Prawda - Melanie Raabe - ebook + książka

Prawda ebook

Raabe Melanie

3,7

Opis

Siedem lat temu biznesmen Phillip Petersen zniknął bez śladu podczas podróży do Ameryki Południowej. Od tamtej pory Sarah wychowuje ich syna samotnie. Pewnego dnia kobieta otrzymuje wiadomość, że jej mąż żyje. Powrót Phillipa, domniemanej ofiary porwania, wywołuje ogromne zainteresowanie mediów. Sarah ma sprzeczne uczucia - już uporała się przeszłością i nauczyła żyć na nowo. Jak będzie wyglądała jej przyszłość po powrocie męża?

Sprawa staje się jeszcze trudniejsza, gdy z samolotu wysiada mężczyzna, który… nie jest tym, za kogo się podaje. Człowiek udający za jej męża, grozi Sarah – jeśli go zdemaskuje, może stracić wszystko – męża, dziecko, życie….

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (116 ocen)
34
32
34
8
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Świat jest czarny. Słońce nade mną jest czarne.

Stoję. Z zadartą w górę głową. Z szeroko rozwartymi oczami. Staram się chłonąć tę chwilę w całej pełni. Zapamiętać ją. Nie myśleć o niczym innym. Drzewa szumią cicho, niemal uroczyście. Tylko ptaki na ich wierzchołkach wydają się zupełnie nieporuszone tym, co dzieje się wokół. Swoim śpiewem przekrzykują ciemność, jakby szło o życie. Słońce jest czarne, a ja stoję i sycę się jego widokiem. Nie ma już ciepła. Nie ma światła.

Nie jest to pierwsze zaćmienie słońca w moim życiu. Uśmiecham się na wspomnienie tego pierwszego – mimo wszystko. Philipp chciał wtedy wyjechać z miasta, do lasu. Chciał się dowiedzieć, na ile słuszna jest jego hipoteza, że podczas zaćmienia słońca ptaki momentalnie przestają śpiewać. Ja jednak chciałam zostać w mieście. Cieszyć się tym spektaklem w gronie przyjaciół. Wszyscy razem, młodzi, w świetnych humorach i podekscytowani, w specjalnych okularach na nosie. Przekonałam go. Nie było to trudne, Philippa dawało się wtedy bardzo łatwo przekonać do wszystkiego. Podjął jeszcze ostatnią rozpaczliwą próbę, mówiąc, że tak sam na sam w lesie będzie bardziej romantycznie. Odpowiedziałam: „Daj spokój z tym kiczem!”, on się roześmiał. No i zostaliśmy. W mieście, u przyjaciół.

Dziwne, że nie pamiętam już, jak wyglądało zaćmione słońce. Pamiętam wszystko wokół, gadaninę naszych przyjaciół, muzykę, która leciała w radiu. Pamiętam, że pachniało spalenizną, bo ktoś rozpalił grill i zapomniał o pozostawionych na nim kiełbaskach. Pamiętam dłoń Philippa w mojej. Pamiętam, że w pewnym momencie zdjęliśmy okulary, bo przeszkadzały przy całowaniu się. Trzymaliśmy się za ręce i pewnie po prostu przegapiliśmy ten moment. I pierwszy raz rozmawialiśmy o przyszłości. Nigdy wcześniej na to nie pozwalałam, bo nie wierzyłam, że w ogóle coś takiego istnieje: przyszłość. Ale słyszeliśmy, że najbliższe zaćmienie w naszej szerokości geograficznej nastąpi w 2015 roku, a kolejne dopiero w roku 2081. I to był konkret, w to mogłam uwierzyć. Więc wyliczyliśmy sobie, że Philipp przy najbliższym zaćmieniu będzie miał prawie czterdzieści lat, a ja trzydzieści siedem. Doprowadziło nas to do ataku śmiechu, absurdalna wydała nam się myśl, że kiedykolwiek będziemy tak starzy. Ale obiecaliśmy sobie nawzajem, że następnym razem będziemy bardziej uważni, że zobaczymy je wspólnie, czarne słońce, i tym razem w lesie, żeby Philipp mógł sprawdzić swoją teorię. Tę dotyczącą ptaków.

Stoję na polanie w środku lasu. Sama. Mam trzydzieści siedem lat. Wpatruję się w ogromne czarne słońce, ono wpatruje się we mnie i zastanawiam się, czy Philipp też je widzi. Czy stamtąd, gdzie jest, można je zobaczyć. Myślę o tym, że nasz syn przy następnym zaćmieniu słońca będzie miał siedemdziesiąt pięć lat. Że mnie już wtedy nie będzie, że Philippa już wtedy nie będzie. To teraz, dzisiejszy dzień – to była nasza ostatnia szansa. Gdy tak stoję, a księżyc zakrywa ostatnie milimetry słońca, uświadamiam sobie, że Philipp nie miał racji. Opierzona orkiestra wokół mnie nie cichnie nawet odrobinę. Zadaję sobie pytanie, czy by go to rozczarowało, czy ucieszyło. Mówię sobie, że to nie ma już znaczenia. Philippa już nie ma, myślę. Philipp odszedł. Philipp zniknął. Philipp stał na krawędzi świata i spadł.

I w tym momencie ptaki przestają śpiewać.

2

Fryzjer ma piękną twarz o wyrazistych kościach policzkowych i szczupłe, kobiece dłonie. Wahałam się długo, czy wejść do salonu. Przeszłam kilka razy obok, nim przekroczyłam próg.

Siedzę tu teraz, na obrotowym krześle, czuję się całkowicie bezbronna. Fryzjer zanurza swoje dłonie pianisty w moich włosach, które sięgają mi prawie do bioder, przesuwa przez nie palcami, raz, drugi, trzeci, od nasady aż po końce. Wydaje z siebie odgłosy podziwu, dołącza do niego koleżanka, która przedstawia się jako Katja. Dotyk ich obojga jest dla mnie nieprzyjemny, zbyt intymny, przez wiele lat był tylko jeden człowiek, któremu wolno było dotykać moich włosów, a on je kochał, kładł na nich swoją głowę, ocierał nimi swoje łzy. Jednak nie przerywam im zabawy, udaję, że ich komplementy mnie cieszą. W końcu się uspokajają, Katja wraca do pasemek swojej klientki.

– To co? – pyta fryzjer, ponownie wsuwając dłoń w moje włosy. – Ścinamy końcówki?

Przełykam ślinę.

– Ścinamy wszystko – mówię w końcu.

Fryzjer o pretensjonalnym imieniu, którego nie potrafię zapamiętać, chichocze i zaraz milknie, widząc, że nie śmieję się wraz z nim, że to nie żart. Patrzy na mnie. Grzebię w torebce, jestem przygotowana, odnajduję stronę, którą wyrwałam z jakiegoś magazynu mody, wyciągam ją, podsuwam fryzjerowi pod nos, wskazując palcem zdjęcie na górze po prawej stronie.

– O tak – mówię. A potem, żeby sobie samej dodać odwagi, raz jeszcze: – Tak. Tak ma być.

Fryzjer wyjmuje mi z ręki wyrwaną stronę, przygląda się jej, najpierw ze zmarszczonym czołem, potem głęboka zmarszczka dzieląca jego czoło na pół znika. Patrzy na mnie, potem jeszcze raz na zdjęcie, w końcu kiwa głową.

– Okej.

Oddycham z ulgą, cieszę się, że nie będę go musiała przekonywać. Jestem dorosłą kobietą. Nienawidzę, gdy innym się wydaje, że lepiej ode mnie wiedzą, co jest dla mnie dobre. Patrice, teraz nagle przypomniało mi się imię fryzjera, nazywa się Patrice. Okazuje się wystarczająco profesjonalny, by nie kwestionować mojej decyzji. Na małym stoliku fryzjerskim rozkłada swoje instrumentarium: różne rodzaje nożyczek i grzebieni, szczotki, fluidy, spraye i suszarkę z kilkoma nakładkami. Małe lusterko, za pomocą którego będzie pewnie później chciał mi pokazać, jak wyglądają moje włosy z tyłu głowy, umieszcza na stosie magazynów. Ale lusterko zsuwa się po gładkiej powierzchni tej piramidy i spada na podłogę. Patrice klnie, podnosi je, odwraca, patrzy na pęknięte szkło.

– Stłuczone lusterko to siedem lat nieszczęścia – mówię.

Fryzjer patrzy na mnie przestraszony swoimi sarnimi, brązowymi oczami, potem wybucha krótkim nerwowym śmiechem. Zaczynam żałować swojego komentarza, który miał zabrzmieć żartobliwie, ale najwyraźniej biedaka wystraszył. To musi być cudowne, bać się jeszcze pecha. Bo to przecież znaczy, że nieszczęście jeszcze nie nadeszło. Ja mogłabym rozbić cały gabinet luster i niewiele by mnie to obeszło.

Siedem lat temu mój mąż zaginął bez śladu podczas służbowej podróży do Ameryki Południowej. Od tego czasu w moim życiu trzymam wciśnięty przycisk „pauza” i czekam na jego powrót. Siedem lat nadziei i niepokoju, poczucia absolutnego zagubienia, które czasami było tak silne, że najchętniej wymazałabym z pamięci wszelkie wspomnienie o Philippie. Chociaż na nic by się to zdało. Tęsknota wniknęła już w moje DNA.

Siedem lat pecha mam za sobą.

Patrice idzie po nowe lusterko, bez słowa. Potem zaczyna zbierać ostrożnie większe odłamki, zamiata resztę. Nie odzywam się, pozwalam mu robić swoje. Toczę walkę we własnym wnętrzu. Zamykam oczy, wsuwam palce we włosy i poruszam nimi, bardzo delikatnie, jakbym dotykała bezcennych koronek. Ostrożnie. Jak moja matka, wiele, wiele lat temu, jak kiedyś Philipp – od tamtego czasu już nikt. Philipp bawiący się moimi włosami.

Myślę o naszej pierwszej wspólnej nocy, jakże dramatycznej, woda i gwiazdy nad nami, czuję moje mokre włosy opadające na plecy niczym peleryna. Widzę Philippa, krople wody na jego włosach. Cisza, tylko nasz oddech, ciemność. Świat nagle tak mały, tak bardzo się skurczył, że miejsca starczało tylko dla nas dwojga. Kokon z ciszy i gwiazd. I dłoń Philippa w moich włosach.

Wyrywam się ze wspomnień, wracam do rzeczywistości, widzę się w lustrze, włosy takie jak wtedy, ale inna kobieta.

Fryzjer sprzątnął już wszystkie odłamki szkła, stoi za moimi plecami. W ręku trzyma nożyczki. W lewą dłoń ujmuje moje włosy, unosi je w górę. Potem szuka w lustrze mojego wzroku.

– Na pewno? – pyta.

Przełykam ślinę.

– Na pewno – mówię.

Bez dalszych ceregieli zaciska nożyczki.

Słyszę krzyk swoich włosów. Srebrzysty, wątły odgłos, niczym kwilenie dziecka, szept. Zamykam oczy.

Fryzjer pracuje w milczeniu. Szybko i sprawnie. Wkrótce nie ma już nic, przez co można by w zamyśleniu przesunąć palcami.

Opłakuję moje włosy, roniąc trzy wielkie, nieme łzy, które lecą na ziemię jak pierwszy śnieg. Następnie ocieram oczy, płacę, wstaję, opuszczam salon. I życie zaczyna toczyć się dalej. Nareszcie.

3

To uczucie w żołądku, które pojawia się, gdy zrobi się coś nieodwracalnego – rozbije się z pełnym rozmysłem bezcenny dziedziczony przez pokolenia rodzinny skarb, wypowie w końcu jakąś straszną prawdę, obetnie długie warkocze – ciągle jeszcze mi towarzyszy, gdy przekraczam próg domu. Nie umiem go lepiej nazwać, nie jestem dobra w dobieraniu słów. Ale coś ciepłego pulsuje i wibruje w okolicach mojego żołądka, jak łyk bimbru. Moje kroki niosą się echem, odbijając się od ścian. Miejska willa, którą zostawił mi Philipp, jeśli można to tak określić, jest moim domem już od wielu lat, a mimo to ciągle czuję się tu nie na miejscu. Hanzeatycki chłód, z jakim została urządzona, tak samo nie pasuje do mnie, jak noszona przez całe życie elfia fryzura małej dziewczynki. Może powinnam się w końcu wyprowadzić, myślę sobie. W jakieś bardziej odpowiednie miejsce. Dla Leo i dla mnie.

Odsuwam od siebie tę myśl.

Nie wszystko naraz.

Wchodzę do łazienki, zmywam miasto z rąk, przeglądam się w lustrze wiszącym nad umywalką. Od siedmiu lat dokądkolwiek idę, noszę ze sobą swój sekret, mam wrażenie, że każda napotkana osoba jest w stanie od razu odczytać go z mojej twarzy – ale to złudzenie. Przynajmniej moja twarz wygląda tak jak zawsze. Uśmiecham się do kobiety z krótkimi brązowymi włosami, która nie ma nagle nic z królewny, to raczej chłopczyca. Tak na próbę, a ona odpowiada mi uśmiechem. Dlaczego nie? – myślę, patrząc na swą chłopięcą fryzurę, wychodzę z łazienki, zanoszę torby z zakupami do kuchni i mam właśnie zacząć przygotowywać kolację, gdy nagle sobie o niej przypominam. O plastikowej torbie, którą dostałam od fryzjera.

Otwieram szafę w przedpokoju, biorę torebkę, wyjmuję z niej torbę z własnymi włosami. Nie mam oczywiście zielonego pojęcia, co z nimi zrobić. Z całą pewnością zachowam je jak jakaś sentymentalna idiotka. Jak już się zacznie, to… Nie kończę myśli. Ten dom zamieszkuje już wystarczająco dużo duchów, brakuje im tylko włosów do zabawy.

Bez wahania wychodzę z domu przez tylne drzwi, podchodzę do niewielkiego zadaszenia, do pojemników na śmieci. To dość dziwne uczucie, nieść własne włosy, trzymać w ręku coś, co było kiedyś częścią mnie.

Tłumię w sobie wszelki sentyment, rozplatam luźny supeł, którym fryzjer związał torebkę, i włosy wysypują się do pojemnika na bioodpady. Zamykam na moment oczy, czuję znowu jej obecność, ręka Philippa w moich włosach, w niewielkim zagłębieniu między karkiem a tyłem głowy. Czuję nagły ucisk w piersiach, ciepło na policzkach, przez moment brakuje mi powietrza, zaraz jednak udaje mi się odpędzić myśli, które musiałam przywlec z tamtej polany. Duchy lasu. Odchodzą niechętnie, pomrukując, chichocząc. I znowu mogę oddychać. Znowu jestem sobą. Stoję tak, na tyłach mojego domu, z pokrywą pojemnika na odpady bio w ręku. Włosy obcięte. Leżą teraz tutaj, razem ze zwiędłymi kwiatami z wazonu, fusami po kawie, ze skórkami ziemniaków i pomarańczy, ze skorupkami jajek. Odwracam wzrok, klapa opada, wracam do domu.

Bałam się dnia zaćmienia. Tak długo żyłam w oczekiwaniu tej daty, tak często zadawałam sobie pytanie, co będę wtedy czuła. Bałam się starego bólu, starych pytań, które ten dzień – co do tego nie miałam wątpliwości – wyniesie na powierzchnię niczym katastrofalna powódź. I oto ów czas nadszedł i za chwilę odejdzie, tak po prostu, jak wiele dni przed nim. Nie zabrał mnie wraz z sobą, nadal tu jestem. I nie czuję już żadnego bólu, żadnej goryczy. Od momentu kiedy opuściłam salon fryzjerski, czuję się tak, jakbym zrobiła coś nieprawdopodobnie ekscytującego i zakazanego. Jak nastolatka po wypalonym ukradkiem pierwszym papierosie, z lekkimi mdłościami, zawrotami głowy, ale wolna.

Segreguję zakupy, wszystko, co przeznaczone jest dla pani Theis z sąsiedztwa, pakuję do wielkiej papierowej torby i odkładam na bok. Poproszę potem Leo, by zaniósł sąsiadce jej rzeczy. Już od dobrego roku robię zakupy dla tej starszej pani, która nie może za bardzo chodzić i nie ma samochodu. Zwykle lubię z nią chwilę porozmawiać, mimo że naprawdę jest trochę dziwna, dzisiaj jednak nie mam po prostu ochoty wdawać się z nią w pogawędkę.

Mam dużo do roboty. Muszę przygotować kolację, a potem odebrać Leo od Miriam. Chciałabym ją złapać, gdy będzie sama. Zanim do domu wróci Martin. Komuś muszę przecież opowiedzieć o tym, co zrobiłam. Czy raczej: czego nie zrobiłam.

Trzeba się zatem pośpieszyć. Biorę kupionego wcześniej kurczaka bio i kładę na desce. Omal nie upuszczam go na podłogę. Widzę teraz, jak jestem zdenerwowana. Mówię sobie, że to przecież nic takiego. Paru przyjaciół wpadnie na kolację. Nic takiego. W zasadzie. No chyba że od wielu lat nie widziało się u siebie żadnego gościa.

Rzeczy się zmieniają, mówię i biorę butelkę oliwy z oliwek, sól, pieprz, pęczek świeżego tymianku, po który poszłam specjalnie na rynek, kilka gałązek pietruszki, główkę czosnku, pudełeczko z nasionami kopru i dwie cytryny i układam to wszystko w zasięgu ręki. Przyglądam się produktom rozmieszczonym na blacie niczym żołnierzyki. Przyglądam się uważnie kurczakowi. Cała wieczność minęła, od kiedy ostatnio robiłam kurczaka. Leo nie lubi drobiu, w ogóle niechętnie je mięso, to akurat ma po ojcu, po Philippie, który już jako nastolatek był wegetarianinem. Gdy zamieszkaliśmy razem, poszłam w jego ślady. Czuję krótkie ukłucie wyrzutów sumienia. Szybko je odpędzam. Nieważne. Mam gości. I ci goście nie są wegetarianami, więc będą kurczak, sałatka i ziemniaki.

Biorę głęboki oddech, zaczesuję za ucho nieistniejący kosmyk i rozpakowuję kurczaka. Wygląda zadziwiająco żałośnie i w jakiś sposób śmiesznie, bez głowy, piór, tak nagi. W pierwszej chwili mam opory, żeby go dotknąć, ale biorę się w garść. Kładę dłonie na martwej skórze. Nie czuję nic poza chłodem, zimnem zwłok. Życie, które musiało kiedyś mieszkać w tym małym osobliwym ciele, dawno już uleciało, któż wie dokąd. Nagle wydaje mi się to bardzo dziwne, że stoję i planuję potrawę z czegoś, co sobie biegało i dziobało ziarna, potem odsuwam od siebie te myśli. To myśli Philippa, nie moje, po tylu latach ciągle jeszcze myśli Philippa w mojej głowie. Koniec, czas z tym skończyć.

Biorę kurczaka w obie dłonie, płuczę pod bieżącą wodą, osuszam papierowym ręcznikiem. Krótki rzut oka na przepis, który wynalazłam w moich starych książkach kucharskich, upewniam się, czy wszystko dobrze zapamiętałam.

Potem zaczynam skubać listki tymianku, wrzucam je wraz z odrobiną soli i dużą porcją oliwy do moździerza i zaczynam ucierać całość. Gdy kończę, a cała kuchnia pachnie ziołami, zanurzam dłonie w ziołowej oliwie i zaczynam wcierać ją w skórę kurczaka. To wszystko, co teraz robię, jest takie dziwne, archaiczny, okultystyczny rytuał, zioła, oleje i martwe zwierzęta. Warsztat czarownicy. Przyglądam się sama sobie spełniającej ten akt, jakby to był film.

Natarłam kurczaka ze wszystkich stron i teraz tnę cytryny, rozgniatam ząbki czosnku, skubię gałązki pietruszki. Muszę nafaszerować go tym wszystkim. Dawniej, wiele lat temu, gdy pieczony kurczak prosto z pieca był moją ulubioną potrawą, robiłam to bez zastanowienia. Teraz przez moment się waham. Przełamuję się po chwili. Wciskam w kurczaka cytryny, zioła i czosnek, aż pusta przestrzeń wypełnia się po brzegi. Kura jest zimna od wewnątrz, zimna i martwa, jest jej obojętne, że w to, co z niej pozostało, wciskam cytrusy. Co umarło, to umarło. Co martwe, nie czuje bólu. Co martwe, nie cierpi. Co martwe, można przezwyciężyć.

Tyle razy zadawałam sobie pytanie, czy Philipp żyje. Ale nigdy nie umiałam sobie tego tak naprawdę wyobrazić. Czasami, w szczególnie ciemne noce, niemal życzyłam sobie, by nie żył. Żeby wiedzieć. A nie tylko mgliście przeczuwać. Było, minęło.

Wsuwam kurczaka do rozgrzanego piekarnika, zaczynam obierać ziemniaki i wtedy przypomina mi się jednak, jak to się nazywa.

To specyficzne uczucie, które mnie przenika.

4

Nowy początek.

Wróciło lato. Na niebie nad moją głową igrają na wietrze jerzyki. Ogródek przed domem Miriam przypomina mi trochę ogród mojej ukochanej babci – bezładna zbieranina tulipanów, dalii, róż, magnolii, forsycji. Na niewielkim kawałku trawnika leży niebieski dziecięcy rower. Z ulgą stwierdzam, że przed domem nie stoi jeszcze samochód Martina. Więc rzeczywiście przyszłam wystarczająco wcześnie, by zastać Miriam samą. Naciskam dzwonek. Wisi pod nim gliniana tabliczka z wizerunkiem jeża i koślawymi literami pierwszoklasisty: mama, tata, Justus i Emily. Ledwie oderwałam palec od dzwonka, w drzwiach staje Miriam.

– O mój Boże – mówi spontanicznie. – Jak ty wyglądasz?

Nic nie odpowiadam, spodziewałam się, że zareaguje zdziwieniem, może nawet szokiem. Włosy tak wiele zmieniają.

Potem Miriam opanowuje się i mówi:

– Sorry. Nie to miałam na myśli. Wyglądasz… – Chwila zawahania. – Wyglądasz świetnie. Inaczej. Jakoś starzej, ale i młodziej. Nie mam pojęcia, jak to opisać, ale podoba mi się.

Odwdzięczam się jej uśmiechem.

– Dziękuję.

– Chodź – mówi Miriam. – Chłopcy są na górze.

Przekraczam próg tego pięknego, trochę chaotycznego domostwa, które tak bardzo kocham. Wszędzie porozrzucane zabawki, wszędzie wazony z barwnymi kwiatami z własnego ogrodu. Wita mnie unoszący się w powietrzu zapach jedzenia, z piętra dochodzi typowy hałas produkowany przez bawiących się chłopców, których wręcz roznosi energia.

– Chłopaki, bez szaleństw! – krzyczy Miriam, nie otrzymuje jednak żadnej odpowiedzi.

Przewraca oczami, nie mogę się nie uśmiechnąć. Tak lubię tu być. Całkowicie normalny dom. Całkowicie normalna rodzina. Emily, sześciomiesięczna siostrzyczka Justusa, na pewno śpi już spokojnie w swoim łóżeczku, zupełnie nieporuszona dzikimi zabawami ośmioletniego brata i jego najlepszego przyjaciela.

– Czy to Sarah? – słyszę nagle głos Martina i zaraz potem zza rogu wychodzi mąż Miriam, z wiertarką w ręku.

Szybko przełykam zawód. Ale może to i lepiej.

– Łaa! – mówi Martin na mój widok. – Sexy, krótkie włosy!

Śmieję się.

– Ach – mówi Miriam z udawaną irytacją. – Za każdym razem, gdy chcę podciąć końcówki, robisz sceny, ale u Sarah krótkie włosy są sexy, tak?

Martin śmieje się dobrodusznie. Potem przypomina sobie o wiertarce, którą ciągle trzyma w dłoni.

– Proszę, oto ona – mówi. – Wyciągnąłem ją dla ciebie, jak obiecałem.

Pokazuje mi urządzenie, po czym kładzie je koło drzwi wejściowych, żebym nie zapomniała o nim, wychodząc.

– Super – mówię. – Dzięki.

Martin zawsze chce mi pomagać, gdy w domu trzeba coś zreperować, ale ja wolę robić takie rzeczy sama. Lubię wbijać gwoździe w ściany, wiercić dziury, lubię kołki i wkręty. Narzędzia. Wykonuje się jakąś czynność i otrzymuje jasny, przewidywalny rezultat. Tworzy się porządek. Narzuca się rzeczom kontrolę. Kocham porządek. Kocham kontrolę.

– To co? – pyta Martin, a z jego twarzy nie znika szelmowski uśmieszek.

– Co: co?

– No, czy nie mówi się zawsze, że jak kobiety ścinają włosy, to w grę wchodzi jakiś facet? Nowa miłość, nowe życie czy jakoś tak.

– Martin! – fuka z oburzeniem Miriam.

Ona wie, że od zniknięcia Philippa jestem sama. Uważa, że musi mnie chronić.

– Już dobrze – mówię. – Martin zawsze był wścibski jak stara przekupka.

Śmieje się, zadowolony z mojej reakcji.

– Jak tam trening? – pyta.

– W toku.

Trenowałam z Martinem, przygotowując się do mojego pierwszego maratonu. On potem przestał biegać, bo nabawił się problemów z kolanem, ja przerzuciłam się wtedy na triathlon.

– Jesteś naprawdę twardzielką – mówi.

– Ach, przestań.

Rzucam spojrzenie w stronę Miriam, czasami się martwię, czy nie przeszkadza jej, że Martin poświęca mi tyle uwagi, ale nie. Ją to cieszy. Zapewne to współczucie, ciągle jeszcze, po tylu latach. Prawdopodobnie to nawet ona sama zachęciła swojego męża, by był dla mnie szczególnie miły i pomagał mi przy tych wszystkich naprawach.

– Zjesz z nami? – pyta Miriam.

– Nie, sama przecież mam dzisiaj gości – mówię. – Chciałam tylko szybciutko odebrać Leo.

– A, no tak, kolacja z kolegami – odpowiada Miriam.

Od razu zaczynam się denerwować. Miriam tego nie zauważa.

Z piętra dobiega tłumiony dziecięcy śmiech.

– Idę zobaczyć – mówi Martin i wchodzi po schodach.

Gwiżdże melodię z filmu Nowa miłość to nowe życie, puszcza jeszcze oko w moją stronę i już go nie ma.

Miriam przewraca oczami, zupełnie tak, jakby mąż ją denerwował, ale w rzeczywistości kocha go takiego, jaki jest. Martin, żartowniś. Wie, kogo w nim ma. Nie poszukiwacza przygód, nie romantyka, nie uwodziciela. Ma za to Martina żartownisia. Martina, który lubi stać przy grillu, który chociaż zbliża się już do pięćdziesiątki, nosi w domu T-shirty ulubionych zespołów rockowych, który kocha swoje dzieci, lubi opowiadać kawały, z których sam najgłośniej się śmieje, czego nikt nie ma mu za złe, bo jest zbyt sympatyczny, by się na niego gniewać. Martin po prostu. Który nigdy nie przynosi Miriam kwiatów, nigdy nie robi jej romantycznych niespodzianek, na co ona czasem narzeka. Myślę sobie wtedy: nie każdy może być taki jak Philipp. A mówię: „Po co komu kwiaciarniane bukiety, gdy ma się ogród pełen pięknych kwiatów”.

Na schodach pojawia się Leo i wyrywa mnie z tych rozmyślań.

– Cześć, mama – mówi, biegnie mi naprzeciw, przytula się do mnie przez krótką chwilę, ignoruje fakt, że ścięłam włosy, całkowicie.

Potem odkrywa wiertarkę, a ja znowu przestaję być mu potrzebna.

– Cool – szepcze z zachwytem i chwyta ją jak pistolet laserowy, celuje w jakiegoś wyimaginowanego przeciwnika, strzela. – Fiuu, fiuu! Fiuu, fiuu!

– No dobrze – mówię i całuję przyjaciółkę w policzek. – Na nas czas.

– Trzymaj się – mówi Miriam.

Posyłam jej uśmiech, zabieram synkowi wiertarkę.

– Ciao, Martin! – wołam.

Głowa Martina wyłania się zza poręczy schodów na piętrze.

– See you later, aligator! – woła za mną.

Nie widzę już tego, ale wiem, że Miriam z uśmiechem przewraca oczami.

Czuję się lekka, pędząc przez miasto z Leo na tylnym siedzeniu, chociaż nie mogłam się przed nikim wygadać. Ale pewnie i tak bym nie była w stanie. Niektóre rzeczy tak trudno wypowiedzieć.

5

Goście przyszli razem, wszyscy troje, moi koledzy, Claudia i Mirko, a także Werner, mąż Claudii. To takie dziwne, widzieć ich tutaj, wydają się trochę nie na miejscu, i coś w tym jest, ich miejscem jest szkoła, nie mój dom. Mirko przyniósł kwiaty, Claudia i Werner wino.

Wyczuwam, że wszyscy troje czują się trochę nieswojo, nie wiem, co jest tego przyczyną. Czy to ten wielki, szacowny dom działa na nich krępująco? Czy instynktownie wyczuwają obecność duchów przeszłości, które żyją tu ze mną i z moim synem? Czy dla nich też jest czymś dziwnym, że widzą mnie w moim domu, a nie w szkole, tak jak dla mnie jest dziwne, że nie są już kolegami z pracy, lecz osobami prywatnymi?

– Och, jak tu jest cudownie chłodno – mówi Claudia. – Straszny upał na zewnątrz, prawda?

Mężczyźni przyznają jej rację, rozmowa się rozkręca, lody zostały przełamane. Jestem komplementowana za nową fryzurę, dla nikogo nie wydaje się ona zaskoczeniem – a może są w stanie to dobrze ukryć – biorę od gości kwiaty i wino, dziękuję, zauważam mimochodem, że Mirko wybrał czerwone róże, co wydaje mi się dziwnie niestosowne, ale oczywiście tego nie komentuję, lecz prowadzę wszystkich do jadalni, serwuję aperitif i przepraszam na chwilę, żeby wstawić kwiaty do wazonu i zająć się jedzeniem.

Leo zjadł kolację już wcześniej i bawi się teraz w swoim pokoju. Wszystko w najlepszym porządku.

Gdy wnoszę jedzenie, goście rozmawiają właśnie o najnowszym filmie z serii Tatort, by w końcu zejść na temat nowych stażystów z naszej szkoły. Wiem nadto dobrze, jak strasznie stęskniły się stare mury tego domu za tym, by ktoś wypełnił je życiem. Tak dawno już tego nie doświadczały.

– Dla mnie takie zachowanie jest nie do przyjęcia – mówi akurat Claudia. – Ta kobieta jest ciągle chora, a gdy przypadkiem pojawia się w pracy, to źle przygotowana. Dla niej uczenie biologii to puszczanie dzieciom na okrągło starych odcinków Było sobie życie.

Fuka z oburzeniem.

– Dlaczego tak często opuszcza zajęcia? – pyta Werner, który najwyraźniej nie ma pojęcia, o kogo chodzi, mimo to jednak chce się włączyć do rozmowy.

– Ach, w zeszłym roku nie było jej cały semestr. Wypalenie, podobno – mówi Claudia.

– Mówisz to tak, jakby czegoś takiego nie było – wtrąca Mirko.

Claudia wzrusza ramionami.

– Oczywiście, że coś takiego istnieje. Ale bądźmy szczerzy: ja też czuję się wypalona. Ale to jeszcze nie oznacza, że będę siedzieć na dupie w domu. Albo spójrz na Sarah. Jeśli ktoś ma ciężko, to akurat ona! Matka samotnie wychowująca dziecko i to, co stało się z jej mężem. Ale ona chodzi do pracy!

Claudia patrzy na mnie, oczekując pozytywnej reakcji. Ja milczę.

– Jak ty to widzisz? – Claudia nie daje za wygraną.

– Trudno mi powiedzieć – mówię. – Wydaje mi się, że wiem o sytuacji Kathariny zbyt mało, by ferować wyroki.

Claudia się uśmiecha.

To zadziwiające. Od czasu tego, co stało się z moim mężem, jak to ujęła Claudia, ludzie przestali się ze mną kłócić. Przestali mówić, że nie mam racji. Tylko przytakują. Jakbym przeistoczyła się w najwyższą moralną instancję, tylko dlatego, że przydarzyło mi się nieszczęście i je przetrwałam. Nawet ludzie lubiący się kłócić, jak Claudia, akceptują wszystko, co powiem. Czasami można od tego zwariować.

– Jesteś po prostu za dobra – oznajmia Claudia. – Nie wiem, jak ty to robisz.

Gdy po uprzątnięciu naczyń wracam z deserem, trafiam w środek rundy „prawdy i fałszu” – gry, która obecnie jest bardzo popularna wśród uczniów w naszej szkole. Okazuje się, że także wśród nauczycieli.

– Moja kolej – mówi Claudia. – No, zobaczymy. Dobra. Numer jeden: skakałam ze spadochronem. Numer dwa: w młodości po koncercie poszłam z jednym gwiazdorem rocka do łóżka. Numer trzy: u lewej nogi mam sześć palców. Jedno z trzech jest kłamstwem.

– Gwiazda rocka jest zmyślona! – zgaduję.

– Nie – odpowiada Werner, robiąc nieszczęśliwą minę. – Gwiazda rocka to prawda.

Wszyscy się śmieją i w momencie, gdy Claudia zsuwa czółenko, by pokazać nam swój maleńki szósty palec u lewej stopy, uświadamiam sobie, jak wielką radość sprawia mi ten wieczór.

– To było naprawdę efektowne – stwierdza Mirko, gdy wszyscy już się trochę uspokoiliśmy. – No dobra, teraz ja.

Zastanawia się przez chwilę, rzuca spojrzenie w moim kierunku.

– Numer jeden – mówi w końcu, zanurzając dłoń w swoich blond włosach. – Mówię płynnie po japońsku. Numer dwa: jako nastolatek uratowałem kogoś z płonącego samochodu. Numer trzy: zakochałem się! Jedno z trzech jest kłamstwem.

Jego wzrok dotyka mojego policzka, nie patrzę w jego stronę.

Werner i Claudia wrzeszczą jak dzieci, gdy otwieram kolejną butelkę wina.

– Hm – mówi Werner. – Powiedz coś po japońsku.

– Co niby? – pyta Mirko.

– Cokolwiek – domaga się Werner.

Mirko rozkłada ręce na znak, że się poddaje.

– Przyłapany od razu na początku – odpowiada.

– Ty wiesz, że musisz już na zawsze zostać kawalerem, Romeo. W przeciwnym razie złamiesz serce wszystkim bez wyjątku maturzystkom, które uczysz!

Nalewam wszystkim wina. Widzę kątem oka, jak Mirko, który siedzi z mojej lewej strony, spogląda na mnie, uśmiechając się.

– Sarah, twoja kolej! – mówi Claudia i już zamierzam się jakoś sprytnie wykręcić, gdy słyszę za plecami cichy głos.

– Mama?

Odwracam się gwałtownie, widzę Leo, bosego, w piżamie.

– Co się stało, kochanie? – pytam odruchowo.

Mój syn wpatruje się wielkimi oczami w dorosłych przy stole. Claudia i Werner patrzą na niego z uśmiechem, natomiast Mirko wstaje i podchodzi do Leo. Schyla się w jego stronę, podaje mu rękę, tytułując go „panem domu”, co wydaje mi się strasznie głupie, ale tylko do momentu, kiedy na twarzy mojego syna dostrzegam uśmiech.

– Idź już na górę, zaraz przyjdę i położę cię spać – mówię i jeszcze przez chwilę odprowadzam go wzrokiem, patrząc, jak człapie na piętro.

Potem przepraszam gości i zapewniam, że szybko wrócę.

– Słuchaj, szczerze mówiąc, to będziemy raczej zaraz spadać – oznajmia Claudia. – Werner musi jutro wcześnie wstać.

– O – mówię. – Okej.

Rzucam okiem na zegarek, dopiero teraz widzę, jak już jest późno. Czas zaiste przeleciał jak z bicza trzasł. Czyli musiałam się dobrze bawić, a więc wieczór uwieńczony sukcesem.

– Było cudownie – mówi Werner.

– Tak, naprawdę cudownie – dodaje Claudia. – Następnym razem wpadacie do nas. Zrobię mój boeuf bourguignon.

Oboje wstają, całują mnie w policzki. Mirko też się podnosi. Idę przodem w kierunku drzwi, żegnam koleżankę i jej męża, dziękuję, że przyszli, mówię, że tak miło było ich gościć, uświadamiam sobie, że mówię to całkiem szczerze, i patrzę, jak znikają w ciemności.

– Silna kobieta! – Słyszę, co Werner mówi do Claudii, zapewne ma na myśli mnie. Nienawidzę tego określenia. Silna kobieta. Jak gdyby normalnie kobiety takie nie były. Silne.

Odwracam się w stronę Mirka. Dziękuję mu za miły wieczór i za kwiaty. Mirko patrzy mi w oczy, poklepuje mnie niezdarnie po ramieniu, jakby chciał powiedzieć: „Dałaś radę”.

Mirko był jedynym z tych trojga, który wiedział, że dzisiaj po raz pierwszy od wielu lat wpuściłam do mojego domu gości. Jemu można powiedzieć takie rzeczy.

Milczymy przez chwilę.

– Najwyższy czas – mówi, a ja przytakuję.

Odwraca się, patrzę, jak jego sylwetka znika w mroku.

6

Leo czeka na mnie. Siedzi na łóżku przykryty kołdrą, mimo że jest ciepło, z kolanami pod brodą. Leo uwielbia historie. Każdego wieczora ten sam handel. Sen w zamian za historię. I jego, i mój. Bo ja udaję, że czytam tylko ze względu na niego. W rzeczywistości ten wieczorny rytuał jest dla mnie najpiękniejszym momentem dnia. Potrzebuję tych bajek tak samo jak mój syn. Po tym jak w zeszłym roku przekopaliśmy się przez baśnie Grimmów, doszliśmy teraz do Hansa Christiana Andersena. Nie lubię go, tych jego mrocznych, dziwacznych historii, które funkcjonują na zupełnie innych zasadach niż baśnie braci Grimm, gdzie dobro i zło tak łatwo od siebie odróżnić, gdzie nie ma żadnych półcieni. Moim zdaniem klarowność Grimmów niesie pocieszenie, chętnie wysłuchałabym raz jeszcze smutnej historii o gęsiareczce lub nawet tej o Kopciuszku czy Królewnie Śnieżce, ale Leo jest obecnie totalnie zafascynowany Królową Śniegu Andersena. Początkowo myślałam, że to tajemnicza postać królowej tak go oczarowała. Potem jednak zdałam sobie sprawę, że fascynuje go zaklęte lustro, o którym mowa na początku bajki.

Siadam na brzegu łóżka, Leo nie mówi ani słowa, tylko na mnie patrzy. Tym swoim spokojem i luzem tak bardzo czasami przypomina ojca, że to wręcz nie do zniesienia. Odgarniam mu z twarzy kosmyk sklejonych włosów.

– Nie jest ci za ciepło, kochanie? Chcesz cieńszą kołdrę?

Leo potrząsa głową. Podejrzewam, że wyobraża sobie teraz, iż znajduje się w pałacu królowej, zbudowanym ze śniegu i lodu, zatem kołdra jest absolutnie niezbędna, nieważne, że to środek lata.

– O czym chciałbyś dzisiaj posłuchać? – pytam w zasadzie tylko pro forma.

– O Królowej Śniegu – mówi Leo.

– No dobrze.

Otwieram książkę i zaczynam. Bardziej opowiadam, niż czytam, tak dobrze znam już ten tekst. Opowiadam, jak to diabeł stworzył kiedyś lustro, które sprawiało, że wszystko, co piękne, kurczyło się w jego odbiciu do nieskończenie małych rozmiarów, a jednocześnie wszystko, co złe, odbite w nim stawało się jeszcze gorsze. Leo patrzy na mnie wielkimi oczami, które w momencie, gdy wypowiadam słowo „diabeł”, robią się jeszcze odrobinę większe.

– Jednakże – kontynuuję opowieść – pewnego dnia lustro się stłukło i wtedy dopiero wydarzyło się najgorsze nieszczęście. Wszędzie wokół latały jego maleńkie odłamki i komu taki odłamek wpadł do oka, ten widział wszystko na odwrót i pragnął wszystkiego na odwrót. A niektórym ludziom odłamek tego czarodziejskiego lustra wpadł aż do serca i serce takich ludzi zamieniało się w bryłę lodu.

Tak mnie to wzrusza, gdy widzę, jak Leo za każdym razem łapie się w tym miejscu za serce i mruga, jakby upewniał się, czy jego serce nie jest bryłą lodu i czy wszystko w porządku z jego oczami.

– Mama – przerywa mi.

Odwracam wzrok w jego stronę.

– Po czym poznać, że się nie ma bryły lodu zamiast serca? – pyta.

W pierwszej chwili nie wiem, co odpowiedzieć.

Po tym, że niczego się już nie odczuwa tak jak wcześniej, myślę sobie. Po tym, że radość to nie zawrót głowy, lecz tylko lekki uśmiech. Po tym, że złość nie osiąga już temperatury wrzenia, jest co najwyżej letnia. Po tym, że znikają barwy, że przestaje się w pewnym momencie rozumieć, co ludzie mają na myśli, mówiąc o szczęściu.

Przykładam rękę do piersi mojego syna. Wyczuwam bicie jego małego serca, tak szybkie, tak żywe. Łzy cisną mi się do oczu, sama w sumie nie wiem dlaczego, ale udaje mi się je powstrzymać, nim wypłyną na powierzchnię, tak że Leo, którego mała, szczera twarzyczka jest tuż obok, który obserwuje bardzo uważnie moje reakcje, nie mógł ich zobaczyć.

– Bryła lodu nie bije – mówię, próbując się uśmiechnąć.

Leo kiwa głową, wygląda na to, że to go przekonało. Potem kładzie rękę na mojej piersi. Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale na krótki moment ogarnia mnie irracjonalny lęk, że nie wyczuje bicia, że trafił mnie odłamek diabelskiego lustra i nawet tego nie zauważyłam. I że w mojej piersi nie ma już serca, lecz wielki jak pięść kawał lodu. Dłoń mojego syna wędruje przez chwilę po moim ciele, jakby czegoś szukała, potem jego twarz się rozjaśnia. Nic nie mówi, po prostu zabiera rękę i opada zadowolony na poduszkę. Mam ściśnięte gardło.

– Mamo, czytaj dalej – mówi w końcu Leo.

Spełniam jego życzenie i podróżujemy z Królową Śniegu przez chłodną i niebezpieczną zimową noc. Nasze serca biją.

7

Do mojego wielkiego pustego domu powróciła cisza. Leo w końcu zasnął, delikatnie pocałowałam go w czoło, zgasiłam światło, opuściłam jego pokój, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.

Leżę już w łóżku, gdy dochodzi do moich uszu to coś.

Dziwny, trudny do zdefiniowania odgłos.

Jakby… tupot.

Ktoś tu jest.

Zrywam się na równe nogi. Szukam po omacku spodni, które dopiero co zdjęłam, szukam komórki, aż uświadamiam sobie, że zostawiłam ją na stole w kuchni. Telefon stacjonarny ładuje się w stacji – na drugim końcu domu. Cholera.

Ostrożnie otwieram drzwi sypialni. Zatrzymuję się, nasłuchuję. Zamieram w bezruchu, moje zmysły są maksymalnie wyostrzone. Ale nie słyszę nic, tylko własny oddech i znajome trzaski domu. Fałszywy alarm. Jestem przemęczona. Zamykam na chwilę oczy, biorę głęboki oddech – i wtedy znowu to słyszę. Tupanie. Zaczerpnięcie powietrza to nieprawdopodobny wysiłek. To tylko wiatr, mówię sobie. Wiatr. Albo kot. Kot, który dostał się jakoś do wnętrza domu i coś przewrócił.

Nic takiego się nie dzieje, myślę sobie. Ale sama sobie nie wierzę.

Wiem, że prawdopodobnie nie powinnam tego robić, ale idę w kierunku, z którego dobiega ów odgłos. W sumie sama nie wiem dlaczego, ale posuwam się dalej przez pogrążony w półmroku korytarz. Znowu się zatrzymuję, niepewna, w którą stronę iść. Tym razem jednak nie muszę długo czekać, by znowu usłyszeć to coś. Skóra na mojej głowie napina się boleśnie. Boję się. Ten odgłos dobiega z salonu. Tam coś jest, zaraz za drzwiami. Wstrzymuję oddech. Stoję wprost przed drzwiami, jak skamieniała, zapada absolutna cisza, i nie słyszę już nic, nawet własnego oddechu, i nie mam pojęcia, co robić, bo wiem, że nie mogę po prostu odwrócić się i odejść, nie rozumiem, skąd to wiem, ale jestem pewna, że muszę otworzyć drzwi. I nie wiem, skąd to wiem, ale nie mam innego wyboru.

Znowu rozlega się to kołatanie, trudne do zdefiniowania, przerażające. Moja ręka sama dotyka klamki, bez żadnego rozkazu z mojej strony. Moja ręka naciska klamkę, zupełnie bez udziału mojej woli, i odgłos zza drzwi milknie. Cokolwiek tam jest, za drzwiami, to coś na mnie czeka. Dociskam klamkę do końca, otwieram drzwi. Wiem, że nie wolno mi zobaczyć tego, co się za nimi znajduje, że ujrzenie tego zabije mnie, ale moja ręka nie jest mi posłuszna, ciągnie za drzwi i otwiera je na oścież. Oczy mam szeroko rozwarte, drzwi lecą gwałtownie w moją stronę i łomot kroków przewala się jak grzmot, nastawiam się na to, co za chwilę zobaczę – i słyszę własny krzyk, i w końcu się budzę.

Przez moment leżę bez tchu, wpatrując się w ciemność. Tylko nie zacznij rozpamiętywać tego snu, mówię sobie. Po prostu z powrotem zaśnij. Oczywiście mi się nie udaje, nigdy mi się to nie udaje, nocą mroczne myśli mają do mnie łatwiejszy dostęp. Leżę, a one podkradają się cicho. Myślę o zaćmieniu słońca, o tym sprzed wielu lat i o tym dzisiaj, myślę o małej, spoconej rączce mojego synka, jak szuka mojego serca, żeby sprawdzić, czy nie zamarzło, i myślę o tych wszystkich drzwiach, o tych wszystkich kryjących się za nimi niebezpieczeństwach, przed którymi nie jestem w stanie ochronić samej siebie, a tym bardziej jego. Myślę, że świat to niebezpieczne, bardzo niebezpieczne miejsce, w którym samotna nie mam szans na przetrwanie.

Dudnienie zza drzwi dawno mi się już nie śniło i zadaję sobie pytanie, co mogło sprawić, że ten koszmar teraz nagle powrócił. Zwłaszcza że wydaje mi się, iż wiem, co jest za tymi drzwiami. Przewracam się na łóżku, jakby gwałtowny ruch mógł przepłoszyć nocne myśli niczym stado kruków.

Zapalam światło. Potem mówię sobie, że potrzebuję snu, i gaszę je na powrót. Zamykam oczy.

Numer jeden, myślę sobie: jestem oszustką.

Numer dwa: zabiłam człowieka.

Numer trzy: mam tatuaż w mało widocznym miejscu.

Jedno z trzech jest kłamstwem.

Wsłuchuję się w swoje wnętrze, na próżno próbuję odnaleźć to cudowne uczucie z dzisiejszego poranka. Wypłoszył je stary zły sen i nagle czuję w sobie poruszenie czegoś zgoła odmiennego, powolne, ale nie powstrzymane, niczym małe zwierzątko o ostrych zębach, które zbudzone z długiego zimowego snu opuszcza swoje gniazdo: przeczucie czegoś złego.

Lato 2008

Moment bezpośrednio przed, pomyślał, chwila, gdy już wiadomo, co się zdarzy, a kiedy jednak nic się jeszcze nie wydarza. Ten moment jest wszystkim.

To wyglądało jak jeden z tych płynnych ruchów, taką swobodę, pozornie pozbawioną wysiłku, baletnice osiągają dopiero po latach ćwiczeń – a jednocześnie było to całkowicie spontaniczne. Jakby w tajemnej zmowie, do której nie potrzeba żadnych słów, zaczęliprzechylać głowy, on swoją jasnowłosą w jedną, ona swoją pokrytą ciemnymi lokami w drugą. A potem ich usta się spotkały.

To był ich pierwszy pocałunek, widział to od razu. Podniecenie wibrujące między tymi dwojgiem można było wręcz wyczuć w powietrzu.

Zdziwi go miękkość jej warg, pomyślał Philipp, obserwując kątem oka siedzącą naprzeciwko parkę. Za każdym razem, gdy całuje się kobietę po raz pierwszy, pojawia się to zdziwienie, jak miękkie są jej wargi. Nieważne, jak wiele kobiet się już całowało, to zdumiewa za każdym razem.

Dla tych dwojga na świecie nie było nikogo innego, nie istniała poczekalnia pełna ludzi kierujących w ich stronę ciekawe spojrzenia, nie istniał terminal, nie istniało lotnisko, nie istniał Hamburg, kraj, cały świat – tylko oni dwoje, wilgotne ciepło, oddech, wargi. Spełnienie, nieważkość.

Naturalnie to wszystko to jedynie biochemiczne procesy, w zasadzie sprawdzalitylko instynktownie poprzez wymianę śliny, na ile kompatybilne są ich geny, całowanie się nie jest niczym więcej, wszystko inne to ezoteryka i puste słowa, pomyślał Philipp i wreszcie odwrócił od nich wzrok. Momentalnie otaczający go lotniskowy gwar wzmógł się, jakby ktoś gwałtownie podkręcił głośność. Stłumione rozmowy, komunikaty z głośników, postukiwanie obcasów, dzwonki telefonów i śmiech znowu trafiały nieprzefiltrowane wprost do jego uszu. Philipp podniósł się ze swojego siedzenia w poczekalni przy lotniskowej bramce i przespacerował parę kroków.

Dzisiaj jest mój jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąty piąty dzień na Ziemi, pomyślał. Budzić się jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąt pięć razy. Otwierać oczy, zawsze z tym samym pytaniem w tyle głowy: jaki będzie ten dzisiejszy dzień? Potem przeżywać go od początku do końca i znowu kłaść się spać. Po raz jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąty piąty leżeć iśnić.

Od kiedy jeden z jego przyjaciół z czasów młodości postanowił uczcić zamiast urodzin swój jedenaście tysięcy sto jedenasty dzień na Ziemi, Philipp podliczał od czasu do czasu swojedni.

Patrzył na startujące i lądujące samoloty i zastanawiał się, na jakim jest etapie. Od zawsze przywiązywał wielką wagę do sporządzania bilansów.

Miał względnie szczęśliwe dzieciństwo, myślał. Nastoletniość przeżyłem bez większych katastrof. Byłem siedem razy zakochany, zanim poznałem moją żonę. Studiowałem ekonomikę przedsiębiorstw. Pochowałem ojca. Ożeniłem się, spłodziłem syna. Kieruję dużym przedsiębiorstwem, robię to dobrze.

Spełnione życie.

Ale to przecież nie wszystko, myślał. Zrobiłem coś jeszcze.

Philipp przeczesał włosy dłonią, zatęsknił nagle za papierosem, chociaż od lat już nie palił.

Kupił paczkę i przyłączył się do tłumku niemych postaci w pomieszczeniu dla palaczy.

Nie mógł przestać myśleć o pożegnaniu z Sarah.

Znowu jej nie powiedział. Pił kawę i przyglądał się dziecku, które chwiejnymi kroczkami wędrowało z pomocą Sarah po kuchni, na swoich tłuściutkich nóżkach, na których widok starsze panie piszczały z zachwytu. Obserwował, jak prawie się przewróciło, potknąwszy się o krawędź kremowego dywanu, złapało na powrót równowagę i parło dalej. Przyszło mu na moment do głowy, jaki to cud mieć żonę i zdrowe dziecko i że powinien czuć wdzięczność, ale jak większość jaśniejszych emocji, ta też jakoś nie chciała zagościć na dłużej.

To kara, pomyślał. Wiedziałem, że w jakiś sposób zostanę ukarany za to, co zrobiłem, i to jest takara.

Sarah się odwróciła, jakby poczuła na plecach jego spojrzenie, uśmiechnęła się z trudem.

Zapytaj mnie, pomyślał. Zapytaj, czy wszystko u mnie okej. Co u mnie słychać, zapytaj o cokolwiek. Zadaj mi któreś z tych głupich pytań, które mnie kiedyś zawsze tak denerwowały.

Ale Sarah milczała. Znowu. Zajęła się dzieckiem i nie patrzyła już na niego. Na jej długich rozpuszczonych włosach widać było jeszcze ślad po gumce, którą związane były na noc. Tak chętnie by ich dotknął, jej włosów. Na stole stały kolorowe kwiaty, jaskry, o ile się nie mylił, jedyny barwny akcent w tym monochromatycznym wnętrzu. Cały dom był tak straszliwie kremowy, wcześniej nie rzucało mu się to w oczy. Jakby coś się pojawiło i wyssało kolor ze wszystkich przedmiotów. Długo nic nie zmienialiw tym domu, urządzonym przez jego matkę według jej własnego gustu, z respektu dla Constanze, która po przeprowadzce do mniejszego, dostosowanego do potrzeb osób starszych mieszkania wpraszała się regularnie na herbatę i narzekała na każdą najmniejszą zmianę w „jej” domu. Później po prostu daliza wygraną, urządzilisię jakoś pośród tego hanzeatyckiego chłodu, pośród tej wytworności w kremowym kolorze, która pasowała do Constanze, ale nie do niego – a do jego stąpającej twardo po ziemi żony, która kochała intensywne barwy, już w ogóle. Beżowe tapicerowane meble, dużo starego drewna, na ścianach oprawione w ramy sztychy z motywami marynistycznymi.

Kwiaty, które Sarah tydzień w tydzień przynosiła z rynku, były jedynym elementem nadającym tym wnętrzom odrobinę koloru.

Dziwił się, że ona ciągle ma jeszcze czas na takie drobiazgi. Na tę piękną, bezsensowną aktywność. Kupowanie kwiatów. Przycinanie ich, układanie w wazonie. Ale prawdopodobnie to właśnie te drobne, na pozór pozbawione sensu czynności sprawiały, że Sarah zachowywała równowagę.

Z zewnątrz wszystko wyglądało jak zawsze, rzeczy utraciły jednak swoją oczywistość, po tej… po tej sprawie. Nie wiedział, co robić. Nie wiedział, jak pogłaskać żonę po włosach, jak pocałować ją na pożegnanie, nie wiedział, jak ma się bawić ze swoim rocznym dzieckiem, czasami nie wiedział nawet, jak wziąć i wypuścić oddech. Zadawał sobie pytanie, kiedy to się zaczęło, że rzeczy zaczęły tak zupełnie wymykać się spod kontroli. Czy naprawdę dopiero wtedy, tej jednej brzemiennej w skutki nocy? A może już wcześniej?

Przy pożegnaniu Philipp toczył wewnętrzną walkę.

Czy ma jej powiedzieć? Zmagał się z tym dylematem. Obserwował wskazówki kuchennego zegara posuwające się w swojej żmudnej wędrówce, tak długo, aż było już za późno, by rozpoczynać rozmowę. Pocałował Sarah w czoło i ruszył ku wyjściu.

Sarah miała w zwyczaju towarzyszyć mu do drzwi i odprowadzać wzrokiem, zawsze gdy wyruszał w dłuższą podróż. Tyle razy stała w drzwiach i machała mu na pożegnanie tak długo, aż zniknął jej z oczu. Wsiadając do samochodu, czuł jej wzrok na plecach. Widział we wstecznym lusterku, jak stawała się coraz mniejsza i mniejsza, w miarę jak się oddalał. Początkowo wydawało mu się to takie słodkie, później stało mu się to obojętne, w pewnym momencie wręcz idiotyczne, wreszcie przestał to w ogóle widzieć. Ale tego dnia ten rytuał sprawiał mu radość. Oznaczał, że ona kocha go jeszcze, a miał już teraz świadomość, że to nie jest oczywiste.

I zdawało mu się wtedy – przed tą krótką podróżą służbową, która miała okazać się bardzo wyczerpująca – że tak dobrze jest wiedzieć, co teraz nastąpi. Ten drobny, czuły gest, który mówił: nieważne, jak wiele padło między nami złych słów, ile napsuła Constanze, to wszystko, co się stało, nie ma żadnego znaczenia, bo nasz związek ciągle funkcjonuje. Za to jestem wdzięczny, pomyślał wtedy i poczuł radość, uświadomiwszy sobie, że wciąż jeszcze jest zdolny do takich uczuć.

Przekroczył próg, czuł na plecach wzrok Sarah, jak zawsze, i postanowił, że tym razem zrobi coś, czego nigdy wcześniej nie robił, bo zawsze wydawało mu się to trochę głupie. Postanowił, że wsiądzie jak zawsze do swojego mercedesa, jak zawsze włączy silnik, ruszy jak zawsze – a potem opuści szybę i też pomacha Sarah. I ona to zobaczy i będzie wiedzieć, że on ją jeszcze kocha. I ona się wtedy uśmiechnie. I ten uśmiech nie będzie wymuszony. Jak kiedyś.

Philipp zszedł po schodach, odwrócił się do niej, uśmiechając się – i zdążył jeszcze zobaczyć, jak Sarah zamyka za sobą drzwi i znika wewnątrz domu. Tak po prostu. Żadnego machania, żadnej Sarah. Żadnego rytuału. Żadnej pociechy. Tylko śnieżnobiałe drzwi z numerem 11.

Pokonując kolejne stopnie prowadzące na ulicę, czuł już w powietrzu jesień – zapach pierwszego mrozu i gnijącychliści – tak jak koty, które podobno wyczuwają, kiedy do łóżka ciężko chorego człowieka zbliża się śmierć. Gdy jechał samochodem na lotnisko, zaczęło padać. Deszcz złączył niebo i ziemię szarymi sznurami, grubymi jak prętykrat.

Philipp zgasił papierosa, od którego zrobiło mu się niedobrze, i usiadł znowu w poczekalni przy bramce, tym razem możliwie daleko od tamtej zakochanej pary. Większość obciągniętych sztuczną skórą siedzeń zajmowalibiznesmeni, szarzy panowie jak on, piszący coś na swoich laptopach albo komórkach. Pomiędzy nimi tu i ówdzie kilku obligatoryjnych turystów, którzy bylijak barwne, egzotyczne ptaki.

Wcześniej, szukając biletu, zauważył, że Sarah włożyła mu do torby jabłko. Nie wiedział, czy go to cieszy, czy irytuje. Gdyby chciał zabrać ze sobą jabłko, to sam by je spakował. Dziwaczna mieszanka przesadnej, natarczywej troski i chłodu. Co to ma znaczyć?

Przyglądał się ludziom przemierzającym w pośpiechu budynek lotniska, każdy szedł na spotkanie swojego własnego, niepewnego losu. Myśl, że wolna wola jest tylko iluzją, że porusza się przez życie nie swobodnie, lecz jakby po szynach, które zupełnie bez jego udziału kierują go raz w tę, raz we w tę, powróciła ze szczególną mocą, jak często ostatnio. Nie mógł wybrać, którą drogą na rozstajach pójdzie, czy zdecyduje się na prawdę, czy na fałsz, wielkość czy nikczemność, miłość czy nienawiść. Wszystko, co mógł zrobić, to trzymać się poręczy, gdy pociąg bierze gwałtowny zakręt, wystawić głowę za okno i delektować się pędem powietrza, jeśliodcinek podróży na to pozwala. Wszystko zmierzało w stronę nieuniknionego, dawno ustalonego celu. On, Sarah, Leo, wszystko, każdy.

Nigdy wcześniej nie zaprzątał sobie głowy takimi myślami, to wszystko zaczęło się dopiero w tę jedną, przeklętą noc. Ale może się oszukiwał. Może wszystko zaczęło się już dużo wcześniej. Przywoływał w pamięci całą sytuację, jak tyle razy w ostatnich miesiącach, krok po kroku, i jak zawsze czuł się obezwładniony biegiem wypadków. Jakby zderzył się z rozpędzonym pociągiem. Pociągiem, którego w żaden sposób nie można było zatrzymać. W swoich wspomnieniach nie odnajdywał ani jednego momentu, w którym mógł postąpić inaczej, niż postąpił. Kiedy ten pociąg ruszył? Tego fatalnego wieczora, który spędzilipoza domem? Nie znajdował odpowiedzi na to pytanie.

Mimo wszystko powinien był powiedzieć Sarah. Nawet jeślina to nie zasługiwała.

Philipp wziął komórkę, wybrał numer Sarah. Przerwał połączenie, odłożył telefon. Takich rzeczy nie załatwia się przez telefon.

Powie jej, oczywiście. Zaraz po powrocie.

Mój jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąty piąty dzień, pomyślał. Który niemal w całości spędzę na pokładzie samolotu.

Ze swojego miejsca Philipp mógł przyglądać się startującym i lądującym maszynom. Usiadł wygodnie, obserwował, jak samoloty pędziły po pasie startowym, i w pewnym momencie przezwyciężały grawitację. Letni deszcz ustał, niebo przyodziane było w brudną szarość pokrytą plamami błękitu.

Mógłbym nie lecieć, pomyślał nagle.

Całymi tygodniami pragnął tylko jednego: uciec, nic, tylko uciec, zniknąć, teraz jednak myśl, że za chwilę wsiądzie na pokład jednej z takich maszyn, która z każdą sekundą oddalać go będzie od wszystkiego, co dla niego ważne, zdała mu się niemal nie do zniesienia. Ameryka Południowa. Czego do cholery szuka w Ameryce Południowej?

Mógłbym zostać, pomyślał znowu, nie wsiąść do samolotu, nie uciekać. Zamiast tego zrobić wreszcie to, co należy.

Spojrzał w stronę krzeseł, które zajmowała zakochana para, jakby tam kryła się odpowiedź. Para zniknęła.

Mógłbym polecieć późniejszym samolotem, pomyślał Philipp. Albo w ogóle nie lecieć.

Jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąt pięć, pomyślał.

Dużo mam. Mam dużo do stracenia.

Czegochcę?

Jaki będzie dzisiejszy dzień?

Gdy pasażerowie powoliwchodzą na pokład, ciągle nie podjął decyzji.

8

Lwy są zmęczone. Wylegują się leniwie w letnim słońcu, ich brzuchy unoszą się powoli w rytm oddechu. Mój syn przygląda się im przez kilka minut, potem ciągnie mnie dalej do surykatek, bo te są dużo ciekawsze od nudnych lwów. Surykatki przynajmniej coś robią.

Nienawidzę ogrodów zoologicznych. Nienawidzę patrzeć na trzymane w zamknięciu zwierzęta, ale Leo tak długo prosił i błagał, że w końcu ustąpiłam. Leo ma wakacje, większość jego przyjaciół wyjedzie gdzieś z rodzicami, ja mogłabym zabrać go przynajmniej do zoo. W dodatku wyjście z domu dobrze mi zrobi. Nie znoszę nudy i nie zaszkodzi, jeśli w czasie wakacji znajdę sobie jakieś zajęcie. Nigdy nie mówię tego głośno, bo nie chcę, żeby ludzie pomyśleli, że jestem jakaś dziwna, ale nigdy nie cieszę się z wakacji. Lubię rytm, który praca nadaje dniom, tygodniom i miesiącom. Ten porządek jest mi potrzebny, świadomość, że po wstaniu z łóżka pójdę pobiegać, wezmę prysznic, zrobię śniadanie, zaprowadzę Leo do szkoły, pójdę do pracy. Że od poniedziałku do piątku będę prowadzić swoje zajęcia z niemieckiego i angielskiego, w piątki dodatkowo z plastyki. Że potem wracam do domu, odrabiam z Leo lekcje, sprzątam i gotuję. A później, w zależności od tego, jaki dzień tygodnia akurat mamy, pomagam w ośrodku dla uchodźców, spotykam się z Miriam albo idę na trening.

Leo ciągnie mnie niecierpliwie za rękę i sprowadza z powrotem w teraźniejszość. Mój wzrok podąża za jego wyciągniętą ręką, uśmiecham się mimowolnie na widok ruchliwego stadka surykatek.

– Mama? – mówi w końcu, po tym jak kilka minut patrzyliśmy w milczeniu, wciśnięci między innych zwiedzających, którzy teraz, w samym środku wakacji, tłumnie zalewali zoo. – Kupisz mi loda?

– Oczywiście, kotku.

Rozglądam się, widzę, że wystarczy tylko okrążyć wybieg dla słoni i udać się w kierunku, z którego nadchodziły dzieci z buziami umazanymi na różowo i na brązowo, by dotrzeć do wózka z lodami. Prowadząca do niego kolejka była chaotyczną mieszaniną podekscytowanych dzieci i zirytowanych rodziców. Jakimś cudem udaje mi się znaleźć wolną ławkę zaledwie parę metrów od wózka. Daję Leo pieniądze, sama siadam na ławce, podczas gdy on zdenerwowany, ale też wyraźnie dumny ustawia się w kolejce. Zamykam na moment oczy i rozkoszuję się słońcem na mojej skórze. Strachy minionej nocy znowu są gdzieś bardzo daleko, ulotniły się wraz z pierwszymi promieniami budzącego się dnia.

Otwieram na powrót oczy. Gapię się na słonie. Znajdują się w czymś w rodzaju zakurzonej rotundy, niektóre z nich stoją w grupach, jak smutni palacze, których pauza za chwilę się skończy i będą musieli zaraz wracać do swojej nielubianej pracy. Po mojej lewej stronie, tuż przy murze, stoi samotny słoń, zwrócony do mnie bokiem. Porusza głową w tę i we w tę, potrząsa nią, to w prawo, to w lewo, raz po raz, jak zaniedbane, zdziczałe dziecko z objawami choroby sierocej. Było to jak niekończąca się, nieustanna negacja stanu, w jakim się znajdował. Jestem na afrykańskiej sawannie, nie tutaj, na maleńkim, zakurzonym wybiegu, nie, nie, nie. Odrywam wzrok od tego przerażającego widoku, szukam Leo, widzę, że posunął się w kolejce, ale ma jeszcze daleko do końca. Łapię jego spojrzenie, uśmiecha się do mnie, te dołeczki i luka w uzębieniu, gdybym miała bryłę lodu zamiast serca, jak postacie z ulubionej baśni Leo, stopiłaby się teraz, w jednej chwili. Kieruję uwagę ponownie w stronę zwierząt. Życie w zamknięciu to coś najstraszniejszego, myślę i wyobrażam sobie, że wracam tu nocą. Że otwieram bramy, zwierzęta opuszczają klatki, wielką chmarą wylewają się z zoo i zapełniają całe miasto. Że w porannym szczycie pawiany wskakują na stojące w korku samochody, szerząc chaos. Że lamparty wdrapują się bezszelestnie na drzewa w miejskim parku i spod przymrużonych powiek śledzą nieświadomych niczego spacerowiczów i biegaczy. Że rodzina słoni, krocząc bok przy boku, przemierza ulicę eleganckich butików, odbijając się w wypucowanych na wysoki połysk witrynach, że żyrafy zaglądają swoimi wielkimi oczyma, okolonymi długimi rzęsami, w okna wieżowców, sprawiając, że biznesmeni wylewają ze strachu kawę na swoje białe koszule.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki