Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Wampirzyca zostawia za sobą Europę i przybywa do XIX-wiecznego Buenos Aires, gdzie jest świadkiem, jak wioska przekształca się w kosmopolityczne miasto. Skończyły się czasy krwawych bachanaliów, kiedy mogła do woli zabijać. Musi przystosować się do nowej rzeczywistości, wmieszać między ludzi, działać dyskretnie.
We współczesnym Buenos Aires kobieta przechadza się z synem po cmentarzu La Recoleta i z niepokojem obserwuje swoją skromną emancypację.
Pierwsza jest śmiertelnie znudzona, w drugiej budzi się niezdrowe zainteresowanie tym, co gotyckie. Z ich spotkania rodzi się piękna powieść, łącząca burzliwą przeszłość Buenos Aires z sekretami współczesnej rodziny.
Darwin mówi, że zdaniem naturalistów „gatunki, kiedy się krzyżują, odznaczają się bezpłodnością, żeby uniemożliwić wzajemne mieszanie się”. Marina Yuszczuk pokazuje, że w literaturze jest na szczęście na odwrót. Jej powieść – zainspirowana nie tyle Drakulą, co potworami Mary Shelley i intrygami Jane Austen – nie jest tylko zwykłą książką o wampirach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 218
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 5 godz. 52 min
Lektor: Monika Wrońska
Dla mojej mamy,
ducha, który ze mną mieszka
Według Burtona w szesnastowiecznej Anglii melancholia „jest niczym wielka rzeka, która wypływa z samego serca życia i zalewa wszystko wokół”.
Za każdym razem ogarniała ją dziwna rozkosz; utrata sił i zmęczenie pozostawiały po sobie mroczne przekonanie, że powinna znowu to zrobić.
Valentine Penrose, La Comtesse sanglante
Dzień jest bardzo jasny, słońce parzy oczy, kiedy patrzysz w niebo. Powietrze się nie porusza. Na tle rozpalonych chmur anioł ze złożonymi skrzydłami wieńczący jeden z grobowców wydaje się cały czarny. Przypomina drapieżnika, polującego ptaka. Gdyby nie kamień, który trzyma go w miejscu, rozłożyłby skrzydła i poleciał w dół. Przed laty tak właśnie przedstawiano zarazę – w postaci mrocznego anioła odcinającego się na tle popielatego nieba.
Nikt nie wydaje się zwracać na niego uwagi. Uzbrojeni w aparaty turyści mijają rzeźby, jakby były zwykłymi kamieniami. Na cmentarzu codziennie powtarzają się te same sceny, chociaż z udziałem innych zwiedzających. Nie krzyczą, nie śmieją się, mówią szeptem. Okazują szacunek czemuś, czego nie potrafiliby nazwać, z umiarkowanym zainteresowaniem lawirując między grobami. Zatrzymują się przy prezydentach, pisarzach, wybitnych postaciach. Czytają napisy na nagrobkach, jakby brali udział w quizie historycznym. Inni spacerują po labiryncie, kierując się zmysłem estetyki – tu skrzydła rozpostarte niczym ramiona baletnicy, tam dłonie delikatnie podtrzymujące głowę.
Czasami gubią się w alejkach, które dzielą cmentarz na kwatery, odtwarzając układ miasta. Chociaż jest dość mały, kilka ścieżek rozchodzących się promieniście z punktu w pobliżu bramy może zmylić zwiedzających i poprowadzić ich w odległe zakątki. Ale błądzą też dlatego, że spacerują z zadartymi głowami, w cieniu rzucanym przez rzeźby, które jak Matka Boska Bolesna zasłaniają twarze, skrywając cierpienie, choć wydaje się, że ukrywają coś znacznie gorszego.
To najstarszy cmentarz w mieście, jedyny, który zachował dla śmierci elegancję z innej epoki. Marmurowe marzenie ziszczone dzięki pieniądzom. Spoczywają tu wyłącznie ci, którzy mogli sobie pozwolić na kupno prawa do poezji śmierci; reszta leży w zbiorowych mogiłach albo pod płytami, które ostatecznie przypieczętowały ich nic nieznaczący żywot. Spaceruję alejkami wyłożonymi szarą kostką, zastanawiając się, gdzie pochowają mnie – czy będę powoli gnić pod ziemią, czy raczej skończę w jednej z nisz umieszczonych jedna nad drugą niczym półki regału, na przykład tej na górze, z samotnym zwiędłym goździkiem symbolizującym zapomnienie. Pozostali zwiedzający wydają się spokojni, wręcz rozbawieni; pstrykają zdjęcia a to tablicy ze znanym nazwiskiem, a to wyjątkowo okazałemu grobowcowi.
Oderwanie się od rzeczywistości ułatwia brak fetoru. Robi się wszystko, żeby zgnilizna nie wypływała ze zwłok, nie wydostawała się z trumien w postaci płynów albo gazów. To jedyny cmentarz w mieście, gdzie nie czuć stęchłego, słodkawego, uwłaczającego odoru rozkładających się ciał, którego nie jest w stanie zamaskować nawet woń kwiatów. Wdziera ci się do nozdrzy i wiesz, że nigdy go nie zapomnisz. Jest bardziej podstępny niż smród odchodów czy śmieci, może dlatego, że gdybyś nie znał jego przerażającego źródła, mógłbyś pomylić go z zapachem perfum. Horror rozgrywa się w ciele; kości, kiedy są czyste, stają się skamieniałościami, przedmiotem zainteresowania. Jednak w ostatnich dniach to ciało spędza mi sen z powiek.
Od kilku tygodni kompulsywnie odwiedzam cmentarz, żeby odpędzić dręczącą mnie myśl. Tym razem przyszłam tu w dzień, z moim synem. Biegnie kilka metrów przede mną, nie podejrzewając, co mnie trapi. Ma pięć lat. Początkowo był zachwycony cmentarzem, tym labiryntem, miastem w miniaturze, ale w pewnym momencie poprosił, żebym go tu więcej nie zabierała. Powiedziałam, że dziś będzie ostatni raz, obiecałam, że kupię mu jakiś prezent, jeżeli ze mną pójdzie, i ustąpił. Teraz udaje, że ściga kościotrupa, którego nazwał Juan. Szuka grobowca z czaszką i dwoma piszczelami wyrytymi na szybie drzwi, przekonany, że to grób pirata.
Chce się bawić w chowanego, krzyczy podekscytowany, ale mówię mu stanowczym tonem, że tutaj nie wolno hałasować, że nie powinien biegać. Że może się z kimś zderzyć i że w miejscach, w których są pochowani ludzie, trzeba okazywać szacunek. O dziwo to rozumie. Mimo młodego wieku czuje, że powietrze jest tutaj inne, tak jak w muzeach czy kościołach. Kiedy zabrałam go do Muzeum Sztuk Pięknych i do katedry, przed wejściem przyłożyłam palec do ust na znak, że do niektórych miejsc wchodzi się w milczeniu, wolnym krokiem.
Idziemy inną drogą niż grupki turystów, które wloką się, słuchając objaśnień przewodnika. Wkrótce docieramy w głąb cmentarza. Santi ma czerwone spodnie, to tutaj najżywszy kolor. Biega pośród marmurów i granitów. Nagle staje jak wryty przed wielką rzeźbą przedstawiającą kobietę, która opiera miecz na ziemi w geście kapitulacji; musi wysoko zadzierać głowę, żeby objąć ją wzrokiem. Fascynacja szybko mija, biegnie dalej. Zatrzymuje się przy wejściu do grobowca, chwyta oburącz kołatkę, którą trzyma w paszczy lew z brązu, ciągnie, próbując otworzyć drzwi. Mówię, że nie wolno. Słucha się mnie, rozumie, że w tym miejscu obowiązują inne zasady, choć nie wie dokładnie, przed czym go chronię. Przyklęka przy bocznej ścianie innego grobowca i zagląda przez szybkę. Pokazuje coś palcem. Podchodzę, żeby zobaczyć, co jest w środku. Pyta, czy w tych małych trumienkach leżą dzieci. Odpowiadam, że niekoniecznie, że kiedy mija dużo czasu, ze zwłok zostają tylko kości, które można włożyć do mniejszej trumny. Nie chcę mu mówić, że czasami ciała wkłada się do pieca, żeby obrócić je w proch.
Kawałek dalej znajduje wreszcie grobowiec z czaszką i piszczelami, siada na schodkach przed wejściem i prosi, żebym zrobiła mu zdjęcie. Przez moment zastanawiam się, czy to dobrze, że w wieku pięciu lat jest tak obeznany ze śmiercią. Czy nie powinnam jej przed nim ukrywać. Nie zapraszaliśmy jednak śmierci do naszego domu, a mimo to przyszła.
Idziemy dalej, staram się mieć go na oku, ale stale coś odwraca moją uwagę. Pęknięcia, rysy. Wszystko, na co patrzę, jest zniszczone. Żelazne dwuskrzydłowe drzwi z wybitymi szybkami, zamknięte byle jak starym łańcuchem. Grobowce z zapadniętą podłogą, odsłaniającą krypty z rzędami trumien ułożonych na półkach. Trumny ze zdjętym albo rozwalonym wiekiem, jakby uderzył w nie nie tylko czas, ale też ostrze siekiery – czasami faktycznie tak było. Wyobrażam sobie żywe ciała, które pod osłoną nocy zakradają się tu pośród szeptów i szukają w opuszczonych grobach czegoś, co można by sprzedać.
Ja także czegoś szukam. Chwilami odnoszę wrażenie, że zabieram ze sobą Santiaga, aby mieć pewność, że tego nie znajdę. Jakby był moim amuletem. Wołam go, żeby pokazać mu trumny w grobowcu ze zbitą szybą. Spomiędzy płytek podłogowych wyrastają chwasty, jakby w przyszłości szarość cmentarza i solidne kamienie miały zostać zaatakowane przez siłę pochodzącą z głębi ziemi. Brązowa farba pokrywająca ściany jest popękana, ze szczeliny wyrasta jakaś roślina. Pachnie wilgocią. Jedna z trumien ma połamane wieko, ze środka wystaje długa kość, może ramienia albo piszczelowa; nie ma na niej ani śladu ciała, przypomina kość ogryzioną i wylizaną przez psa, tyle że nie błyszczy. Jest brązowa, ale na końcu ma dwa różowawe wgłębienia o innej fakturze. Pokazuję ją Santiemu i wyjaśniam pouczającym tonem:
– Widzisz? Tak wyglądają kości, kiedy minie dużo czasu.
– Mogę dotknąć? – pyta.
– Nie, jest brudna, pewnie są na niej robaki.
Kiwa głową i odchodzi. Przez moment czuję ucisk w gardle. Chcę mu pokazać, czym naprawdę są kościotrupy z jego wyobraźni, a jednocześnie nie wiem, o co właściwie mi chodzi, boję się, że tracę wewnętrzną równowagę. Nie przejmowałabym się tym, gdybym była sama, ale dzieci zasługują na normalność, potrzebują jej.
Puszczam żelazne pręty, wstaję z kucek i idę za Santiagiem. Przesuwam dłonią po jego wiecznie potarganych kasztanowych włosach. Podoba mi się w nim wszystko, co dziecięce – zmierzwione włosy po przebudzeniu, gęste rzęsy, wielkie oczy. Patrzę na niego, żeby nacieszyć się nim takim, jaki jest teraz, świadoma, że czas szybko mija.
Zatrzymujemy się przed aniołem, który z założonymi rękami czeka przed wejściem do grobowca. Ma plisowaną tunikę i ukruszony nos. Kawałek dalej przysiadamy, żeby odpocząć przy dziewczynie trzymającej w dłoniach bukiet róż. Kilka kwiatów spadło, leżą na schodkach u stóp rzeźby. Skamieniały, zanim ktokolwiek zdążył je podnieść. Stracona szansa. Niespodziewanie ogarnia mnie smutek z powodu trafności tego obrazu, głębokie przekonanie, że przedwcześnie przerwane życie jest jak zerwany kwiat, błąd natury. Fotografujemy rzeźbę przedstawiającą kobietę, która skromnie patrzy w bok, jej pochylona głowa jest przyciemniona mchem. A potem dziewczynkę trzymającą książkę w dłoniach, z których jedna jest ukruszona.
Kiedy docieramy na koniec cmentarza, zatrzymujemy się dłużej przy jednej z moich ulubionych rzeźb – owiniętej płótnem kobiecie, która leży na grobie Marca Avellanedy. Wyciąga ramiona niczym baletnica naśladująca ruchy łabędzia, ma splecione dłonie, spomiędzy palców niemal wypada jej róża. Z boku widać, że spod materiału wystaje duża, jędrna pierś, odsłonięta prawie do sutka.
Kamień emanuje zmysłowością, ta rzeźba jest hipnotyzująca jak seks. Nietrudno się domyślić, dlaczego zamożny mężczyzna zapłacił za to, żeby na jego grobie na wieki wieków pokładała się półnaga kobieta – ma odwracać uwagę zwiedzających od myśli o gnijącym ciele. Dziki erotyzm kobiecych posągów robi na mnie wrażenie, bo choć jest całkiem współczesny, należy do świata, który już przeminął; bogactwo form pozwala wznosić na rozpadzie budowle z symboli. Tutaj, na powierzchni, śmierć zostaje wybielona, chroni się przed upływem czasu pod skrzydłami aniołów stróżów.
Idziemy kawałek dalej, zatrzymujemy się przed kaskadą błyszczącego bluszczu spływającą po bocznej ścianie jednego z grobowców. Para cudzoziemców z butelkami wody w dłoniach macha do mnie i pyta po angielsku, czy wiem, gdzie jest grób Evity. Wskazuję im drogę. Dziękują i odchodzą. W tym momencie orientuję się, że nie ma przy mnie Santiaga. Robi to ciągle, chociaż się na niego wściekam – biegnie przodem i znika gdzieś za rogiem. Ruszam szybkim krokiem w kierunku, w którym szliśmy, rozglądając się na boki. Nie ma go. Wszędzie widzę ludzi, ale nie mojego syna. Nie wiem, czy iść prosto, czy skręcić. Postanawiam zostać tu, gdzie jestem, na wypadek gdyby wrócił, ale nagle przychodzi mi na myśl, że mógł się wybrać do tej części cmentarza, której staram się unikać, i ogarnia mnie strach.
Jest taki jeden opuszczony grobowiec. Chociaż nie spoczywa w nim nikt, kogo znałam, nagle dopada mnie strach. Zaczynam się zastanawiać, czy drzwi, które niedawno otwarto – pierwszy raz od kilkudziesięciu lat – są teraz zamknięte na klucz.
Wreszcie dociera do mnie, że zabranie syna na cmentarz było szaleństwem; postanawiam, że kiedy wróci, natychmiast stąd pójdziemy. Ale on nie wraca. Nie wiem, ile minut mija, może zaledwie jedna. Zaczynam go wołać. Wkrótce nadbiega zdenerwowany alejką, na której czekam. Wpatruje się we mnie, próbuje odgadnąć, czy się gniewam. Jestem spięta, szykuję się, żeby na niego nakrzyczeć, ale rozbraja mnie ten błysk zrozumienia. Klękam, żeby go przytulić. Mówi, że się przestraszył, odpowiadam, że ja też i że wracamy do domu. Biorę go za rękę i ruszamy w stronę wyjścia.
Podskakuję wystraszona na dźwięk dzwonów, które uparcie przypominają, że zbliża się pora zamknięcia cmentarza. Nie zorientowałam się, że spędziliśmy tu całe popołudnie. Niebo wciąż jest zwarte i zachmurzone, ale nie będzie padać, po prostu okrywa wszystko niczym gruby płaszcz. Docieramy do bramy, nie możemy wyjść, bo alejkami napłynęło morze ludzi. Na fryzie ponad naszymi głowami widnieje napis w martwym języku: „Czekamy na Pana”. Przebywanie w tłumie zaczyna mnie stresować, chcę jak najszybciej stąd się wydostać. Santi ciągnie mnie za rękę, żeby prędzej przesunąć się do przodu. Wszystko dzieje się w mgnieniu oka – spomiędzy obcych twarzy wyłania się jedna, która zwraca moją uwagę, bo na mnie patrzy. Tak naprawdę się nie wyłania, dociera do mnie, że już tam była. Kobieta stoi nieruchomo pośród ludzi, którzy wymijają ją, pchając się do wyjścia. Jest w niej coś prowokującego, nie odwraca oczu, kiedy wbijam w nią wzrok. Ma długie ciemne włosy, pozlepiane, jakby była bezdomna, nie to jednak budzi mój niepokój; odnoszę wrażenie, że tu nie pasuje. Nie do tego miejsca, ale… Jakby to powiedzieć? Do tej rzeczywistości. Moje serce uderza w żebra, kiedy odkrywam, dlaczego wydaje mi się znajoma. Lęk drąży mi dziurę w piersi. Ściskam dłoń Santiaga i zaczynam przeciskać się do bramy. Musimy natychmiast stąd wyjść. Toruję sobie drogę ramionami i łokciami; żeby tłum nie zmiażdżył Santiaga, ciągnę go za sobą. Kilka osób patrzy na mnie z nienawiścią, jedna mi ubliża. Kiedy przechodzimy przez bramę, odwracam się zdesperowana, żeby sprawdzić, czy kobieta nadal tam jest. Napotykam jej dzikie, zdeterminowane spojrzenie. Stoi nieruchomo, wymijana przez ostatnich turystów. Wszyscy opuszczają cmentarz, tylko ona odwraca się i rusza w stronę grobów.
Pamiętam tamto popołudnie, kiedy dotarłam do Buenos Aires. Statek ślizgał się po bezkresnej tafli brązowej wody, którą nazywają tutaj rzeką. Zdziwiło mnie, że podróż dobiegła końca. Marynarze przekrzykiwali się na pokładzie, pilnując, żebyśmy nie osiedli na mieliźnie. Światło było tak mocne, że wszystko zdawało się unosić w powietrzu. Dopiero kiedy podpłynęliśmy bliżej brzegu, udało mi się zobaczyć między zasłaniającymi widok masztami zatrważająco wyraźny zarys miasta. Niskie prostopadłościenne budynki ciągnęły się wzdłuż rzeki przypominającej otwarte morze. Wystawały zza nich kopuły kościołów i dzwonnice, jednak dominującym elementem krajobrazu była kilkupiętrowa półkolista budowla zwieńczona latarnią morską, jeszcze niedokończona. Potem dowiedziałam się, że to siedziba urzędu celnego. Nadawał Buenos Aires wygląd starożytnego miasta, przeniesionego przez pomyłkę na najnowszy kraniec świata.
Na rzece tłoczyły się bezładnie szkunery i brygantyny. Niektóre miały podniesione żagle, inne kołysały się jak w letargu. Wzrok na próżno szukał portu. Miasto ciągnęło się w obie strony, ale od pewnego miejsca wybrzeże stawało się błotniste. Odniosłam wrażenie, że poza kilkutygodniową podróżą w przestrzeni odbyłam też podróż w czasie. Do przeszłości, ale też do czegoś zbyt nowego. Do czego? Później dowiedziałam się, że po drugiej stronie miasto ustępuje miejsca polom, rzeźniom, grzęzawiskom i cmentarzom, za nimi zaś ciągnie się bezkresna równina, na której spoczywają kości z innych epok.
Miałam czas wszystkiemu się przyjrzeć, kiedy w gasnącym popołudniowym świetle czekaliśmy w kolejce, żeby dobić do brzegu. W oddali, tam gdzie wybrzeże było błotniste i kamieniste, grupka kobiet oddawała się czynności, która początkowo wydawała mi się niezrozumiała; szły powoli, jedną dłonią trzymały rąbki spódnic, w drugiej zaś niosły coś, co musiało być ciężkie, bo chwiały się, próbując utrzymać równowagę na kamieniach. Wskazówką okazały się łopoczące białe płótna – kobiety dźwigały bieliznę, którą wcześniej uprały w rzece, a teraz suszyły na słońcu. Kiedy statek podpłynął bliżej brzegu, apatycznie ślizgając się po wodzie, dostrzegłam, że mają białe fartuchy i czepce w jasnych barwach, które kontrastowały z czarnymi twarzami. Pierwszy raz widziałam ciemnoskórych ludzi.
Chwilę później niebem zawładnął przesłonięty przez chmury księżyc o kolorze blaknącego ognia. Na łodziach i czekających na brzegu wozach zapalono światła.
Okazało się, że statki nie mogą podpływać do brzegu i że w Buenos Aires nie ma pomostu, na który można by wysadzić podróżnych i wyładować bagaże. Przyzwyczajona do europejskich miast, nie zdołałam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziałam tak prymitywne przedstawienie. Marynarze zaczęli wynosić z ładowni kufry i skrzynie, nieliczni pasażerowie – którzy wkrótce mieli stać się imigrantami – rozmawiali między sobą po polsku i po niemiecku. Byłam pewna, że żaden z nich nie zająknie się słowem o dziwnych śladach na szyi, zasłoniętych apaszkami i kołnierzami koszul. Na statku zostało ich niewielu; większość wysiadła kilka tygodni wcześniej, w innych równie obcych portach, po podróży, podczas której najciekawszymi wydarzeniami były dwa sztormy i jeden złamany maszt.
Obserwowałam to wszystko przez okno pustej kajuty, ukryta przed spojrzeniami innych. Pasażerowie i skrzynie z towarami były ładowane na łódki, które dopływały niemal do samego brzegu. Wozy o wielkich chybotliwych kołach z trudem wjeżdżały na płyciznę, żeby zabrać podróżnych, którzy próbowali chronić ubranie i bagaże przed pryskającą brązową wodą. Na lądzie czekały na nich furmanki ciągnięte przez konie, które miały dowieźć ich do celu.
Wykorzystałam panujące na zewnątrz zamieszanie, żeby ostatni raz wychynąć ze swojego ciemnego kąta ładowni. W czasie rejsu opuszczałam go tylko po to, żeby się pożywić. Wynajdowanie i uwodzenie ofiar przychodziło mi z łatwością, trudniejsze było czekanie. Nie mogłam atakować zbyt często, żeby pasażerowie i załoga nie zorientowali się, że ktoś ich gryzie.
Teraz musiałam być ostrożna, żeby nikt mnie nie zobaczył. Nierozważnie byłoby pojawić się nagle pod koniec podróży – nowa pasażerka, której nikt nie zauważył przez ostatnie tygodnie. Jeszcze przez kilka minut obserwowałam miasto, po czym wróciłam do ładowni. Wybrałam największy kufer, zerwałam kłódkę i przełożyłam część zawartości do innej dużej skrzyni. Schowałam się do środka. Pozostawało czekać. Nie wiedziałam, co szykuje dla mnie ten nieznany kraj. Przynajmniej miałam pewność, że jestem bezpieczna. Próbowałam dodać sobie odwagi, myśląc o zagrożeniu, które zostawiłam za sobą w momencie, gdy statek wypłynął z portu w Bremie.
Przeszłość jawiła mi się jako rysunek oświetlony płomieniami. Nie chciałam na niego patrzeć. Pościg, pragnienie. Krzyki. Niezbita pewność, że coś się skończyło, że czas odejść. Przez wieki mogłam najadać się do syta, najpierw na zamku, potem w lasach. Kiedy byłam mała, oszalała z głodu matka sprzedała mnie za kilka monet. Zaciągnęła mnie do ogromnych dębowych drzwi, które otworzyły się przed nami z piekielnym skrzypieniem. Wszyscy w wiosce wiedzieli, co dzieje się tam, na górze, ale nikt nie miał odwagi się temu przeciwstawić. Niemowlaki znikały z kołysek, większe dzieci wchodziły do lasu, żeby już z niego nie wrócić. Ciał nigdy nie znajdowano. Drżąc ze strachu, przeszłam przez wysokie drzwi prowadzące do domu Pana. Matka kazała mi przysiąc, że nie odwrócę się, żeby na nią spojrzeć. Nie odwróciłam się.
Trafiłam do mrocznego świata, jakby pochłonęło mnie piekło. Było tam dużo takich jak ja, dziewczynek i chłopców uwięzionych w lodowatych izbach, oblepionych własnym brudem. Od czasu do czasu wrzucano nam resztki jedzenia, żeby utrzymać nas przy życiu. Ta złowroga granica między życiem i śmiercią była królestwem tego, który stał się moim Stwórcą. Część z nas umierała z wycieńczenia. Byliśmy do dyspozycji Pana, mieliśmy zaspokajać jego ciągoty – zawsze mordercze. Niektórych się pozbywał, wyssawszy z nich ostatnią kroplę krwi, innym pozwalał przeżyć. Ja miałam szczęście. Dorastałam sparaliżowana strachem i targana tłumionym gniewem. Moją jedyną pociechą były inne dziewczynki, do których przytulałam się nocą, żeby się ogrzać. Spałam z palcami wplecionymi we włosy moich towarzyszek. Zrywałam się na dźwięk najmniejszego hałasu. Przez te wszystkie lata strzegłyśmy niczym skarbu resztki człowieczeństwa, która nam pozostała. Ale i ją nam odebrano. Kiedy stałyśmy się kobietami, Pan nas przemienił, jedna po drugiej. Powinnyśmy być mu wdzięczne – służenie mu nobilitowało, bycie jego kochanką stanowiło wyróżnienie.
Przez lata pałałam żądzą zemsty. Wyłam nocami, spoglądając z zamkowej wieży na wioskę – kilkanaście domów oświetlonych blaskiem ognia. W jednym z nich być może nadal mieszkała kobieta, którą kiedyś nazywałam matką.
Ocaliła mnie krew. Oszalałam na jej punkcie od pierwszej kropli, stopniowo zamieniła mnie w bestię. Przeszłość odeszła, zapomniałam, jak się nazywam. W swoim czasie dostałam nowe imię, w przeklętym języku. Jedyną prawdą była potrzeba zaspokajania pragnienia, raz za razem. Nasz Stwórca hojnie użyczał nam swoich ofiar. Nagie, oblepione zaschniętą krwią czołgałyśmy się w mroku, czekając na noc, kiedy zaprosi nas do udziału w krwawej orgii i dzikim spółkowaniu. Mogłyśmy jeść, dopóki byłyśmy jego. Żyłam dla chwili, kiedy wbijałam zęby w pulsującą szyję, a usta wypełniał mi czerwony płyn.
Ale z biegiem stuleci ludzie na dole przestali się bać. Musiałyśmy się ukryć, kiedy zabrali naszego Stwórcę, z głową odciętą od ciała ostrzem miecza. Wiedziałyśmy, że po nas przyjdą. Instynkt poprowadził nas w głąb lasu. Wyłyśmy jak wilczyce. Nie nauczyłyśmy się polować, bo zawsze dawano nam pokarm. Kobiety, dzieci, czasem mężczyźni zjawiali się ni stąd, ni zowąd, wystarczyło zaczekać na znak od Pana, żeby osaczyć i ugryźć ofiarę. Mogłyśmy się najadać do syta. Ta obfitość nas rozleniwiła, zrozumiałyśmy to w lesie, kiedy dopadł nas głód. Musiałyśmy nauczyć się techniki polowania, jakbyśmy wymyślały ją na nowo. Czekanie w absolutnej ciszy, skradanie się. Błyskawiczny atak. Wykorzystanie momentu zaskoczenia na wbicie kłów, nieraz pod spojrzeniem szeroko otwartych oczu.
To były chaotyczne rzezie, zostawiałyśmy na ziemi resztki. Jeżeli znajdował je jakiś wieśniak, który jak my zapuszczał się w głąb lasu, żeby zapolować, myślał, że to pozostałości po wilczej uczcie. Mimo mgły spowijającej nasze umysły przed oczami nadal stał nam wyraźny obraz masakry, której byłyśmy świadkami. Szczęk mieczy, włócznie przeszywające nagie piersi, rzeka krwi, która omal nas nie porwała. Nie mogłyśmy dłużej żywić się zgodnie z zasadami, których przez wieki przestrzegał nasz Stwórca, sprawując ze swojego wysokiego zamku rządy naznaczone milczeniem i terrorem. Jeżeli miałyśmy przeżyć, musiałyśmy wmieszać się między ludzi.
Z czasem udoskonaliłyśmy swoją technikę, do przemocy dodałyśmy uwodzenie. Już nie wyglądałyśmy jak zwierzęta. Plotłyśmy sobie nawzajem warkocze, przestrzegałyśmy dobrych manier, stroiłyśmy się. W każdym miejscu, do którego się udawałyśmy, uczyłyśmy się języka ludzi, ich mowa od pierwszej chwili była dla nas zrozumiała. Odwiedzałyśmy miasteczka i wsie, nigdzie nie zabawiałyśmy dłużej, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Zaspokajałyśmy pragnienie, a zrozpaczone matki mogły jedynie opłakiwać dzieci, które zabrała tajemnicza choroba. Jadłyśmy, a lekarze nie potrafili nazwać agonii, która kończyła się w skleconej z desek skrzynce wiezionej na cmentarz. Potem z grobów dochodziły dziwne odgłosy i tak rodziły się legendy.
Zbyt długo byłyśmy plagą. Nazywano nas różnie. Ludzie próbowali chronić się przed nami za pomocą amuletów i krucyfiksów, warkoczy czosnku wiszących w drzwiach, przez które przechodziłyśmy ze śmiechem. Z czasem nauczyłyśmy się, że ofiary można zjadać powoli, osłabiać je bez zabijania, wysysać tylko tyle, ile trzeba, i czekać, aż krew się odnowi. Ale później wszystko zaczęło się zmieniać. Zanim zdołałyśmy to zrozumieć, straciłam swoje siostry. To, co się wydarzyło… Nie mogłyśmy tego przewidzieć. Legendy stały się wiadomościami. Zaczęto w nas wierzyć.
Akurat byłyśmy w lesie, do którego od czasu do czasu wracałyśmy, żeby rozebrać się do naga i przypomnieć sobie o swojej dzikiej naturze. Gałęzie drzew nad naszymi głowami wyglądały jak czarne kości, ręce szkieletów wyciągnięte w błagalnym geście; ziemię pokrywał śnieg. Na niebie nie było nawet śladu księżyca. Nagle w mroku pojawiły się ognie. Dostrzegłyśmy je zbyt późno. Próbowałyśmy uciec, ale zostałyśmy otoczone. Oświetlił nas blask pochodni. Zanim zdążyłyśmy zaatakować, złapali nas za włosy i zaciągnęli do miejsca, gdzie czekał człowiek Kościoła, ksiądz. Nie rozumiałam jego misji. Mógł nas albo ocalić, albo wtrącić do piekieł. Był ubrany cały na czarno, łącznie z nakryciem głowy. Na szyi miał złoty krzyż. Jego oczy przypominały dwa węgle, ich czerń kontrastowała z długą białą brodą. Podniósł ręce, wyglądał jak sęp, który zaraz się na nas rzuci. To on kierował tym polowaniem, jego oczy płonęły żądzą zniszczenia. Najsilniejsi spośród mężczyzn powalili moje siostry na ziemię, przytrzymali im ręce i nogi, żeby je unieruchomić. Wyrywały się, mężczyźni ledwo byli w stanie nad nimi zapanować. Ksiądz robił znak krzyża, wbijał im w piersi drewniany kołek i spuszczał na szyje siekierę. Ostatni raz spojrzałam na twarze swoich sióstr, ich włosy mokre od błota i śniegu, przerażenie wyryte w ich szeroko otwartych oczach. Kiedy ciała bez głów barwiły ziemię na czerwono, pomyślałam, że zbliża się koniec. Nie czułam smutku. Chciałam umrzeć razem z nimi, były moją jedyną rodziną. Ale mężczyźni związali mnie i zabrali do miasteczka.
Głupcy. Zamierzali poddać badaniom przedstawiciela mojego gatunku. Było jeszcze ciemno, kiedy dotarliśmy do domu doktora. Wepchnęli mnie do oświetlonej świecami izby i przywiązali do łóżka. Po wyjściu barbarzyńców, którzy mnie tu przywlekli, rozejrzałam się po pokoju. Krzyż na ścianie, otwarty zeszyt na stole, czekający na poświęcone mi zapiski, Biblia. Drzwi otworzyły się gwałtownie, stanęła w nich czarna postać księdza, który zabił moje siostry. Obrzucił mnie wyniosłym spojrzeniem i podszedł do łóżka. Powiedział, że Święty Kościół wyeliminował tysiące takich jak ja – pomiotów Szatana – i że najwyższa pora ocalić moją duszę. Wykrzyczałam, że ten sam Kościół przez wieki chronił mojego Stwórcę, ignorując setki jego zbrodni. Nie było ratunku ani litości dla dzieci, których ciała zrzucano na pastwę padlinożerców w przepaść u stóp zamku. Pamiętałam wszystko. Księdza, który odwiedzał ubogie chaty i radził matkom zadręczającym się, że nie są w stanie wyżywić dzieci, jak mogą pomóc swojej rodzinie. Prośby, żeby były silne i pogodziły się z losem, kiedy przypadkiem dowiadywały się, co spotkało ich pociechy.
W odpowiedzi kapłan uniósł ręce, rękawy czarnej sutanny zamieniły się w skrzydła nietoperza. Zaczął się modlić, jego wibrujący głos wypełnił izbę, zagłuszając moje słowa. Sprawdzał, czy działają na mnie jego moce i autorytet. Może naprawdę wierzył w istnienie swojego boga. Roześmiałam się głośno, wstałam i przysunęłam do niego swoje nagie ciało; wciąż odmawiał swoją modlitwę, z coraz szerzej otwartymi oczami, wyraźnie zbulwersowany. Wreszcie zorientował się, że jego wysiłki są daremne. Wtedy złapał mnie za szyję i zaczął dusić. Był silny i przepełniony nienawiścią, ale ja również. Spojrzałam na niego z wściekłością, próbując uwolnić się od uścisku. Przecięłam mu twarz ostrym jak szpon paznokciem kciuka.
Kiedy podniósł dłonie do twarzy, wyswobodziłam się i uciekłam z domu doktora. Pobiegłam do lasu. Pragnęłam jak najszybciej wrócić do miejsca, gdzie zmasakrowano moje siostry. Chciałam je zobaczyć. Prowadził mnie zapach dymu z dogasającego ogniska. Leżały na tej samej polanie, gdzie minionej nocy wykrwawiły się na śmierć, podczas gdy ja patrzyłam na nie ze związanymi rękami. Ich ciała były częściowo spalone, ale głów nie tknięto, oczy wpatrywały się w jakiś punkt ponad czarnymi gałęziami drzew. Może zostawiono je tu ku przestrodze dla innych przedstawicieli naszego gatunku. Oczyściłam głowy z błota; pomyślałam, że skoro tylko one mi zostały, zabiorę je ze sobą. Usta były otwarte, jakby zaraz miał się z nich wydobyć krzyk. Ale nie – wokół panowała kompletna cisza.
Nosiłam je ze sobą przez lata. Miałam wrażenie, że wszystko, co się dzieje, to tylko przerwa między momentem, w którym otworzyły usta, a krzykiem, który nigdy się z nich nie wydobył. Dla mnie świat zamilkł.
Nie wiedziałam, dokąd iść. Żerowanie w pobliżu wsi i miasteczek stało się zbyt niebezpieczne, z kolei na polach czy w górach brakowało pożywienia. Powrót w głąb lasu też nie wydawał się dobrym rozwiązaniem. Postanowiłam ruszyć w przeciwną stronę, przemieszczałam się w nocy, a dnie spędzałam w ukryciu. W razie potrzeby mogłam nie jeść. Byłam osłabiona, ale jakoś sobie radziłam.
W ten sposób poznałam miasta i odkryłam, że nie ma lepszej kryjówki. Bezdomna kobieta nie zwracała niczyjej uwagi. Kiedy przemykałam nocami po brukowanych ulicach, byłam jedną z wielu zagubionych dusz szukających schronienia. Po jakimś czasie odważyłam się pokazywać w ciągu dnia, zasłonięta czarnym żałobnym welonem. Niektórzy przechodnie zatrzymywali na mnie wzrok, jakbym skrywała nie straszną, ale słodką tajemnicę.
Wkrótce zrozumiałam, że znacznie łatwiej podróżuje się kobietom z wyższych sfer. Bez trudu znajdowałam chętnych, którzy podwozili mnie, by cieszyć się towarzystwem tajemniczej cudzoziemki znającej wszystkie języki. W Warszawie nauczyłam się grać na pianinie, w Wiedniu pierwszy raz odwiedziłam muzea i biblioteki. Chociaż we wspomnieniach wciąż wracałam do czasów, kiedy błąkałyśmy się z siostrami jak zwierzęta, myśląc wyłącznie o tym, żeby się najeść, zrozumiałam, dlaczego ludzie pragną być czymś więcej niż tylko ciałem drżącym w moich ustach. Ta wiedza uczyniła mnie jeszcze bardziej potworną – polowałam jak wilk, ale teraz byłam świadoma, że potrzeba jedzenia nigdy nie ustanie; będzie stale powracać, bez innego celu niż ten, który sama jej wyznaczę. Kiedy wokół jest spokojnie, ta świadomość nadal przeszywa mi pierś niczym szpony.
Przedstawiałam się jako hrabina, baronowa albo jaśnie pani, kiedy przemierzałam Europę z dwiema głowami ukrytymi w torbie podróżnej. Zabijałam wszędzie, gdzie się znalazłam, bo nie chciałam, żeby moje ofiary żyły ze śladami zębów na szyi. Pozbywanie się ciał było coraz trudniejsze. Za każdym razem zmieniałam imię. Nie odpuszczałam nawet tym, którzy okazali mi życzliwość. Wszyscy mieli tę samą wadę – w ich żyłach płynęła ciepła krew. Kazałam kochankom wozić się pociągami i karocami, gościć mnie w luksusowych hotelach, a potem porzucałam ich na obrzeżach miasta albo w ciemnym zaułku, jak puste skorupy. Z Bratysławy do Pragi przejechałam tak szybko, jakby ktoś mnie ścigał, potem dotarłam do Drezna i popłynęłam Łabą do Hamburga, gdzie znalazłam sobie kochankę, która zabrała mnie do Bremy.
To tam zaczęłam się bać. Pewnej nocy weszłam nago do pokoju przyjaciółki i dałam się ponieść szaleństwu; zapominając o ostrożności, pożywiłam się nią na hotelowym łóżku. Może dlatego, że była piękna, a może uwiodło mnie jej blade ciało, tak podobne do mojego. Ubrałam się w jej szaty i wyszłam. Ponieważ była wpływową kobietą, policja szybko zaczęła szukać mordercy, który zostawił ją na łóżku z dziwnymi śladami na szyi. W naszych bagażach znaleźli głowy moich sióstr i zabrali je jako dowód. Żeby je odzyskać, musiałam przelać dużo krwi. W ciągu jednej nocy zaprzepaściłam lata dyskrecji. Rozjuszona wpadłam na posterunek, unicestwiałam każdego, kto stawał mi na drodze, dopóki nie odzyskałam szczątków. Należały do mnie, nie zamierzałam pozwolić, żeby zatrzymali je niczym trofea. Potem nie było już odwrotu. Ledwo umknęłam strażnikom i oszołomiona trafiłam do portu. Na widok statków zrozumiałam, że jedyną deską ratunku jest ucieczka na drugi koniec świata, gdzie nie dosięgnie mnie kara za zbrodnie, których krwawy ślad ciągnął się za mną przez pół kontynentu. Do tej pory nie natknęłam się na innego przedstawiciela swojego gatunku, podejrzewałam, że większość zginęła podczas polowania, ale tak długo żyłam w zamknięciu, że nie wiedziałam, ilu dokładnie nas było. Uważano nas za pradawną legendę, niepasującą do nowoczesnego świata, dlatego wyobrażałam sobie, że zostało nas niewielu, a ci, którzy przetrwali, żyją w odosobnieniu, tak jak ja. Wyglądało na to, że Europa uwolniła się od plagi. Jej uwagę pochłaniały teraz rewolucje i wojny imperiów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
