Saga Wołyńska. Exodus - Joanna Jax - ebook + audiobook
BESTSELLER

Saga Wołyńska. Exodus ebook i audiobook

Joanna Jax

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Joanna Jax kolejny raz wrzuca stworzonych przez siebie bohaterów w wir historycznych wydarzeń.

Krwawa niedziela, która zmieniła Orliczyn w pogorzelisko, sprawia, że ocalali z pożogi muszą poukładać sobie życie na nowo. Marta z rodziną wyjeżdża do Lwowa, Nadia przeprowadza się do krewnych Zinowjewów zamieszkałych w okolicy Łucka, a Andrzej z Marcelem postanawiają wesprzeć oddziały samoobrony, które formują się w wielu miejscach Wołynia, by stawić czoło oszalałym z nienawiści Ukraińcom z UPA. Wissarion przyrzeka zaś sobie, że odnajdzie człowieka, który zniszczył jego życie.

Tymczasem Armia Czerwona przekracza dawną granicę Polski na wschodzie i wypiera Niemców na zachód, a dowództwo AK przygotowuje się do akcji „Burza”. Wielu partyzantom nie podoba się sojusz z Sowietami, ale liczą, że inne państwa sprzymierzone przeciwko Trzeciej Rzeszy nie dopuszczą do przejęcia Kresów przez Związek Radziecki. Niestety, zwycięstwo nad Niemcami okazuje się klęską dla Polaków i Ukraińców, a bohaterowie rychło przekonują się, że zdobycie Berlina wcale nie zakończy ich problemów… 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 59 min

Lektor: Joanna Jax

Oceny
4,7 (529 ocen)
403
96
25
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TeresaKotarska

Nie oderwiesz się od lektury

Zdziwiła mnie zmiana imienia zamordowanej żony Wissariona z Julianny na Izabelę. Poza tym jak wszystkie książki Joanny Jax czyta się wspaniale. Historia oparta na prawdziwych wydarzeniach, można dużo dowiedzieć się o tamtych czasach.
Jagoda2502

Całkiem niezła

Całą trylogię czyta się bardzo dobrze. Autorka pisze bardzo ładnie i wciąga w historie. Oceniam całą trylogię tylko na 3 gwiazdki, ponieważ pomimo dobrej ręki pisarki, opowieść się niesamowicie ciągnie i miałam wrażenie, że czytam o tym samym 5 raz. Nie wiem czy dam radę przeczytać kontynuację serii w "Na obcej ziemi", ponieważ ta opowieść zaczyna się nudzić. Dodam jeszcze, że może przez nieuwagę pisarki, ale w 3 części "Exodus" imię Julianny zostało nagle zmienionę na Izabelę.
20
victorix21

Dobrze spędzony czas

Kolejna część sagi pochłonięta. Lata 1943- 1947. Bardzo dynamiczne, niespokojne czasy, z jednej strony wypieranie Niemców z drugiej niechciana okupacje sowietów. Miejsce akcji to Lwów i jego okolice. Bohaterowie dobrze znani z poprzednich części Nadia, Wissarion, Marta, Andrzej, Marcel i wielu innych dobry i złych charakterów. Charakterów wystawionych niekiedy na bardzo ciężkie wybory. Myśląc o przesiedleńcach zawsze przed oczami miałam pociąg z bydlęcymi wagonami, a w nim Kargul i Pawlak. Pani Jax uświadomiła mi, że to tylko cukierkowy obraz, a za każdą dorosłą osobą z kresów kryje się bardziej lub mniej mroczna historia. Ogromnie cenię autorkę za proste, zrozumiałe wplatanie historii w codzienne życie ludzi. Nie osądza, nie krytykuje, nie chwali...po prosu przedstawia fakty historyczne i ich wpływ na ludzi dobrych i złych, uczciwych i zwyrodnialców. Koleje losu nadające się na film, serial. Na szczęście w czwartej części znowu będzie można spotkać się z bohaterami. Ja to za chwilę uc...
20
Leonia1

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, ale nie rozumiem, dlaczego Autorka zmieniła imię żony Wissariona. w poprzednim tomie Julianką, a w tym Izabelą😂
20
forxiga

Dobrze spędzony czas

Na stronie 9 jest błąd : Zona Wissariona jest nazwana Izabela a miała na imię Julianka .
20

Popularność




Re­dak­cjaAnna Se­we­ryn-Sa­kie­wicz
Ko­rek­taBo­że­na Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieAgniesz­ka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdjęcie wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce©Mas­son/Shut­ter­stock
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Jo­an­na Jax, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-99-2
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

1.

Wło­dzi­mierz Wo­ły­ński, 1943

Wszyst­ko, co dzia­ło się do­oko­ła Wis­sa­rio­na Zi­now­je­wa, zda­wa­ło się złym snem. Trwa­ła woj­na, więc mógł się spo­dzie­wać naj­gor­sze­go, ale ni­g­dy nie przy­pusz­czał, że sta­nie się to za spra­wą jego ro­da­ków. Tym­cza­sem to przez nich stra­cił dom i żonę. Po­wi­nien zro­zu­mieć po­sta­wę Ukra­ińców tęsk­ni­ących za wła­sną oj­czy­zną, ale nie po­tra­fił. Bo nie była to wal­ka na polu bi­twy, ale pa­stwie­nie się nad nie­win­ny­mi lu­dźmi, co wy­kra­cza­ło poza gra­ni­ce jego poj­mo­wa­nia.

Po­wi­nien się cie­szyć, że cho­ciaż Nad­ia i jego có­recz­ka prze­ży­ły, po­nie­waż wie­lu nie mia­ło tyle szczęścia i stra­ci­ło wszyst­kich bli­skich, ale nie umiał się po­go­dzić z pew­ny­mi fak­ta­mi. Pa­mi­ętał do­sko­na­le, ja­kie uczu­cia mu to­wa­rzy­szy­ły, gdy miesz­ka­jąc w Ni­ko­ła­jew­ce, wi­dy­wał Gri­go­ri­ja Wo­ro­szy­ło­wa, je­żdżące­go kon­no po wsi ni­czym pa­ni­sko na wło­ściach i przy­gląda­jące­go się z uśmie­chem umie­ra­jącym z gło­du chło­pom. Wte­dy naj­wi­ęk­szym jego ma­rze­niem było uj­rzeć, jak ten czło­wiek zdy­cha w męczar­niach. Te­raz ży­wił po­dob­ne uczu­cia i myśl o ze­mście na mor­der­cy jego żony nie opusz­cza­ła go ani przez chwi­lę. Jed­nak tym ra­zem mu­siał naj­pierw zor­ga­ni­zo­wać ży­cie ma­łej Ole­ńce, za­nim wy­ru­szy do swo­ich po­bra­tym­ców, by od­na­le­źć od­po­wie­dzial­ne­go za śmie­rć Iza­be­li i do­tkli­we po­bi­cie Nad­ii. Nie zna­ła tego czło­wie­ka i nie­wie­le mo­gła o nim po­wie­dzieć, oprócz tego, że wy­glądał jak ty­si­ące in­nych mło­dych ukra­ińskich chło­pów.

– I co te­raz będzie? – za­py­ta­ła ci­cho Nad­ia i po­pra­wi­ła ko­cyk, któ­rym owi­ni­ęta była mała Alek­san­dra.

– Za­miesz­ka­cie w ja­kie­jś ukra­ińskiej wsi. Tyl­ko tak oca­li­cie ży­cie, bo oni nie spo­czną, do­pó­ki po pol­skich wsiach nie zo­sta­nie ka­mień na ka­mie­niu. We Lwo­wie nie mo­żesz się po­ka­zy­wać, bo Niem­cy jesz­cze nie spo­częli na lau­rach – od­pa­rł.

– Za­miesz­ka­cie? – zdzi­wi­ła się Nad­ia. – A co z tobą? I z Ole­ńką?

– Ja mu­szę wró­cić do Ho­ra­łki... I zna­le­źć tego, któ­ry to zro­bił. Mu­szę... coś zro­bić – od­pa­rł.

– Ko­cha­łeś ją?

– Nad­io, nie o to cho­dzi, ja­kie uczu­cia ży­wi­łem do Iza­be­li. Ktoś wda­rł się do mo­je­go domu i za­mor­do­wał mi żonę. Mat­kę mo­je­go dziec­ka. Ni­g­dy, cho­ćbym bar­dzo się sta­rał, nie za­stąpię Ole­ńce mat­ki. Mia­łem je chro­nić...

– Nie mo­głeś wie­dzieć – wes­tchnęła.

– Po­wi­nie­nem to prze­wi­dzieć, do­my­ślić się, co się świ­ęci, gdy wuj po­pro­sił, bym z nim wy­je­chał. Je­stem na­iw­nym głup­cem...

– Cza­sa­mi cię pro­sił, byś mu to­wa­rzy­szył, gdy je­chał do Kow­la albo Łuc­ka. Nie ob­wi­niaj się, Wis­sa­rio­nie.

Mil­czał i wpa­try­wał się w je­den punkt, go­rącz­ko­wo się za­sta­na­wia­jąc, co te­raz po­wi­nien zro­bić. Po do­tar­ciu do Wło­dzi­mie­rza zna­le­źli schro­nie­nie w ko­ście­le, ale prze­cież ani Nad­ia, ani jego cór­ka nie mo­gły tu po­zo­stać na za­wsze. A on nie miał po­my­słu, gdzie je ulo­ko­wać, żeby były bez­piecz­ne. Po chwi­li do­ta­rło do nie­go ta­kże, że Nad­ia nie jest mat­ką Alek­san­dry i może wca­le nie ze­chce się nią za­jąć, gdy on wró­ci do Ho­ra­łki, by roz­mó­wić się z wu­jem i jego sy­na­mi. Był bo­wiem prze­ko­na­ny, że będą w sta­nie mu po­móc w zi­den­ty­fi­ko­wa­niu sza­le­ńca, któ­ry za­mor­do­wał mu ma­łżon­kę, po­bił Nad­ię i pod­pa­lił sie­dli­sko.

– Nad­io, wiem, że to dla cie­bie trud­na sy­tu­acja, ale czy za­opie­ku­jesz się Ole­ńką, gdy ja...? – prze­rwał w pół zda­nia.

Wy­da­wa­ło mu się, że py­ta­nie, któ­re chciał jej za­dać, może za­brzmieć dla Nad­ii ab­sur­dal­nie. Oto wła­śnie miał za­miar opu­ścić dwie naj­wa­żniej­sze oso­by w ży­ciu, by po­mścić ko­bie­tę, któ­rej ni­g­dy nie ko­chał i z któ­rą oże­nił się tyl­ko dla­te­go, że pe­wien czło­wiek o wiel­kim ser­cu go o to po­pro­sił.

– ...gdy ty będziesz szu­kał upio­rów? – do­ko­ńczy­ła za nie­go. W gło­sie po­brzmie­wał nie tyle za­wód, co zło­ść na uko­cha­ne­go.

– Zro­zum, Nad­io. Za­wsze po­tra­fi­łaś mnie zro­zu­mieć. Je­śli tego nie zro­bię, do ko­ńca ży­cia będę miał wy­rzu­ty su­mie­nia. Poza tym, do cho­le­ry, na­zy­wam się Wis­sa­rion Zi­now­jew i je­stem sy­nem Ta­ra­sa, ukra­ińskie­go pa­trio­ty, a oni po­trak­to­wa­li mnie jak kmio­ta!

– Ro­zu­miem, Wi­sza, ale boję się o cie­bie.

– Nic mi nie zro­bią. Na Boga, je­stem Ukra­ińcem i na­zy­wam się Zi­now­jew. – Za­ci­snął dło­nie w pi­ęści.

– A je­śli od­naj­dziesz tego czło­wie­ka, to co zro­bisz?

– Za­bi­ję go tak, jak on za­mor­do­wał Iza­be­lę! – syk­nął.

– A je­śli oka­że się, że to... że to ja­kiś twój krew­ny? Prze­cież w oko­li­cy pra­wie ka­żdy Ukra­iniec to ja­kiś Zi­now­jew.

– Nie­wa­żne. Za­bi­ję jak so­ba­kę, na­wet gdy­by to był mój ro­dzo­ny brat.

Na szczęście mógł wy­gła­szać po­dob­ne de­kla­ra­cje, bo wie­dział, że tego mor­du nie do­ko­nał nikt z jego bli­skich. Gdy­by tak było, Nad­ia na pew­no by go roz­po­zna­ła.

– I chcesz, że­bym za­jęła się Ole­ńką, gdy tym­cza­sem ty będziesz szu­kał ze­msty... – mruk­nęła nie­za­do­wo­lo­na.

– Nad­io, kie­dyś, gdy to wszyst­ko się sko­ńczy, i tak będzie­my ra­zem. A moja cór­ka jest częścią mnie, więc je­śli ze­chcesz być moją żoną, mu­sisz stać się mat­ką dla Alek­san­dry – od­pa­rł zim­no. Dla nie­go to było oczy­wi­ste i chciał, żeby jego sło­wa wy­brzmia­ły jed­no­znacz­nie.

– Nie za­po­mi­naj, że wci­ąż je­stem żoną An­drze­ja. Mam go wy­sta­wić na po­śmie­wi­sko? Poza tym jak to so­bie wy­obra­żasz? Pani Osad­kow­ska, sy­no­wa ziem­skich osad­ni­ków, żona pol­skie­go ofi­ce­ra, za­miesz­ka w ja­kie­jś ukra­ińskiej wsi? Bez cie­bie? Prze­cież sko­ńczę jak Iza­be­la i kto wie, może i two­jej cór­ki nie oszczędzą. – Nad­ia mu­sia­ła być na­praw­dę prze­ra­żo­na tym, co chciał zro­bić, je­śli wspo­mnia­ła o mężu, z któ­rym nie­wie­le ją już łączy­ło.

Nie od­po­wie­dział, bo mia­ła słusz­no­ść. Wci­ąż nie była wol­ną ko­bie­tą, a An­drzej Osad­kow­ski na­le­żał do znie­na­wi­dzo­ne­go przez wie­lu Ukra­ińców na­ro­du, w do­dat­ku był ofi­ce­rem, któ­ry przed woj­ną tłu­mił wszel­kie wy­stąpie­nia jego ro­da­ków prze­ciw­ko pol­skie­mu rządo­wi. Za­pew­ne ża­den Ukra­iniec nie przy­jąłby jej pod swój dach.

Nie miał po­jęcia, co po­wi­nien w tej sy­tu­acji zro­bić, i to wy­wo­ły­wa­ło w nim jesz­cze wi­ęk­szą fru­stra­cję. Ostat­ni raz czuł taką bez­rad­no­ść, gdy wró­cił z Nad­ią z Char­ko­wa, a ten by­dlak Wo­ro­szy­łow zro­bił z dziew­czy­ny swo­ją ko­chan­kę. Z jed­nej stro­ny, da­wa­ło jej to szan­sę na prze­ży­cie, z dru­giej – za­zdro­ść i wście­kło­ść spra­wia­ły, że Wi­sza nie po­tra­fił my­śleć ra­cjo­nal­nie. Był w krop­ce. Mu­siał za­opie­ko­wać się cór­ką, jed­nak nie opusz­cza­ła go myśl o krwa­wej ze­mście.

Mil­czał, bo tak na­praw­dę nie wie­dział, co po­wie­dzieć Nad­ii. Ko­lej­ny raz miał wy­ko­rzy­stać jej mi­ło­ść i od­da­nie, by zro­bi­ła do­kład­nie to, cze­go so­bie ży­czył, czy ra­czej po­wi­nien bła­gać, by po­mo­gła mu przez to wszyst­ko prze­jść? Dla niej Iza­be­la była kimś ob­cym, a pew­ne­go dnia sta­ła się wręcz an­ta­go­nist­ką, ale on wi­dział w swo­jej żo­nie przede wszyst­kim ko­bie­tę, któ­ra ob­da­ro­wa­ła go uko­cha­ną có­recz­ką. I za to był jej do­zgon­nie wdzi­ęcz­ny. Nie mógł więc od­pu­ścić i wy­rzu­cić z ser­ca i pa­mi­ęci tego, co się wy­da­rzy­ło. Bez względu na uczu­cia, któ­re ży­wił do ma­łżon­ki, na­le­ża­ła do ro­dzi­ny Zi­now­je­wów, a to była nie­ty­kal­na świ­ęto­ść. Tym­cza­sem ktoś ową świ­ęto­ść po­de­ptał w imię mrzo­nek o sa­mo­stij­nej Ukra­inie.

Po­czuł na ra­mie­niu czy­jąś dłoń. Od­wró­cił gło­wę i zo­ba­czył An­drze­ja Osad­kow­skie­go.

– Wyj­dźmy, mu­szę z tobą po­roz­ma­wiać – po­wie­dział ci­cho i bar­dziej z re­zy­gna­cją w gło­sie ani­że­li ze zło­ścią.

Po­pa­trzył na Nad­ię, ale jej mina nie wy­ra­ża­ła żad­nych emo­cji. Jak­by już po­go­dzi­ła się z pew­ny­mi fak­ta­mi. Po­gła­ska­ła je­dy­nie śpi­ącą Ole­ńkę po wło­sach i moc­niej otu­li­ła ją ko­cem, któ­ry po­da­ro­wał jej ksi­ądz, bo w ko­ściel­nych mu­rach było dość chłod­no.

Na ze­wnątrz zaś wci­ąż pa­no­wa­ła pi­ęk­na, sło­necz­na po­go­da. Wis­sa­rion aż zmru­żył oczy, gdy wy­sze­dł z sie­ni ko­ścio­ła. Ro­zej­rzał się do­oko­ła. Po uli­cy je­ździ­ły fur­man­ki, ko­bie­ty ugi­na­ły się pod ci­ęża­rem sia­tek z za­ku­pa­mi, a gdzie­nie­gdzie prze­cha­dza­ły się nie­miec­kie pa­tro­le.

– O co cho­dzi, An­drzej? – za­py­tał z wes­tchnie­niem, bo oba­wiał się, że zno­wu usły­szy, ja­ki­mi po­two­ra­mi byli jego brat i ku­zy­ni z Ho­ra­łki.

– Po­słu­chaj, coś mu­si­my zro­bić. Mar­ta stra­ci­ła dom, ty rów­nież. Ja z Mar­ce­lem i Bo­gu­siem po­win­ni­śmy tu zo­stać i bić się z two­imi ziom­ka­mi, ale ko­bie­tom na­le­ży za­pew­nić bez­pie­cze­ństwo i chcia­łem cię pro­sić, że­byś za­jął się Nad­ią. Na ra­zie Mar­ta jest u ciot­ki Wi­tol­da, okrop­nej, gder­li­wej ko­bie­ty, ale nie zo­sta­nie tam na za­wsze. Chcę, żeby po­je­cha­ła z Nad­ią do Lwo­wa i za­miesz­ka­ła u nas. Kie­dy za­częło nas ści­ągać ge­sta­po, wy­nie­śli­śmy się pod inny ad­res. To czy­sty lo­kal, o ile w ogó­le ta­kie ist­nie­ją we Lwo­wie. Będzie im cia­sno, ale przy­naj­mniej do­sta­ną na­miast­kę domu. Mar­twię się jed­nak o Nad­ię. Niem­cy mogą ją nękać z mo­je­go po­wo­du. – An­drzej wy­rzu­cał z sie­bie sło­wa, jak­by pra­gnął jak naj­szyb­ciej po­in­for­mo­wać Wis­sa­rio­na o swo­ich pla­nach. Za­pew­ne pro­śba, by Zi­now­jew, ko­cha­nek jego żony, za­jął się nią, nie przy­szła mu ła­two.

– An­drzej, ja mu­szę do nich wró­cić. Do swo­ich – wy­du­kał.

– Słu­cham? – Osad­kow­ski był szcze­rze zdzi­wio­ny od­po­wie­dzią Wis­sa­rio­na.

– Ktoś musi ich po­wstrzy­mać.

– I ty chcesz być tym je­dy­nym spra­wie­dli­wym? Wis­sa­rio­nie, gdy­by mo­żna się z nimi do­ga­dać, już daw­no by­śmy to zro­bi­li, bo je­dzie­my z Ukra­ińca­mi na tym sa­mym wóz­ku. Ta­kże nie mamy oj­czy­zny i kto wie, czy za na­sze­go ży­cia ją od­zy­ska­my, ale wasi do­wód­cy stwier­dzi­li, że będą wal­czyć z ca­łym świa­tem. My po­szli­śmy na pierw­szy ogień.

– Po­słu­chaj, An­drzej... Za­strze­li­li mi żonę i do­tkli­wie po­bi­li Nad­ię, któ­ra do tej pory le­d­wie wi­dzi na jed­no oko. O spa­le­niu domu nie wspom­nę. Moja có­recz­ka zo­sta­ła sie­ro­tą, nie mogę więc uda­wać, że nic się nie wy­da­rzy­ło – jęk­nął.

– Je­steś dla nich zdraj­cą i oszczędzi­li cię tyl­ko z uwa­gi na two­je­go ojca. Je­śli jed­nak za­czniesz roz­ra­biać, zro­bią z tobą to samo, co z Iza­be­lą. – Osad­kow­ski był prze­ra­żo­ny sło­wa­mi Wi­szy, tak samo jak Nad­ia.

– Ty też nie chcesz od­pu­ścić, praw­da? – syk­nął Wis­sa­rion. – I mło­dy Le­ma­ński ta­kże. A mnie ka­żesz dać so­bie spo­kój.

– Do­brze, niech więc Mar­ta je­dzie z dzie­ćmi do Lwo­wa, a Nad­ię spró­bu­ję ulo­ko­wać w in­nym miesz­ka­niu, w któ­rym Niem­cy na pew­no nie będą jej szu­kać.

– Po­słu­chaj, An­drzej... Wiem, że za­brzmi to nie­do­rzecz­nie, ale za­mie­rzam zna­le­źć Nad­ii i Ole­ńce lo­kum w któ­re­jś z ukra­ińskich wsi. Nie musi prze­cież mó­wić ka­żde­mu, kogo spo­tka, że jest żoną pol­skie­go ofi­ce­ra. Nikt jej nie ru­szy, a szwa­bom nie przyj­dzie do gło­wy, żeby jej szu­kać wśród Ukra­ińców – po­wie­dział spo­koj­nie Wis­sa­rion i miał na­dzie­ję, że nie do­sta­nie za chwi­lę po py­sku od Osad­kow­skie­go.

Ten je­dy­nie przy­gry­zł war­gi i od­pa­rł ci­cho:

– To do­bry po­my­sł. Obie będą tam bez­piecz­ne.

– Prze­ko­naj więc swo­ją żonę, aby po­cze­ka­ła na mnie kil­ka dni we Wło­dzi­mie­rzu, a po­tem po­zwo­li­ła się za­wie­źć w miej­sce, któ­re uznam za bez­piecz­ne. Te­raz nie chce o tym sły­szeć.

– Do­brze, po­roz­ma­wiam z nią, a te­raz znaj­dę jej coś we Wło­dzi­mie­rzu. Mam tu da­le­kie­go ku­zy­na, na pew­no nie od­mó­wi noc­le­gu Nad­ii i Ole­ńce.

– An­drzej... – Za­wa­hał się, a po dłu­ższej chwi­li mil­cze­nia wy­du­kał: – Prze­pra­szam.

Osad­kow­ski uśmiech­nął się kwa­śno i od­pa­rł:

– Kie­dyś do tego wró­ci­my, Wis­sa­rio­nie, ale te­raz mu­szę za­dbać o bez­pie­cze­ństwo swo­ich bli­skich...

2.

Rusz­czy­ki, 1943

Nie cier­pia­ła tego miej­sca i ma­rzy­ła, żeby w ko­ńcu je opu­ścić. Nie mo­gła znie­ść to­wa­rzy­stwa sta­rej Iri­ny Ostap­czu­ko­wej, któ­ra przy­jęła ją i małą Ole­ńkę pod swój dach. Od­wy­kła od wsi i od tego, jak Ukra­ińcy zło­rze­czą Po­la­kom, cie­sząc się za ka­żdym ra­zem, gdy pło­nęła ja­kaś pol­ska wio­ska.

Do­my­śla­ła się, że nie będzie w ta­kim miej­scu szczęśli­wa, a jed­nak ugi­ęła się, i nie z uwa­gi na Wi­szę i jego mrzon­ki o do­ko­na­niu ze­msty, ale zro­bi­ła to dla An­drze­ja. Chy­ba dla­te­go, iż wci­ąż nęka­ły ją wy­rzu­ty su­mie­nia. Była mar­ną żoną, kiep­ską ko­chan­ką i w do­dat­ku nie ob­da­rzy­ła ma­łżon­ka po­tom­stwem. Kie­dy więc prze­ko­ny­wał ją, że po­my­sł Wis­sa­rio­na jest naj­lep­szym roz­wi­ąza­niem, nie za­mie­rza­ła się z nim spie­rać. Po­wie­dzia­ła wów­czas:

– An­drzej, boję się, że stra­cę was obu i zno­wu zo­sta­nę sama jak pa­lec. We Lwo­wie choć Ma­rian­kę mia­łam koło sie­bie, a tam...? Wiem, że je­stem Ukra­in­ką i nikt nie będzie pa­trzył na mnie wil­kiem, ale będę się czu­ła obco.

– Na­de­ńko, to nie po­trwa dłu­go. Niem­cy słab­ną, nie­ba­wem alian­ci sko­ńczą z nimi.

– I to mnie mar­twi, An­drzej. Wy­bacz, że to mó­wię, ale wolę nie­miec­ką oku­pa­cję niż ra­dziec­kie wy­zwo­le­nie.

– Ro­zu­miem, co czu­jesz, bo sam nie wiem, kto gor­szy. So­wie­ci ska­za­li mo­ich ro­dzi­ców na po­nie­wier­kę i na­wet nie mam po­jęcia, czy jesz­cze żyją, ale to szwa­by mnie ka­to­wa­ły na ge­sta­po i pew­nie zde­chłbym od ich ra­zów, gdy­by nie wy. Chcia­łbym, żeby Pol­ska od­zy­ska­ła wol­no­ść, ale czy tak będzie, nie wiem.

– Pak­tu­je­cie z So­wie­ta­mi, a to ozna­cza, że to, co było, już nie po­wró­ci. Znam ich, An­drzej. To ru­ska swo­łocz, któ­ra nie­na­wi­dzi Ukra­ińców i Po­la­ków – po­wie­dzia­ła z mści­wo­ścią w gło­sie.

– Wiem, ale z kimś trze­ba trzy­mać. Mu­szę mieć na­dzie­ję, że je­śli po­mo­że­my znisz­czyć Trze­cią Rze­szę, od­da­dzą nam nasz kraj. Ktoś kie­dyś po­wie­dział, że na­dzie­ja umie­ra ostat­nia.

– Ale i ta w ko­ńcu pad­nie tru­pem. – Uśmiech­nęła się smut­no.

Ni­g­dy nie da­ła­by się prze­ko­nać, że Ro­sja­nie po­tra­fią się za­cho­wać jak lu­dzie. Ho­ło­do­mor, któ­ry prze­ży­ła w Char­ko­wie i Ni­ko­ła­jew­ce, był jak sy­re­na alar­mo­wa. Je­śli Sta­lin po­sta­no­wił wy­ko­ńczyć gło­dem kil­ka mi­lio­nów Ukra­ińców, nie za­wa­ha się i będzie klu­czył, kła­mał i skła­dał fa­łszy­we obiet­ni­ce, by do­pi­ąć swe­go i wzi­ąć pod swój bol­sze­wic­ki but Po­la­ków.

Wio­ska, do któ­rej po­je­cha­ła furą Zi­now­je­wów z Ho­ra­łki, znaj­do­wa­ła się kil­ka­dzie­si­ąt ki­lo­me­trów na po­łud­nie od Wło­dzi­mie­rza. I gdy tam do­ta­rła, prze­sta­ła ją in­te­re­so­wać obiet­ni­ca, któ­rą zło­ży­ła An­drze­jo­wi. Gdy­by wie­dzia­ła, gdzie tra­fi, na­wet on by jej nie prze­ko­nał do tego wy­jaz­du. Nie chcia­ła w niej za­miesz­kać i wo­la­ła za­ry­zy­ko­wać, niż zo­stać w tym miej­scu. Bła­ga­ła Wi­szę, by nie zo­sta­wiał jej w Rusz­czy­kach, ale ten za­cho­wy­wał się tak, jak­by nie sły­szał, co do nie­go mó­wi­ła.

Te­raz mia­ła da­le­ko i do Lwo­wa, i do Or­li­czy­na. Ten dru­gi wła­ści­wie prze­stał ist­nieć, ale zo­sta­wi­ła tam część swo­je­go ser­ca. Po uciecz­ce ze Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go to miej­sce wy­da­wa­ło się jej ra­jem na zie­mi i ni­g­dy nie po­my­śla­ła, że to jej ro­da­cy zrów­na­ją ów raj z zie­mią, przy oka­zji mor­du­jąc be­stial­sko jego miesz­ka­ńców.

– Mle­ka udo­iłam. – Usły­sza­ła głos sta­rej Iri­ny.

– Mó­wi­łam cio­ci, że sama to zro­bię, tyl­ko Ole­ńce spad­nie tro­chę go­rącz­ka – wes­tchnęła.

Mała zła­pa­ła prze­zi­ębie­nie i Nad­ia w nocy nie zmru­ży­ła oka, ro­bi­ąc dziew­czyn­ce zim­ne okła­dy i po­jąc na­pa­rem z lipy i czar­ne­go bzu.

– Ład­na ta two­ja cór­ka i po­dob­na do cie­bie. – Iri­na się uśmiech­nęła i po­ka­za­ła bez­zęb­ne ob­li­cze.

Nie od­wza­jem­ni­ła uśmie­chu. Alek­san­dra nie była jej dziec­kiem. Mo­gła­by się z tym po­go­dzić i wy­cho­wy­wać małą jak wła­sne po­tom­stwo, ale czu­ła żal, bo Wis­sa­rion, któ­ry po­dob­no tak bar­dzo je obie ko­chał, na­ra­żał te­raz ży­cie, aby po­mścić żonę. Iza­be­la mu­sia­ła więc być dla nie­go bar­dzo wa­żna. Może na­wet wa­żniej­sza niż one. Jak więc mia­ła uwie­rzyć w mi­ło­ść Wis­sa­rio­na? Była mu te­raz po­trzeb­na, bo zaj­mo­wa­ła się jego dzie­ci­ną, ale co będzie pó­źniej? Czy przez resz­tę ży­cia będzie za­sy­piał z my­ślą o Iza­be­li? Mło­da dzie­dzicz­ka już nie żyła, a jed­nak Nad­ia nie­zmien­nie była o nią za­zdro­sna. Jak­by pa­mi­ęć o niej i jej tra­gicz­nej śmier­ci sta­no­wi­ła mur, któ­ry dzie­lił ją od uko­cha­ne­go.

– Chcia­ła­bym, żeby Wi­sza wró­cił – po­wie­dzia­ła na­gle, nie od­no­sząc się ani sło­wem do wy­po­wie­dzi Iri­ny na te­mat wy­glądu Ole­ńki.

– Jest woj­na, a on jest mężczy­zną. Jego rolą jest wal­ka, na­szą dba­nie o ro­dzi­nę – dum­nie od­pa­rła ko­bie­ta. – Mój mąż zgi­nął w dzie­wi­ęt­na­stym roku, jak ta pol­ska swo­łocz po­sta­no­wi­ła przy­gar­nąć dla sie­bie Lwów.

– Naj­wi­ęk­szym wro­giem Ukra­ińców nie są Po­la­cy, ale So­wie­ci – burk­nęła Nad­ia.

– To praw­da, mu­si­my wal­czyć z ca­łym świa­tem o na­szą oj­czy­znę.

– Któ­rej ni­g­dy nie mie­li­śmy – mruk­nęła pod no­sem.

Nie za­mie­rza­ła dys­ku­to­wać z Iri­ną o po­czy­na­niach Ukra­ińców i ich bar­ba­rzy­ńskich mor­dach, bo za­pew­ne usły­sza­ła­by to, co zwy­kle – że jej ro­da­cy mu­szą ro­bić pa­skud­ne rze­czy, aby ktoś za­uwa­żył ich de­spe­ra­cję. Na­wet nie mo­gła­by się z nią po­kłó­cić o te spra­wy, bo pani Ostap­czu­ko­wa nie mia­ła po­jęcia, że Nad­ia wy­szła za Po­la­ka i na­wet prze­far­bo­wa­ła się na ka­to­licz­kę. Jej było wszyst­ko jed­no, w Boga od daw­na prze­sta­ła wie­rzyć, ale i do tego przy­znać się nie mo­gła.

Kie­dyś, gdy jesz­cze na tych te­re­nach ist­nia­ła wol­na Pol­ska, wła­dze tego kra­ju wie­le zro­bi­ły, by wy­ko­rze­nić ukra­ińską wia­rę i na­wró­cić Ukra­ińców na ka­to­li­cyzm. Jej ro­da­cy ta­kże tego nie mo­gli wy­ba­czyć Po­la­kom.

Za­ko­ńczy­ła więc roz­mo­wę i za­jęła się Ole­ńką. Do­tknęła czo­ła dziew­czyn­ki i ode­tchnęła z ulgą. Mała nie była już tak roz­pa­lo­na jak jesz­cze nad ra­nem.

– Prze­szły ma­łej poty? – za­py­ta­ła Iri­na, któ­ra chy­ba się zo­rien­to­wa­ła, że i tym ra­zem nie na­mó­wi dziew­czy­ny na po­li­tycz­ne dy­wa­ga­cje.

– Tak, ale sła­ba jest, bo na­wet nie do­ka­zu­je.

– W pole trze­ba iść... – po­wie­dzia­ła Ostap­czu­ko­wa z wy­rzu­tem, jak­by Nad­ia wy­my­śli­ła so­bie cho­ro­bę Ole­ńki, żeby nie po­ma­gać w obe­jściu.

– Wiem. Na­pi­ję się tro­chę mle­ka i pój­dę, a ty zaj­miesz się Ole­ńką. Pew­nie za­raz za­śnie, więc będzie­cie mieć spo­kój.

Sta­ra ko­bie­ta po­ki­wa­ła gło­wą i zro­bi­ła minę, jak­by jej ulży­ło. Za­pew­ne nie mia­ła już ta­kiej siły jak kie­dyś. Poza tym do nie­daw­na wy­ręcza­li ją w pra­cach po­lo­wych dwaj sy­no­wie, ale te­raz obaj wstąpi­li do UPA i za­miast wspie­rać sta­rą mat­kę, re­za­li nie­sfor­nych Po­la­ków.

Roz­po­czął się czas żniw, żar lał się z nie­ba, a Nad­ia nie po­tra­fi­ła so­bie na­wet przy­po­mnieć, kie­dy ostat­nio mia­ła kosę w ręku. Wy­da­wa­ła się jej ci­ężka i nie­po­ręcz­na i za­sta­na­wia­ła się, jak we dwie z Iri­ną sko­szą całe żyto. Po­let­ko Ostap­czu­ków nie było zbyt duże, ale po kil­ku go­dzi­nach ma­cha­nia kosą mia­ła wra­że­nie, że ci­ągnie się bez ko­ńca.

– Po­mo­gę pani, pani Zi­now­je­wo.

Usły­sza­ła czy­jś głos i od­wró­ci­ła gło­wę. Naj­pierw zo­ba­czy­ła cień, a po­tem mło­de­go chło­pa­ka, na oko sie­dem­na­sto­let­nie­go. W pierw­szym od­ru­chu chcia­ła go po­go­nić, ale po­tem do­szła do wnio­sku, że bez po­mo­cy nie da­dzą rady ze­brać zbo­ża na czas.

– A ty coś za je­den? – za­py­ta­ła z uśmie­chem i ota­rła chust­ką pot z czo­ła.

– Je­stem Dmy­tro. Zi­now­jew. – Chło­pak od­wza­jem­nił uśmiech.

– A swo­jej ro­bo­ty w polu nie masz? – za­gad­nęła i po­my­śla­ła, że cały świat jest pe­łny Zi­now­je­wów, a ona lu­bi­ła tyl­ko jed­ne­go z nich. Była cie­ka­wa, czy Dmy­tro oka­że się ko­lej­nym człon­kiem tej ro­dzi­ny, któ­ry zy­ska jej sym­pa­tię.

– Mam, ale wi­dzę, jak się pani męczy. A w ko­ńcu też jest pani z Zi­now­je­wów.

– Tak... Chwi­la­mi mam wra­że­nie, że na świe­cie ist­nie­ją tyl­ko Zi­now­je­wo­wie. – Wy­szcze­rzy­ła zęby w nie­na­tu­ral­nym uśmie­chu.

– Pra­dziad Wis­sa­rio­na i mój to ro­dze­ni bra­cia. A było ich ra­zem je­de­na­stu. Sze­ściu prze­ży­ło.

– To da­le­kie po­kre­wie­ństwo – za­uwa­ży­ła.

– Ale Zi­now­je­wo­wie mu­szą trzy­mać się ra­zem.

Z ulgą po­da­ła kosę Dmy­tro­wi i nie od­nio­sła się do jego słów, bo w świe­tle tego, co się wy­da­rzy­ło, brzmia­ły one nie­mal gro­te­sko­wo. Po­my­śla­ła, że gdy­by chło­pak przy­nió­sł swo­ją kosę, szyb­ciej by im po­szło, ale po chwi­li do­szła do wnio­sku, że przy­naj­mniej od­pocz­nie so­bie chwi­lę, bo nie­prze­spa­na noc da­wa­ła o so­bie znać. Roz­ło­ży­ła więc chu­s­tę na zie­mi i sku­li­ła się w kłębek w zbo­żu, nie zwa­ża­jąc na pa­lące sło­ńce. Wy­so­kie źdźbła da­wa­ły odro­bi­nę cie­nia, a zie­mia była przy­jem­nie chłod­na, więc za­snęła w ci­ągu mi­nu­ty.

Nie mia­ła po­jęcia, jak dłu­go drze­ma­ła, ale gdy otwo­rzy­ła oczy, zo­ba­czy­ła przed sobą ka­wał sko­szo­ne­go pola i do­sko­na­le po­wi­ąza­ne sno­py. Dmy­tro stał tuż obok niej i po­le­wał się wodą z bu­tel­ki.

– Dzi­ęku­ję – po­wie­dzia­ła ci­cho.

– Ju­tro też mogę przy­jść – za­de­kla­ro­wał.

– Obie­cu­ję, nie będę spa­ła, tyl­ko ci po­mo­gę. – Uśmiech­nęła się prze­pra­sza­jąco.

Kuc­nął obok niej i ujął jej dło­nie.

– One nie na­wy­kły do ci­ężkiej pra­cy w polu. Jest pani damą.

Wy­rwa­ła dło­nie, jak­by za­wsty­dzo­na, że chło­pak od­krył, iż nie była żad­ną chłop­ką.

– Mam na imię Nad­ia – wy­mam­ro­ta­ła.

– W ta­kim ra­zie je­steś damą, Nad­io, i niech tak po­zo­sta­nie.

– Wi­sza cię po­pro­sił, że­byś mi po­ma­gał, praw­da? – Na­gle do­ta­rło do niej, że Wis­sa­rion mu­siał po­zo­sta­wić jej ja­kie­goś opie­ku­na.

– Nie, Wi­sza mnie o nic ta­kie­go nie po­pro­sił – od­pa­rł.

– Więc kto?

– Stie­pan, jego brat.

Ze­rwa­ła się z zie­mi, po­pra­wi­ła wło­sy i wy­ci­ągnęła z nich kil­ka źdźbeł żyta. Po chwi­li po­wie­dzia­ła zim­no:

– W ta­kim ra­zie nie przy­cho­dź wi­ęcej mi po­ma­gać.

– Dla­cze­go? Ostap­czu­ko­wa jest sta­ra, ty mu­sisz zaj­mo­wać się dzie­cia­kiem. a i chłop­ka z cie­bie żad­na – stwier­dził bu­ńczucz­nie.

Po­my­śla­ła, że na­wet tego dia­bła w ludz­kiej skó­rze do­pa­dły wy­rzu­ty su­mie­nia i po­sta­no­wił ulżyć swo­je­mu bra­tu i jej w nie­do­li, ale nie chcia­ła od tego gów­nia­rza ani wspó­łczu­cia, ani też żad­nej po­mo­cy.

– A ty do UPA nie wstąpi­łeś? – za­py­ta­ła drwi­ąco.

– Ktoś mu­siał na go­spo­dar­ce zo­stać. Ale po­let­ko mamy małe, a ja je­stem mło­dy i sil­ny. – Pu­ścił do niej oko.

Nie wie­dzia­ła, jak od­mó­wić bar­dziej sta­now­czo bez ko­niecz­no­ści zwie­rza­nia się, dla­cze­go zie­je nie­na­wi­ścią do Stie­pa­na Zi­now­je­wa. Po­sta­no­wi­ła więc od­pu­ścić i po­go­nić chło­pa­ka w inny spo­sób.

– U sie­bie masz ro­bo­ty aż za­nad­to. My so­bie po­ra­dzi­my, a twoi ro­dzi­ce nie będą się na cie­bie zło­ścić.

– A mnie się wy­da­wa­ło, że to przez Stie­pa­na...

– Nie­wa­żne, Dmy­tro. Po pro­stu wi­ęcej mi nie po­ma­gaj. Chy­ba że Iri­nie, je­śli będzie mia­ła na to ocho­tę. Je­stem mło­da, krzep­ka, dam so­bie radę – skła­ma­ła. Może nie była sta­ra, jak Ostap­czu­ko­wa, ale mia­ła siłę szcze­ni­ęcia.

– Ja nie ro­bię tego bez­in­te­re­sow­nie...

– Nie mam ci z cze­go za­pła­cić – jęk­nęła, bo cho­ciaż Wi­sza zo­sta­wił jej tro­chę pie­ni­ędzy, nie stać jej było na wy­na­gro­dze­nie pa­rob­ka.

– Mo­żesz mi się od­wdzi­ęczyć w inny spo­sób. – Chło­pak ob­li­zał się lu­bie­żnie. – Stie­pan mó­wił, że lu­bisz tę ro­bo­tę.

A jed­nak ten wstręt­ny gów­niarz na­dal był po­two­rem.

– Wis­sa­rion cię za­bi­je! – syk­nęła.

– Prze­stań, Nad­io, my­ślisz, że będzie chciał taką prze­cho­dzo­ną dziw­kę? Po­trze­bu­je cię, że­byś mu dzie­cia­ka pia­sto­wa­ła, póki on nie roz­pra­wi się z resz­tą La­chów. Ale mnie się po­do­basz. Je­steś ład­na, masz gład­ką skó­rę i na pew­no do­świad­cze­nie, któ­re­go mnie bra­ku­je. Do­ga­da­my się. – Chło­pak nie prze­sta­wał się uśmie­chać.

Ude­rzy­ła go w twarz.

– Wy­no­cha stąd! A jak jesz­cze raz po­ja­wisz się na moim polu, po­wiem wszyst­kim, żeś się przy­sta­wiał do żony czło­wie­ka, któ­ry wal­czy w UPA o wol­ną Ukra­inę!

– Nie od­pusz­czę ci... – Po­gar­dli­wy uśmie­szek Dmy­tra znik­nął w jed­nej chwi­li.

– Może jed­nak przej­dę się do wa­szej cha­łu­py. – Nad­ia zmru­ży­ła oczy.

Dmy­tro Zi­now­jew nie od­po­wie­dział, tyl­ko ru­szył w stro­nę wiej­skich za­bu­do­wań. A ona mia­ła ocho­tę wrzesz­czeć. Po­tem zaś za­częła się za­sta­na­wiać, czy do­brze zro­bi­ła, ukry­wa­jąc przed Wis­sa­rio­nem zbrod­nię jego bra­cisz­ka z pie­kła ro­dem.

Nie chcia­ła od razu wra­cać do domu, bo za­pew­ne wzbu­rze­nie mia­ła­by wy­ma­lo­wa­ne na twa­rzy. Poza tym za­sta­no­wi­ły ją sło­wa mło­de­go chło­pa­ka, któ­ry wy­tknął jej, że źle się pro­wa­dzi­ła, a Wis­sa­rion nie ze­chce dzie­lić z kimś ta­kim ży­cia. Może miał ra­cję i na­praw­dę dla Wi­szy zna­czy­ła tyl­ko tyle, ile czu­ło­ści mo­gła oka­zać jego dzie­ci­nie? W ko­ńcu zo­sta­wił ją na tej głu­chej wsi, nie ba­cząc na to, jak bar­dzo będzie tam nie­szczęśli­wa. I na­wet nie cho­dzi­ło o to, że od wie­lu lat była ty­po­wym miesz­czu­chem, ale od­no­si­ła wra­że­nie, iż znaj­du­je się w gnie­ździe os, a nie wśród swo­ich ro­da­ków. Jed­nak nie było ta­kie­go miej­sca, gdzie mo­gła­by się po­czuć do­brze i bez­piecz­nie. Te­raz Po­la­cy jej nie­na­wi­dzi­li, a Ukra­ińcy nią po­gar­dza­li. Na ra­zie nie oka­zy­wa­li jej wro­go­ści, bo nie mie­li po­jęcia, że nie na­zy­wa się Zi­now­jew, tyl­ko wy­szła za pol­skie­go ofi­ce­ra, ale je­śli ten mło­kos zdo­łał po­znać jej ta­jem­ni­cę, ry­chło może się o tym do­wie­dzieć cała osa­da.

Po­sta­no­wi­ła, że musi się stąd wy­rwać, cho­ćby mia­ła okła­mać Ostap­czu­ko­wą. Wo­la­ła gnie­ździć się z kil­ko­ma życz­li­wy­mi jej oso­ba­mi w ma­łym miesz­ka­niu i mo­dlić, by Niem­cy od­pu­ści­li jej i An­drze­jo­wi, niż spędzić w Rusz­czy­kach cho­ćby go­dzi­nę. Wie­dzia­ła, że za­rów­no jej mąż, jak i Wis­sa­rion zmy­ją jej gło­wę za tę pod­róż, ale ona mu­sia­ła zna­le­źć się wśród lu­dzi, przed któ­ry­mi nie będzie zmu­szo­na uda­wać ko­goś, kim ni­g­dy nie była. Na­wet kosz­tem wła­sne­go bez­pie­cze­ństwa.

3.

Wło­dzi­mierz Wo­ły­ński, 1943

To była jed­na z naj­trud­niej­szych de­cy­zji, któ­re mu­siał pod­jąć Mar­cel Le­ma­ński. Jego uko­cha­na była wol­na, a jed­no­cze­śnie mu­sia­ła być zda­na na sie­bie, bo prze­cież on nie mógł tak po pro­stu po­go­dzić się z fak­tem, że Ukra­ińcy bie­ga­ją po oko­li­cy z sie­kie­ra­mi i bez­par­do­no­wo mor­du­ją lu­dzi. Po­wi­nien w ja­ki­kol­wiek spo­sób ode­grać się na nich za swo­ich dziad­ków – je­dy­ną ro­dzi­nę, jaką miał. Te­raz zo­stał sam jak pa­lec i mógł się po­cie­szać tyl­ko tym, że nikt mu już nie za­bro­ni ko­chać swo­je­go syna jako praw­dzi­wy oj­ciec, a nie zna­jo­my mat­ki o wdzi­ęcz­nym prze­zwi­sku „Sma­lec”.

Do ciot­ki Kacz­ka­na, nie­ja­kiej Pe­tro­ne­li Fal­skiej, nie za­sze­dł ani razu, bo kie­dy przy­wió­zł do niej obo­la­łą i za­ła­ma­ną Mar­tę wraz chłop­ca­mi oraz roz­hi­ste­ry­zo­wa­ną te­ścio­wą i rów­nie spa­ni­ko­wa­ną Ja­dźkę, ta oświad­czy­ła, że może ich ugo­ścić je­dy­nie przez kil­ka dni.

– Jak Mar­ta doj­dzji do sie­bie, to za­bio­rę ją z dzie­ćmi do Lwo­wa – wy­du­kał wów­czas.

Po­my­ślał, że praw­dzi­wa z niej Pe­tro­ne­la, bo w rze­czy sa­mej twarz mia­ła ni­czym wy­ku­tą w ka­mie­niu. Bez żad­ne­go wy­ra­zu. Ka­żdy nor­mal­ny czło­wiek, a zwłasz­cza z ro­dzi­ny, oka­za­łby wspó­łczu­cie, prze­jął się lo­sem krew­nej, ale – jak wi­dać – nie do­ty­czy­ło to pani Fal­skiej.

Kie­dy więc do­wie­dział się od An­drze­ja, że fi­zycz­nie Mar­ta już ca­łkiem wy­do­brza­ła, cze­kał na nią przed ka­mie­ni­cą ciot­ki Pe­tro­ne­li, by za­wie­źć chłop­ców i ją do miesz­ka­nia Osad­kow­skich, któ­re ci wy­na­jęli, gdy za­częło im dep­tać po pi­ętach ge­sta­po. An­drze­ja zgar­nęli z dwor­ca, za­tem ist­nia­ła szan­sa, że nie mie­li po­jęcia o no­wym lo­kum po­szu­ki­wa­ne­go pol­skie­go ofi­ce­ra. Co praw­da, we Lwo­wie Mar­ta będzie zda­na na sie­bie i Ma­rian­kę, ale le­piej, żeby nie mu­sia­ła oglądać co­dzien­nie pe­łnej wy­rzu­tu miny ciot­ki Fal­skiej.

Jego cha­be­ta ja­koś się trzy­ma­ła, ale Mar­cel wie­dział, że zbyt wiel­kie­go po­żyt­ku z niej nie będzie, więc do­ga­dał się z pew­nym czło­wie­kiem we Wło­dzi­mie­rzu, że gdy tyl­ko od­wie­zie całą cze­re­dę na dwo­rzec, odda mu za nie­wiel­kie wy­na­gro­dze­nie fur­man­kę i ko­nia. Pie­ni­ądze po­sta­no­wił prze­ka­zać Mar­cie, by mia­ła z cze­go żyć.

Za­pa­lił pa­pie­ro­sa i zer­kał co chwi­lę w okna ka­mie­ni­cy, bo Mar­ta mia­ła już być go­to­wa do dro­gi od ja­ki­chś pi­ęt­na­stu mi­nut, a wci­ąż się nie po­ja­wia­ła. Już scho­dził z ko­zła, by udać się na dru­gie pi­ętro i nie­co po­śpie­szyć to­wa­rzy­stwo, gdy w ko­ńcu Mar­ta i chłop­cy po­ka­za­li się w bra­mie ka­mie­ni­cy. Tuż za nimi podąża­ły Ja­dźka z te­ścio­wą, za­pew­ne by po­że­gnać dzie­cia­ki, bo w ich sym­pa­tię do Mar­tu­si ja­koś nie wie­rzył.

– Mama i Ja­dzia jadą z nami – wes­tchnęła Mar­ta i po­pa­trzy­ła na Mar­ce­la ta­kim wzro­kiem, jak­by co naj­mniej zo­sta­ło jej kil­ka dni ży­cia.

– Że co? – jęk­nął.

– Mu­szę je za­brać do Lwo­wa. Nie mają się gdzie po­dziać, bo ciot­ka Pe­tro­ne­la oznaj­mi­ła dzi­siaj, że nie mogą u niej zo­stać.

– To fran­ca! – syk­nął Mar­cel.

– Któ­ra? – wes­tchnęła.

– Wszyst­kie draj[1] – burk­nął i do­dał: – Ja­kże wy się po­mie­ści­cie? I zno­wuż cię będą ku­ni­ro­wać[2].

– Więc co mam zro­bić?

Miał wra­że­nie, że Mar­ta za chwi­lę się roz­pła­cze.

– Już Ma­rian­ka je obie cwaj[3] na­pro­stu­ji! – wark­nął, a po­tem po­mó­gł ulo­ko­wać ko­bie­ty i sy­nów Mar­ty na wo­zie.

Ko­by­ła le­d­wie ru­szy­ła z miej­sca i Mar­cel po­my­ślał, że je­śli pad­nie, za­nim do­ja­dą na dwo­rzec, ku­piec wy­co­fa się z in­te­re­su, zwłasz­cza że fur­man­ka le­d­wie trzy­ma­ła się kupy.

Na­gle usły­szał głos Ja­dźki Kacz­ka­nów­ny:

– A pan Bo­guś też wró­ci do Lwo­wa? – za­py­ta­ła słod­ko dziew­czy­na.

– Ni, ino wy i Ma­rian­ka.

– A kim jest w ogó­le ta dziw­na ko­bie­ta? Do Or­li­czy­na przy­je­cha­ła wy­ma­lo­wa­na się ja­kaś la­dacz­ni­ca – prych­nęła pani Kacz­ka­no­wa.

Wo­lał nie mó­wić, że Ma­rian­na para się naj­star­szym za­wo­dem świa­ta, więc od­pa­rł:

– To jej po­miesz­ka­nie. – Na­wet mu po­wie­ka nie drgnęła, gdy skła­mał.

– A ja my­śla­łam, że Osad­kow­skich – jęk­nęła Kacz­ka­no­wa. – Ona mi się nie po­do­ba.

– Pani si jej tyż nie po­do­ba, ale z domu może pani Kacz­ka­no­wej nie wy­pędzi. – Mar­cel po­sta­no­wił za­ko­ńczyć tę roz­mo­wę. Nie dość, że bab­sko ucze­pi­ło się spód­ni­cy Mar­ty jak, nie przy­mie­rza­jąc, rzep psie­go ogo­na, to jesz­cze wa­run­ki sta­wia­ło.

– To two­ja na­rze­czo­na? – za­gad­nęła Ja­dźka.

– Ni, jaka ci na­rze­czo­na. To sio­stra Bo­gu­sia, winc nich pa­nien­ka miła będzji dla niej – po­wie­dział Mar­cel wy­mi­ja­jąco.

– A pan Bo­guś to ma we Lwo­wie jaką pan­nę? – Ja­dźka za­da­ła ko­lej­ne py­ta­nie, ale chwi­lę po­tem za­mil­kła, bo pani Kacz­ka­no­wa szturch­nęła ją łok­ciem. W ko­ńcu kil­ka dni wcze­śniej dziew­czy­na stra­ci­ła ojca i nie wy­pa­da­ło zaj­mo­wać się amo­ra­mi.

– A si musi pa­nien­ka Bo­gu­sia spy­tać – od­rze­kł i po­my­ślał w du­chu, że wiel­kie­mu Bo­gu­sio­wi tyl­ko ta­kiej wiel­bi­ciel­ki do szczęścia bra­ku­je.

Mar­ta sie­dzia­ła obok nie­go na ko­źle i od cza­su do cza­su do­ty­ka­ła jego dło­ni, żeby ni­cze­go głu­pie­go nie po­wie­dział. Na­wet mu przy­jem­nie było, gdy czuł do­tyk Mar­ty, ale wie­dział, że gdy jej opo­wie o swo­ich pla­nach, jej nie­win­ne piesz­czo­ty za­raz się sko­ńczą. W dro­dze na dwo­rzec nie miał jed­nak spo­sob­no­ści, by spo­koj­nie po­roz­ma­wiać z uko­cha­ną, zwłasz­cza że tuż za nimi sie­dzia­ły te dwie me­gie­ry i strze­la­ły z ucha. Po­sta­no­wił, że zro­bi to do­pie­ro w po­ci­ągu, je­śli nada­rzy się oka­zja.

Po do­tar­ciu na miej­sce i ulo­ko­wa­niu ko­biet w wa­go­nie, oka­za­ło się, że han­dlarz, któ­ry miał od­ku­pić wóz i ko­nie, nie po­ja­wił się na dwor­cu. Pod­je­chał przed jego sklep, na szczęście ulo­ko­wa­ny nie­opo­dal, i do­wie­dział się, iż czło­wiek, z któ­rym do­bił tar­gu, zma­rł po­przed­niej nocy.

„Nu, już ni miał kie­dy wy­ci­ągnąć si na de­ski” – po­my­ślał Mar­cel, nie­co podła­ma­ny sy­tu­acją. Nie było jed­nak cza­su, by po­szu­kać in­ne­go kup­ca, więc po­pro­sił tyl­ko wdów­kę, żeby mu do na­stęp­ne­go dnia ko­nia i wóz prze­cho­wa­ła na po­se­sji. Ko­bie­ta bar­dzo się zdzi­wi­ła jego pro­śbą, po­nie­waż zna­ła Mar­ce­la je­dy­nie z wi­dze­nia, ale nie od­mó­wi­ła. Po­dzi­ęko­wał jej po­śpiesz­nie i po­bie­gł pędem na dwo­rzec, żeby zdążyć przed od­jaz­dem po­ci­ągu. Do wa­go­nu wsko­czył w ostat­niej chwi­li i po­my­ślał, że jak go Ka­ra­imy nie wy­ko­ńczy­li, to wy­zio­nie du­cha, upra­wia­jąc bie­gi prze­ła­jo­we.

– Mar­tu­siu, ale ja z wami we Lwo­wie nie zo­sta­nę – po­wie­dział, gdy już wy­rów­nał od­dech i mógł swo­bod­nie mó­wić.

– Ge­sta­po cię ści­ga? – za­py­ta­ła za­trwo­żo­na.

– Ni, tak miar­ku­ję, że oni o mni nic nie wie­dzą. Ale ja tu na­zad wró­cić mu­szę.

– A po co? Prze­cież w Or­li­czy­nie ani dziad­ków już nie ma, ani two­jej cha­łu­py... Ani ni­cze­go nie ma. Tyl­ko cmen­tarz i jed­no wiel­kie po­go­rze­li­sko.

– Do­łączy­my z Bo­gu­siem do An­drze­ja i będzie­my tłuc haj­da­ma­ków, jako oni tłu­kli nas.

Zmarsz­czy­ła czo­ło i szep­nęła:

– Mam na­dzie­ję, że nasi chło­pi nie będą tacy jak ukra­ińscy.

– My­ślisz, że mo­gli­by ma­łe­go śmier­dziu­cha roz­dep­tać bu­cio­ra­mi jak te ban­dy­ty? – żach­nął się Mar­cel. – A co te po­mio­ty win­ne?

– Moje też było nie­win­ne – jęk­nęła.

– Nu i ja tych skur­czy­gna­tów z sie­kie­ra­mi go­nić mu­szę.

– Prze­cież ty, Mar­cel­ku, mu­chy byś nie skrzyw­dził. A za­nim się na ko­goś za­mach­niesz, zdążą cię ze trzy razy za­bić.

– To le­pij jak Je­zus, bo on ino raz z mar­twych po­wstał – za­żar­to­wał Mar­cel, żeby nie­co roz­lu­źnić at­mos­fe­rę.

Mar­ta była przy­bi­ta śmier­cią dziec­ka, obec­no­ścią te­ścio­wej i pa­sier­bi­cy, a na do­kład­kę po­wie­dział jej, że zo­sta­wi ją samą z tym ca­łym ba­ła­ga­nem. Kto wie, może i za mężem tęsk­ni­ła, ale nad tym wo­lał się nie za­sta­na­wiać. Nie lu­bił Wi­tol­da, po­nie­waż uwa­żał go za nadęte­go nu­dzia­rza, ale żeby mu śmier­ci ży­czył, to nie.

– Wiesz, o czym mó­wię. Ty je­steś za de­li­kat­ny, żeby ko­muś sie­kie­rą łeb roz­bić.

– Dla­te­go we­znę gwe­ra[4] albo ja­kie­go ob­rzy­na. – Pu­ścił do niej oko i uśmiech­nął się, cho­ciaż wca­le nie było mu we­so­ło, że jego wy­bran­ka uwa­ża­ła go za kom­plet­ne­go kap­ca­na, któ­ry pier­wej sam da się za­bić, niż pod­nie­sie na ko­goś rękę. Może i nie na­le­żał do lu­dzi agre­syw­nych i sko­rych do bó­jek, ale te­raz czuł, że nie ma wy­jścia i musi chwy­cić za broń.

– Mar­cel, je­śli sta­nie ci się coś złe­go, nie prze­ży­ję tego – jęk­nęła.

– Mar­tu­siu, jesz­czem si tobą nie na­cie­szył. Ani swo­im baj­bu­sem, więc za­bić si ni dam. – Po­gła­skał ją po po­licz­ku i do­dał: – A po­wiesz, cze­go one się ci­ągną za tobą? Prze­cież Kacz­kan nie żyje, one ci­ągle ci ku­ni­ro­wa­ły, a te­raz jak­by żyć byz cie­bi ni mo­gły.

– Da­jże spo­kój, Mar­cel. – Mach­nęła ręką. – Nie mają się gdzie po­dziać, bo ich Pe­tro­ne­la po­go­ni­ła jak mnie i dzie­cia­ki. Wi­told miał pie­ni­ądze w ban­ku zde­po­no­wa­ne, ale nie tak dużo, żeby mo­gły so­bie miesz­ka­nie ja­kieś od­na­jąć. Swo­ją dro­gą, ka­wał dra­nia z tego Wi­tol­da. Do­stęp do ban­ku tyl­ko jego ma­mu­sia i Ja­dźka mia­ły, a mnie oczy my­dlił, że w nie­miec­kim ban­ku kasy trzy­mał nie będzie. W domu mie­li­śmy tro­chę oszczęd­no­ści, ale na pew­no ci bar­ba­rzy­ńcy wszyst­ko roz­kra­dli.

– Boś pew­ni­kiem w bie­li­źniar­ce wszyst­ko cho­wa­ła, jak ka­żda baba. – Mach­nął ręką.

– Nie. Taką skrzy­necz­kę mia­łam i ukry­łam ją w pry­zmie węgla. Nie chcia­łam, żeby te dwie har­pie coś zwącha­ły.

– To może tam nie szu­ka­li, zwłasz­cza że te­raz lato i pa­lić w pie­cu nie trze­ba. Jak si uda, to zaj­dę do wa­sze­go domu i po­szu­kam. Graj­ca­ry[5] będą ci po­trzeb­ne, bo prze­cież do ro­bo­ty nie pój­dzisz.

– One też nie, a kto wie, czy ze­chcą się po­dzie­lić tymi ochła­pa­mi wy­pła­co­ny­mi z ban­ku. – Mar­ta wy­dęła usta.

– A za po­miesz­ka­nie to za­mie­rza­ją pła­cić, cy si tak za fra­jer za­in­sta­lu­ją? – obu­rzył się Mar­cel.

Mar­ta je­dy­nie wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Za­pew­ne była zbyt dum­na, żeby o coś ta­kie­go za­py­tać. Po­sta­no­wił więc, że Ma­rian­nę na Kacz­ka­no­wą na­pu­ści, a ta już na pew­no upo­mni się o ko­mor­ne.

***

Do­tar­li do Lwo­wa bez prze­szkód i ani razu nie za­trzy­mał ich pa­trol, a je­dy­nie w po­ci­ągu kon­duk­tor bi­le­ty spraw­dził. Naj­wy­ra­źniej szwa­by mie­li pro­ble­my i od­pu­ści­li nie­co, wszyst­kie siły kie­ru­jąc na wschód, bo – jak się oka­za­ło – bol­sze­wi­cy wca­le tacy sła­bi nie byli. Pew­nie, że nie mie­li bro­ni i ta­kie­go do­bre­go sprzętu jak Niem­cy, ale za to mi­ęsa ar­mat­nie­go w po­sta­ci mło­dych chło­pa­ków – pod do­stat­kiem.

W miesz­ka­niu Osad­kow­skich rej­wach za­czął się od po­cząt­ku, bo pani Kacz­ka­no­wa po­sta­no­wi­ła pe­łnić rolę głów­no­do­wo­dzącej. Za­rządzi­ła więc, że w ma­łym po­ko­iku za­miesz­ka Mar­ta z sy­na­mi, Ma­rian­ka w kuch­ni, gdy do­trze do Lwo­wa, one zaś z Ja­dźką ulo­ku­ją się w sa­lo­nie.

– Trzy­maj mni, bo ni wy­trzy­mam – syk­nął Mar­cie do ucha.

– Nie awan­tu­ruj się, pro­szę.

– A niby dla­cze­go? – wark­nął Mar­cel. – Niech one w kuch­ni miesz­ka­ją.

– Bo ty wy­je­dziesz, a ja z nimi zo­sta­nę – wes­tchnęła.

– Niech no ino Ma­rian­ka wró­ci... Już ona da im bobu.

– A kie­dy przy­je­dzie? – za­py­ta­ła Mar­ta, za­gry­za­jąc war­gi, bo pew­nie ta­kże li­czy­ła na Ma­rian­nę i na to, że ta jej krzyw­dy nie da zro­bić.

– Po­je­cha­li z Bo­gu­siem do mat­ki, a po­tem on do nas do­łączy, a Ma­rian­na do Lwo­wa wró­ci.

– Mar­cel... Ale ona nie będzie tu klien­tów przyj­mo­wać? – za­py­ta­ła szep­tem.

– Ni, do tyj ro­bo­ty inny kwa­te­ru­nek so­bie ob­sta­lu­je, ale kto wie, może to by wy­pło­szy­ło te... man­te­łe­py. A gdy­by tak jaki Ja­dźkę zba­ła­mu­cił, to może by nie wy­gląda­ła, jak­by kij po­łk­nęła.

– Jej się chy­ba Bo­guś spodo­bał...

Mar­cel prze­że­gnał się i po­wie­dział:

– Mam na­dzie­ji, że ona jemu ni, bo szko­da chło­pa.

– Dla niej ka­żde­go szko­da, ale jak­by ja­kie­go podła­pa­ła, może by mi żyć dała...

Opu­ścił miesz­ka­nie Osad­kow­skich pe­łen złych prze­czuć. Je­śli bo­wiem te­ścio­wa przy­klei się do Mar­ty, ci­ągnąc ze sobą wiecz­nie na­bz­dy­czo­ną wnucz­kę, to do śmier­ci będą obo­je mu­sie­li je zno­sić.

Wie­dział, że po­wi­nien od­po­cząć, za­nim wy­ru­szy z po­wro­tem do Wło­dzi­mie­rza, ale kil­ka go­dzin spędzo­nych w to­wa­rzy­stwie Kacz­ka­no­wej mat­ki i cór­ki wy­star­czy­ło, by wiał od nich, gdzie pieprz ro­śnie.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

Przy­pi­sy

[1] draj – trzy. Tłu­ma­cze­nia przy­to­czo­ne na pod­sta­wie na­stępu­jących pu­bli­ka­cji: Zo­fia Ku­rzo­wa: Pol­sz­czy­zna Lwo­wa i Kre­sów po­łu­dnio­wo-wschod­nich do 1939 roku. Uni­ver­si­tas, Kra­ków 2006; Sta­ni­sław Do­ma­gal­ski: Lwow­ska mowa ba­ła­ko­wa. Bol­li­na­ri Pu­bli­shing Ho­use, War­sza­wa 2013.
[2] ku­ni­ro­wać – prze­śla­do­wać, do­ku­czać
[3] cwaj – dwa
[4] gwer – ka­ra­bin
[5] graj­ca­ry – pie­ni­ądze