przypominało bagno. Bez kaloszy przejście do obórki czy kurnika stawało się po prostu niemożliwe. Zarówno Hanka, jak i Irena z utęsknieniem wypatrywały słonecznych dni, by ich zagroda w końcu zaczęła przypominać podwórze, po którym można normalnie przejść, bez taplania się w błocie.
Mała Nadia była nad wyraz ruchliwym dzieckiem i po każdym jej wyjściu na podwórko kobiety dosłownie zeskrobywały z niej błoto, bo brodzenie w nim stanowiło dla dziewczynki nie lada uciechę.
Hanka stała w progu drzwi wychodzących na obejście i z zaciekawieniem przyglądała się mężczyźnie krzątającemu się przy kurniku.
– Dzień dobry, panie Kazimierzu! – krzyknęła. – Co tym razem?
– Dach przecieka, wszystko mokre jak gnój. Irenka poprosiła, żebym się tym zajął – równie gromko powiedział pan Kazimierz.
– Prawdziwy z pana skarb. Nie wiem, jak się panu odwdzięczymy. – Uśmiechnęła się.
Kazimierz spuścił głowę i nie mówiąc już nic, przystąpił do swojego zajęcia. Kilka minut później z obórki wyszła Irena i zbliżyła się do mężczyzny, szczerząc zęby w nienaturalnym uśmiechu. Hanka powiodła wzrokiem po rozmawiającej parze i wróciła do chałupy, by za chwilę kolejny raz stanąć w drzwiach. Z powrotem zaczęła przyglądać się to Irenie, to panu Kazimierzowi i jakby doznała olśnienia. Najwyraźniej ci dwoje mieli się ku sobie. Zdziwiło ją jednak to, że „Wariatka”, która mówiła jej o wszystkim, nawet o tym, o czym nie powinna, nie pisnęła ani słowa na temat ich zażyłości. A może nie zdawała sobie sprawy, że uczynność pana Kazimierza nie bierze się tylko ze zwykłej życzliwości?
Pan Kazimierz był wdowcem, miał koło pięćdziesiątki i oprócz niezwykłej uprzejmości cechowało go poczucie humoru, tak rzadkie w świecie ogarniętym wojenną pożogą. Swoją połowicę pochował jeszcze przed wojną, był w sile wieku i fakt, że mógłby zainteresować się jakąś kobietą, nie byłby niczym dziwnym. I być może to właśnie wesoła, prostolinijna, choć nieco ociężała umysłowo Irena wpadła mu w oko.
Gdy tak Hanka roztaczała wizję romansu, a w końcu ślubu pana Kazimierza z Ireną, ich ukradkowych spotkań i słodkich wyznań, jej współlokatorka wkroczyła do kuchni, dzierżąc w dłoni zakrwawioną kurę z obciętą głową. Rzuciła ją do cynowej miski, usiadła na drewnianym zydelku, pochyliła się nad martwym ptakiem i powiedziała:
– Rosół będzie.
– Widzę – mruknęła niezbyt zadowolona Hanka, dla której żywa kura była dużo bardziej przydatna niż martwa, bo był z niej tylko jednorazowy pożytek.
– Nauczy mnie Hanka rosół robić? – zagadnęła Irena.
– Mało masz roboty? Ja ugotuję – z westchnieniem odpowiedziała Lewinówna.
– Ale ja chcę ugotować. I zanieść Kaziowi. Natyrał się dzisiaj przy tym dachu, dechy całkiem przegniły… – bąknęła Irena, odwracając wzrok.
„A więc to tak się sprawy mają” – pomyślała Hanka i uśmiechając się, powiedziała:
– W takim razie zrobimy mu najpyszniejszy rosół na świecie.
– Chcę sama – upierała się Irena.
– Dobrze, już dobrze. Ja tylko będę dyrygować. – Puściła do „Wariatki” oko i zapytała bez ogródek: – Podoba ci się ten pan Kazio?
– Podoba mi się – powiedziała, szczerząc zęby, Irena. – A jak portki zdejmuje, to jeszcze bardziej.
Hanka przełknęła ślinę. Sądziła, że to tylko umizgi ze strony wdowca, a okazało się, że była głucha i ślepa, bo romantyczna znajomość już dawno została skonsumowana, zanim stanęli na ślubnym kobiercu. Powinna być zła na pana Kazia, że do grzechu namówił Irenę, ale nie była. Musiała jednak opowiedzieć swojej przyjaciółce co nieco o tych sprawach.
– A jak już te portki zdejmuje, to co robicie? – zapytała niewinnie.
– A co to Hanka nie wie, co się robi, jak chłop portki zdejmuje, a baba kieckę? Toć dwójkę dzieci ma Hanka, a taka głupia, aż żal. – Irena wzruszyła ramionami i nieco urażona wyszła do sieni po warzywa na rosół.
Hanka otworzyła usta, by dopiero po chwili je zamknąć. Irena była jak dorastająca córka, która o pewnych sprawach rozmawiała z obcymi, by w zaciszu domowym oznajmić, że oto wie już wszystko. Hanka jednak nie była tego taka pewna, więc gdy nastał zmierzch, a dzieci przestały dokazywać, udała się na rozmowę do Kazimierza.
Mężczyzna odpoczywał po sutym rosole zaserwowanym mu przez „Wariatkę”, leżąc na kozetce i paląc machorkę, której smród roznosił się po całym domostwie i nawet apetyczny zapach rosołu nie był w stanie zabić owej specyficznej woni.
– Panie Kaziu, przyszłam rozmówić się z panem – stanowczym głosem powiedziała Hanka i zdjąwszy okrycie, usiadła na krześle naprzeciwko kozetki.
Pan Kazimierz zerwał się na równe nogi, nieco z opóźnieniem, bo jego gość zdążył się już zadomowić, przeciągnął dłonią po zmierzwionej fryzurze i z przerażeniem wydukał:
– Coś się stało, pani Hanko? – zapytał.
– Panie Kaziu – westchnęła Hanka – Irenka to dobra kobieta, ale sam pan wie, że jest trochę jak dziecko. A pan zaciągnął ją do łóżka. No jak to tak? Taki porządny chłop, a wykorzystuje poczciwą kobietę.
– Krew nie woda – mruknął pan Kazio i dodał: – To mam się żenić z Ireną?
– A kochasz ją pan? – zapytała Lewinówna.
– A bo ja to wiem? – Wzruszył ramionami. – Dobra jest dla mnie, nawet mi się podoba, bo zawsze mnie ciągło do dużych bab i jakoś tak mi weselej, jak tu ze mną jest. Więc może i kocham. Ale Irenka mi powiedziała, że ona za mąż iść nie może, bo pani Hanki samej z dwójką dzieciaków nie zostawi.
– I co ja mam z nią zrobić? – z westchnieniem odpowiedziała Lewinówna. – Przecież ona nie może się na mnie oglądać. Ma swoje życie, a jak za pana wyjdzie, to daleko się nie wyprowadzi. Będę ją miała prawie za miedzą. Porozmawiam z nią, a pan niech garnitur szykuje i pieniądze na ślub zbiera.
Wracała do siebie i z jednej strony żal jej było rozstawać się z Ireną, z drugiej nikt tak bardzo nie zasłużył na szczęście, jak jej „Wariatka”. Rozważała także praktyczną stronę całej sytuacji. W istocie bez Ireny będzie jej ciężko. Była dla niej niczym mąż. Ogromna, o sile tura, stanowiła dla Hanki oparcie i wyręczała ją w czynnościach, z którymi sama sobie z pewnością nie poradzi. Nie miała jednak prawa zabierać Irenie szansy na zamążpójście, bo podobna okazja, by spotkać pretendenta do jej ręki, mogła już się nie trafić.
„Wariatka” skończyła właśnie kąpać dzieci i szykowała Nadię do snu, a Grzesia na wieczorne karmienie. Podała Hance syna i usiadła przy piecu, by zacerować sfatygowane rajstopki Nadii.
– Irenka… – zaczęła delikatnie Hanka. – Ten Kazio to zakochany w tobie na zabój.
Ta machnęła ręką.
– Co też Hanka opowiada – burknęła. – Poużywać sobie lubi i dobrze zjeść.
– Jak każdy chłop. Ale miły jest dla Ireny i dobry – nie dawała za wygraną Hanka.
– No dobry. I nawet mi się podoba, jak mnie dotyka. – Wzruszyła ramionami.
– A gdyby cię o rękę poprosił? To wyszłabyś za niego?
„Wariatka” przestała cerować, zarumieniła się i wydukała:
– Ale nie poprosił. A poza tym tutaj nie ma miejsca. Mamy tylko kuchnię i jedną izbę.
– Nie mieszkałby tutaj, tylko ty byś się do jego chałupy przeniosła. A większa niż nasza. I murowana na dodatek – dziarsko ciągnęła temat Hanka.
Ale Irena jedynie parsknęła śmiechem na te słowa.
– Przecie Hanka to zginie beze mnie, jak Andzia w parku.
– Będziesz mi pomagać. Poza tym nie jestem taką sierotą Bożą, Irenka. Dam sobie radę – z pewnością w głosie odpowiedziała Hanka.
– Tak. Siekierą sobie zaraz palce odrąbiesz – mruknęła Irena i powróciła do cerowania rajstopek.
Nagle do Hanki dotarło, że to Irena traktuje ją jak kogoś, kto wymaga troski, uwagi i pomocy. Jakby role się odwróciły i Hanka na powrót stała się niedorajdą, dla której porąbanie drewna może stanowić czynność nie do opanowania. Postanowiła, że udowodni Irenie, iż potrafi sobie świetnie poradzić bez niej. Nie chciała, żeby ta poświęcała się dla jej rodziny i rezygnowała z zamążpójścia. Dlatego zawarły pakt i przez tydzień Irena miała nic na gospodarstwie nie robić, a jedynie odpoczywać, ewentualnie chodzić na randki z panem Kaziem, co było delikatnym określeniem na ich łóżkowe harce.
Hanka bardzo się starała, ale niekoniecznie miało to odzwierciedlenie w czynnościach, które wykonywała. Minęło wiele lat od czasu, gdy podobne zajęcia stanowiły jej codzienność. Dlatego porąbanie drewna na zaledwie kilka dni zajęło Hance bez mała cały dzień, poparzyła się wrzątkiem, przelewając go z ogromnego sagana do balii, i dwa razy musiała wyciągać z błota Nadię, która uciekła jej na podwórko, gdy ta zajęta była myciem podłogi. I chociaż ogarniało ją przerażenie na myśl, że taki stan będzie trwał o wiele dłużej niż wyznaczony tydzień, udawała bohaterkę. Wieczorami zaś padała na swoje posłanie, umęczona do ostatnich granic, i tęskniła za życiem, gdy mieszkała z Tomaszem w ogromnym domu, a we wszystkich czynnościach wyręczała ją służba.
Irena w końcu się poddała. Wciąż jednak utyskiwała, że Hanka to niezguła, która potrafi jedynie pięknie śpiewać i rodzić dzieci. Nie było to miłe określenie, ale jak zawsze szczere i Hanka nie potrafiła gniewać się za to na „Wariatkę”.
Ślub Kazimierza Bednarka i Ireny Maroń odbył się w parafialnym kościele i zgromadził niemal całą wieś. Mieszkańców zżerała ciekawość, czy Irena nie zrobi jakieś małego skandalu, ale uroczystość odbyła się bez zgrzytów i niespodzianek. „Wariatka” miała na sobie jasną, ładną sukienkę uszytą przez lokalną krawcową i upięty misternie przez Hankę kok. Jedynie buty raziły w oczy, bo mimo pastowania zdradzały ich wieloletnie użytkowanie. Kazimierz, jak przystało na pana młodego, miał na sobie garnitur i chyba wychylił kilka kieliszków samogonu dla kurażu, bo jego twarz wyglądała, jakby przebywał parę godzin na palącym słońcu.
Hanka obserwowała całą ceremonię z rozrzewnieniem i tą nutką nostalgii, gdy ma się świadomość, że to już za nią i nigdy na powrót się nie zdarzy. Cóż z tego, że jej własny ślub był pełen przepychu, suknia ślubna droga i strojna, a kościół usłany kobiercem pięknych kwiatów, gdy obok stał mężczyzna, który teraz zdawał się kimś kompletnie obcym. A taka uroczystość mogła odbyć się tylko raz w życiu. Pomyślała o Igorze. Gdyby zdecydowała wcześniej, że będzie tym jedynym, on i tak nie pozwoliłby sobie na poślubienie jej w kościele i nie przysięgałby dozgonnej miłości przed obliczem księdza. Łyszkin nienawidził kleru, uważając, że omamiają prostych ludzi, mówiąc bzdury, i każą wierzyć, że jakkolwiek życie na ziemi może być pasmem udręk, tak po śmierci czeka ich nagroda w postaci rajskiego błogostanu, a to wszystko mogą mieć jedynie za złotówkę wrzucaną co niedzielę na tacę. Hanka mogła więc odpuścić sobie wyrzuty. Miała piękny ślub, wesele jeszcze cudowniejsze i musiała cieszyć się, że takie były mimo niezbyt fortunnego doboru narzeczonego. Niekiedy zastanawiała się, jak potoczyłyby się losy jej małżeństwa, gdyby nie wojna i rozłąka. Nie miała złudzeń, w tym związku prawdziwe uczucie pozostałoby pojęciem jedynie teoretycznym, a ich serca wciąż byłyby zimne i spragnione innych wrażeń niż mogli sobie nawzajem zapewnić.
Po uroczystości w kościele w domu pana młodego zaserwowano wystawny obiad, na który zaproszono zaledwie kilka osób. Nie było nikogo z rodziny, bo pan Bednarek dzieci się nie dochował, a pozostała część familii nie zaakceptowała wyboru narzeczonej. Pan Kazimierz nie przejął się tym faktem zanadto, ponieważ według niego rodzina nie zaaprobowałaby nawet hrabianki u jego boku. Liczni siostrzeńcy i bratankowie od jakiegoś czasu namawiali go na odpis murowanego domu i ziemi w zamian za opiekę i jeden z nich był nawet bliski celu, gdy nagle spadła na niego informacja, że z zapisu nici, bo zarówno domem, jak i wujem rychło się zajmie nowa, młoda i nad wyraz silna żona. Gdy bratanek wpadł do pana Kazia i zrobił mu karczemną awanturę za pomysł z ożenkiem, przyszła panna młoda, nie zastanawiając się, jak zwykle, zbyt długo, chwyciła krnąbrnego krewnego, założyła na ramię niczym worek ziarna i wyrzuciła w rosnące obok domu krzaki, bratanek bowiem, podobnie jak i jego wuj, był dość mizernych gabarytów. Ostrzegła także gościa, aby nie zjawiał się więcej w ich domu z podobnymi pretensjami, bo Irena nie tylko wyrzuci go w pobliskie krzaki, ale przeniesie na grzbiecie przez całą wieś, aby każdy mieszkaniec mógł się pośmiać z cherlawego bratanka.
„Wariatka” po ślubie nie zapomniała ani o Hance, ani o jej dzieciach i prawie codziennie przychodziła do ich domostwa, by pomagać swojej przyjaciółce przy ciężkich domowych pracach albo zaopiekować się dziećmi, by ta mogła odpocząć przy herbacie i książkach.
Hanka, gdy miała czas na rozmyślania, często wspominała dobrodusznego profesora Litwina, dzięki któremu znalazła się w tym spokojnym miejscu, a jej Irenka spotkała tutaj miłość. Było jej niewymownie smutno, gdy jego krewni powiadomili ją o nagłej śmierci profesora. Hanka zaczęła zastanawiać się, co mogło spotkać zacnego pana Litwina, bowiem jeszcze do niedawna cieszył się dobrym zdrowiem. Rodzina profesora nie wspomniała również, jakoby padł ofiarą okupacyjnego terroru. Nie powiedzieli nic więcej, tylko tyle, że zmarł, a ona zapewne chciałaby o tym wiedzieć. Podziękowała uprzejmie, ale gdy tylko drzwi jej domostwa zamknęły się, rozpłakała się, bowiem Litwin był jedną z najmilszych osób, jakie ostatnio poznała. Kompletnie obcy człowiek okazał im tak wiele serca. Nawet więcej niż niegdyś jej prawdziwy ojciec. Profesor był mądrym, wykształconym człowiekiem, prawdziwym erudytą o wysokiej kulturze osobistej. A jednocześnie skromny i zwracający się z takim samym szacunkiem do śmieciarza, jak i do kolegi po fachu. Przyjął pod swój dach ciężarną śpiewaczkę z małą córką i ociężałą umysłową kobietę, której język i zachowanie niekiedy wprawiały go w zakłopotanie. Nigdy jednak nie ganił ani nie krytykował, a do Nadii miał wręcz anielską cierpliwość. I za to właśnie wszystkie trzy go pokochały.
Od kilku dni, przed planowaną datą opuszczenia Kijowa przez Łyszkina, Marina niemal bez przerwy chlipała, irytując tym Igora niemiłosiernie. W czasie, gdy musiał być skupiony i dokładnie zaplanować bezpieczną przeprawę do Równego, wysłuchiwał lamentu i zrzędzenia kobiety, która nie była ani jego narzeczoną, ani przyjaciółką, a jedynie współpracownicą. Nie czynił jej jednak wyrzutów, bo Marina pomogła mu przetrwać jeden z najtrudniejszych okresów w jego życiu.
Nawet jeśli to, co robił, było jedynie starannie odgrywaną rolą, on czuł, że coś się w nim zmieniło. Zamordował człowieka, Jürgena Schwartza, i zamiast mieć wyrzuty sumienia czy chociażby popaść w przygnębienie, spłynął na niego rodzaj zadowolenia i ulgi. Zrobił pierwszy krok na drodze do unicestwiania wrogów i było mu z tym dobrze. Czuł się jak prawiczek przybity niemocą rozładowania napięcia, który nagle pierwszy raz doświadcza obcowania z kobietą. Był już gotów na kolejne ofiary i z niecierpliwością czekał na rozkaz przeniesienia do miejsc, gdzie będzie mógł wykonywać wyroki na niemieckich dowódcach. Miał świadomość, że byli to jedynie urzędnicy, niekiedy nawet nie oglądali z bliska egzekucji, ale ich rozkazy, wytyczne i przemowy nakazywały, aby trupy wręcz zalewały całe połacie ziemi. Ci oficerowie, dobrze wykształceni, niekiedy z doktoratami, oczytani i inteligentni, doskonale wiedzieli, na jakich strunach zagrać, aby zrobić z niemieckich żołnierzy wszystkich formacji istne maszynki do mięsa. Potrafili także omamić czerwonoarmistów, by zamiast obozów wybierali ich szeregi, ukraińskich nacjonalistów, żeby w imię odzyskania niepodległości swojego kraju stawali się bezwzględnymi mordercami, i wreszcie zwykłych ludzi, którym wmawiano, że wszystko, co złe, sprawili Żydzi, jakby ci ostatni bolszewizm wyssali z mlekiem matki. Igor czytał broszury i procedury przypominające niekiedy prace doktorskie, z precyzją opisujące nawet sposób oddawania strzałów, głębokość wykopywanych mogił i odległości, z jakich należy wykonywać masowe egzekucje, aby wydajność była jak najlepsza. Morale poprawiano stosownymi sformułowaniami, propagandowymi stwierdzeniami, aż zakodowano w ludzkich głowach, że to wszystko ma cel. Przekazywano je dalej, wygłaszając w miasteczkach i wsiach kwieciste przemowy, że oto naród ukraiński ma w końcu możliwość odwetu za lata głodu, represji, spalonych i zrujnowanych domów, a także skrywanych w lasach zbiorowych mogił, gdzie leżały zwłoki ojców, braci czy przyjaciół.
Im dłużej siedział w skórze Krigego, tym lepiej pojmował tę przebiegłą grę i musiał stwierdzić, że Niemcy działali niemal po mistrzowsku. Zatem pokonać można ich było, stosując podobne metody. Teraz rozumiał Sudopłatowa, dlaczego najpierw wysłał go na spokojne wody, by Łyszkin mógł lepiej ogarnąć cały mechanizm postępowania, zapoznać się z metodami działania i nauczył się być taki jak oni.
– Marinko… – powiedział ciepło. – Jesteś żołnierzem, a mamy wojnę. Nie możesz podchodzić do mojego wyjazdu w sposób tak emocjonalny. Ja też będę pewnie tęsknił za wygodnym łóżkiem i twoimi blinami, ale przecież czekają mnie kolejne obowiązki.
– A za mną nie będziesz tęsknił? – załkała.
– Przecież nie byłem dla ciebie miły… – powiedział cicho.
– Ale ja cię kocham – wydukała.
Igor westchnął. Gdyby nie to, że nie miał czasu na rozważania, zapewne zatrzymałby się na dłużej nad tą przedziwną relacją, jaka połączyła go z Mariną. Bywał dla niej naprawdę okrutny, a ona tymczasem zamiast go znienawidzić, coraz bardziej przywiązywała się do niego, gotowa zrobić niemal wszystko, by obłaskawił ją bezdusznym aktem seksualnym czy możliwością spania z nim w jednym łóżku.
Wyrzucał sobie, że zachował się jak idiota. Zrobił z Mariny katalizator, kubeł na niechciane emocjonalne odpadki, nie myśląc nawet, że nagle ta młodziutka dziewczyna zapała do niego uczuciem wręcz bałwochwalczym. Starał się nawet nie myśleć, jak daleko mogłoby to zajść, gdyby w końcu nie przyszedł rozkaz wyjazdu.
Pamiętał ten pierwszy raz, gdy potraktował ją instrumentalnie. Była to ta noc, gdy upił się przy placu Opery, użył sobie z prostytutką i zabił Schwartza. Czuł wówczas, jakby nagle wszedł do miejsca, gdzie królowało zło, a na dodatek bardzo mu się tam spodobało. Swoje romantyczne uczucie do Hanki schował gdzieś na dnie duszy, bo owo piękne zjawisko, jakim była miłość, zmiękczało go. Robił się sentymentalny i rozpatrywał swoje czyny w kategoriach dobra i zła, co sprawiało, że przestawał być bezwzględny i czujny. A chcąc przeżyć i pokonać wroga, musiał być właśnie taki przez cały czas.
Tej nocy wszedł do mieszkania przy placu Besarabskim i mając jeszcze krew Schwartza na rękach, udał się wprost do sypialni Mariny. Zdarł z niej pierzynę i przez chwilę wpatrywał się w jej piękną twarz i smukłą sylwetkę. Tak bardzo chciał, aby obraz Jürgena z opuchniętą i zakrwawioną twarzą zastąpił mu inny, piękny i delikatny. Rozebrał się i położył się obok dziewczyny, wtulając twarz w jej długie ciemne włosy. Mruknęła przez sen i nie do końca rozbudzona zaczęła go pieścić, poruszając się rytmicznie i zachęcająco. Igor potrzebował tego. Czułości i delikatności. Limit brutalności wyczerpał się tego dnia i pragnął błogiego ukojenia. Chociaż na krótką chwilę, by poczuć się znowu jak prawdziwy człowiek. Gdyby obok leżała Hanka, nie potrafiłby udawać, a ona nigdy nie zaakceptowałaby jego praktyk. A Marina chciała go takim, jakim teraz był. Manipulatora i mordercę.
Kochali się przez całą noc. Tak, to było właściwe określenie, chociaż Igor zdawał sobie sprawę, że gdy nastanie świt, ta młoda, śliczna dziewczyna stanie się na powrót tym, kim była od zawsze, towarzyszem broni – jak to niekiedy sarkastycznie jej powtarzał.
Tak w istocie się stało, a Łyszkin nawet na nią nie patrzył. Był zawstydzony swoją chwilą słabości, bo dla niego ta noc była jedynie ucieczką przed niechcianymi wspomnieniami.
Marina jednak nie dawała za wygraną. Była czuła, słodka i uczynna. Ale im mocniej się starała, aby i on coś do niej poczuł, stawał się dla niej coraz bardziej nieprzyjemny. Niejednokrotnie ganił ją za opieszałość w przekazywaniu meldunków czy wykonywaniu zadań.
– Weź się w końcu do roboty, rozmazana panno! – ryczał. – Miałaś to przepisać do dwunastej, a jest już prawie wieczór. Przez ciebie będę ślęczał całą noc przy radiostacji.
– Przepraszam – jęknęła cicho i powróciła do swojego żmudnego zajęcia. – Myślałam, że dzisiaj idziesz na plac Opery.
– Idę i dlatego chciałem załatwić sprawę wcześniej – warknął i dodał mściwie: – Jestem umówiony z jedną z tych dziwek od Ludmiły.
– Będziesz się z nią kochał? – zapytała cicho.
Roześmiał się.
– Jaka ty jesteś głupiutka, Marino. Kochać się z dziwką… Te słowa nawet do siebie nie pasują. Mężczyźni chodzą do burdeli, żeby sobie poużywać, a nie kochać się.
– A ze mną? Używałeś sobie czy kochałeś się? – zapytała smutno.
Poczuł się jak ostatni drań. I postanowił powiedzieć prawdę.
– Marinko, z tobą nie było tak, jak z tymi dziewczynami. I chodzę tam nie dlatego, że mam taką potrzebę, tylko robię z nimi, że tak powiem, interesy. Ani ich nie lubię, ani mi się szczególnie nie podobają. A ty mi się podobasz i nawet cię czasami lubię, jak nie gadasz głupot. Ale musisz wiedzieć jedno: moje serce jest zajęte.
– Więc jestem kimś więcej niż dziewczyny od Łapiejewej i mniej niż ta twoja narzeczona? Tak?
– Tak. Ale nie cierpię, jak próbujesz ze mną rozmawiać na te tematy. Jeśli nie odpowiada ci ta rola, zrozumiem i nie będę więcej sypiał z tobą, ale nie licz na to, że pewnego dnia zakocham się w tobie, a potem będziemy żyli długo i szczęśliwie – powiedział stanowczo.
Pokiwała głową i uśmiechnęła się smutno.
– Poczekam, poczekam…
– Posłuchaj, nie czekaj, nie pytaj i najlepiej będzie, jeśli zostawisz mnie w spokoju – burknął i wyszedł z pokoju.
Przez kolejne dni trzymał Marinę na dystans, był oschły i odzywał się do niej tylko wówczas, gdy było to konieczne. Rugał ją za niedokładnie wykonane zadania, a nawet za źle odprasowaną koszulę. Jednak w końcu znowu nadchodził moment, gdy sytuacja go przytłaczała, czuł się fatalnie i szukał ukojenia w ramionach Mariny, ponownie rozbudzając jej nadzieje.
A teraz, gdy opuszczał ją, prawdopodobnie na zawsze, z jednej strony dławiło go poczucie winy, z drugiej była w tym ulga, że owa przykra gra w końcu dobiegła kresu.
– Nie byłeś miły, to prawda. Bo miotałeś się między miłością do tej swojej panny a uczuciem do mnie. I gdybyś został dłużej, na pewno wygrałabym i wybrałbyś mnie – powiedziała z uporem.
Łyszkin zastanawiał się przez chwilę. Nie wiedział, co byłoby dla Mariny lepsze. Powiedzenie prawdy, że była jedynie odskocznią, czy pozostawienie jej złudzenia, że ich związek mógłby się udać. Miał poczucie winy, więc postanowił, że nie zostawi tej miłej dziewczyny z niczym.
– Nie wiem… Być może. W końcu jesteś piękna i słodka, a ja nie jestem z kamienia – westchnął i ostatni raz przytulił Marinę.
– Jak to wszystko się skończy, odnajdę cię – szepnęła dziewczyna i popatrzyła na Igora smutnymi oczami.
Uwielbiała go. Był dla niej kwintesencją męskości, a jego niekiedy opryskliwe zachowanie i chłód w kontaktach jedynie potęgowały jej fascynację. Lubiła, gdy udawało jej się w końcu ujarzmić jego twardą naturę i dostawać od niego to, co tak bardzo lubiła. Być może to było poczucie bezpieczeństwa, a może po prostu pragnęła czuć się przez chwilę słabą kobietką, gdy na co dzień dane jej było mierzyć się z niebezpiecznymi zadaniami, być twardą i silną, i wykorzystującą swoje kobiece atrybuty jedynie po to, by osiągnąć jakiś z góry zamierzony cel.
– Będziesz tęsknił? – zapytała ponownie, gdy już stał gotowy do wyjścia.
Nie odpowiedział. Uśmiechnął się jedynie i pogłaskał ją po policzku. Wiedział bowiem, że będzie. Zwłaszcza w chwilach, gdy będzie potrzebował ucieczki od natury człowieka, w którego skórę się wcielił. Zdawał sobie również sprawę, że osoba, którą był, gdy miał przy sobie Hankę, musiała odejść. Tak było lepiej. Obawiał się, że jeśli pozwoli sobie na bycie sobą, nie przeżyje.
***
Podróż wydawała się nie mieć końca. Na szczęście mróz zelżał i w powietrzu czuć było nadchodzącą wiosnę. Jednak dziurawe drogi, kolejne mijane po drodze kontrole i wreszcie niezbyt wygodny kübelwagen sprawiały, że po niemal stu osiemdziesięciu kilometrach Igor czuł każdy centymetr swojego ciała. Musieli jednak minąć Żytomierz i znaleźć się możliwie najbliżej Równego. To w okolicach tego miasta istniała zakamuflowana jednostka NKWD, do której powinni dotrzeć, zanim wyruszą na dalsze akcje.
Zbliżali się do Zwiahela, nazywanego przez Ukraińców Nowogrodem Wołyńskim, gdy nagle usłyszeli huk, a kübelwagen zaczął niemal tańczyć po szosie. Nikołaj Nieborow z trudem panował nad kierownicą, by w końcu przegrać tę walkę. Pojazd stoczył się do rowu, wbijając się maską w miękkie podłoże topniejącego śniegu.
–Job twoju mać – zaklął Nikołaj, nie zważając na fakt, że nie powinien nawet w takich sytuacjach mówić po rosyjsku.
– Co teraz? – odezwał się drugi z żołnierzy, Sasza.
Łyszkin wygramolił się z przechylonego samochodu i ocenił sytuację. Wymiana koła nie stanowiłaby problemu, mieli w końcu zapasowe, ale podczas wypadku pękła ośka, a to już eliminowało pojazd z dalszego ruchu. Rozejrzał się. Wokół ciągnęły się bezkresne pola, których lessowe gleby zamieniały się pod wpływem roztopów niemal w bagniska. Gdzieniegdzie można było dostrzec plamy zagajników pełnych buków i dębów, które o tej porze roku były jedynie ciemnymi, brunatnymi połaciami badyli wystających z grubych pni. Nieopodal tych miejsc majaczyły rzędy wiejskich chałup, skąd wydobywał się dym kłębiący się nad dachami domostw. Wszędzie daleko, niemal pustkowie i żadnej szansy na znalezienie pomocy. Powinni poczekać na jakiś niemiecki transport, ale Sasza i Nikołaj jedynie z wyglądu przypominali niemieckich żołnierzy i rychło odkryto by, że ci dwaj mundurowi to przebierańcy. Pozostawienie wszystkiego i wyruszenie piechotą stawiało zaś cały plan pod znakiem zapytania. Igor miał stawić się najpierw w Nowogrodzie i odebrać przesyłkę od Leitera. Musiał więc czekać, aż ktoś go tam przetransportuje. Zastanawiał się, czy z chłopaków nie zrobić czerwonoarmistów zdrajców, którzy przeszli na stronę wroga, ale tacy żołnierze z reguły kierowani byli do najbardziej psiej roboty i nikt nie uwierzyłby, że stanowią obstawę niemieckiego oficera.
W oddali dojrzał jadący samochód.
– Spieprzajcie! – krzyknął. – Byle szybko.
– A co z wami? – zapytał Sasza, oddalając się od samochodu w kierunku najbliższego zagajnika.
– Ja zabiorę się z nimi! – krzyknął i oparł się o maskę samochodu.
Wkrótce zobaczył niemiecką ciężarówkę wypełnioną żołnierzami, zbliżającą się w jego kierunku. Pomachał rękami, by się zatrzymali. Miał świadomość, że właśnie wchodzi do jaskini lwa, gdzie szansa na ucieczkę lub wsparcie towarzyszy była zerowa.
Niewielki skwer o tej porze roku nie zachęcał do spacerów, ale przedzierające się przez ciężkie chmury słońce zwiastowało rychłe nadejście nowej pory roku, na którą warszawiacy czekali z utęsknieniem. Kierowały nimi względy czysto praktyczne, wiosenna pora oddalała problem zdobywania opału, a małe spłachetki rabat kwiatowych, donic czy wreszcie miejskich trawników dawały możliwość posiania warzyw i w niedalekiej przyszłości urozmaicenie nędznej diety.
Adrianna Daleszyńska pchała przed sobą wózek i zastanawiała się nad własnym życiem. Krótkotrwałe zainteresowanie Emila ich synem nie przerodziło się w prawdziwie ojcowskie uczucie, ale przynajmniej nie udawał, że Karolek nie istnieje. W stosunku do niej zaś był dość uprzejmy, ale chłodny i zdystansowany. Ostatnio jej partner miał wiele problemów na głowie, a teraz musiał zrezygnować z intratnego szmuglowania jedzenia do stolicy, jednak kobieca intuicja Adrianny podpowiadała jej, że przyczyną owego chłodu może być inna kobieta. Cały czas spięty i nerwowy Emil rozkwitał i rozluźniał się jedynie w pewnych chwilach. Wówczas, gdy wkładał swój najlepszy garnitur, spryskiwał się intensywnie wodą kolońską i wygładzał włosy francuską brylantyną. Z jego twarzy znikało napięcie, rysy łagodniały, głos robił się niski i uwodzicielski, a ona dostawała od niego jakiś drobiazg. I byłaby szczęśliwa z tego powodu, gdyby nie fakt, że kilkanaście minut później opuszczał dom i powracał doń przed świtem. Robił to często, gdy jeszcze zajmował się szmuglem, ale wówczas zakładał zdeptane trzewiki i znoszoną kufajkę. Adrianna jednak nie ośmieliła się zadać Emilowi pytania o inną kobietę. Obawiała się odpowiedzi, jaka mogła paść. Co wówczas zrobiłaby, rozdarta pomiędzy tlącym się uczuciem a dumą? Pogrążała się więc w odmętach własnej wyobraźni, odganiając natarczywe obrazy kobiety, która zajęła jej miejsce w sercu Emila.
Zatrzymała się na chwilę przy stawie, patrząc bezwiednie na burą taflę wody, po której pływały resztki brudnej kry. Tuż obok przystanął elegancki mężczyzna w długim płaszczu i uchylił kapelusz, by się z nią przywitać. Widywała go tutaj bardzo często, tak często, że aż zaczął jej się kłaniać. Miała ochotę, żeby pewnego dnia rozpoczął jakąś zdawkową rozmowę, bo samotność, którą czuła, zaczynała robić się nieznośna. Mężczyzna najwyraźniej także doszedł do wniosku, że spotyka Adriannę na tyle często, aby bez skrępowania móc do niej przemówić.
– Niedługo wiosna – powiedział z westchnieniem.
Adrianna odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła się.
– Już nie mogę się doczekać. Mój synek coraz częściej ma ochotę pobaraszkować na trawie, a teraz wszędzie błoto i kałuże.
– Przepraszam, że się ośmielam, ale widuję tu panią samą i pomyślałem, że pani męża być może spotkało coś złego. W końcu w dzisiejszych czasach… Nazywam się Kamil Grotowski.
– Adrianna Daleszyńska. – Wyciągnęła drobną dłoń w kierunku mężczyzny i dodała odważnie: – Nie mam męża. Nie zginął z rąk Niemców, tak jak moi rodzice, ale po prostu go nie mam.
W jej głosie zabrzmiała gorycz. Minęło już sporo czasu, odkąd powróciła do Emila, a on ani razu nie napomknął o ślubie. Ona zaś była zbyt dumna, żeby się o to upomnieć. Źle jednak czuła się, mieszkając z Emilem na tak zwaną kocią łapę, i wszystkim wokół przedstawiała się jego nazwiskiem, by nie budzić zgorszenia i niesmaku. Teraz jednak doszła do wniosku, że nie będzie kłamać, bo miała ochotę na flirt z tym przystojnym mężczyzną.
– Ja również nie mam żony. Ale ona zginęła. W trzydziestym dziewiątym. Razem z moim synem. Powoli godzę się z tym i zaczyna mnie cokolwiek cieszyć. – Kamil Grotowski uśmiechnął się smutno. – Nie będę się pani żalił, ma pani zapewne własne smutki w sercu z powodu rodziców, ale jeśli nie wydam się pani zbyt nietaktowny, możemy pójść na jakąś kawę albo prawdziwe ciasto.
Adrianna zgodziła się. Może nawet nazbyt chętnie, ale rozpaczliwie łaknęła męskiego towarzystwa. Tak bardzo chciała znowu poczuć się kobietą. Piękną, adorowaną i taką, dla której mężczyźni tracą głowy. Wciąż była urodziwa, ale zgorzkniała w przedziwnym związku z Emilem i przestała dbać o swój największy atut.
Tego dnia nie rozmawiali wiele. Bardziej obserwowali siebie, a i Karolek wykluczał jakąkolwiek intymność. Jednak po tym spotkaniu Adrianna poczuła, że znowu zaczyna żyć prawdziwie i powoli wydostaje się z oków, które sama sobie założyła we własnej duszy i sercu.
Stopniowo spotkania Adrianny z Kamilem robiły się coraz częstsze, aż pewnego dnia zostawiła Karolka pod opieką sąsiadki i sama udała się na schadzkę. Wiedziała, że gdy będą tylko we dwoje, padną pytania o jej skomplikowany związek. Postanowiła nie ukrywać niczego.
– Odejdź od niego, Adrianno. Ten człowiek nie da szczęścia ani tobie, ani waszemu dziecku. – Kamil delikatnie dotknął dłoni swojej towarzyszki.
– Nie mam nikogo. Oprócz bycia gospodynią i matką, niczego nie potrafię. Jak wykarmię Karolka i siebie? Gdzie zamieszkam? – jęknęła.
– Ze mną. Mam mieszkanie. Kamienica jest trochę pogruchotana przez pociski, ale mój lokal ocalał i jest w nim sporo miejsca. Trzy pokoje, ładnie urządzone. Pracuję w banku. Gdy Polska jeszcze istniała, byłem naczelnikiem w Pocztowej Kasie Oszczędności, teraz jestem zwykłym liczykrupą w oddziale Banku Emisyjnego przy Bielańskiej. Nie jest to praca marzeń, ale lepsza niż mają inni. Dam radę utrzymać żonę i dziecko. Wyjdź za mnie, Adrianno – czule powiedział Kamil.
Właściwie sam nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że tak ochoczo zaproponował Adriannie ślub, chociaż tak niewiele o niej wiedział. Chyba dlatego, że czuł się równie samotny, co jego towarzyszka.
Ona także nie mogła pojąć, co nią kierowało, gdy pokiwała twierdząco głową. Adrianna po prostu chciała uciec z domu, w którym nie znajdowała ani miłości, ani szacunku. Zdawało jej się, że każdy mężczyzna będzie dla niej lepszy niż Emil, a Grotowski sprawiał wrażenie człowieka spokojnego, zrównoważonego i kulturalnego.
Przez jakiś czas spotykali się jeszcze potajemnie, chcąc wszystko zaplanować, aby Adrianna mogła z dnia na dzień opuścić mieszkanie na Woli, a im więcej czasu mijało, tym bardziej byli zdecydowani na wspólną przyszłość. Kamil jednak był człowiekiem wychowanym w kulcie szacunku dla kobiety, więc pewnego dnia, pod pozorem romantycznej wycieczki za miasto, po prostu zaciągnął Adriannę do kościoła Świętego Aleksandra przy placu Trzech Krzyży, znajdującego się nieopodal jego domu, i w godzinę później Adrianna została panią Grotowską.
Tego dnia wracała do swojego mieszkania, jakby urosły jej skrzydła. Nie bała się gniewu Emila, czekała jedynie na to, by zobaczyć jego twarz, gdy oznajmi mu, że oto oboje z Karolkiem go opuszczają, a on pozostanie na gospodarstwie jedynie w towarzystwie obcego chłopaka, Szymka Wielopolskiego. Czuła mściwą satysfakcję, że stracił nad nią władzę, ale nie chciała krzywdzić go bardziej, niż było to konieczne. Wiedziała, że nikogo już nie obdarzy takim uczuciem jak jego. Pełnym pasji i oddania. Zabrał jej tak wiele, ale również dał coś, dzięki czemu poczuła smak prawdziwej miłości, i za to była mu wdzięczna.
– Adrianno, przestań opowiadać głupoty – burknął, gdy usłyszał rewelację, że oto jego partnerka kilka godzin wcześniej poślubiła innego mężczyznę. – Takie obrączki na bazarze można kupić za bezcen.
Milczała. Nie było sensu w tym momencie udowadniać mu cokolwiek. Zjedli w ciszy obiad, Adrianna pozbierała naczynia, pozmywała je starannie i równie starannie poukładała w kuchennym kredensie, po czym udała się do ich niewielkiej sypialni i wyciągnęła upchniętą za szafą swoją starą walizkę. Dotknęła jej delikatnie palcami, jakby owa walizka była jej wierną towarzyszką i świadkiem życiowych upadków i wzlotów. Łzy napływały Adriannie do oczu z żalu, że coś, co miało być takie piękne, skończyło się zupełnie inaczej. I być może ze strony Emila nigdy nie było prawdziwe. Ze ściśniętym gardłem układała swoją garderobę, spakowała nieliczne rodzinne pamiątki,po czym wyciągnęła kolejną torbę i zaczęła upychać w niej rzeczy Karolka.
Wzięła w dłonie bagaże i wyszła do przedpokoju. Emil siedział przy stole, czytał gazetę i popijał herbatę. Spojrzał bezwiednie na bagaże i powrócił do czytania gazety, by dopiero chwilę potem ocknąć się i zerwać się na równe nogi.
– Co ty, u licha, wyprawiasz? Adrianno… – jęknął, zaskoczony i zdziwiony.
Tak, właśnie tę minę chciała zobaczyć Adrianna.
– Odchodzę. Do męża. To chyba nie byłoby właściwe, gdybym nadal tutaj mieszkała, Emilu – powiedziała zupełnie spokojnie.
– Na miłość boską, Adrianno. Przecież niczego złego ci nie zrobiłem… – Emil robił się coraz bardziej blady.
– Dobrego też nie… – mruknęła i podeszła do łóżeczka, by wyciągnąć z niego Karolka i ubrać go na drogę.
W tym momencie dotarło do Emila, że to nie jest żadna melodramatyczna scena mająca na celu zwrócenie jego uwagi na Adriannę. Ona naprawdę chciała go zostawić. I wtedy dopiero zrobił się wściekły. Jego bladość minęła, na czole pojawiły się żyły, a twarz przybrała purpurowy kolor.
– Zostaw Karolka – syknął. – Nie będzie mieszkał u twojego gacha i patrzył, jak się z nim łajdaczysz.
– Przecież nigdy go nie kochałeś! – krzyknęła, zaskoczona reakcją Emila.
– Powiedziałem ci, dziwko, żebyś go zostawiła. – Emil odepchnął ją od łóżeczka i dodał ze złością: – I wynoś się!
– Nie pójdę bez Karolka. – Adrianna zaczęła łkać.
– Nie musisz. Sam cię wyrzucę, niewdzięczna suko!
Postanowiła zagrać ostatnią kartą.
– A skąd wiesz, że to twój syn? – syknęła.
Wymierzył jej policzek, po czym zrobił to samo, co niegdyś. Wyrzucił ją z domu wraz z jej przepastną walizką.
***
Odkąd Szymek Wielopolski stracił swoją jedyną przyjaciółkę, Noemi, nie chciał już sprzedawać szmuglowanych towarów w getcie. Zresztą Emil Lewin pewnego dnia podjął decyzję, że czasowo muszą zawiesić swoją działalność, bo niemieckie władze depczą im po piętach. Lewin znikał na całe dnie, a Szymek został bezrobotny. Miał gdzie spać i co jeść, ale nadmiar wolnego czasu powodował, że chłopak myślał o rzeczach, o których myśleć nie chciał. Był przybity i nawet nie miał z kim o tym porozmawiać, bo przeważnie siedział w domu sam albo snuł się bez celu po warszawskich ulicach.
Gdy Adrianna opuściła ich gospodarstwo i wyjechała do rodziny, jak twierdził Lewin, jedynym zajęciem Szymka było doglądanie od czasu do czasu małego Karolka. Jednak nie pozostawał z nim na dłużej, bo nie potrafił ani przewinąć malca, ani go nakarmić. Zresztą Emil także tego nie umiał, wysługując się sowicie opłacaną sąsiadką. Kiedy jednak nadchodził wieczór i obaj musieli wykonać te wszystkie czynności, którymi zwykle zajmowała się Adrianna, Emil Lewin klął jak szewc, a niekiedy nawet czymś rzucił, żeby rozładować napięcie. Z czasem przywykli do takiego trybu życia i Szymek już nawet nie pytał, kiedy wróci Adrianna. Miał przeczucie, że z jego ciocią stało się coś złego, a Emil Lewin milczy w tej sprawie tylko dlatego, żeby nie przysparzać mu cierpień.
Pewnego dnia, gdy kolejny raz przemierzał bez celu stołeczne ulice, jakaś nieznana siła kazała mu pójść do ruin kamienicy, gdzie było tajemne przejście do getta. Przecisnął się przez zawaloną gruzami piwnicę i niepewnie wyjrzał przez okienko wychodzące na teren getta. Niewiele się tam zmieniło od ostatniego razu, dlatego przecisnął się przez otwór i kolejny raz znalazł się w miejscu, do którego niegdyś tak często przychodził. Niemal natychmiast powróciły wspomnienia. Popatrzył na placyk, gdzie zastrzelono Noemi. Plamy krwi na chodniku już wyblakły i nie różniły się od innych, powstałych zupełnie niewinnie, ale on wiedział, skąd pochodzą i jak się tam znalazły. Przeszedł tuż obok nich i udał się na pokruszony murek, gdzie siadali często z Noemi, by snuć marzenia o lepszym życiu. Stara derka oczywiście zniknęła i zapewne służyła teraz jakiemuś biedakowi, a być może ten ktoś sprzedał ją za kromkę chleba innemu, równie biednemu Żydowi.
Przycupnął na murku, rozpamiętując koleżankę, by potem wodzić oczami po tym koszmarnym miejscu, gdzie jedynie śmierci i cierpienia było pod dostatkiem. Patrzył na wymizerowane sieroty, w podobnym do niego wieku, brudne i wychudzone, w połatanych ubraniach, tulące się do ścian budynków. Ich spojrzenia były puste i beznamiętne. Jakby nie znali albo nie pamiętali innego świata niż ten, na który patrzyli.
Zeskoczył z murku i przeszedł na ulicę Żelazną, gdzie było niemal czarno od snujących się ludzi, a co kilka metrów leżały ludzkie zwłoki, na które nikt nie zwracał uwagi. Ulokował się na schodkach jednej z kamienic, przez nikogo niezauważony, i tak przesiedział do zmroku, wpatrując się w świat, gdzie duchy mieszkały wraz z żywymi, a granica między światami zdawała się cienka jak pajęcza nić. Każdy, kto go mijał, był o krok od tej granicy, a niektórzy ją przekraczali na jego oczach. Szymek nie miał pojęcia, dlaczego napawał się tym widokiem, jakby zazdrościł tym, którzy są gdzieś w magicznej krainie, skąd nigdy się nie wraca. Tam była również Noemi, jego śliczna przyjaciółka o oczach jak dwa węgielki i długich warkoczach. Zastanawiał się, czy nadal je nosi, czy w końcu najadła się do syta i czy odnalazła swoją ukochaną mamę, której podarowała czekoladę na urodziny. Pobyt w tym okrutnym, nieludzkim świecie getta leczył jego duszę po stracie przyjaciółki, bo czuł bliskość Noemi. Jak gdyby miała nagle pojawić się w bramie czy wyjść zza załomu budynku. Ściskając w dłoni łańcuszek z serduszkiem, który mu niegdyś podarowała, czekał z irracjonalną nadzieją, że tak właśnie będzie, a jego tęsknota na powrót przywiedzie do niego tę piękną dziewczynkę.
Kompania propagandowa, do której przydzielono Waltera von Lossowa, miała nie tylko podnosić morale niemieckich żołnierzy i zjednywać ludność cywilną, ale także dokumentować poczynania armii na wschodzie. I właśnie taką rolę otrzymał Lossow. Miał być kronikarzem wojny z Sowietami. Odkąd trafił w okolice oblężonego Leningradu, zdążył zrobić kilka tysięcy zdjęć. Szokujących, tragicznych i pokazujących ogrom ludzkiego cierpienia. Walter, przeglądając je, nie myślał o stronach tego konfliktu, Rosjanach czy Żydach, ale po prostu o drugim człowieku.