Powrót Wojowniczki - Angeline Boulley - ebook
NOWOŚĆ

Powrót Wojowniczki ebook

Boulley Angeline

4,5

Opis

Prawdy nie można pogrzebać na zawsze!

Szesnastoletnia Odżibwejka Perry Firekeeper-Birch zawsze wiedziała, kim jest: bliźniaczką o buntowniczej naturze, niespokojnym duchem i najlepszą wędkarką na Sugar Island.

Gdy w okolicy znika coraz więcej rdzennych kobiet, ciotka Perry zostaje uwikłana w morderstwo, a cmentarni złodzieje zarabiają na tym, co należy do plemienia Odżibwejów, w dziewczynie rodzi się potrzeba działania. Perry postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i odzyskać dziedzictwo własnego ludu. Może liczyć jedynie na przyjaciół, a także na nadambitną siostrę bliźniaczkę oraz czarującego chłopaka wyznającego surowe zasady moralne. Rywalizacja, siostrzane sekrety i liczne niebezpieczeństwa nie powstrzymają jej przed próbą rozwikłania zagadki, nim zaginione kobiety i przodkowie zostaną utraceni na zawsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytana__97

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka, która bawi i edukuje. Prawdziwy rollercoaster emocjonalny. Polecam!
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuWar­rior Girl Une­ar­thed
Pro­jekt okładki SU­SANNE KOPP
Ilu­stra­cja na okładceSU­SANNE KOPP
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuŁU­KASZ CHMARA
Re­dak­cjaIWONA GAW­RYŚ
Ko­rektaUR­SZULA WŁO­DAR­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2023 by An­ge­line Bo­ul­ley
All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6669-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Stu ośmiu ty­siącom trzy­stu dwu­dzie­stu ośmiu przod­kom wciąż prze­trzy­my­wa­nym w mu­ze­ach i tym, któ­rzy wal­czą o ich po­wrót do domu

TY­DZIEŃ PIERW­SZY

Na py­ta­nie an­tro­po­loga, jak In­dia­nie na­zy­wali Ame­rykę przed przy­by­ciem bia­łego czło­wieka, je­den z nich od­rzekł po pro­stu: „Na­sza”.

Vine De­lo­ria Jr.,Cu­ster Died for Your Sins: An In­dian Ma­ni­fe­sto

ROZDZIAŁ 1

PO­NIE­DZIA­ŁEK, 9 CZERWCA

Pę­dzę przez Su­gar Is­land dżi­pem, który na­leży do mnie i sio­stry. Wscho­dzące słońce wy­chyla się zza li­nii drzew po mo­jej le­wej stro­nie. Po­pra­wiam osłonę prze­ciw­sło­neczną, bo ja­sność mnie ośle­pia. To rola do­brego kie­rowcy: dbać o to, żeby nic go nie roz­pra­szało.

Sku­piam się na dro­dze i wy­pa­truję ozna­cze­nia obozu kul­tu­ro­wego. Sie­dząca obok Pau­line wy­ciąga zna­cząco szyję, żeby spoj­rzeć na pręd­ko­ścio­mierz, a po­tem z wes­tchnie­niem kręci głową. Po­dej­muję rzu­cone wy­zwa­nie i gładko wrzu­cam piątkę, wcho­dząc w za­kręt. Sły­chać pisk opon.

– Pa­mię­taj, co mó­wiła cio­cia Dau­nis – ostrzega moja sio­stra.

– Na te­mat na­szego pre­zentu uro­dzi­no­wego z ka­za­niem w bo­nu­sie? – od­po­wia­dam.

– „Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji szes­na­stych uro­dzin, dziew­częta”. – Pau­line na­śla­duje nieco niż­szy głos ciotki. – „Niech ta bryka do­brze wam służy, ale...”

Prze­ry­wam jej nie­mal ze zło­ścią:

– „Ale le­piej wbij­cie so­bie do głów to, co te­raz po­wiem. Je­śli się do­wiem, że ro­bi­cie głup­stwa, od­biorę pre­zent i sko­pię wam tyłki”.

Zgod­nie wy­bu­chamy śmie­chem.

Nie wspo­mi­nam o dal­szych sło­wach ciotki, skie­ro­wa­nych już tylko do mnie: „A do głupstw za­li­cza się też jazda z nad­mierną pręd­ko­ścią”.

– Dla­czego się tak spie­szysz? – pyta Pau­line. – Prze­cież to nie ty masz coś w pla­nach.

Sio­stra wku­rza mnie jak mało kto. Pio­ru­nuję ją wzro­kiem.

 – Mo­ment. Da­lej je­steś zła za ze­szły ty­dzień? Se­rio? Ty­dzień zwie­dza­nia uni­wer­sy­te­tów wy­mę­czył biedną Perry? Prze­cież to miała być dla cie­bie in­spi­ra­cja. – Prze­ciąga słowo „in­spi-raaa-cja”.

– Stra­ci­łam ty­dzień węd­ko­wa­nia!

Pau­line pry­cha.

– Ża­łuję, że po­je­cha­łaś. Gdy­byś tego nie zro­biła, nikt nie mu­siałby się mę­czyć z ato­mo­wym pier­dze­niem Elvisa Ju­niora.

Zro­bi­łam śmier­cio­no­śną broń z na­szego psa śmier­dziela, któ­remu po zwy­kłym ludz­kim je­dze­niu do­skwie­rają po­tworne gazy. Uśmie­cham się pod no­sem i zer­kam na wy­bla­kły znak in­for­mu­jący, że obóz kul­tu­rowy ple­mie­nia Od­żi­bwe­jów z Su­gar Is­land znaj­duje się pół ki­lo­me­tra stąd.

– O Boże – rzuca Pau­line, wciąż wy­czu­wa­jąc moją iry­ta­cję. Prze­kręca ostat­nią sy­labę tak, że brzmi to jak „o boszsz”. – To tylko kilka uczelni.

– Dzie­więć uni­wer­sy­te­tów. – Po­wta­rzam liczbę po od­żi­bwej­sku. – Zha­an­ga­swi!

Sio­stra wzdryga się na mój ostry ton. Na­wet bez od­wra­ca­nia głowy czuję na so­bie jej wzrok. Od­zy­wam się ła­god­niej, a jed­no­cze­śnie zwal­niam przed za­krę­tem:

– Pau­line, to było dzie­więć uni­wer­ków, na które i tak bym się nie do­stała, na­wet gdy­bym chciała. A nie chcę. – Na­ci­skam pe­dał ha­mulca i wrzu­cam lewy kie­run­kow­skaz, bo ni­gdy nie wia­domo, kto nas ob­ser­wuje i do­nosi o wszyst­kim ciotce. – Nie chcę wy­jeż­dżać z Su­gar Is­land.

– Nie chcesz stąd ni­gdy wy­jeż­dżać? – pyta sio­stra tym sa­mym za­sko­czo­nym, kry­tycz­nym to­nem co za­wsze. – Prze­nigdy?

– Prze­nigdy to cał­kiem nie­zły po­mysł – od­po­wia­dam i skrę­cam.

– Są inne uczel­nie, które mo­głyby ci się spodo­bać. Moim ko­łem ra­tun­ko­wym jest Col­lege Sta­nowy Mac­ki­nac. Mo­gła­byś zło­żyć tam pa­piery.

– Nie, w Mac­ki­nac mają tylko po­mniki ja­kichś sta­rych Zha­aga­na­ash. Aloch­to­nów. Ko­lo­ni­za­to­rów. Na­prawdę chcesz stu­dio­wać w miej­scu, w któ­rym ko­biety i lu­dzie ko­lo­rowi są nie­wi­doczni?

Igno­ru­jąc mnie, Pau­line spraw­dza, czy z jej cia­sno upię­tego kru­czo­czar­nego koka nie wy­su­nął się ża­den ko­smyk. Za­trzy­muje dłoń przy uchu i wy­gła­dza włosy.

– Do­brze wy­glą­dasz, Ko­mó­reczko – za­pew­niam.

Prze­wraca oczami na to uży­wane wy­łącz­nie mię­dzy nami okre­śle­nie, ale po­zwala so­bie na bla­dziutki uśmiech.

Wą­ska droga grun­towa sta­nowi istny tor prze­szkód zło­żony z łu­ków, dziur i wy­bo­jów cią­gną­cych się przez nieco po­nad pół ki­lo­me­tra. Koń­czy się pę­tlą przed znisz­czo­nym bu­dyn­kiem z bali – na­sze ple­mię or­ga­ni­zo­wało tu kie­dyś obozy, pod­czas któ­rych uczy­li­śmy się ta­kich rze­czy jak wę­dze­nie ryb czy wy­ra­bia­nie sy­ropu klo­no­wego.

– Dla­czego spo­tka­nie or­ga­ni­za­cyjne dla wa­ka­cyj­nych sta­ży­stów jest tu­taj, a nie w od­pi­co­wa­nym no­wym obo­zie w mie­ście? Czy to miej­sce nie jest prze­klęte? – py­tam, pod­jeż­dża­jąc przed wej­ście.

Moja sio­stra jak zwy­kle ma od­po­wiedź na wszystko.

– Brak wi-fi. Nie ma przy­zwo­itego za­sięgu. – Zer­ka­jąc w lu­sterko na osło­nie prze­ciw­sło­necz­nej, ma­luje usta ko­ra­lo­wym błysz­czy­kiem, który od­cina się od jej nie­ska­zi­tel­nej ciem­nej skóry. – W ten spo­sób nic nie bę­dzie nas roz­pra­szać i w pełni za­nu­rzymy się w ple­mien­nej kul­tu­rze.

– Ra­czej w ko­ma­rach. – Wyj­muję ze schowka przy skrzyni bie­gów sprej na ko­mary.

Po­daję go sio­strze, która sięga do klamki. Ma­cha do zna­jo­mych ubra­nych w tym sa­mym stylu co ona: w kom­bi­ne­zony z kwia­to­wym na­dru­kiem i trampki na ko­tur­nie. Wi­tają się tak, jakby od ich ostat­niego spo­tka­nia mi­nął rok, a nie ty­dzień.

Pau­line pro­po­nuje wszyst­kim re­pe­lent i otrzy­muje po­chwały za prze­zor­ność. Wy­ciąga długą, szczu­płą brą­zową nogę po­sma­ro­waną błysz­czą­cym mlecz­kiem do ciała, żeby ktoś ją po­psi­kał.

Moją uwagę przy­kuwa gło­śny ło­mot.

Przed dżi­pem stoi Lu­cas Chip­pe­way. Unosi dłoń nad ciem­no­zie­loną ma­ską sa­mo­chodu, a za­raz po­tem roz­lega się ko­lejne krót­kie ude­rze­nie. Nie po­zwa­lam mu wkrę­cić się w per­ku­syjną so­lówkę, tylko na­ci­skam klak­son i opusz­czam szybę.

– Z drogi, Lu­ca­sie-Du­pa­sie – mó­wię.

Chło­pak uśmie­cha się pół­gęb­kiem, co zda­niem wszyst­kich poza mną i Pau­line zmie­nia go w naj­praw­dziw­sze cia­cho.

– Obu­dzi­łem cię – stwier­dza. – Hej, sorki, że nie da­łem rady pod­wieźć dzi­siaj Pau­line. Mu­sia­łem zo­stać wczo­raj u babci i wy­da­wało mi się, że nie zdążę wró­cić na czas na wy­spę.

Kiwa na po­wi­ta­nie głową trzem dziew­czy­nom, które ro­bią so­bie sel­fie, choć będą mo­gły je opu­bli­ko­wać do­piero póź­niej. Chi­cho­czą i od­wra­cają się do niego ple­cami. Lu­cas niby nie za­uważa, że trzy­mają te­le­fony tak, aby ująć w ka­drze jego szel­mow­ski uśmiech i na­bite, umię­śnione ciało.

– Ża­łu­jesz, że nie do­sta­łaś się na staż? – Pod­cho­dzi do mo­jego okna. – Cztery stówki ty­go­dniowo przez dwa i pół mie­siąca. Po­ważna kasa.

– Czy ża­łuję, że ola­łam roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną po to, żeby iść na ryby? – Śmieję się z wła­snego żartu, a po­tem przy­bie­ram śmier­tel­nie po­ważną minę, choć tylko udaję. – Wiesz co? Pau­line do­stała się na staż w Ra­dzie Ple­mie­nia. Je­dyna uczen­nica szkoły śred­niej w hi­sto­rii, która kie­dy­kol­wiek za­kwa­li­fi­ko­wała się do let­niego stażu Ki­no­ma­age.

Uwiel­biam na­bi­jać się z sio­stry, ale ni­gdy nie po­zwo­li­ła­bym so­bie na to w obec­no­ści ni­kogo in­nego poza Lu­ca­sem.

– Obiło mi się o uszy. Po­wi­nie­nem ją tak czy siak o to spy­tać? – Nie­uważ­nie od­ga­nia ko­mara, który ośmie­lił się usiąść na jego brą­zo­wej skó­rze.

– Nie krę­puj się. Po­wiedz jej, że po­dobno wy­bie­rano sta­ży­stów na pod­sta­wie stopni. Taką wer­sję przed­sta­wi­łam ro­dzi­com, żeby prze­stali mi su­szyć głowę.

Pau­line woła Lu­casa i wska­zuje na wej­ście do bu­dynku.

– Mu­szę le­cieć, Mi­siu Py­siu. Wielka szkoda, że nie mo­żesz być mną. – Lu­cas po­syła mi swój cha­rak­te­ry­styczny sze­roki uśmiech.

– Ogromna, nie­po­we­to­wana, będę ło­wić ryby od sa­mego rana – ra­puję na me­lo­dię Bad Girls M.I.A.

Wy­jeż­dżam na drogę i wci­skam gaz do de­chy. Tak po pro­stu. To naj­lep­szy moż­liwy po­wód. Mam dżipa na wy­łącz­ność, bo Pau­line spę­dzi cały dzień na spo­tka­niu or­ga­ni­za­cyj­nym dla sta­ży­stów. Już czuję smak ryb, które zło­wię i wie­czo­rem usmażę. Prze­trwa­łam w ze­szłym ty­go­dniu ob­jaz­dówkę po col­lege’ach, na którą zmar­no­wa­łam kilka pierw­szych, cen­nych dni wa­ka­cji.

Wy­daję z sie­bie ostry, prze­ni­kliwy trel, żeby roz­po­cząć Wa­ka­cyjny Luz 2014 Perry Fi­re­ke­eper-Birch. Roz­pusz­czone włosy chłosz­czą mi twarz jak tor­nado. Pod­krę­cam mu­zykę i śpie­wam ra­zem z M.I.A.:

– „Żyj szybko, umie­raj młodo. Złe dziew­czyny gładko w to wcho­dzą”.

*

Nieco da­lej ktoś prze­cho­dzi przez drogę. Roz­po­znaję tego ubra­nego na czarno chu­dego, dłu­go­no­giego fa­ceta. Stormy No­din był kie­dyś naj­lep­szym kum­plem mo­jego wujka Le­viego. Ha­muję auto i ści­szam mu­zykę.

– Aaniin – wi­tam się.

Unosi brodę w ge­ście po­zdro­wie­nia.

– Ando-ba­ba­ami­bi­zo­daa – pro­po­nuję, choć do­tych­czas ni­gdy się nie zda­rzyło, żeby się zgo­dził na pod­wózkę.

Od­ma­wia krót­kim ru­chem dłoni.

Wy­cho­dzę z ko­lejną pro­po­zy­cją, tym ra­zem za­pra­sza­jąc go na dzi­siej­szą ko­la­cję.

– Ona­ago­shi wii­si­ni­daa. Gii­go­onh gi-ga-mii­ji­min.

Od razu wy­raża zgodę ski­nie­niem głowy. Le­piej, żeby moja ulu­biona węd­kar­ska miej­scówka się spraw­dziła, bo mimo swej wy­jąt­ko­wej chu­do­ści Stormy No­din jest wiel­kim żar­ło­kiem.

– Ba­ama­apii – rzu­cam na po­że­gna­nie i ma­cham.

Roz­pry­sku­jąc przy­drożny żwir, ru­szam prędko do domu.

*

Na drogę wy­cho­dzi zni­kąd gruby czarny pies. To nie pies, tylko młody niedź­wia­dek. Czmy­cha przez jezd­nię.

Moim cia­łem wstrząsa na­gły strach. Za­nim stopa lą­duje na ha­mulcu, już wy­peł­niam wie­lo­krot­nie po­wta­rzane in­struk­cje ro­dzi­ców.

Wci­skam pe­dał. „Zwol­nij”.

Wci­skam pe­dał. „Nie skrę­caj gwał­tow­nie”.

Mi­siek znika w ro­wie.

Wci­skam pe­dał. „Tam, gdzie jest je­den, zjawi się i drugi”, roz­brzmie­wają zgodne głosy mamy i taty.

Mru­gam i wi­dzę niedź­wie­dzicę, która bie­gnie za mło­dym.

Serce prze­staje mi na chwilę bić, bo sa­mica za­trzy­muje się na środku drogi. Skrę­cam gwał­tow­nie. Ro­dzice nie mają na­wet czasu się po­wtó­rzyć. Dżip śmiga przez żwi­ro­wany pod­jazd. Ce­luję w krzak bzu, ale za­miast tego znosi mnie na me­ta­lową bramę.

Za­my­kam oczy. Me­tal zgrzyta o me­tal i coś ude­rza mnie pro­sto w twarz.

*

Wy­strze­lona po­duszka po­wietrzna prze­sła­nia mi wi­dok. Moje serce wali trzy razy szyb­ciej niż zwy­kle. Pas bez­pie­czeń­stwa ści­ska klatkę pier­siową – wy­god­nie nie jest, ale nie czuję bólu. Mogę po­ru­szać rę­kami i no­gami.

Nic mi nie jest.

„Weź te­le­fon, za­cznij na­gry­wać i jak naj­szyb­ciej wy­siądź z sa­mo­chodu”, in­stru­uje mnie głos taty. „Uni­wer­sal­nym na­rzę­dziem przy­cze­pio­nym do klamki prze­tnij pas bez­pie­czeń­stwa. Nie za­po­mnij za­brać ze schowka te­le­fonu do wy­ko­ny­wa­nia po­łą­czeń alar­mo­wych. Stań w bez­piecz­nej od­le­gło­ści. Cały czas na­gry­waj swoje oto­cze­nie i sa­mo­chód”.

Kie­ruję ka­merę w ko­mórce na parę wy­do­by­wa­jącą się z ma­ski i jed­no­cze­śnie się od­su­wam.

„Wci­śnij przy­cisk alar­mowy, że­by­śmy otrzy­mali po­wia­do­mie­nie te­le­fo­niczne i ese­mesa z twoją lo­ka­li­za­cją – ja, mama, cio­cia Dau­nis i twoja sio­stra”.

Za­trzy­muję pa­lec nad przy­ci­skiem alar­mo­wym. Serce bije mi już nor­mal­nie. Chłod­nica jest uszko­dzona, ale chyba nic poza tym. To była ra­czej stłuczka, a nie po­ważny wy­pa­dek.

Tata jest w dro­dze do in­nego mia­sta po od­biór cze­goś, co ku­pił na Cra­ig­slist. Pau­line bie­rze udział w spo­tka­niu or­ga­ni­za­cyj­nym dla sta­ży­stów. Mama sie­dzi w pracy. A cio­cia? Nie ma mowy. Znów sły­szę jej ostrze­że­nie, żeby nie ro­bić głupstw.

Tyle że to prze­cież nie jest wina mo­jej lek­ko­myśl­no­ści. To wina niedź­wie­dzia. Wszystko wy­da­rzyło się tak szybko.

Mo­gła­bym cof­nąć się na pie­chotę do Stormy’ego No­dina, lecz tra­dy­cyjny uzdro­wi­ciel nie­spe­cjal­nie coś tu wskóra, chyba że da się na­pra­wić chłod­nicę mo­dli­twą po od­żi­bwej­sku.

Mu­szę prze­trans­por­to­wać dżipa z Su­gar Is­land do warsz­tatu. Mimo że tata po­trafi zre­pe­ro­wać wszystko, cio­cia chciała, że­by­śmy po­no­siły z Pau­line koszty eks­plo­ata­cji i na­praw. Stać mnie na we­zwa­nie po­mocy dro­go­wej. Mogę za­pła­cić z pie­nię­dzy za­osz­czę­dzo­nych z uro­dzin i opie­ko­wa­nia się dziećmi.

Ser­wis ho­low­ni­czy Jacka re­kla­muje się w ra­diu. Głę­boki mę­ski głos po­wta­rza nu­mer te­le­fonu ze sło­wami: „Za­wsze po cie­bie przy­jadę, wy­star­czy, że za­dzwo­nisz”. Kie­dyś re­klama le­ciała aku­rat wtedy, gdy je­cha­łam gdzieś z cio­cią i bab­cią June. Cio­cia od­gra­żała się, że wnie­sie skargę. Bab­cia krzyk­nęła: „Ani się waż! Stać mnie wy­łącz­nie na drobne przy­jem­no­ści”.

Ko­rzy­sta­jąc z ko­mórki do po­łą­czeń alar­mo­wych, wy­bie­ram nu­mer, który pa­mię­tam z re­klamy ra­dio­wej. W ocze­ki­wa­niu na przy­jazd Jacka cały czas na­gry­wam. Po­nie­waż wiel­gachny te­le­fon alar­mowy nie jest mi do ni­czego wię­cej po­trzebny, wsu­wam go z tyłu za pa­sek dżin­sów. Trzy­ma­nie apa­ratu mię­dzy po­ślad­kami wcale nie jest ta­kie za­bawne, jak by się mo­gło wy­da­wać. Ta­cie za­leży, że­by­śmy każdą sy­tu­ację trak­to­wały po­waż­nie. Ciem­no­skó­rzy męż­czyźni, Ani­shi­na­abe i czarni – albo mie­szańcy jak tata – nie pod­cho­dzą lekko do bez­pie­czeń­stwa swo­ich dzieci.

Z nu­dów pró­buję wy­obra­zić so­bie sce­na­riusz, w któ­rym cio­cia nie do­staje szału na wieść o wy­padku. Pół go­dziny póź­niej, kiedy na szo­sie po­ja­wia się po­moc dro­gowa, jesz­cze ni­czego nie wy­my­śli­łam. Gdy Jack pod­jeż­dża bli­żej, do­strze­gam za la­wetą ra­dio­wóz po­li­cji ple­mien­nej.

Jack za­trzy­muje się przy pry­wat­nym pod­jeź­dzie. Ra­dio­wóz staje kilka me­trów za miej­scem wy­padku. Roz­po­znaję gli­nia­rza wy­sia­da­ją­cego z sa­mo­chodu i wy­łą­czam na­gry­wa­nie.

Po­ste­run­kowy Sam Hill jest nie­szko­dliwy. Wszy­scy mó­wią na niego Ki-Czort, jak w po­wie­dze­niu „Po kiego czorta?”. Nie ro­zu­miem dla­czego, ale zdaję so­bie sprawę, że ksywki by­wają dzi­waczne. Sam peł­nił kie­dyś dy­żury w ple­mien­nej pod­sta­wówce. Te­raz zbliża się do mnie.

– Mii­gwech, Jack. – Prze­cho­dzę do rze­czy i po­daję Jac­kowi kartę de­be­tową. – Mógł­byś za­brać sa­mo­chód do warsz­tatu swo­jego brata? – Je­śli Jack i Zack są bliź­nia­kami, to po­pro­szę o zniżkę dla bliź­niąt.

– Wie, że auto ma przy­je­chać? – Głos Jacka nie jest aż tak głę­boki, jak w re­kla­mie ra­dio­wej.

– Za­dzwo­nię do niego po dro­dze.

Ki-Czort wtrąca się do roz­mowy.

– Perry, jak do tego do­szło?

– Niedź­wiedź. – Uśmie­cham się sze­roko.

Nie ma po­wodu, żeby po­da­wać co­kol­wiek w wąt­pli­wość. Nie ja za­wi­ni­łam. Nie trzeba wy­sta­wiać man­datu. Nie trzeba mnie prze­szu­ki­wać. I nie trzeba o ni­czym in­for­mo­wać ko­men­danta po­li­cji ple­mien­nej.

Jack bie­rze dżipa na hol. Po­ste­run­kowy Ki-Czort ma­cha na po­że­gna­nie i od­jeż­dża. Na­dal się uśmie­cha­jąc, wsia­dam do auta Jacka, który ma mnie za­wieźć do warsz­tatu sa­mo­cho­do­wego Za­cka. W uszach dzwo­nią mi zna­jome pre­ten­sje Pau­line: „To miło nie mieć w ży­ciu żad­nych zmar­twień”.

Za­wsze ją wku­rzam swoją od­po­wie­dzią.

„A że­byś wie­działa”.

*

Jedno spoj­rze­nie na cio­cię Dau­nis wy­star­czy, żeby ze­psuć mi ucztę zło­żoną ze sma­żo­nego oko­nia. Ciotka pod­cho­dzi gwał­tow­nie do ogni­ska, jej wiel­kie ciemne oczy ci­skają gromy. Nie­chlujny ciemny kok do­kłada jej kilka do­brych cen­ty­me­trów do już słusz­nego wzro­stu. A dzięki ma­syw­nym ob­ca­som się­ga­ją­cych ko­stek czar­nych bot­ków ciotka pla­suje się gdzieś po­mię­dzy me­trem osiem­dzie­siąt a dwoma me­trami. Mo­głaby być bliź­niaczką sza­mana, ma na so­bie czarne dżinsy i czarną ko­szulkę z dłu­gimi rę­ka­wami. Uma­lo­wane czer­woną szminką usta są za­ci­śnięte w pe­łen dez­apro­baty gry­mas.

Prze­kli­nam w mil­cze­niu do­no­si­ciela. Jacka. Za­cka. Po­ste­run­ko­wego Ki-Czorta. Do­wol­nego pa­sa­żera z promu na stały ląd. Wszyst­kich z wy­jąt­kiem Stormy’ego No­dina, który od­zywa się tylko wtedy, kiedy się mo­dli.

Na szczę­ście mama i tata idą aku­rat do środka po do­kładkę sa­łatki ziem­nia­cza­nej. Pau­line mil­czy, tak samo Stormy, który opy­cha się oko­niem, jakby to miał być jego ostatni po­si­łek w ży­ciu. Na­wet Elvis Ju­nior sie­dzi ci­cho.

Przy­my­kam po­wieki, szy­ku­jąc się na cios.

– Prze­kro­czy­łaś pręd­kość?

– To była niedź­wie­dzica z mło­dym...

– Czy prze­kro­czy­łaś pręd­kość? – po­wta­rza ciotka.

– Tro­chę.

– Czy z moim dziec­kiem też jeź­dzisz tak szybko?

– Nie.

– Zack wy­ce­nił na­prawę na trzy ty­siące dwie­ście – stwier­dza.

Pau­line ma taką minę, jak gdyby miała za­raz wy­buch­nąć pła­czem. Chrza­nić to. Ja się nie boję.

– Ja­koś to z nim za­ła­twię – od­po­wia­dam spo­koj­nie.

Jedna z brwi ciotki wę­druje do góry. Te­raz za­czy­nam się bać.

– Już mu za­pła­ci­łam. To mnie mu­sisz spła­cić – oznaj­mia ciotka.

O cho­lera. Zack dałby mi lep­sze wa­runki. Obie­cał, że przyj­mie skrypt dłużny z dwu­let­nim okre­sem od­set­ko­wym i za­czeka, aż skoń­czę osiem­na­ście lat i za­cznę otrzy­my­wać dy­wi­dendę – część zy­sków, które człon­ko­wie ple­mie­nia do­stają z ka­syna Su­pe­rior Sho­res.

Mam ochotę wy­po­mnieć ciotce, że zde­rzak już dawno temu zo­stał przy­mo­co­wany do ka­ro­se­rii ta­śmą. Spo­tka­nie z me­ta­lową bramą nie było jego pierw­szą po­tyczką. Ta bryka sporo już prze­szła.

Moja sio­stra to ge­niusz, ale ja też nie je­stem w cie­mię bita. Cze­kam na wy­rok ciotki.

– Na stażu Ki­no­ma­age zo­stało jesz­cze jedno wolne miej­sce. Za­czy­nasz ju­tro o dzie­wią­tej. Każdy czek bę­dzie tra­fiał do mnie, do­póki nie spła­cisz ca­łego długu. Do tego czasu nie sią­dziesz za kół­kiem. Masz się sta­wić pod mu­zeum ple­mien­nym. Twoim prze­ło­żo­nym jest Co­oper Tur­tle.

Pau­line wzdy­cha gło­śno, a ja czuję, że moje płuca też gwał­tow­nie na­bie­rają po­wie­trza.

Za­tem mój Wa­ka­cyjny Luz idzie z dy­mem. Tak po pro­stu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki