Pragnienie - Marina Yuszczuk - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Pragnienie ebook i audiobook

Yuszczuk Marina

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Wampirzyca zostawia za sobą Europę i przybywa do XIX-wiecznego Buenos Aires, gdzie jest świadkiem, jak wioska przekształca się w kosmopolityczne miasto. Skończyły się czasy krwawych bachanaliów, kiedy mogła do woli zabijać. Musi przystosować się do nowej rzeczywistości, wmieszać między ludzi, działać dyskretnie.

We współczesnym Buenos Aires kobieta przechadza się z synem po cmentarzu La Recoleta i z niepokojem obserwuje swoją skromną emancypację.

Pierwsza jest śmiertelnie znudzona, w drugiej budzi się niezdrowe zainteresowanie tym, co gotyckie. Z ich spotkania rodzi się piękna powieść, łącząca burzliwą przeszłość Buenos Aires z sekretami współczesnej rodziny.

Darwin mówi, że zdaniem naturalistów „gatunki, kiedy się krzyżują, odznaczają się bezpłodnością, żeby uniemożliwić wzajemne mieszanie się”. Marina Yuszczuk pokazuje, że w literaturze jest na szczęście na odwrót. Jej powieść – zainspirowana nie tyle Drakulą, co potworami Mary Shelley i intrygami Jane Austen – nie jest tylko zwykłą książką o wampirach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 218

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 52 min

Lektor: Monika Wrońska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dedykacja

Dla mojej mamy,

ducha, który ze mną mieszka

Cytat

Według Bur­tona w szes­na­sto­wiecz­nej Anglii melan­cho­lia „jest niczym wielka rzeka, która wypływa z samego serca życia i zalewa wszystko wokół”.

Za każ­dym razem ogar­niała ją dziwna roz­kosz; utrata sił i zmę­cze­nie pozo­sta­wiały po sobie mroczne prze­ko­na­nie, że powinna znowu to zro­bić.

Valen­tine Pen­rose, La Com­tesse san­glante

Część pierwsza

Wstęp

Dzień jest bar­dzo jasny, słońce parzy oczy, kiedy patrzysz w niebo. Powie­trze się nie poru­sza. Na tle roz­pa­lo­nych chmur anioł ze zło­żo­nymi skrzy­dłami wień­czący jeden z gro­bow­ców wydaje się cały czarny. Przy­po­mina dra­pież­nika, polu­ją­cego ptaka. Gdyby nie kamień, który trzyma go w miej­scu, roz­ło­żyłby skrzy­dła i pole­ciał w dół. Przed laty tak wła­śnie przed­sta­wiano zarazę – w postaci mrocz­nego anioła odci­na­ją­cego się na tle popie­la­tego nieba.

Nikt nie wydaje się zwra­cać na niego uwagi. Uzbro­jeni w apa­raty tury­ści mijają rzeźby, jakby były zwy­kłymi kamie­niami. Na cmen­ta­rzu codzien­nie powta­rzają się te same sceny, cho­ciaż z udzia­łem innych zwie­dza­ją­cych. Nie krzy­czą, nie śmieją się, mówią szep­tem. Oka­zują sza­cu­nek cze­muś, czego nie potra­fi­liby nazwać, z umiar­ko­wa­nym zain­te­re­so­wa­niem lawi­ru­jąc mię­dzy gro­bami. Zatrzy­mują się przy pre­zy­den­tach, pisa­rzach, wybit­nych posta­ciach. Czy­tają napisy na nagrob­kach, jakby brali udział w quizie histo­rycz­nym. Inni spa­ce­rują po labi­ryn­cie, kie­ru­jąc się zmy­słem este­tyki – tu skrzy­dła roz­po­starte niczym ramiona balet­nicy, tam dło­nie deli­kat­nie pod­trzy­mu­jące głowę.

Cza­sami gubią się w alej­kach, które dzielą cmen­tarz na kwa­tery, odtwa­rza­jąc układ mia­sta. Cho­ciaż jest dość mały, kilka ście­żek roz­cho­dzą­cych się pro­mie­ni­ście z punktu w pobliżu bramy może zmy­lić zwie­dza­ją­cych i popro­wa­dzić ich w odle­głe zakątki. Ale błą­dzą też dla­tego, że spa­ce­rują z zadar­tymi gło­wami, w cie­niu rzu­ca­nym przez rzeźby, które jak Matka Boska Bole­sna zasła­niają twa­rze, skry­wa­jąc cier­pie­nie, choć wydaje się, że ukry­wają coś znacz­nie gor­szego.

To naj­star­szy cmen­tarz w mie­ście, jedyny, który zacho­wał dla śmierci ele­gan­cję z innej epoki. Mar­mu­rowe marze­nie zisz­czone dzięki pie­nią­dzom. Spo­czy­wają tu wyłącz­nie ci, któ­rzy mogli sobie pozwo­lić na kupno prawa do poezji śmierci; reszta leży w zbio­ro­wych mogi­łach albo pod pły­tami, które osta­tecz­nie przy­pie­czę­to­wały ich nic nie­zna­czący żywot. Spa­ce­ruję alej­kami wyło­żo­nymi szarą kostką, zasta­na­wia­jąc się, gdzie pocho­wają mnie – czy będę powoli gnić pod zie­mią, czy raczej skoń­czę w jed­nej z nisz umiesz­czo­nych jedna nad drugą niczym półki regału, na przy­kład tej na górze, z samot­nym zwię­dłym goź­dzi­kiem sym­bo­li­zu­ją­cym zapo­mnie­nie. Pozo­stali zwie­dza­jący wydają się spo­kojni, wręcz roz­ba­wieni; pstry­kają zdję­cia a to tablicy ze zna­nym nazwi­skiem, a to wyjąt­kowo oka­za­łemu gro­bow­cowi.

Ode­rwa­nie się od rze­czy­wi­sto­ści uła­twia brak fetoru. Robi się wszystko, żeby zgni­li­zna nie wypły­wała ze zwłok, nie wydo­sta­wała się z tru­mien w postaci pły­nów albo gazów. To jedyny cmen­tarz w mie­ście, gdzie nie czuć stę­chłego, słod­ka­wego, uwła­cza­ją­cego odoru roz­kła­da­ją­cych się ciał, któ­rego nie jest w sta­nie zama­sko­wać nawet woń kwia­tów. Wdziera ci się do noz­drzy i wiesz, że ni­gdy go nie zapo­mnisz. Jest bar­dziej pod­stępny niż smród odcho­dów czy śmieci, może dla­tego, że gdy­byś nie znał jego prze­ra­ża­ją­cego źró­dła, mógł­byś pomy­lić go z zapa­chem per­fum. Hor­ror roz­grywa się w ciele; kości, kiedy są czy­ste, stają się ska­mie­nia­ło­ściami, przed­mio­tem zain­te­re­so­wa­nia. Jed­nak w ostat­nich dniach to ciało spę­dza mi sen z powiek.

Od kilku tygo­dni kom­pul­syw­nie odwie­dzam cmen­tarz, żeby odpę­dzić drę­czącą mnie myśl. Tym razem przy­szłam tu w dzień, z moim synem. Bie­gnie kilka metrów przede mną, nie podej­rze­wa­jąc, co mnie trapi. Ma pięć lat. Począt­kowo był zachwy­cony cmen­tarzem, tym labi­ryn­tem, mia­stem w minia­tu­rze, ale w pew­nym momen­cie popro­sił, żebym go tu wię­cej nie zabie­rała. Powie­dzia­łam, że dziś będzie ostatni raz, obie­ca­łam, że kupię mu jakiś pre­zent, jeżeli ze mną pój­dzie, i ustą­pił. Teraz udaje, że ściga kościo­trupa, któ­rego nazwał Juan. Szuka gro­bowca z czaszką i dwoma pisz­cze­lami wyry­tymi na szy­bie drzwi, prze­ko­nany, że to grób pirata.

Chce się bawić w cho­wa­nego, krzy­czy pod­eks­cy­to­wany, ale mówię mu sta­now­czym tonem, że tutaj nie wolno hała­so­wać, że nie powi­nien bie­gać. Że może się z kimś zde­rzyć i że w miej­scach, w któ­rych są pocho­wani ludzie, trzeba oka­zy­wać sza­cu­nek. O dziwo to rozu­mie. Mimo mło­dego wieku czuje, że powie­trze jest tutaj inne, tak jak w muze­ach czy kościo­łach. Kiedy zabra­łam go do Muzeum Sztuk Pięk­nych i do kate­dry, przed wej­ściem przy­ło­ży­łam palec do ust na znak, że do niektó­rych miejsc wcho­dzi się w mil­cze­niu, wol­nym kro­kiem.

Idziemy inną drogą niż grupki tury­stów, które wloką się, słu­cha­jąc obja­śnień prze­wod­nika. Wkrótce docie­ramy w głąb cmen­ta­rza. Santi ma czer­wone spodnie, to tutaj naj­żyw­szy kolor. Biega pośród mar­mu­rów i gra­ni­tów. Nagle staje jak wryty przed wielką rzeźbą przed­sta­wia­jącą kobietę, która opiera miecz na ziemi w geście kapi­tu­la­cji; musi wysoko zadzie­rać głowę, żeby objąć ją wzro­kiem. Fascy­na­cja szybko mija, bie­gnie dalej. Zatrzy­muje się przy wej­ściu do gro­bowca, chwyta obu­rącz kołatkę, którą trzyma w pasz­czy lew z brązu, cią­gnie, pró­bu­jąc otwo­rzyć drzwi. Mówię, że nie wolno. Słu­cha się mnie, rozu­mie, że w tym miej­scu obo­wią­zują inne zasady, choć nie wie dokład­nie, przed czym go chro­nię. Przy­klęka przy bocz­nej ścia­nie innego gro­bowca i zagląda przez szybkę. Poka­zuje coś pal­cem. Pod­cho­dzę, żeby zoba­czyć, co jest w środku. Pyta, czy w tych małych tru­mien­kach leżą dzieci. Odpo­wia­dam, że nie­ko­niecz­nie, że kiedy mija dużo czasu, ze zwłok zostają tylko kości, które można wło­żyć do mniej­szej trumny. Nie chcę mu mówić, że cza­sami ciała wkłada się do pieca, żeby obró­cić je w proch.

Kawa­łek dalej znaj­duje wresz­cie gro­bo­wiec z czaszką i pisz­cze­lami, siada na schod­kach przed wej­ściem i prosi, żebym zro­biła mu zdję­cie. Przez moment zasta­na­wiam się, czy to dobrze, że w wieku pię­ciu lat jest tak obe­znany ze śmier­cią. Czy nie powin­nam jej przed nim ukry­wać. Nie zapra­sza­li­śmy jed­nak śmierci do naszego domu, a mimo to przy­szła.

Idziemy dalej, sta­ram się mieć go na oku, ale stale coś odwraca moją uwagę. Pęk­nię­cia, rysy. Wszystko, na co patrzę, jest znisz­czone. Żela­zne dwu­skrzy­dłowe drzwi z wybi­tymi szyb­kami, zamknięte byle jak sta­rym łań­cu­chem. Gro­bowce z zapad­niętą pod­łogą, odsła­nia­jącą krypty z rzę­dami tru­mien uło­żo­nych na pół­kach. Trumny ze zdję­tym albo roz­wa­lo­nym wie­kiem, jakby ude­rzył w nie nie tylko czas, ale też ostrze sie­kiery – cza­sami fak­tycz­nie tak było. Wyobra­żam sobie żywe ciała, które pod osłoną nocy zakra­dają się tu pośród szep­tów i szu­kają w opusz­czo­nych gro­bach cze­goś, co można by sprze­dać.

Ja także cze­goś szu­kam. Chwi­lami odno­szę wra­że­nie, że zabie­ram ze sobą San­tiaga, aby mieć pew­ność, że tego nie znajdę. Jakby był moim amu­le­tem. Wołam go, żeby poka­zać mu trumny w gro­bowcu ze zbitą szybą. Spo­mię­dzy pły­tek pod­ło­go­wych wyra­stają chwa­sty, jakby w przy­szło­ści sza­rość cmen­ta­rza i solidne kamie­nie miały zostać zaata­ko­wane przez siłę pocho­dzącą z głębi ziemi. Brą­zowa farba pokry­wa­jąca ściany jest popę­kana, ze szcze­liny wyra­sta jakaś roślina. Pach­nie wil­go­cią. Jedna z tru­mien ma poła­mane wieko, ze środka wystaje długa kość, może ramie­nia albo pisz­cze­lowa; nie ma na niej ani śladu ciała, przy­po­mina kość ogry­zioną i wyli­zaną przez psa, tyle że nie błysz­czy. Jest brą­zowa, ale na końcu ma dwa różo­wawe wgłę­bie­nia o innej fak­tu­rze. Poka­zuję ją San­tiemu i wyja­śniam poucza­ją­cym tonem:

– Widzisz? Tak wyglą­dają kości, kiedy minie dużo czasu.

– Mogę dotknąć? – pyta.

– Nie, jest brudna, pew­nie są na niej robaki.

Kiwa głową i odcho­dzi. Przez moment czuję ucisk w gar­dle. Chcę mu poka­zać, czym naprawdę są kościo­trupy z jego wyobraźni, a jed­no­cze­śnie nie wiem, o co wła­ści­wie mi cho­dzi, boję się, że tracę wewnętrzną rów­no­wagę. Nie przej­mo­wa­ła­bym się tym, gdy­bym była sama, ale dzieci zasłu­gują na nor­mal­ność, potrze­bują jej.

Pusz­czam żela­zne pręty, wstaję z kucek i idę za San­tia­giem. Prze­su­wam dło­nią po jego wiecz­nie potar­ga­nych kasz­ta­no­wych wło­sach. Podoba mi się w nim wszystko, co dzie­cięce – zmierz­wione włosy po prze­bu­dze­niu, gęste rzęsy, wiel­kie oczy. Patrzę na niego, żeby nacie­szyć się nim takim, jaki jest teraz, świa­doma, że czas szybko mija.

Zatrzy­mu­jemy się przed anio­łem, który z zało­żo­nymi rękami czeka przed wej­ściem do gro­bowca. Ma pli­so­waną tunikę i ukru­szony nos. Kawa­łek dalej przy­sia­damy, żeby odpo­cząć przy dziew­czy­nie trzy­ma­ją­cej w dło­niach bukiet róż. Kilka kwia­tów spa­dło, leżą na schod­kach u stóp rzeźby. Ska­mie­niały, zanim kto­kol­wiek zdą­żył je pod­nieść. Stra­cona szansa. Nie­spo­dzie­wa­nie ogar­nia mnie smu­tek z powodu traf­no­ści tego obrazu, głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że przed­wcze­śnie prze­rwane życie jest jak zerwany kwiat, błąd natury. Foto­gra­fu­jemy rzeźbę przed­sta­wia­jącą kobietę, która skrom­nie patrzy w bok, jej pochy­lona głowa jest przy­ciem­niona mchem. A potem dziew­czynkę trzy­ma­jącą książkę w dło­niach, z któ­rych jedna jest ukru­szona.

Kiedy docie­ramy na koniec cmen­ta­rza, zatrzy­mu­jemy się dłu­żej przy jed­nej z moich ulu­bio­nych rzeźb – owi­nię­tej płót­nem kobie­cie, która leży na gro­bie Marca Avel­la­nedy. Wyciąga ramiona niczym balet­nica naśla­du­jąca ruchy łabę­dzia, ma sple­cione dło­nie, spo­mię­dzy pal­ców nie­mal wypada jej róża. Z boku widać, że spod mate­riału wystaje duża, jędrna pierś, odsło­nięta pra­wie do sutka.

Kamień ema­nuje zmy­sło­wo­ścią, ta rzeźba jest hip­no­ty­zu­jąca jak seks. Nie­trudno się domy­ślić, dla­czego zamożny męż­czy­zna zapła­cił za to, żeby na jego gro­bie na wieki wie­ków pokła­dała się pół­naga kobieta – ma odwra­cać uwagę zwie­dza­ją­cych od myśli o gni­ją­cym ciele. Dziki ero­tyzm kobie­cych posą­gów robi na mnie wra­że­nie, bo choć jest cał­kiem współ­cze­sny, należy do świata, który już prze­mi­nął; bogac­two form pozwala wzno­sić na roz­pa­dzie budowle z sym­boli. Tutaj, na powierzchni, śmierć zostaje wybie­lona, chroni się przed upły­wem czasu pod skrzy­dłami anio­łów stró­żów.

Idziemy kawa­łek dalej, zatrzy­mu­jemy się przed kaskadą błysz­czą­cego blusz­czu spły­wa­jącą po bocz­nej ścia­nie jed­nego z gro­bow­ców. Para cudzo­ziem­ców z butel­kami wody w dło­niach macha do mnie i pyta po angiel­sku, czy wiem, gdzie jest grób Evity. Wska­zuję im drogę. Dzię­kują i odcho­dzą. W tym momen­cie orien­tuję się, że nie ma przy mnie San­tiaga. Robi to cią­gle, cho­ciaż się na niego wście­kam – bie­gnie przo­dem i znika gdzieś za rogiem. Ruszam szyb­kim kro­kiem w kie­runku, w któ­rym szli­śmy, roz­glą­da­jąc się na boki. Nie ma go. Wszę­dzie widzę ludzi, ale nie mojego syna. Nie wiem, czy iść pro­sto, czy skrę­cić. Posta­na­wiam zostać tu, gdzie jestem, na wypa­dek gdyby wró­cił, ale nagle przy­cho­dzi mi na myśl, że mógł się wybrać do tej czę­ści cmen­ta­rza, któ­rej sta­ram się uni­kać, i ogar­nia mnie strach.

Jest taki jeden opusz­czony gro­bo­wiec. Cho­ciaż nie spo­czywa w nim nikt, kogo zna­łam, nagle dopada mnie strach. Zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy drzwi, które nie­dawno otwarto – pierw­szy raz od kil­ku­dzie­się­ciu lat – są teraz zamknięte na klucz.

Wresz­cie dociera do mnie, że zabra­nie syna na cmen­tarz było sza­leń­stwem; posta­na­wiam, że kiedy wróci, natych­miast stąd pój­dziemy. Ale on nie wraca. Nie wiem, ile minut mija, może zale­d­wie jedna. Zaczy­nam go wołać. Wkrótce nad­biega zde­ner­wo­wany alejką, na któ­rej cze­kam. Wpa­truje się we mnie, pró­buje odgad­nąć, czy się gnie­wam. Jestem spięta, szy­kuję się, żeby na niego nakrzy­czeć, ale roz­braja mnie ten błysk zro­zu­mie­nia. Klę­kam, żeby go przy­tu­lić. Mówi, że się prze­stra­szył, odpo­wia­dam, że ja też i że wra­camy do domu. Biorę go za rękę i ruszamy w stronę wyj­ścia.

Pod­ska­kuję wystra­szona na dźwięk dzwo­nów, które upar­cie przy­po­mi­nają, że zbliża się pora zamknię­cia cmen­ta­rza. Nie zorien­to­wa­łam się, że spę­dzi­li­śmy tu całe popo­łu­dnie. Niebo wciąż jest zwarte i zachmu­rzone, ale nie będzie padać, po pro­stu okrywa wszystko niczym gruby płaszcz. Docie­ramy do bramy, nie możemy wyjść, bo alej­kami napły­nęło morze ludzi. Na fry­zie ponad naszymi gło­wami wid­nieje napis w mar­twym języku: „Cze­kamy na Pana”. Prze­by­wa­nie w tłu­mie zaczyna mnie stre­so­wać, chcę jak naj­szyb­ciej stąd się wydo­stać. Santi cią­gnie mnie za rękę, żeby prę­dzej prze­su­nąć się do przodu. Wszystko dzieje się w mgnie­niu oka – spo­mię­dzy obcych twa­rzy wyła­nia się jedna, która zwraca moją uwagę, bo na mnie patrzy. Tak naprawdę się nie wyła­nia, dociera do mnie, że już tam była. Kobieta stoi nie­ru­chomo pośród ludzi, któ­rzy wymi­jają ją, pcha­jąc się do wyj­ścia. Jest w niej coś pro­wo­ku­ją­cego, nie odwraca oczu, kiedy wbi­jam w nią wzrok. Ma dłu­gie ciemne włosy, pozle­piane, jakby była bez­domna, nie to jed­nak budzi mój nie­po­kój; odno­szę wra­że­nie, że tu nie pasuje. Nie do tego miej­sca, ale… Jakby to powie­dzieć? Do tej rze­czy­wi­sto­ści. Moje serce ude­rza w żebra, kiedy odkry­wam, dla­czego wydaje mi się zna­joma. Lęk drąży mi dziurę w piersi. Ści­skam dłoń San­tiaga i zaczy­nam prze­ci­skać się do bramy. Musimy natych­miast stąd wyjść. Toruję sobie drogę ramio­nami i łok­ciami; żeby tłum nie zmiaż­dżył San­tiaga, cią­gnę go za sobą. Kilka osób patrzy na mnie z nie­na­wi­ścią, jedna mi ubliża. Kiedy prze­cho­dzimy przez bramę, odwra­cam się zde­spe­ro­wana, żeby spraw­dzić, czy kobieta na­dal tam jest. Napo­ty­kam jej dzi­kie, zde­ter­mi­no­wane spoj­rze­nie. Stoi nie­ru­chomo, wymi­jana przez ostat­nich tury­stów. Wszy­scy opusz­czają cmen­tarz, tylko ona odwraca się i rusza w stronę gro­bów.

Rozdział 1

Pamię­tam tamto popo­łu­dnie, kiedy dotar­łam do Buenos Aires. Sta­tek śli­zgał się po bez­kre­snej tafli brą­zo­wej wody, którą nazy­wają tutaj rzeką. Zdzi­wiło mnie, że podróż dobie­gła końca. Mary­na­rze prze­krzy­ki­wali się na pokła­dzie, pil­nu­jąc, żeby­śmy nie osie­dli na mie­liź­nie. Świa­tło było tak mocne, że wszystko zda­wało się uno­sić w powie­trzu. Dopiero kiedy pod­pły­nę­li­śmy bli­żej brzegu, udało mi się zoba­czyć mię­dzy zasła­nia­ją­cymi widok masz­tami zatrwa­ża­jąco wyraźny zarys mia­sta. Niskie pro­sto­pa­dło­ścienne budynki cią­gnęły się wzdłuż rzeki przy­po­mi­na­ją­cej otwarte morze. Wysta­wały zza nich kopuły kościo­łów i dzwon­nice, jed­nak domi­nu­ją­cym ele­men­tem kra­jo­brazu była kil­ku­pię­trowa pół­ko­li­sta budowla zwień­czona latar­nią mor­ską, jesz­cze nie­do­koń­czona. Potem dowie­dzia­łam się, że to sie­dziba urzędu cel­nego. Nada­wał Buenos Aires wygląd sta­ro­żyt­nego mia­sta, prze­nie­sio­nego przez pomyłkę na naj­now­szy kra­niec świata.

Na rzece tło­czyły się bez­ład­nie szku­nery i bry­gan­tyny. Nie­które miały pod­nie­sione żagle, inne koły­sały się jak w letargu. Wzrok na próżno szu­kał portu. Mia­sto cią­gnęło się w obie strony, ale od pew­nego miej­sca wybrzeże sta­wało się błot­ni­ste. Odnio­słam wra­że­nie, że poza kil­ku­ty­go­dniową podróżą w prze­strzeni odby­łam też podróż w cza­sie. Do prze­szło­ści, ale też do cze­goś zbyt nowego. Do czego? Póź­niej dowie­dzia­łam się, że po dru­giej stro­nie mia­sto ustę­puje miej­sca polom, rzeź­niom, grzę­za­wi­skom i cmen­ta­rzom, za nimi zaś cią­gnie się bez­kre­sna rów­nina, na któ­rej spo­czy­wają kości z innych epok.

Mia­łam czas wszyst­kiemu się przyj­rzeć, kiedy w gasną­cym popo­łu­dnio­wym świe­tle cze­ka­li­śmy w kolejce, żeby dobić do brzegu. W oddali, tam gdzie wybrzeże było błot­ni­ste i kamie­ni­ste, grupka kobiet odda­wała się czyn­no­ści, która począt­kowo wyda­wała mi się nie­zro­zu­miała; szły powoli, jedną dło­nią trzy­mały rąbki spód­nic, w dru­giej zaś nio­sły coś, co musiało być cięż­kie, bo chwiały się, pró­bu­jąc utrzy­mać rów­no­wagę na kamie­niach. Wska­zówką oka­zały się łopo­czące białe płótna – kobiety dźwi­gały bie­li­znę, którą wcze­śniej uprały w rzece, a teraz suszyły na słońcu. Kiedy sta­tek pod­pły­nął bli­żej brzegu, apa­tycz­nie śli­zga­jąc się po wodzie, dostrze­głam, że mają białe far­tu­chy i czepce w jasnych bar­wach, które kon­tra­sto­wały z czar­nymi twa­rzami. Pierw­szy raz widzia­łam ciem­no­skó­rych ludzi.

Chwilę póź­niej nie­bem zawład­nął prze­sło­nięty przez chmury księ­życ o kolo­rze blak­ną­cego ognia. Na łodziach i cze­ka­ją­cych na brzegu wozach zapa­lono świa­tła.

Oka­zało się, że statki nie mogą pod­pły­wać do brzegu i że w Buenos Aires nie ma pomo­stu, na który można by wysa­dzić podróż­nych i wyła­do­wać bagaże. Przy­zwy­cza­jona do euro­pej­skich miast, nie zdo­ła­łam sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio widzia­łam tak pry­mi­tywne przed­sta­wie­nie. Mary­na­rze zaczęli wyno­sić z ładowni kufry i skrzy­nie, nie­liczni pasa­że­ro­wie – któ­rzy wkrótce mieli stać się imi­gran­tami – roz­ma­wiali mię­dzy sobą po pol­sku i po nie­miecku. Byłam pewna, że żaden z nich nie zająk­nie się sło­wem o dziw­nych śla­dach na szyi, zasło­nię­tych apasz­kami i koł­nie­rzami koszul. Na statku zostało ich nie­wielu; więk­szość wysia­dła kilka tygo­dni wcze­śniej, w innych rów­nie obcych por­tach, po podróży, pod­czas któ­rej naj­cie­kaw­szymi wyda­rze­niami były dwa sztormy i jeden zła­many maszt.

Obser­wo­wa­łam to wszystko przez okno pustej kajuty, ukryta przed spoj­rze­niami innych. Pasa­że­ro­wie i skrzy­nie z towa­rami były łado­wane na łódki, które dopły­wały nie­mal do samego brzegu. Wozy o wiel­kich chy­bo­tli­wych kołach z tru­dem wjeż­dżały na pły­ci­znę, żeby zabrać podróż­nych, któ­rzy pró­bo­wali chro­nić ubra­nie i bagaże przed pry­ska­jącą brą­zową wodą. Na lądzie cze­kały na nich fur­manki cią­gnięte przez konie, które miały dowieźć ich do celu.

Wyko­rzy­sta­łam panu­jące na zewnątrz zamie­sza­nie, żeby ostatni raz wychy­nąć ze swo­jego ciem­nego kąta ładowni. W cza­sie rejsu opusz­cza­łam go tylko po to, żeby się poży­wić. Wynaj­do­wa­nie i uwo­dze­nie ofiar przy­cho­dziło mi z łatwo­ścią, trud­niej­sze było cze­ka­nie. Nie mogłam ata­ko­wać zbyt czę­sto, żeby pasa­że­ro­wie i załoga nie zorien­to­wali się, że ktoś ich gry­zie.

Teraz musia­łam być ostrożna, żeby nikt mnie nie zoba­czył. Nie­roz­waż­nie byłoby poja­wić się nagle pod koniec podróży – nowa pasa­żerka, któ­rej nikt nie zauwa­żył przez ostat­nie tygo­dnie. Jesz­cze przez kilka minut obser­wo­wa­łam mia­sto, po czym wró­ci­łam do ładowni. Wybra­łam naj­więk­szy kufer, zerwa­łam kłódkę i prze­ło­ży­łam część zawar­to­ści do innej dużej skrzyni. Scho­wa­łam się do środka. Pozo­sta­wało cze­kać. Nie wie­dzia­łam, co szy­kuje dla mnie ten nie­znany kraj. Przy­naj­mniej mia­łam pew­ność, że jestem bez­pieczna. Pró­bo­wa­łam dodać sobie odwagi, myśląc o zagro­że­niu, które zosta­wi­łam za sobą w momen­cie, gdy sta­tek wypły­nął z portu w Bre­mie.

Prze­szłość jawiła mi się jako rysu­nek oświe­tlony pło­mie­niami. Nie chcia­łam na niego patrzeć. Pościg, pra­gnie­nie. Krzyki. Nie­zbita pew­ność, że coś się skoń­czyło, że czas odejść. Przez wieki mogłam naja­dać się do syta, naj­pierw na zamku, potem w lasach. Kiedy byłam mała, osza­lała z głodu matka sprze­dała mnie za kilka monet. Zacią­gnęła mnie do ogrom­nych dębo­wych drzwi, które otwo­rzyły się przed nami z pie­kiel­nym skrzy­pie­niem. Wszy­scy w wio­sce wie­dzieli, co dzieje się tam, na górze, ale nikt nie miał odwagi się temu prze­ciw­sta­wić. Nie­mow­laki zni­kały z koły­sek, więk­sze dzieci wcho­dziły do lasu, żeby już z niego nie wró­cić. Ciał ni­gdy nie znaj­do­wano. Drżąc ze stra­chu, prze­szłam przez wyso­kie drzwi pro­wa­dzące do domu Pana. Matka kazała mi przy­siąc, że nie odwrócę się, żeby na nią spoj­rzeć. Nie odwró­ci­łam się.

Tra­fi­łam do mrocz­nego świata, jakby pochło­nęło mnie pie­kło. Było tam dużo takich jak ja, dziew­czy­nek i chłop­ców uwię­zio­nych w lodo­wa­tych izbach, oble­pio­nych wła­snym bru­dem. Od czasu do czasu wrzu­cano nam resztki jedze­nia, żeby utrzy­mać nas przy życiu. Ta zło­wroga gra­nica mię­dzy życiem i śmier­cią była kró­le­stwem tego, który stał się moim Stwórcą. Część z nas umie­rała z wycień­cze­nia. Byli­śmy do dys­po­zy­cji Pana, mie­li­śmy zaspo­ka­jać jego cią­goty – zawsze mor­der­cze. Nie­któ­rych się pozby­wał, wyssaw­szy z nich ostat­nią kro­plę krwi, innym pozwa­lał prze­żyć. Ja mia­łam szczę­ście. Dora­sta­łam spa­ra­li­żo­wana stra­chem i tar­gana tłu­mio­nym gnie­wem. Moją jedyną pocie­chą były inne dziew­czynki, do któ­rych przy­tu­la­łam się nocą, żeby się ogrzać. Spa­łam z pal­cami wple­cio­nymi we włosy moich towa­rzy­szek. Zry­wa­łam się na dźwięk naj­mniej­szego hałasu. Przez te wszyst­kie lata strze­gły­śmy niczym skarbu resztki czło­wie­czeń­stwa, która nam pozo­stała. Ale i ją nam ode­brano. Kiedy sta­ły­śmy się kobie­tami, Pan nas prze­mie­nił, jedna po dru­giej. Powin­ny­śmy być mu wdzięczne – słu­że­nie mu nobi­li­to­wało, bycie jego kochanką sta­no­wiło wyróż­nie­nie.

Przez lata pała­łam żądzą zemsty. Wyłam nocami, spo­glą­da­jąc z zam­ko­wej wieży na wio­skę – kil­ka­na­ście domów oświe­tlo­nych bla­skiem ognia. W jed­nym z nich być może na­dal miesz­kała kobieta, którą kie­dyś nazy­wa­łam matką.

Oca­liła mnie krew. Osza­la­łam na jej punk­cie od pierw­szej kro­pli, stop­niowo zamie­niła mnie w bestię. Prze­szłość ode­szła, zapo­mnia­łam, jak się nazy­wam. W swoim cza­sie dosta­łam nowe imię, w prze­klę­tym języku. Jedyną prawdą była potrzeba zaspo­ka­ja­nia pra­gnie­nia, raz za razem. Nasz Stwórca hoj­nie uży­czał nam swo­ich ofiar. Nagie, oble­pione zaschniętą krwią czoł­ga­ły­śmy się w mroku, cze­ka­jąc na noc, kiedy zaprosi nas do udziału w krwa­wej orgii i dzi­kim spół­ko­wa­niu. Mogły­śmy jeść, dopóki były­śmy jego. Żyłam dla chwili, kiedy wbi­ja­łam zęby w pul­su­jącą szyję, a usta wypeł­niał mi czer­wony płyn.

Ale z bie­giem stu­leci ludzie na dole prze­stali się bać. Musia­ły­śmy się ukryć, kiedy zabrali naszego Stwórcę, z głową odciętą od ciała ostrzem mie­cza. Wie­dzia­ły­śmy, że po nas przyjdą. Instynkt popro­wa­dził nas w głąb lasu. Wyły­śmy jak wil­czyce. Nie nauczy­ły­śmy się polo­wać, bo zawsze dawano nam pokarm. Kobiety, dzieci, cza­sem męż­czyźni zja­wiali się ni stąd, ni zowąd, wystar­czyło zacze­kać na znak od Pana, żeby osa­czyć i ugryźć ofiarę. Mogły­śmy się naja­dać do syta. Ta obfi­tość nas roz­le­ni­wiła, zro­zu­mia­ły­śmy to w lesie, kiedy dopadł nas głód. Musia­ły­śmy nauczyć się tech­niki polo­wa­nia, jak­by­śmy wymy­ślały ją na nowo. Cze­ka­nie w abso­lut­nej ciszy, skra­da­nie się. Bły­ska­wiczny atak. Wyko­rzy­sta­nie momentu zasko­cze­nia na wbi­cie kłów, nie­raz pod spoj­rze­niem sze­roko otwar­tych oczu.

To były cha­otyczne rze­zie, zosta­wia­ły­śmy na ziemi resztki. Jeżeli znaj­do­wał je jakiś wie­śniak, który jak my zapusz­czał się w głąb lasu, żeby zapo­lo­wać, myślał, że to pozo­sta­ło­ści po wil­czej uczcie. Mimo mgły spo­wi­ja­ją­cej nasze umy­sły przed oczami na­dal stał nam wyraźny obraz masa­kry, któ­rej były­śmy świad­kami. Szczęk mie­czy, włócz­nie prze­szy­wa­jące nagie piersi, rzeka krwi, która omal nas nie porwała. Nie mogły­śmy dłu­żej żywić się zgod­nie z zasa­dami, któ­rych przez wieki prze­strze­gał nasz Stwórca, spra­wu­jąc ze swo­jego wyso­kiego zamku rządy nazna­czone mil­cze­niem i ter­ro­rem. Jeżeli mia­ły­śmy prze­żyć, musia­ły­śmy wmie­szać się mię­dzy ludzi.

Z cza­sem udo­sko­na­li­ły­śmy swoją tech­nikę, do prze­mocy doda­ły­śmy uwo­dze­nie. Już nie wyglą­da­ły­śmy jak zwie­rzęta. Plo­tły­śmy sobie nawza­jem war­ko­cze, prze­strze­ga­ły­śmy dobrych manier, stro­iły­śmy się. W każ­dym miej­scu, do któ­rego się uda­wa­ły­śmy, uczy­ły­śmy się języka ludzi, ich mowa od pierw­szej chwili była dla nas zro­zu­miała. Odwie­dza­ły­śmy mia­steczka i wsie, ni­gdzie nie zaba­wia­ły­śmy dłu­żej, żeby nie wzbu­dzać podej­rzeń. Zaspo­ka­ja­ły­śmy pra­gnie­nie, a zroz­pa­czone matki mogły jedy­nie opła­ki­wać dzieci, które zabrała tajem­ni­cza cho­roba. Jadły­śmy, a leka­rze nie potra­fili nazwać ago­nii, która koń­czyła się w skle­co­nej z desek skrzynce wie­zio­nej na cmen­tarz. Potem z gro­bów docho­dziły dziwne odgłosy i tak rodziły się legendy.

Zbyt długo były­śmy plagą. Nazy­wano nas róż­nie. Ludzie pró­bo­wali chro­nić się przed nami za pomocą amu­le­tów i kru­cy­fik­sów, war­ko­czy czosnku wiszą­cych w drzwiach, przez które prze­cho­dzi­ły­śmy ze śmie­chem. Z cza­sem nauczy­ły­śmy się, że ofiary można zja­dać powoli, osła­biać je bez zabi­ja­nia, wysy­sać tylko tyle, ile trzeba, i cze­kać, aż krew się odnowi. Ale póź­niej wszystko zaczęło się zmie­niać. Zanim zdo­ła­ły­śmy to zro­zu­mieć, stra­ci­łam swoje sio­stry. To, co się wyda­rzyło… Nie mogły­śmy tego prze­wi­dzieć. Legendy stały się wia­do­mo­ściami. Zaczęto w nas wie­rzyć.

Aku­rat były­śmy w lesie, do któ­rego od czasu do czasu wra­ca­ły­śmy, żeby roze­brać się do naga i przy­po­mnieć sobie o swo­jej dzi­kiej natu­rze. Gałę­zie drzew nad naszymi gło­wami wyglą­dały jak czarne kości, ręce szkie­le­tów wycią­gnięte w bła­gal­nym geście; zie­mię pokry­wał śnieg. Na nie­bie nie było nawet śladu księ­życa. Nagle w mroku poja­wiły się ognie. Dostrze­gły­śmy je zbyt późno. Pró­bo­wa­ły­śmy uciec, ale zosta­ły­śmy oto­czone. Oświe­tlił nas blask pochodni. Zanim zdą­ży­ły­śmy zaata­ko­wać, zła­pali nas za włosy i zacią­gnęli do miej­sca, gdzie cze­kał czło­wiek Kościoła, ksiądz. Nie rozu­mia­łam jego misji. Mógł nas albo oca­lić, albo wtrą­cić do pie­kieł. Był ubrany cały na czarno, łącz­nie z nakry­ciem głowy. Na szyi miał złoty krzyż. Jego oczy przy­po­mi­nały dwa węgle, ich czerń kon­tra­sto­wała z długą białą brodą. Pod­niósł ręce, wyglą­dał jak sęp, który zaraz się na nas rzuci. To on kie­ro­wał tym polo­wa­niem, jego oczy pło­nęły żądzą znisz­cze­nia. Naj­sil­niejsi spo­śród męż­czyzn powa­lili moje sio­stry na zie­mię, przy­trzy­mali im ręce i nogi, żeby je unie­ru­cho­mić. Wyry­wały się, męż­czyźni ledwo byli w sta­nie nad nimi zapa­no­wać. Ksiądz robił znak krzyża, wbi­jał im w piersi drew­niany kołek i spusz­czał na szyje sie­kierę. Ostatni raz spoj­rza­łam na twa­rze swo­ich sióstr, ich włosy mokre od błota i śniegu, prze­ra­że­nie wyryte w ich sze­roko otwar­tych oczach. Kiedy ciała bez głów bar­wiły zie­mię na czer­wono, pomy­śla­łam, że zbliża się koniec. Nie czu­łam smutku. Chcia­łam umrzeć razem z nimi, były moją jedyną rodziną. Ale męż­czyźni zwią­zali mnie i zabrali do mia­steczka.

Głupcy. Zamie­rzali pod­dać bada­niom przed­sta­wi­ciela mojego gatunku. Było jesz­cze ciemno, kiedy dotar­li­śmy do domu dok­tora. Wepchnęli mnie do oświe­tlo­nej świe­cami izby i przy­wią­zali do łóżka. Po wyj­ściu bar­ba­rzyń­ców, któ­rzy mnie tu przy­wle­kli, rozej­rza­łam się po pokoju. Krzyż na ścia­nie, otwarty zeszyt na stole, cze­ka­jący na poświę­cone mi zapi­ski, Biblia. Drzwi otwo­rzyły się gwał­tow­nie, sta­nęła w nich czarna postać księ­dza, który zabił moje sio­stry. Obrzu­cił mnie wynio­słym spoj­rze­niem i pod­szedł do łóżka. Powie­dział, że Święty Kościół wyeli­mi­no­wał tysiące takich jak ja – pomio­tów Sza­tana – i że naj­wyż­sza pora oca­lić moją duszę. Wykrzy­cza­łam, że ten sam Kościół przez wieki chro­nił mojego Stwórcę, igno­ru­jąc setki jego zbrodni. Nie było ratunku ani lito­ści dla dzieci, któ­rych ciała zrzu­cano na pastwę padli­no­żer­ców w prze­paść u stóp zamku. Pamię­ta­łam wszystko. Księ­dza, który odwie­dzał ubo­gie chaty i radził mat­kom zadrę­cza­ją­cym się, że nie są w sta­nie wyży­wić dzieci, jak mogą pomóc swo­jej rodzi­nie. Prośby, żeby były silne i pogo­dziły się z losem, kiedy przy­pad­kiem dowia­dy­wały się, co spo­tkało ich pocie­chy.

W odpo­wie­dzi kapłan uniósł ręce, rękawy czar­nej sutanny zamie­niły się w skrzy­dła nie­to­pe­rza. Zaczął się modlić, jego wibru­jący głos wypeł­nił izbę, zagłu­sza­jąc moje słowa. Spraw­dzał, czy dzia­łają na mnie jego moce i auto­ry­tet. Może naprawdę wie­rzył w ist­nie­nie swo­jego boga. Roze­śmia­łam się gło­śno, wsta­łam i przy­su­nę­łam do niego swoje nagie ciało; wciąż odma­wiał swoją modli­twę, z coraz sze­rzej otwar­tymi oczami, wyraź­nie zbul­wer­so­wany. Wresz­cie zorien­to­wał się, że jego wysiłki są daremne. Wtedy zła­pał mnie za szyję i zaczął dusić. Był silny i prze­peł­niony nie­na­wi­ścią, ale ja rów­nież. Spoj­rza­łam na niego z wście­kło­ścią, pró­bu­jąc uwol­nić się od uści­sku. Prze­cię­łam mu twarz ostrym jak szpon paznok­ciem kciuka.

Kiedy pod­niósł dło­nie do twa­rzy, wyswo­bo­dzi­łam się i ucie­kłam z domu dok­tora. Pobie­głam do lasu. Pra­gnę­łam jak naj­szyb­ciej wró­cić do miej­sca, gdzie zma­sa­kro­wano moje sio­stry. Chcia­łam je zoba­czyć. Pro­wa­dził mnie zapach dymu z doga­sa­ją­cego ogni­ska. Leżały na tej samej pola­nie, gdzie minio­nej nocy wykrwa­wiły się na śmierć, pod­czas gdy ja patrzy­łam na nie ze zwią­za­nymi rękami. Ich ciała były czę­ściowo spa­lone, ale głów nie tknięto, oczy wpa­try­wały się w jakiś punkt ponad czar­nymi gałę­ziami drzew. Może zosta­wiono je tu ku prze­stro­dze dla innych przed­sta­wi­cieli naszego gatunku. Oczy­ści­łam głowy z błota; pomy­śla­łam, że skoro tylko one mi zostały, zabiorę je ze sobą. Usta były otwarte, jakby zaraz miał się z nich wydo­być krzyk. Ale nie – wokół pano­wała kom­pletna cisza.

Nosi­łam je ze sobą przez lata. Mia­łam wra­że­nie, że wszystko, co się dzieje, to tylko prze­rwa mię­dzy momen­tem, w któ­rym otwo­rzyły usta, a krzy­kiem, który ni­gdy się z nich nie wydo­był. Dla mnie świat zamilkł.

Nie wie­dzia­łam, dokąd iść. Żero­wa­nie w pobliżu wsi i mia­ste­czek stało się zbyt nie­bez­pieczne, z kolei na polach czy w górach bra­ko­wało poży­wie­nia. Powrót w głąb lasu też nie wyda­wał się dobrym roz­wią­za­niem. Posta­no­wi­łam ruszyć w prze­ciwną stronę, prze­miesz­cza­łam się w nocy, a dnie spę­dza­łam w ukry­ciu. W razie potrzeby mogłam nie jeść. Byłam osła­biona, ale jakoś sobie radzi­łam.

W ten spo­sób pozna­łam mia­sta i odkry­łam, że nie ma lep­szej kry­jówki. Bez­domna kobieta nie zwra­cała niczy­jej uwagi. Kiedy prze­my­ka­łam nocami po bru­ko­wa­nych uli­cach, byłam jedną z wielu zagu­bio­nych dusz szu­ka­ją­cych schro­nie­nia. Po jakimś cza­sie odwa­ży­łam się poka­zy­wać w ciągu dnia, zasło­nięta czar­nym żałob­nym welo­nem. Nie­któ­rzy prze­chod­nie zatrzy­my­wali na mnie wzrok, jak­bym skry­wała nie straszną, ale słodką tajem­nicę.

Wkrótce zro­zu­mia­łam, że znacz­nie łatwiej podró­żuje się kobie­tom z wyż­szych sfer. Bez trudu znaj­do­wa­łam chęt­nych, któ­rzy pod­wo­zili mnie, by cie­szyć się towa­rzy­stwem tajem­ni­czej cudzo­ziemki zna­ją­cej wszyst­kie języki. W War­sza­wie nauczy­łam się grać na pia­ni­nie, w Wied­niu pierw­szy raz odwie­dzi­łam muzea i biblio­teki. Cho­ciaż we wspo­mnie­niach wciąż wra­ca­łam do cza­sów, kiedy błą­ka­ły­śmy się z sio­strami jak zwie­rzęta, myśląc wyłącz­nie o tym, żeby się najeść, zro­zu­mia­łam, dla­czego ludzie pra­gną być czymś wię­cej niż tylko cia­łem drżą­cym w moich ustach. Ta wie­dza uczy­niła mnie jesz­cze bar­dziej potworną – polo­wa­łam jak wilk, ale teraz byłam świa­doma, że potrzeba jedze­nia ni­gdy nie usta­nie; będzie stale powra­cać, bez innego celu niż ten, który sama jej wyzna­czę. Kiedy wokół jest spo­koj­nie, ta świa­do­mość na­dal prze­szywa mi pierś niczym szpony.

Przed­sta­wia­łam się jako hra­bina, baro­nowa albo jaśnie pani, kiedy prze­mie­rza­łam Europę z dwiema gło­wami ukry­tymi w tor­bie podróż­nej. Zabi­ja­łam wszę­dzie, gdzie się zna­la­złam, bo nie chcia­łam, żeby moje ofiary żyły ze śla­dami zębów na szyi. Pozby­wa­nie się ciał było coraz trud­niej­sze. Za każ­dym razem zmie­nia­łam imię. Nie odpusz­cza­łam nawet tym, któ­rzy oka­zali mi życz­li­wość. Wszy­scy mieli tę samą wadę – w ich żyłach pły­nęła cie­pła krew. Kaza­łam kochan­kom wozić się pocią­gami i karo­cami, gościć mnie w luk­su­so­wych hote­lach, a potem porzu­ca­łam ich na obrze­żach mia­sta albo w ciem­nym zaułku, jak puste sko­rupy. Z Bra­ty­sławy do Pragi prze­je­cha­łam tak szybko, jakby ktoś mnie ści­gał, potem dotar­łam do Dre­zna i popły­nęłam Łabą do Ham­burga, gdzie zna­la­złam sobie kochankę, która zabrała mnie do Bremy.

To tam zaczę­łam się bać. Pew­nej nocy weszłam nago do pokoju przy­ja­ciółki i dałam się ponieść sza­leń­stwu; zapo­mi­na­jąc o ostroż­no­ści, poży­wi­łam się nią na hote­lo­wym łóżku. Może dla­tego, że była piękna, a może uwio­dło mnie jej blade ciało, tak podobne do mojego. Ubra­łam się w jej szaty i wyszłam. Ponie­waż była wpły­wową kobietą, poli­cja szybko zaczęła szu­kać mor­dercy, który zosta­wił ją na łóżku z dziw­nymi śla­dami na szyi. W naszych baga­żach zna­leźli głowy moich sióstr i zabrali je jako dowód. Żeby je odzy­skać, musia­łam prze­lać dużo krwi. W ciągu jed­nej nocy zaprze­pa­ści­łam lata dys­kre­cji. Roz­ju­szona wpa­dłam na poste­ru­nek, uni­ce­stwia­łam każ­dego, kto sta­wał mi na dro­dze, dopóki nie odzy­ska­łam szcząt­ków. Nale­żały do mnie, nie zamie­rza­łam pozwo­lić, żeby zatrzy­mali je niczym tro­fea. Potem nie było już odwrotu. Ledwo umknę­łam straż­ni­kom i oszo­ło­miona tra­fi­łam do portu. Na widok stat­ków zro­zu­mia­łam, że jedyną deską ratunku jest ucieczka na drugi koniec świata, gdzie nie dosię­gnie mnie kara za zbrod­nie, któ­rych krwawy ślad cią­gnął się za mną przez pół kon­ty­nentu. Do tej pory nie natknę­łam się na innego przed­sta­wi­ciela swo­jego gatunku, podej­rze­wa­łam, że więk­szość zgi­nęła pod­czas polo­wa­nia, ale tak długo żyłam w zamknię­ciu, że nie wie­dzia­łam, ilu dokład­nie nas było. Uwa­żano nas za pra­dawną legendę, nie­pa­su­jącą do nowo­cze­snego świata, dla­tego wyobra­ża­łam sobie, że zostało nas nie­wielu, a ci, któ­rzy prze­trwali, żyją w odosob­nie­niu, tak jak ja. Wyglą­dało na to, że Europa uwol­niła się od plagi. Jej uwagę pochła­niały teraz rewo­lu­cje i wojny impe­riów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki