Powrót do Tsugaru - Osamu Dazai - ebook + książka
NOWOŚĆ

Powrót do Tsugaru ebook

Dazai Osamu

0,0

Opis

[…] Pewnego ranka w trzeciej klasie zatrzymałem się na moście po drodze do szkoły, oparłem o okrągłą, cynobrową belkę i pogrążyłem się w myślach. Poniżej wolno płynęła rzeka szeroka jak tokijska Sumida. Aż do tamtej pory nigdy nie pozwalałem sobie na roztargnienie, przez które straciłbym kontakt ze światem. Zawsze miałem wrażenie, że gdzieś za mną ktoś jest i mnie ob­serwuje, zawsze przybierałem jakąś pozę. Do każdego, nawet najdrobniejsze­go gestu dodawałem w głowie didaskalia: „zdezorientowany, patrzy na swo­ją dłoń”, „mówi, drapiąc się za uchem” – zachowania, przy których mogłoby stać „odruchowo” czy „nieświadomie”, dla mnie nie istniały. Kiedy ockną­łem się z zamyślenia, serce aż zadrżało mi z samotności. W takich momen­tach zawsze myślałem o przeszłości i przyszłości […]


Książka ta jest jednym z mniej znanych dzieł Dazaia, ale nie ujmuje to jej wyjątkowości. Można powiedzieć, że jest latarnią, która rzuci nieco światła na życie, poglądy, sposób myślenia tego niezwykłego twórcy - a także na inne jego utwory. Wraz z pisarzem odwiedzamy jeden z mniej znanych zakątków Japonii, jego rodzime strony, i jest to podróż bardzo osobista. Uczuciowa, złożona i elokwentna (znajdziemy tu wątki mityczne czy odwołania do dzieł innych pisarzy), specyficznie melancholijna - po prostu bardzo "dazaiowa".

800px-Osamu_Dazai 180 p

Osamu Dazai (1909–1948) w swym krótkim, zakończonym samobójczą śmiercią życiu napisał utwory niezwykle poczytne do dziś w Japonii, a tak­że – za pośrednictwem przekładów – na całym świecie. Utwory uniwersalne, mimo iż pisane całe dekady temu, w innej przestrzeni kulturowej i oparte na osobistych doświadczeniach pisarza. Wykreowane przez niego postaci, ich dylematy i przemyślenia, to wciąż istotny punkt odniesienia dla części japoń­skiego społeczeństwa, w tym wkraczającej w dorosłość młodzieży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: 津軽
Re­dak­cja i ko­rekta: BER­NA­DETA LE­KACZ
Skład i ła­ma­nie: ANNA SZARKO
Pro­jekt i wy­ko­na­nie okładki: DA­RIUSZ ADAM­SKI
© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Da­riusz La­toś & Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie DIA­LOG Sp. z o.o. 2024 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie DIA­LOG 2024 Wszel­kie prawa za­strze­żone
ISBN e-pub 978-83-8238-151-1
ISBN mobi 978-83-8238-152-8
Co­py­ri­ght © by Bog­dan Gó­ral­czyk & Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie Dia­log Sp. z o.o. 2024 All ri­ghts re­se­rved
Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie DIA­LOG Spółka z o.o. 00-112 War­szawa, ul. Ba­gno 3/218 tel./faks (+48 22) 620 87 03 e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­dia­log.plwww.wy­daw­nic­two­dia­log.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

SŁOWO OD WY­DAWCY

Dazaia Osamu pol­skiemu czy­tel­ni­kowi przed­sta­wiać nie trzeba. Ka­non jego twór­czo­ści, na który skła­dają się słynne po­wie­ści oraz re­pre­zen­ta­tywny wy­bór opo­wia­dań, jest już do­stępny w na­szym ję­zyku, a do­ro­bek li­te­racki pi­sa­rza zy­skał nad Wi­słą wielu wiel­bi­cieli. To ide­alny mo­ment, by przy­bli­żyć mniej oczy­wi­ste utwory jed­nego z czo­ło­wych re­pre­zen­tan­tów li­te­ra­tury ja­poń­skiej pierw­szej po­łowy XX wieku. Do ta­ko­wych za­li­cza się wła­śnie Po­wrót do Tsu­garu. Warto przyj­rzeć się oko­licz­no­ściom jego po­wsta­nia.

W maju 1944 roku ofi­cyna Oy­ama Sho­ten, któ­rej na­kła­dem uka­zy­wał się cykl po­świę­co­nych róż­nym re­jo­nom Ja­po­nii prze­wod­ni­ków Shin­fu­doki sōsho (Nowe fu­doki – ty­tuł od­sy­łał do daw­nych opi­sów pro­win­cji, na przy­kład tych opra­co­wy­wa­nych w VIII wieku na po­le­ce­nie ce­sa­rzo­wej Gen­mei), za­pro­po­no­wała Da­za­iowi na­pi­sa­nie siód­mej czę­ści, po­świę­co­nej Tsu­garu. Póź­niej­szy au­tor Zmierz­chu ide­al­nie nada­wał się do tego za­da­nia – był już li­te­ra­tem o ugrun­to­wa­nej po­zy­cji i, co nie mniej istotne, tsu­ga­rań­czy­kiem z uro­dze­nia. Da­zai przy­jął zle­ce­nie i jesz­cze w tym sa­mym mie­siącu wy­ru­szył w ro­dzinne strony. Można po­dej­rze­wać, że skło­niły go do tego po­wody dwo­ja­kiego ro­dzaju: z jed­nej strony zwią­zane z re­aliami ży­cia w Ja­po­nii w okre­sie wo­jen­nym, z dru­giej – były to po­budki oso­bi­ste.

Przyj­rzyjmy się naj­pierw tym pierw­szym. Jest wielce praw­do­po­dobne, że Da­zai zwy­czaj­nie po­trze­bo­wał pie­nię­dzy; pu­bli­ko­wa­nie w pra­sie, jedno z głów­nych źró­deł jego utrzy­ma­nia, było znacz­nie utrud­nione ze względu na cen­zurę i wy­mogi władz, które ocze­ki­wały tre­ści zgod­nych z pro­wo­jenną na­cjo­na­li­styczną pro­pa­gandą. Nie po­ma­gał fakt, że pi­sarz by­wał za­an­ga­żo­wany w dzia­łal­ność or­ga­ni­za­cji ko­mu­ni­stycz­nych. Wo­jenne re­alia wy­raź­nie ry­sują się już na po­czątku Po­wrotu do Tsu­garu: choćby cha­rak­te­ry­styczny strój, w ja­kim nar­ra­tor wy­ru­sza w po­dróż, czyli uszyte ze skraw­ków ubra­nie uży­wane do pracy w „bry­ga­dach ochot­ni­czych” (oczy­wi­ście była to praca przy­mu­sowa). Au­tor nie­raz wspo­mina też o re­gla­men­ta­cji żyw­no­ści, a wy­siłki w celu zdo­by­cia trudno do­stęp­nego al­ko­holu można śmiało uznać za lejt­mo­tyw tej po­wie­ści. Nie trzeba też wni­kli­wych po­szu­ki­wań, by od­na­leźć w tek­ście wpływy (auto)cen­zury – Da­zai wprost za­zna­cza, że pewne kwe­stie po­mija, gdyż są „istotne z punktu wi­dze­nia obron­no­ści kraju”.

A ja­kie oso­bi­ste mo­tywy mo­gły nim kie­ro­wać? Je­śli wie­rzyć nar­ra­to­rowi Po­wrotu do Tsu­garu, pra­gnął on spo­tkać się z osobą bar­dzo dla niego ważną, któ­rej nie wi­dział od dzie­ciń­stwa. O kogo cho­dzi i czy spo­tka­nie do­szło do skutku – tego we wstę­pie zdra­dzić nie wy­pada. Da­zai kil­ku­krot­nie wspo­mina też, że chciał le­piej po­znać swoje ro­dzinne strony „przed śmier­cią”; zna­jo­mość bio­gra­fii pi­sa­rza (kilka prób sa­mo­bój­czych i ostat­nia – udana – w roku 1948) po­zwala po­dej­rze­wać, że nie miał na my­śli śmierci ze sta­ro­ści.

Zle­ce­nio­dawcy byli za­pewne za­sko­czeni tek­stem, który Da­zai im do­star­czył – z pew­no­ścią nie jest to ty­powy prze­wod­nik ani kom­pen­dium. Sam au­tor pi­sał, że uważa go za po­wieść. Czy wszyst­kie opi­sane w tej hi­sto­rii sy­tu­acje miały miej­sce w rze­czy­wi­sto­ści? Pod tym wzglę­dem warto trak­to­wać Po­wrót do Tsu­garu tak samo jak resztę do­robku pi­sa­rza: Da­zai sięga po ele­menty ze swo­jej bio­gra­fii, prze­twa­rza­jąc je w mniej­szym lub więk­szym stop­niu, lecz czyni to tak, że ich praw­dzi­wość ma zna­cze­nie dru­go­rzędne.

.

Ro­dzaje śniegu w Tsu­garu

Ko­nay­uki – śnieżny pył

Tsu­buy­uki – śnieg ziar­ni­sty

Wa­tay­uki – miękki śnieg o du­żych płat­kach

Mi­zuy­uki – mo­kry, nad­to­piony śnieg

Ka­tay­uki – zbity śnieg u dołu za­spy

Za­ra­mey­uki – zmro­żony śnieg o wi­docz­nych krysz­tał­kach

Kōriy­uki – zlo­do­wa­ciały śnieg

(za Rocz­ni­kiem Tōō[1])

WSTĘP

Pew­nej wio­sny od­by­łem, ku czemu nie mia­łem ni­gdy wcze­śniej oka­zji, trwa­jącą około trzech ty­go­dni po­dróż po pół­wy­spie Tsu­garu, wy­su­nię­tym da­leko na pół­noc za­kątku wy­spy Hon­siu. Był to je­den z istot­niej­szych epi­zo­dów mo­jego trzy­dzie­sto­kil­ku­let­niego ży­wota. Choć w Tsu­garu przy­sze­dłem na świat, tam też się wy­cho­wa­łem i ży­łem do dwu­dziestki, zna­łem je­dy­nie Ka­nagi, Go­sho­ga­warę, Aomori, Hi­ro­saki, Asa­mu­shi i Ōwani – o in­nych mia­stach i mia­stecz­kach nie mia­łem naj­mniej­szego po­ję­cia.

Ka­nagi to moje mia­sto ro­dzinne. Po­ło­żone nie­mal do­kład­nie po­środku rów­niny Tsu­garu, li­czące pięć, może sześć ty­sięcy miesz­kań­ców, po­zba­wione cech szcze­gól­nych, lecz z lekko wiel­ko­miej­ską pre­ten­sją. Mó­wiąc ład­nie: miej­sce przy­jem­nie bez­barwne jak woda, mó­wiąc bru­tal­nie: mie­ścina płyt­kich ka­bo­ty­nów. Trzy ri[2] na po­łu­dnie, nad rzeką Iwaki, leży Go­sho­ga­wara. Cen­trum han­dlu i dys­try­bu­cji pro­duk­tów lo­kal­nego wy­twór­stwa z po­nad dzie­się­cioma ty­sią­cami miesz­kań­ców. W żad­nej in­nej miej­sco­wo­ści re­gionu, wy­łą­czyw­szy Aomori i Hi­ro­saki, po­pu­la­cja nie prze­kra­cza tej gra­nicy. Jest to miej­sce tęt­niące ener­gią – albo zwy­czaj­nie ha­ła­śliwe, za­leży, czy chcemy być mili. Nie czuć tam at­mos­fery rol­ni­czej wio­ski, prze­ciw­nie, na­wet na ulice tak nie­wiel­kiego prze­cież mia­sta za­kra­dła się już owa przy­pra­wia­jąca o dresz­cze sa­mot­ność wła­ściwa wiel­kim me­tro­po­liom. Je­śli po­rów­nać je – prze­sad­ność tej ana­lo­gii mnie sa­memu od­biera mowę – do To­kio, Ka­nagi by­łoby Ko­ishi­gawą, a Go­sho­ga­wa­rze od­po­wia­da­łaby Asa­kusa. Tu wła­śnie mieszka moja cio­cia. Jako dziecko ko­cha­łem ją bar­dziej niż ro­dzoną matkę, czę­sto więc u niej by­wa­łem. Można po­wie­dzieć, że aż do mo­mentu roz­po­czę­cia na­uki w gim­na­zjum oprócz tych dwóch miej­sco­wo­ści nie wie­dzia­łem pra­wie nic o ca­łej resz­cie Tsu­garu. Wy­jazd na eg­za­miny wstępne do Aomori wy­dał mi się nie­zwy­kłą, wielką wy­prawą, choć po­dróż trwała za­le­d­wie trzy czy cztery go­dziny; eks­cy­ta­cję, jaka mi wtedy to­wa­rzy­szyła, opi­sa­łem, nieco co prawda ko­lo­ry­zu­jąc, w jed­nym z mo­ich opo­wia­dań. Nie wszystko w tej re­la­cji wier­nie od­po­wiada rze­czy­wi­sto­ści, pełno w niej bła­zeń­skich wy­my­słów, są­dzę jed­nak, że cał­kiem do­brze od­daje moje emo­cje.

Strój, w któ­rym wy­ru­szył do nie­wiel­kiego mia­sta z sie­dzibą władz pre­fek­tury, naj­pierw w trzę­są­cym się kon­nym wo­zie, po­tem dzie­sięć ri po­cią­giem pa­ro­wym, by przy­stą­pić do eg­za­mi­nów wstęp­nych do gim­na­zjum, był do­prawdy dzi­waczny – nad swą opła­kaną ele­gan­cją pra­co­wał rok po roku w ta­jem­nicy przed wszyst­kimi. Oczy­wi­ście nie omiesz­kał za­ło­żyć bia­łej fla­ne­lo­wej ko­szuli, którą wprost uwiel­biał, tym ra­zem miał przy niej wielki koł­nierz ni­czym mo­tyle skrzy­dła, który wy­pu­ścił na wierzch ki­mona, tak jak wy­pusz­cza się roz­pięty koł­nie­rzyk let­niej ko­szuli na ma­ry­narkę. Wy­glą­dało to tro­chę jak śli­nia­czek. On jed­nak, trwa­jąc w chmur­nym na­pię­ciu, był prze­ko­nany, że pre­zen­tuje się ni­czym pa­nicz z wyż­szych sfer. Do ki­mona z ku­ru­me­ga­suri[3] za­ło­żył krót­kie ha­kama w bia­ławe pasy, dłu­gie skar­pety i sznu­ro­wane czarne buty wy­pa­sto­wane na wy­soki po­łysk. I pe­le­rynę na wierzch. Jego oj­ciec już nie żył, a matka była chora, dla­tego mło­dzie­niec we wszyst­kim po­le­gał na życz­li­wo­ści swo­jej szwa­gierki o do­brym sercu. Spryt­nie wy­pro­sił u niej, by prze­ro­biła mu koł­nierz, a gdy za­re­ago­wała śmie­chem, zde­ner­wo­wał się zu­peł­nie na po­waż­nie – nikt nie ro­zu­miał jego es­te­tyki, co wzbu­dzało w nim go­rycz przy­pra­wia­jącą o łzy. Wy­twor­ność i gra­cja: na tym opie­rała się cała jego fi­lo­zo­fia piękna. Ba, nie tylko ona, ale też całe ży­cie, cel jego ist­nie­nia. Pe­le­ryny ce­lowo nie za­pi­nał, przez co cały czas wy­glą­dała, jakby za­raz miała zsu­nąć się z jego wą­skim ra­mion, i wie­rzył, że to nie­zwy­kle sty­lowy szcze­gół. Skąd się tego wszyst­kiego na­uczył? In­stynkt ele­ganta prze­ja­wia się chyba sa­mo­czyn­nie, na­wet je­śli nie ma przy­kła­dów, na któ­rych czło­wiek mógłby się wzo­ro­wać. Pierw­szy raz w ży­ciu miał oka­zję po­sta­wić stopę w mie­ście z praw­dzi­wego zda­rze­nia, dla­tego też wy­stroił się jak ni­gdy przed­tem. Był tak wielce prze­jęty, że gdy tylko do­tarł na miej­sce – do owej mie­ściny na naj­dal­szej pół­nocy Hon­siu – zmie­nił na­wet spo­sób mó­wie­nia. Za­czął uży­wać dia­lektu to­kij­skiego, któ­rego wy­uczył się z cza­so­pism dla chłop­ców. Szybko jed­nak prze­żył drobne roz­cza­ro­wa­nie, bo­wiem już w pen­sjo­na­cie usły­szał, że tam­tej­sze słu­żące mó­wią w dia­lek­cie Tsu­garu, do­kład­nie ta­kim, ja­kiego uży­wano w jego ro­dzin­nych stro­nach. Nic zresztą dziw­nego, skoro od­da­lił się od nich na nie­spełna dzie­sięć ri[4].

Ta mie­ścina nad brze­giem mo­rza to Aomori. Wła­śnie tam za­ło­żono główny port Tsu­garu, za­rządca So­to­ga­hamy roz­po­czął bu­dowę w pierw­szym roku ery Kan’ei – około trzy­stu dwu­dzie­stu lat temu. Po­noć już wtedy stało tam aż ty­siąc do­mostw. Roz­po­częto że­glugę mię­dzy no­wym por­tem a Ōmi, Echi­zen, Echigo, Kagą, Noto, Wa­kasą oraz in­nymi miej­sco­wo­ściami. Mia­sto roz­kwi­tało, aż stało się naj­bar­dziej ru­chli­wym por­tem ca­łej pro­win­cji; gdy w czwar­tym roku ery Me­iji zli­kwi­do­wano sys­tem lenn feu­dal­nych zwa­nych ha­nami, usta­no­wiono je sto­licą nowo utwo­rzo­nej pro­win­cji Aomori, a obec­nie, co wszy­scy do­sko­nale wie­dzą, broni pół­noc­nego krańca wy­spy Hon­siu i łą­czy ją pro­mem ko­le­jo­wym z Ha­ko­date na Hok­ka­ido. Li­czy te­raz po­nad dwa­dzie­ścia ty­sięcy go­spo­darstw do­mo­wych i prze­szło sto ty­sięcy miesz­kań­ców, lecz na przy­jezd­nych nie wy­wiera do­brego wra­że­nia. Trudno wi­nić mia­sto za liczne po­żary, z po­wodu któ­rych bu­dynki przy­brały swój nędzny wy­gląd, nie zmie­nia to jed­nak faktu, że po­dróżny nie jest w sta­nie na­wet zgad­nąć, gdzie kon­kret­nie leży cen­trum; w rzę­dach po­zba­wio­nych wy­razu, osma­lo­nych do­mów nie ma ni­czego, co pró­bo­wa­łoby przy­cią­gnąć jego uwagę. Przy­bysz z ze­wnątrz, nie mo­gąc uspo­koić my­śli, czym prę­dzej opusz­cza mia­sto. Ja na­to­miast spę­dzi­łem w Aomori cztery lata. Był to w moim ży­ciu nie­zwy­kle istotny okres. Szcze­gó­łowo opi­sa­łem tamte dni we Wspo­mnie­niach, mo­jej wcze­snej no­weli.

Nie mia­łem zbyt do­brych ocen na świa­dec­twie, ale wio­sną pod­sze­dłem do eg­za­mi­nów wstęp­nych i zo­sta­łem przy­jęty do gim­na­zjum. Wło­ży­łem nowe pli­so­wane ha­kama, czarne skar­pety i sznu­ro­wane buty, fil­cową pe­le­rynę – koc, któ­rym do tej pory na­kry­wa­łem się w po­dróży, zo­sta­wi­łem w domu – za­rzu­ci­łem na ra­miona, nie za­pi­na­jąc gu­zika, jak na mod­ni­sia przy­stało, i ru­szy­łem w drogę do nie­wiel­kiego nad­mor­skiego mia­sta. Po­dróż za­koń­czy­łem przed skle­pem z tka­ni­nami, który na­le­żał do mo­ich da­le­kich krew­nych. Wła­śnie tam, w tym domu z wy­strzę­pio­nym, sta­rym no­re­nem wi­szą­cym nad wej­ściem, mia­łem za­miesz­kać.

Z na­tury wpa­da­łem w eu­fo­rię pod byle pre­tek­stem, ale wtedy, za­raz po roz­po­czę­ciu na­uki w no­wej szkole, prze­cho­dzi­łem sa­mego sie­bie; za­kła­da­łem ha­kama i uczniow­ską czapkę, na­wet kiedy sze­dłem tylko do łaźni. Ba, na­wet kła­nia­łem się lekko z uśmie­chem na ustach, wi­dząc swoje od­bi­cie w mi­ja­nych po dro­dze oknach.

Mimo to szkoła była zu­peł­nie nie­cie­kawa. Le­żała na obrze­żach mia­sta, bu­dynki po­ma­lo­wano na biało, a za­raz za nimi roz­cią­gał się pła­ski park wy­cho­dzący na mo­rze – szum fal i sze­lest so­sen sły­szało się na­wet pod­czas lek­cji, ko­ry­ta­rze były sze­ro­kie, su­fity w sa­lach wy­so­kie, sło­wem, wszystko spra­wiało jak naj­lep­sze wra­że­nie, ale tam­tejsi na­uczy­ciele bez­li­to­śnie mnie prze­śla­do­wali.

Je­den, który uczył gim­na­styki, ude­rzył mnie już pierw­szego dnia. Po­noć by­łem bez­czelny. Po­czu­łem się bo­le­śnie zra­niony przede wszyst­kim dla­tego, że to wła­śnie on prze­pro­wa­dzał mój eg­za­min ustny pod­czas re­kru­ta­cji i po­wie­dział wtedy z wielką tro­ską, że pew­nie nie mo­głem się przy­go­to­wać tak, jak bym chciał, ze względu na odej­ście ojca, a ja schy­li­łem przed nim głowę. Póź­niej bili mnie też inni na­uczy­ciele. Za uśmie­cha­nie się, za zie­wa­nie, z róż­nych po­wo­dów. Raz usły­sza­łem na­wet, że je­stem sławny w po­koju na­uczy­ciel­skim, bo tak sze­roko zie­wam pod­czas za­jęć. Po­my­śla­łem wtedy, że pro­fe­so­rom chyba coś się po­my­liło, że roz­ma­wiają ze sobą o ta­kich głu­po­tach.

Pe­wien uczeń, który po­cho­dził z tej sa­mej miej­sco­wo­ści co ja, za­wo­łał mnie kie­dyś za wy­dmę na te­re­nie szkoły. „Słu­chaj, ty na­prawdę spra­wiasz strasz­nie bez­czelne wra­że­nie. Jak tak da­lej pój­dzie i będą cię tylko cią­gle bili, nie zdasz do na­stęp­nej klasy” – ostrzegł mnie lo­jal­nie. By­łem w szoku. Tam­tego dnia wró­ci­łem do domu plażą, sam. Sze­dłem, wzdy­cha­jąc głę­boko, a fale ob­my­wały po­de­szwy mo­ich bu­tów. Kiedy otar­łem pot z czoła rę­ka­wem szkol­nego mun­durka, za­ska­ku­jąco wielki ża­giel w my­sim ko­lo­rze prze­mknął mi przed oczami, ko­ły­sząc się[5].

Tamto gim­na­zjum do dziś tak jak daw­niej stoi na wschod­nim krańcu mia­sta. Pła­ski park, o któ­rym mowa, to park Gappo. Le­żał tak bli­sko szkoły, że bez prze­sady można go było uznać za jej część. Za­wsze – chyba że ze­rwała się śnie­życa – zmie­rza­łem do szkoły i wra­ca­łem do domu brze­giem mo­rza, wcho­dząc bądź wy­cho­dząc wła­śnie przez ów park. Była to swego ro­dzaju tajna ścieżka, mało kto jej uży­wał. Moim zda­niem bar­dzo przy­jemna. Szcze­gól­nie ran­kiem wcze­snym la­tem. Na­to­miast sklep z tka­ni­nami, przy któ­rym miesz­ka­łem, na­le­żał do pań­stwa Toy­odów z dziel­nicy Te­ra­ma­chi; in­te­res dzia­ła­jący od nie­mal dwu­dzie­stu po­ko­leń, je­den z naj­star­szych i naj­lep­szych za­kła­dów w ca­łym mie­ście. Mój krewny, ów­cze­sna głowa ro­dziny, który nie­stety już zmarł, trak­to­wał mnie le­piej niż syna. Ni­gdy go nie za­po­mnę. Od­wie­dzi­łem Aomori dwa czy trzy razy w ciągu ostat­nich paru lat, ni­gdy nie za­po­mi­na­jąc, by do­peł­nić mo­jego zwy­czaju: pójść na jego grób, a noc spę­dzić u Toy­odów.

Pew­nego ranka w trze­ciej kla­sie za­trzy­ma­łem się na mo­ście po dro­dze do szkoły, opar­łem o okrą­głą, cy­no­brową belkę i po­grą­ży­łem się w my­ślach. Po­ni­żej wolno pły­nęła rzeka sze­roka jak to­kij­ska Su­mida. Aż do tam­tej pory ni­gdy nie po­zwa­la­łem so­bie na roz­tar­gnie­nie, przez które stra­cił­bym kon­takt ze świa­tem. Za­wsze mia­łem wra­że­nie, że gdzieś za mną ktoś jest i mnie ob­ser­wuje, za­wsze przy­bie­ra­łem ja­kąś pozę. Do każ­dego, na­wet naj­drob­niej­szego ge­stu do­da­wa­łem w gło­wie di­da­ska­lia: „zdez­o­rien­to­wany, pa­trzy na swoją dłoń”, „mówi, dra­piąc się za uchem” – za­cho­wa­nia, przy któ­rych mo­głoby stać „od­ru­chowo” czy „nie­świa­do­mie”, dla mnie nie ist­niały. Kiedy ock­ną­łem się z za­my­śle­nia, serce aż za­drżało mi z sa­mot­no­ści. W ta­kich mo­men­tach za­wsze my­śla­łem o prze­szło­ści i przy­szło­ści. Sze­dłem, stu­ka­jąc bu­tami o de­ski mo­stu, i przy­po­mi­na­łem so­bie różne wy­da­rze­nia. Znów po­grą­ży­łem się w roz­my­śla­niach. Na ko­niec wes­tchną­łem ciężko: „Czy na pewno zdo­łam zo­stać kimś wiel­kim? [...] Na­prawdę się uczy­łem – co prawda ze względu na gra­ni­czące z przy­mu­sem prze­ko­na­nie, że co by się nie działo, mu­szę być naj­lep­szy ze wszyst­kich, ale i tak. Od trze­ciego roku cały czas zaj­mo­wa­łem pierw­szą lo­katę w kla­sie. Trudno było tego do­ko­nać, nie otrzy­mu­jąc przy oka­zji łatki ku­jona, ale ze mnie nikt się tak nie wy­śmie­wał, ba, sztukę zjed­ny­wa­nia so­bie ko­le­gów opa­no­wa­łem do per­fek­cji. Na­wet ka­pi­tan szkol­nej re­pre­zen­ta­cji judo, zwany Ośmior­nicą, był mi po­słuszny. Cza­sem wska­zy­wa­łem na dużą wazę sto­jącą w rogu, do któ­rej wrzu­cało się pa­piery, i mó­wi­łem do niego: „Ośmior­nica, a zmie­ścisz się tam?”. Wtedy on wsa­dzał głowę do środka i śmiał się, a jego śmiech re­zo­no­wał we­wnątrz na­czy­nia, two­rząc prze­dziwny dźwięk. Kla­sowe przy­stoj­niaki też za­zwy­czaj do mnie lgnęły. Mógł­bym przyjść do szkoły z prysz­czami po­ob­kle­ja­nymi trój­ką­ci­kami, sze­ścio­ką­tami i kwiat­kami wy­cię­tymi z pla­strów, a i tak nikt by się nie śmiał.

Prysz­cze były źró­dłem mo­ich nie­ustan­nych cier­pień. W tam­tym cza­sie ro­biło się ich co­raz wię­cej; każ­dego ranka po prze­bu­dze­niu prze­su­wa­łem pal­cami po twa­rzy, żeby spraw­dzić, czy przy­było no­wych. Pró­bo­wa­łem róż­nych le­karstw, ale żadne nie dzia­łało. Kiedy sze­dłem do ap­teki, py­ta­łem o dany spe­cy­fik, czy­ta­jąc jego na­zwę ze skrawka pa­pieru, jakby ktoś inny mnie po niego wy­słał – nie po­tra­fi­łem ina­czej. Uwa­ża­łem prysz­cze za oznakę mo­jej nie­za­spo­ko­jo­nej żą­dzy, dla­tego na samą myśl o nich ro­biło mi się ciemno przed oczami ze wstydu. Cza­sem stwier­dza­łem na­wet, że wo­lał­bym już umrzeć. Wśród ro­dziny opi­nie na te­mat mo­jego wy­glądu się­gnęły dna. Naj­star­sza sio­stra, która żyła już w domu swo­jego męża, po­noć po­wie­działa na­wet, że ni­gdy nie znajdę so­bie żony. Tym su­mien­niej sma­ro­wa­łem się ma­ściami.

Młod­szy brat też się mar­twił sta­nem mo­jej twa­rzy i czę­sto cho­dził do ap­teki za mnie. Od dziecka za sobą nie prze­pa­da­li­śmy – do tego stop­nia, że kiedy zda­wał do gim­na­zjum, ży­czy­łem mu po­rażki, ale gdy obaj za­miesz­ka­li­śmy z dala od domu, za­czą­łem do­strze­gać co­raz wię­cej do­brych stron jego cha­rak­teru. Z wie­kiem ro­bił się ma­ło­mówny i skryty. Cza­sem za­miesz­czał ja­kieś dro­bia­zgi w na­szym cza­so­pi­śmie, ale jego tek­stom bra­ko­wało ener­gii, śmia­ło­ści. Bez prze­rwy za­mar­twiał się, że nie idzie mu w szkole tak do­brze, jak mnie. Pró­bo­wa­łem go po­cie­szać, ale wtedy wpa­dał w jesz­cze gor­szy hu­mor. Do tego roz­pa­czał, że li­nia wło­sów nad czo­łem układa mu się w trój­kątny kształt góry Fuji, jak u ko­biety. „Mam małe czoło, dla­tego je­stem taki głupi” – świę­cie w to wie­rzył. Jemu jed­nemu ni­czego nie od­ma­wia­łem. W tam­tym okre­sie pod­cho­dzi­łem do lu­dzi tylko na dwa spo­soby: albo ukry­wa­łem przed nimi wszystko, albo nic. Z bra­tem nie mie­li­śmy przed sobą żad­nych se­kre­tów.

Pew­nego bez­k­się­ży­co­wego wie­czora na po­czątku je­sieni po­szli­śmy na molo, gdzie przy­jemny wiatr znad mo­rza ło­po­tał na­szymi ubra­niami, i roz­ma­wia­li­śmy o czer­wo­nej nici. Na­uczy­ciel ja­poń­skiego opo­wie­dział o niej kie­dyś na lek­cji: każdy z nas ma za­wią­zaną u ma­łego palca pra­wej stopy nie­wi­dzialną czer­woną nitkę, która cią­gnie się bar­dzo długa, a jej drugi ko­niec jest przy­wią­zany do palca dziew­czyny, która jest nam prze­zna­czona na żonę. Nić się nie prze­rwie, nie­ważne, jak wielka dzieli nas od­le­głość; nie za­pląta się, na­wet je­śli przej­dziemy obok sie­bie na ulicy. Bar­dzo się prze­ją­łem, kiedy po raz pierw­szy usły­sza­łem tę hi­sto­rię – opo­wie­dzia­łem o wszyst­kim bratu, jak tylko wró­ci­łem do domu. Wła­śnie o tym roz­ma­wia­li­śmy tam­tego wie­czoru, wsłu­chu­jąc się w szum fal i pisk mew. „Jak my­ślisz, co te­raz robi twoja żona?” – za­py­ta­łem. On chwy­cił po­ręcz obiema rę­kami i po­trzą­snął nią parę razy. „Spa­ce­ruje po ogro­dzie” – od­po­wie­dział zmie­szany. Dziew­czyna w wy­so­kich san­da­łach, oglą­da­jąca kwiaty wie­siołka z wa­chla­rzem w ręku bar­dzo do niego pa­so­wała. Na­de­szła moja ko­lej, ale ja wy­du­si­łem tylko, że moja ma na so­bie czer­wony pas, i za­mil­kłem ze wzro­kiem wbi­tym w czarną po­wierzch­nię mo­rza. Prom pły­nący z cie­śniny wy­nu­rzył się zza ho­ry­zontu, ko­ły­sany przez fale, jak wielki za­jazd z mnó­stwem oświe­tlo­nych na żółto ka­jut[6].

Lu­bi­li­śmy z bra­tem – który zmarł dwa czy trzy lata póź­niej – cho­dzić na to molo. Na­wet w śnieżne zi­mowe wie­czory spa­ce­ro­wa­li­śmy tam ra­zem pod pa­ra­so­lem. To coś wspa­nia­łego, jak śnieg bez­gło­śnie pada pro­sto w głę­boką wodę portu. Te­raz statki aż się tam tło­czą, z molo nie spo­sób już po­dzi­wiać wi­do­ków. „Rzeka sze­roka jak to­kij­ska Su­mida” to Tsut­sumi, która pły­nie przez wschod­nią część Aomori i szybko wpada do za­toki. Tuż przed uj­ściem do mo­rza jest na rzece ta­kie miej­sce, gdzie nurt zwal­nia, wy­gląda wręcz, jakby woda wa­hała się i za­wra­cała. Wpa­try­wa­łem się w nie jak za­hip­no­ty­zo­wany. Je­śli po­ku­sić się o pre­ten­sjo­nalną me­ta­forę, moja mło­dość także miała za­raz spły­nąć do mo­rza. Można chyba po­wie­dzieć, że owe cztery lata, które spę­dzi­łem w Aomori, to nie­za­po­mniany czas. Tak jak na za­wsze po­zo­staną we mnie wspo­mnie­nia ży­cia w tym mie­ście, tak ni­gdy nie opusz­czą mej pa­mięci go­rące źró­dła w od­da­lo­nym stam­tąd o trzy ri nad­mor­skim Asa­mu­shi. We Wspo­mnie­niach, a jakże, znaj­duje się na­stę­pu­jący ustęp:

Je­sie­nią wzią­łem brata i wy­bra­li­śmy się do uzdro­wi­ska z go­rą­cymi źró­dłami nad mo­rzem, około trzy­dzie­stu mi­nut jazdy po­cią­giem od mia­sta, gdzie cho­dzi­li­śmy do szkoły. Matka wy­na­jęła tam dom i za­ży­wała zdro­wot­nych ką­pieli ra­zem z naj­młod­szą z mo­ich star­szych sióstr, która od­zy­ski­wała siły po cho­ro­bie. Za­miesz­ka­łem u nich i kon­ty­nu­owa­łem na­ukę do eg­za­mi­nów wstęp­nych. Mu­sia­łem do­stać się do li­ceum za­raz po czwar­tej kla­sie gim­na­zjum, rok wcze­śniej niż więk­szość – wy­ma­gało tego miano ge­niu­sza, któ­rym chcąc nie chcąc by­łem skrę­po­wany. W tam­tym cza­sie moja nie­chęć do szkoły jesz­cze bar­dziej przy­brała na sile, ale mimo wszystko uczy­łem się pil­nie, choć nie­ustan­nie czu­łem ja­kąś pre­sję. Do szkoły do­jeż­dża­łem po­cią­giem. Przy­ja­ciele od­wie­dzali mnie w każdą nie­dzielę. Uda­wa­li­śmy, że ża­den z nas nie pa­mięta już o spra­wie z Miyo. Za­wsze wy­cho­dzi­łem z nimi na pik­nik – roz­kła­da­li­śmy się na pła­skich ska­łach nad mo­rzem, ro­bi­li­śmy ko­cio­łek z mię­sem i pi­li­śmy wino. Młod­szy brat miał ładny głos i znał wiele no­wych pio­se­nek, więc pro­si­li­śmy, żeby nas ich uczył, a po­tem śpie­wa­li­śmy wszy­scy ra­zem. Za­sy­pia­li­śmy, wy­czer­pani za­bawą, a kiedy się bu­dzi­li­śmy, skały do tej pory po­łą­czone z lą­dem nie wia­domo kiedy prze­mie­niały się w wy­spę; mie­li­śmy wra­że­nie, jak­by­śmy wciąż śnili[7].

Aż chce się za­żar­to­wać, że oto moja mło­dość na­resz­cie do­pły­nęła do celu, prawda? Mo­rze w Asa­mu­shi było zimne i przej­rzy­ste, zu­peł­nie nie naj­gor­sze, ale o tam­tej­szych pen­sjo­na­tach nie­ła­two po­wie­dzieć do­bre słowo. Trudno ocze­ki­wać wię­cej po ry­bac­kiej osa­dzie mroź­nego Tōhoku[8], kry­tyka by­łaby nie na miej­scu, ale czy ja je­dyny wy­czu­wam tu iry­tu­jącą, ma­łost­kową aro­gan­cję żaby, która mieszka w studni i nie wie nic o wiel­kim mo­rzu? Nie szczę­dzę ostrych słów, bo to za­ką­tek mo­ich ro­dzin­nych stron – Asa­mu­shi leży na pro­win­cji, a jed­nak po­zba­wione jest wiej­skiej nie­win­no­ści, przy­pra­wia o dziw­nego ro­dzaju nie­po­kój. Nie mia­łem ostat­nio oka­zji za­trzy­mać się tam na noc, je­stem jed­nak pe­wien, że je­śli ceny za noc­leg nie przy­pra­wiają o za­wrót głowy, to tylko za sprawą nad­zwy­czaj szczę­śli­wego zrzą­dze­nia losu. Ow­szem, prze­sa­dzam. Nie ba­wi­łem w Asa­mu­shi, oglą­da­łem domy owego ku­rortu je­dy­nie z okna po­ciągu, prze­ma­wia przeze mnie nie­wiele warta in­tu­icja bied­nego ar­ty­sty, nie mam żad­nych in­nych pod­staw, dla­tego też nie chcę na­rzu­cać czy­tel­ni­kom mo­ich prze­czuć. Ba, praw­do­po­dob­nie le­piej by­łoby, gdyby wcale nie da­wali im wiary. Asa­mu­shi z pew­no­ścią za­częło wszystko na nowo i jest te­raz skrom­nym uzdro­wi­skiem. To tylko ga­da­nina zu­bo­ża­łego li­te­rata, który ostat­nimi czasy czę­sto mi­jał w po­ciągu ową miej­sco­wość ze swo­ich wspo­mnień, ale nie wy­siadł tam ani razu – po­dróż­nego o skrzy­wio­nym cha­rak­te­rze, któ­rego umysł spo­wija wąt­pli­wość, czy za sprawą peł­nych mło­dzień­czego wi­goru ele­gan­tów z Aomori ten mroźny ku­rort nie na­brał w pew­nym mo­men­cie wy­gó­ro­wa­nego mnie­ma­nia o sa­mym so­bie, czy tu­tej­szych go­spo­dyń nie opa­no­wały nie­do­rzeczne złu­dze­nia, że ich kryte strze­chą pen­sjo­naty do­rów­nują sław­nym przy­byt­kom w Atami i Yuga­wa­rze.

Asa­mu­shi to naj­sław­niej­sze go­rące źró­dła w Tsu­garu, na­to­miast dru­gie miej­sce zaj­muje chyba Ōwani. Znaj­duje się w po­łu­dnio­wej czę­ści re­gionu, przy gra­nicy z pre­fek­turą Akita, sama miej­sco­wość w kraju bar­dziej jest chyba znana jako ku­rort nar­ciar­ski. Pen­sjo­naty z go­rą­cymi źró­dłami leżą u stóp góry. Za­cho­wały się tam ślady daw­nych dzie­jów pro­win­cji Tsu­garu. Moi krewni czę­sto jeź­dzili w te strony za­ży­wać ką­pieli, dla­tego też sam by­wa­łem tam jako dziecko; z jed­nej strony nie utkwiło mi ono w pa­mięci tak wy­raź­nie, z dru­giej strony jed­nak wspo­mnie­nia z Asa­mu­shi są żywe, lecz nie wszyst­kie na­zwał­bym przy­jem­nymi, na­to­miast te z Ōwani są co prawda za­mglone, ale dro­gie mo­jemu sercu. Może to kwe­stia róż­nicy mię­dzy mo­rzem a gó­rami? Nie wi­dzia­łem Ōwani od bli­sko dwu­dzie­stu lat – czy gdy­bym je te­raz od­wie­dził, spra­wi­łoby wra­że­nie po­dobne do Asa­mu­shi, czyli mie­ściny, która upiła się reszt­kami z wiel­kiego mia­sta i trwa te­raz ska­co­wana i zgorzk­niała? Nie po­tra­fię po­rzu­cić na­dziei, że jed­nak nie. Z To­kio pro­wa­dzą tu drogi o wiele gor­sze niż do Asa­mu­shi – to pierw­sza z prze­sła­nek, które po­zwa­lają mi za­cho­wać opty­mizm. Drugą jest fakt, że nie­opo­dal leży Ika­ri­ga­seki, miej­sce daw­nego po­ste­runku gra­nicz­nego mię­dzy Tsu­garu a Akitą, w związku z czym cała oko­lica ob­fi­tuje w za­bytki, a tra­dy­cyjny styl ży­cia po­zo­staje mocno za­ko­rze­niony. Dla­tego nie są­dzę, by mia­stowe zwy­czaje tak ła­two pod­biły tę oko­licę. Szcze­gól­nie że – to ostat­nie źró­dło mo­jego opty­mi­zmu – le­d­wie trzy ri na pół­noc stoi za­mek Hi­ro­saki z wciąż nie­na­ru­szo­nym don­żo­nem, który co roku na wio­snę z dumą pre­zen­tuje swą do­sko­nałą formę wśród kwit­ną­cych wi­śni. Pra­gnę wie­rzyć, że póki trwa za­mek Hi­ro­saki, Ōwani nie upije się do nie­przy­tom­no­ści męt­nymi reszt­kami z wiel­kich miast.

Za­mek Hi­ro­saki. To cen­trum hi­sto­rii daw­nego hanu[9] Tsu­garu. Jego pierw­szy władca, Ōura Ta­me­nobu[10], wsparł To­ku­ga­wów w bi­twie pod Se­ki­ga­harą, a gdy w 1603 roku Iey­asu To­ku­gawa otrzy­mał z rąk ce­sa­rza ty­tuł sio­guna, Ta­me­nobu zo­stał pa­nem feu­dal­nym z rocz­nym przy­cho­dem czter­dzie­stu sied­miu ty­sięcy koku[11] ryżu. Na­tych­miast za­czął wy­ty­czać plany pod za­mek i fosę w ów­cze­snej Ta­ka­oce. Bu­dowę ukoń­czono za pa­no­wa­nia jego na­stępcy, Tsu­garu No­bu­hiry. Tak po­wstał za­mek Hi­ro­saki. Słu­żył za sie­dzibę ko­lej­nym wład­com; za cza­sów czwar­tego, No­bu­masy, w Ku­ro­ishi utwo­rzono osobną ga­łąź rodu z jego krew­nym No­bu­fusą na czele, w ten spo­sób dzie­ląc re­gion na dwa hany. Re­formy No­bu­masy, uzna­nego pierw­szym spo­śród Sied­miu Słyn­nych Pa­nów epoki Gen­roku[12], w wiel­kim stop­niu pod­nio­sły pre­stiż Tsu­garu, jed­nak za pa­no­wa­nia No­buy­asu, siód­mego władcy, dwie plagi głodu – z okre­sów Hōreki i Ten­mei – prze­mie­niły całą kra­inę w pie­kło, czy­niąc także spu­sto­sze­nie w skarbcu. Ko­lejni pa­no­wie na tych zie­miach, No­bu­haru i Yasu­chika, mimo dra­ma­tycz­nej sy­tu­acji ro­bili wszystko co w ich mocy, by przy­wró­cić re­gio­nowi dawną świet­ność. Za cza­sów je­de­na­stego, Yukit­sugu, z tru­dem udało się za­że­gnać kry­zys, zaś dwu­na­sty, Tsu­gu­akira, zwró­cił zie­mie ce­sa­rzowi wraz z li­kwi­da­cją sys­temu do­men feu­dal­nych. Wtedy po­wstała obecna pre­fek­tura Aomori. Tak oto w wiel­kim skró­cie przed­sta­wia się hi­sto­ria zamku Hi­ro­saki i ca­łego Tsu­garu. Na dal­szych stro­nach za­mie­rzam po­świę­cić wię­cej miej­sca dzie­jom tego re­gionu, te­raz jed­nak po­zwolę so­bie za­koń­czyć ni­niej­sze wpro­wa­dze­nie kil­koma wspo­mnie­niami z Hi­ro­saki.

Spę­dzi­łem w owym zam­ko­wym mie­ście trzy lata. Uczęsz­cza­łem wtedy do tam­tej­szego li­ceum i wprost sza­la­łem na punk­cie tra­dy­cyj­nej re­cy­ta­cji gi­dayū. Było to do­prawdy prze­dziwne. Cho­dzi­łem na lek­cje do pew­nej mi­strzyni w dro­dze ze szkoły; zdą­ży­łem już za­po­mnieć, czego na­uczyła mnie w pierw­szej ko­lej­no­ści, może Asa­gao-nikki? W każ­dym ra­zie opa­no­wy­wa­łem po­tem wszystko po ko­lei: No­zaki-mura, Tsu­bo­saka, na­wet Shin­jūten no Ami­jima. Dla­czego pod­ją­łem tak oso­bliwe za­ję­cie, które prze­cież wcale do mnie nie pa­so­wało? Nie mam za­miaru zrzu­cać ca­łej winy na miej­sce mo­jego po­bytu, ale mimo wszystko część od­po­wie­dzial­no­ści po­winno wziąć na sie­bie Hi­ro­saki. Trudno w to uwie­rzyć, ale gi­dayū cie­szyło się tam wielką po­pu­lar­no­ścią. Cza­sem or­ga­ni­zo­wano wy­stępy ama­to­rów w miej­skim te­atrze; pew­nego razu po­sze­dłem po­słu­chać. Pa­trzę, a tam miej­scowi dżen­tel­meni w ele­ganc­kich stro­jach re­cy­tują zu­peł­nie na po­waż­nie. Ża­den nie był szcze­gól­nie do­bry, ale też nikt nie po­zo­wał ani nie uda­wał, wszy­scy sta­rali się szcze­rze i z peł­nym za­an­ga­żo­wa­niem. Trudno na­zwać ich ko­ne­se­rami sztuki, na tych ni­gdy tu nie zby­wało, nie­któ­rzy ćwi­czyli jed­nak krót­kie mi­ło­sne pie­śni hauta po to tylko, by słu­chać kom­ple­men­tów od gejsz, a inni, ci prze­bie­glejsi, chcieli uży­wać swego oby­cia z kul­turą jako broni w oso­bi­stych czy biz­ne­so­wych przed­się­wzię­ciach – wszy­scy wy­le­wali siódme poty, zgłę­bia­jąc nudną prze­cież sztukę tra­dy­cyj­nej re­cy­ta­cji, po­ża­ło­wa­nia godni je­go­mo­ście, któ­rzy aku­rat w Hi­ro­saki wy­stę­po­wali wy­jąt­kowo licz­nie. In­nymi słowy, po dziś dzień nie bra­kuje tam naj­praw­dziw­szych głup­ców. W Eikei-gunki, opo­wie­ści wo­jen­nej sprzed po­nad dwóch wie­ków, mo­żemy prze­czy­tać: „Miesz­kańcy obu pro­win­cji Ōu za­twar­dzia­łego są cha­rak­teru, nie znają po­słu­szeń­stwo wo­bec wy­żej od sie­bie po­sta­wio­nych. »To nasz wróg od po­ko­leń! A tam­ten ni­skiego jest uro­dze­nia, tylko łut szczę­ścia spra­wił, że zdo­był swą po­zy­cję!« – po­wia­dają i ani my­ślą się uko­rzyć”. Miej­scowi ce­chują się tego ro­dzaju głu­pim upo­rem, mogą do­sta­wać łup­nia raz za ra­zem, ale nie ze­gną karku przed sil­niej­szym od sie­bie – za­miast tego będą za wszelką cenę bro­nić swej wy­nio­słej od­ręb­no­ści, z któ­rej są tak dumni, przy oka­zji sta­jąc się po­śmie­wi­skiem dla wszyst­kich wo­kół. Sam za sprawą owych trzech lat, ja­kie tu spę­dzi­łem, na­bra­łem sła­bo­ści do wszyst­kiego co dawne, stra­ci­łem głowę dla gi­dayū i za­czą­łem także prze­ja­wiać pew­nego ro­dzaju ro­man­tyzm, co do­brze wi­dać w po­niż­szym frag­men­cie z opo­wia­da­nia, które na­pi­sa­łem dawno temu. Rzecz żar­to­bliwa i zmy­ślona od po­czątku do końca, ale mu­szę wy­ja­wić – nie bez wy­mu­szo­nego uśmie­chu – że je­śli cho­dzi o at­mos­ferę tam­tych mo­ich dni, nie ma w nim krztyny fał­szu.

Było do­brze, póki tylko po­pi­jał wino w ka­wiar­niach, nie­ba­wem jed­nak na­uczył się za­cho­dzić non­sza­lancko do ele­ganc­kich re­stau­ra­cji i ja­dać z gej­szami. Młody czło­wiek nie uwa­żał, by było to coś szcze­gól­nie złego. Wie­rzył, że nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści w naj­lep­szym gu­ście jest ma­niera męż­czy­zny oby­tego w przy­jem­no­ściach, który nie­wielką wagę przy­wią­zuje do kon­we­nan­sów. Po dwóch czy trzech wi­zy­tach w sta­rych, za­cisz­nych re­stau­ra­cjach przy­zam­ko­wego mia­sta znów do­szedł do głosu jego in­stynkt mod­ni­sia – z ka­ta­stro­fal­nym skut­kiem. Za­pra­gnął ubrać się jak je­den ze stra­ża­ków z Wiel­kiej zwady bry­gady M, którą nie­dawno wi­dział w te­atrze, za­siąść ni­czym pa­ni­sko w re­stau­ra­cji, w salce wy­cho­dzą­cej na ogród, i rzu­cić to­nem praw­dzi­wego by­walca: „Hej, złotko, świet­nie dziś wy­glą­dasz”. Z ser­cem bi­ją­cym z prze­ję­cia po­czął przy­go­to­wy­wać strój. Naj­pierw gra­na­towy far­tuch – ten ele­ment zdo­był bez trudu. Gdy cho­dził tak, do du­żej kie­szeni na brzu­chu wsu­nąw­szy sta­ro­modny port­fel, a ręce scho­waw­szy za pa­zu­chą, wy­glą­dał wy­pisz wy­ma­luj jak praw­dziwy yakuza. Ku­pił też sztywny pas kaku-obi. Z Ha­katy, taki co skrzypi przy wią­za­niu. Za­mó­wił też ki­mono bez pod­szewki z ba­weł­nia­nej tka­niny tōzan w cien­kie pa­ski. Czyj miał być to strój, stra­żaka? Ha­zar­dzi­sty? A może eks­pe­dienta? Trudno orzec. Zu­pełny misz-masz. Mimo wszystko wy­glą­dał jed­nak jak ko­stium po­staci ze sztuki te­atral­nej, więc młody czło­wiek czuł się usa­tys­fak­cjo­no­wany. A że na­de­szło lato, no­sił do tego ko­nopne san­dały na bo­sych sto­pach. I wszystko by­łoby do­brze – ale na­gle przy­szła mu do głowy sza­lona myśl. Otóż cho­dziło o spodnie. Wy­stę­pu­jący w Wiel­kiej zwa­dzie bry­gady M stra­żacy no­sili ob­ci­słe mata-hiki – ta­kich wła­śnie za­pra­gnął nasz bo­ha­ter. W pew­nej sce­nie je­den z nich mó­wił: „Śmiało, błaź­nie, po­każ, co po­tra­fisz!”– i za­ka­sał poły ki­mona, pre­zen­tu­jąc wi­downi po­śladki. Trwało to se­kundę, ale nie dało się ode­rwać oczu od gra­na­to­wych mata-hiki, któ­rymi były opięte. Zwy­czajna bie­li­zna nie wcho­dziła w grę. Prze­mie­rzył zam­kowe mia­steczko wzdłuż i wszerz, pró­bu­jąc zdo­być po­dobne spodnie, ale bez skutku. „Wie pan, tyn­ka­rze ta­kie no­szą, ob­ci­słe i nie­bie­skie” – wy­ja­śniał za­afe­ro­wany u han­dla­rzy odzieżą i w skle­pach z tabi[13] – „Nie ma pan ta­kich?”. Eks­pe­dienci krę­cili gło­wami, nie mo­gąc po­wstrzy­mać uśmie­chu: „Przy­kro mi, aku­rat te­raz nie...”. Młody czło­wiek szu­kał da­lej, zlany po­tem, gdyż upały za­go­ściły już na do­bre, aż wresz­cie pe­wien skle­pi­karz dał mu cenną wska­zówkę:

– Ja nie­stety nie po­mogę, ale nie­da­leko jest sklep z wy­po­sa­że­niem stra­żac­kim, wy­star­czy skrę­cić w boczną uliczkę. Pro­szę tam pójść, może jak raz będą wie­dzieć.

„No tak! Sklep stra­żacki, że też o tym nie po­my­śla­łem!” – za­raz wstą­piły w niego nowe siły. Po­pę­dził pod wska­zany ad­res, a tam – pompy. Duże i małe. A także ozdobne pro­porce bry­gad stra­żac­kich. Nasz bo­ha­ter po­smut­niał, ale mimo wszystko ze­brał się na od­wagę i za­py­tał:

– Są może mata-hiki?

– Oczy­wi­ście. – Od­po­wiedź pa­dła na­tych­miast.

Przy­nie­siono mu gra­na­towe, ob­ci­słe spodnie z ba­wełny, z po­zoru do­kład­nie to, czego szu­kał, tyle że miały wszyty gruby czer­wony lam­pas, znak roz­po­znaw­czy stra­ża­ków. Mu­siał zre­zy­gno­wać z wy­ma­rzo­nego stroju – gdyż na­wet on nie miał aż tyle śmia­ło­ści, by pa­ra­do­wać po mie­ście w czymś ta­kim.

Na­wet w owej sto­licy głup­ców trudno by­łoby zna­leźć dru­giego ta­kiego dur­nia. Od sa­mego prze­pi­sy­wa­nia ogar­nęło mnie, au­tora, lek­kie przy­gnę­bie­nie. Jak się zwało ha­na­ma­chi[14] z re­stau­ra­cją, w któ­rej mło­dzian jadł z gej­szami? Czy nie przy­pad­kiem Za­ułek Wią­zow­ców? Mi­nęło bli­sko dwa­dzie­ścia lat, wspo­mnie­nia tam­tych cza­sów stają mi przed oczami za­mglone i nie­wy­raźne, ale to pa­mię­tam: Za­ułek Wią­zow­ców, u stóp stro­mej drogi wio­dą­cej do świą­tyni. Na­to­miast oko­lica, gdzie zlany po­tem krą­żył w po­szu­ki­wa­niu gra­na­to­wych mata-hiki, to Bul­war, naj­gwar­niej­sza aleja han­dlowa w ca­łym mie­ście. Dla po­rów­na­nia za­ką­tek gejsz w Aomori na­zywa się ma­chi[15] Pia­skowe. Moim zda­niem na­zwa co­kol­wiek po­zba­wiona cha­rak­teru. Tam­tej­szy od­po­wied­nik Bul­waru to ulica Sze­roka – rów­nież nie robi wra­że­nia. Skoro już przy tym je­ste­śmy, po­zwolę so­bie po­dać garść nazw z Hi­ro­saki, a na­stęp­nie z Aomori. Ta­kie ze­sta­wie­nie za­dzi­wia­jąco wy­raź­nie uka­zuje róż­nicę, która dzieli te dwa nie­wiel­kie mia­sta. A więc w Hi­ro­saki są na przy­kład: Główne Ma­chi Ko­wali, ma­chi Za­rząd­ców Miej­sco­wych, Bul­war, Su­miy­oshi, ma­chi Bed­na­rzy, ma­chi Lu­dwi­sa­rzy, Plan­ta­cja Her­ba­ciana, ma­chi Gu­ber­na­tora, ma­chi Trzciny, ma­chi Stu Koku, Górne Ma­chi Po­chwia­rzy, Dolne Ma­chi Po­chwia­rzy, ma­chi Rusz­ni­ka­rzy, ma­chi Wa­katō[16], ma­chi Po­słu­ga­czy, ma­chi So­kol­ni­ków, ma­chi Pięć­dzie­się­ciu Koku oraz ma­chi Far­bia­rzy. Na­to­miast w Aomori: ma­chi Pia­skowe, Nowe Ma­chi Pia­skowe, ulica Sze­roka, ma­chi Ry­żowe, ma­chi Nowe, ma­chi Wierz­bowe, ma­chi Świą­tynne, Wał, ma­chi Solne, ma­chi Shi­jimi[17], Nowe Ma­chi Shi­jimi, ma­chi Tylne, Fa­lo­wi­sko, ulica Bo­gata.

Mimo wszystko w ża­den spo­sób nie uwa­żam Hi­ro­saki za lep­sze, a Aomori za gor­sze mia­sto. Na­zwy bu­dzące no­stal­gię za daw­nymi cza­sami, jak ma­chi So­kol­ni­ków czy Far­bia­rzy, nie są cha­rak­te­ry­styczne dla tego pierw­szego, prze­ciw­nie, znaj­dziemy je w każ­dym przy­zam­ko­wym mie­ście Ja­po­nii. Ow­szem, góra Iwaki pięk­niej­sza jest niż ma­syw Hak­kōda w Aomori. Lecz – jak Zenzō Ka­sai, słynny pi­sarz z Tsu­garu, mó­wił do swych młod­szych kra­jan – „Nie daj­cie się po­nieść. Iwaki dla­tego tak wspa­niale wy­gląda, że nie ma wo­kół niej in­nych wy­so­kich gór. Wy­bierz­cie się do in­nych krain. Po­dob­nych szczy­tów tam w bród. Wy­gląda tak, że wdzięcz­ność w sercu, bo wy­ra­sta sama bez wznie­sień wkoło. Nie daj­cie się po­nieść”.

W ca­łej Ja­po­nii mnó­stwo jest miast przy­zam­ko­wych o bo­ga­tej hi­sto­rii, można na­wet po­wie­dzieć, że bez liku, czemu więc miesz­kańcy Hi­ro­saki z ta­kim upo­rem cheł­pią się jego feu­dal­nym ro­do­wo­dem? Wąt­pię, by trzeba było o tym przy­po­mi­nać, lecz w po­rów­na­niu z Kiu­siu, Si­koku czy Yamato cały re­gion Tsu­garu to dzi­kie zie­mie, na które cy­wi­li­za­cja za­wi­tała do­piero w nie­da­le­kiej prze­szło­ści. Jaka tu hi­sto­ria, którą można by chwa­lić się przed resztą kraju? Weźmy cho­ciażby nie tak dawną Re­stau­ra­cję Me­iji – ja­kich wy­bit­nych orę­dow­ni­ków po­wrotu wła­dzy ce­sar­skiej wy­dały tu­tej­sze rody? Ja­kie sta­no­wi­sko za­jęli rzą­dzący? Czy nie do­sto­so­wali się tylko do są­sied­nich ha­nów, za­cho­wu­jąc się jak, mó­wiąc bez ogró­dek, ta mu­cha, która za­wę­dro­wała da­lej, niż by zdo­łała o wła­snych si­łach, bo ucze­piła się koń­skiego ogona? Ja­kie tu tra­dy­cje, które na­peł­nia­łyby dumą? A jed­nak miesz­kańcy Hi­ro­saki upar­cie za­dzie­rają nosa. Nie ma dla nich zna­cze­nia, jak bar­dzo ktoś ich prze­wyż­sza, za­raz mó­wią: ni­skiego jest uro­dze­nia, tylko łut szczę­ścia spra­wił, że zdo­był swą po­zy­cję! I ani my­ślą się uko­rzyć.

Po­noć ge­ne­rał Ichi­nohe Hy­ōhei, uro­dzony w Tsu­garu, na od­wie­dziny w ro­dzin­nych stro­nach za­wsze za­kła­dał tra­dy­cyjny strój z ser­żo­wymi spodniami ha­kama. Wie­dział, że gdyby przy­je­chał w ge­ne­ral­skim mun­du­rze, miej­scowi za­raz by za­częli, chwy­ta­jąc się dum­nie pod boki: Też mi wielki pan, szczę­ście miał po pro­stu! Dla­tego wła­śnie, i wielce mą­drze, wra­cał tu za­wsze tylko po cy­wil­nemu – tak przy­naj­mniej sły­sza­łem. I na­wet je­śli nie jest to do końca prawda, rze­czy­wi­ście wy­daje się, że hi­ro­sa­kiń­czycy ce­chują się nie­wia­do­mego po­cho­dze­nia prze­korą za­twar­działą na tyle, by po­dobne aneg­doty brzmiały wielce praw­do­po­dob­nie. Zresztą nie ma co się kryć: ja także no­szę w so­bie po­dobną krnąbr­ność, i choć nie jest ona je­dy­nym po­wo­dem, rów­nież przez nią wciąż nie po­tra­fię wy­zwo­lić się od tego ży­cia z dnia na dzień w naj­tań­szej kwa­te­rze na wy­na­jem. Kilka lat temu re­dak­cja pew­nego pi­sma zwró­ciła się do mnie o „Kilka słów dla ziemi ro­dzin­nej”. Od­po­wie­dzia­łem:

„Jakże cię ko­cham, jakże nie­na­wi­dzę”.

Nie szczę­dzę Hi­ro­saki ostrej kry­tyki, jed­nak nie wy­nika ona z nie­chęci, a z re­flek­sji au­tora nad swoim po­stę­po­wa­niem. Je­stem czło­wie­kiem z Tsu­garu. Moi przod­ko­wie na­le­żeli do tu­tej­szego ludu. Można mnie na­zwać Tsu­ga­rań­czy­kiem czy­stej krwi. Wła­śnie dla­tego bez wa­ha­nia szar­gam do­bre imię tej kra­iny. Gdyby jed­nak miesz­kańcy in­nych re­gio­nów mieli z niej kpić pod wpły­wem mych słów, nie czuł­bym ra­do­ści. Co by nie mó­wić, ko­cham Tsu­garu.

Hi­ro­saki. Mia­sto li­czy obec­nie dzie­sięć ty­sięcy go­spo­darstw do­mo­wych, a po­pu­la­cja prze­kra­cza pięć­dzie­siąt ty­sięcy miesz­kań­ców. Za­mek Hi­ro­saki i pa­goda świą­tyni Sa­ishōin zo­stały wpi­sane na li­stę Skar­bów Na­ro­do­wych. Tay­ama Ka­tai po­noć za­rę­czał, że w ca­łej Ja­po­nii nie ma miej­sca pięk­niej­szego niż Park Hi­ro­saki w po­rze kwit­nie­nia wi­śni. W mie­ście znaj­duje się do­wódz­two Ósmej Dy­wi­zji. Co roku mię­dzy dwu­dzie­stym ósmym dniem siód­mego mie­siąca a pierw­szym dniem ósmego mie­siąca we­dług ka­len­da­rza księ­ży­co­wego ulice mia­sta tęt­nią nie­opi­sa­nym gwa­rem, gdy dzie­siątki ty­sięcy piel­grzy­mów zmie­rzają, tań­cząc, do świą­tyni na szczy­cie świę­tej góry Iwaki.

Ta­kie in­for­ma­cje można zna­leźć w prze­wod­ni­kach – moim zda­niem zu­peł­nie nie­wy­star­cza­jące, by w pełni uka­zać, ja­kim miej­scem jest Hi­ro­saki. Dla­tego spró­bo­wa­łem przy­wo­łać różne wspo­mnie­nia z lat mo­jej mło­do­ści, chcąc na­kre­ślić ob­raz, który uka­załby jego ob­li­cze w ży­wych bar­wach, lecz na próżno: wszyst­kie te hi­sto­rie wy­pa­dły ba­nal­nie, póź­niej spod mego pióra po­sy­pały się gorz­kie, nie­spo­dzie­wane na­wet dla mnie słowa kry­tyki. Skoń­czy­łem w roz­terce, nie wie­dząc, co da­lej. Zbyt wielką przy­kła­dam wagę do tego przy­zam­ko­wego mia­sta w daw­nym ha­nie Tsu­garu. Ono musi sta­no­wić klucz do zro­zu­mie­nia du­szy tu­tej­szych lu­dzi – ale po­wyż­sze wy­ja­śnie­nia to wciąż za mało, by wy­ja­śnić jego cha­rak­ter. Don­żon oto­czony kwit­ną­cymi wi­śniami to żadna hi­ro­sa­kiań­ska spe­cjal­ność, prze­cież te drzewa ro­sną wo­kół każ­dego sza­nu­ją­cego się zamku w Ja­po­nii. Nie jest też wcale po­wie­dziane, że Ōwani za­cho­wało sznyt wła­ściwy dla Tsu­garu, bo leży tak bli­sko owego okwie­co­nego don­żonu. Do­piero co da­łem się po­nieść i na­pi­sa­łem, że nie upije się ono do nie­przy­tom­no­ści męt­nymi reszt­kami z wiel­kich miast, póki trwać bę­dzie za­mek Hi­ro­saki, ale po na­my­śle, po głę­bo­kim na­my­śle ogar­nia mnie wra­że­nie, że to par­tacki sen­ty­men­ta­lizm ubrany w pre­ten­sjo­nalny styl, nic wię­cej, wszystko na nic, tylko au­to­rowi smutno i źle. Zresztą Hi­ro­saki to też par­tac­kie mia­sto. Ma za­mek, w któ­rym przez po­ko­le­nia miesz­kali władcy hanu, a gdy stwo­rzono pre­fek­tury, dało so­bie ode­brać miano sto­licy in­nemu mia­stu. W ca­łej resz­cie kraju funk­cja ta przy­pa­dła zwy­kle daw­nym ośrod­kom wła­dzy feu­dal­nej. Uwa­żam, że na­sza pre­fek­tura wiele stra­ciła na tych wy­mu­szo­nych prze­no­si­nach. Nie cho­dzi o nie­chęć do Aomori, wcale ta­ko­wej nie ży­wię. Miło, jak nowe mia­sto w re­gio­nie tak pręż­nie się roz­wija. Ale zwy­czaj­nie drażni mnie, że Hi­ro­saki przyj­muje po­rażkę z miną, jak gdyby ni­gdy nic. Słab­szym chce się po­móc, to na­tu­ralny, ludzki od­ruch. Dla­tego ob­my­śli­łem ta­kie i owe wy­biegi i na­pi­sa­łem, co wi­dać po­wy­żej – choć to marna pi­sa­nina – chcąc wziąć stronę tej przy­zam­ko­wej mie­ściny, osta­tecz­nie jed­nak nie zdo­ła­łem uchwy­cić szcze­gól­nej mocy jej klu­czo­wego wa­loru: zamku. Po­wtó­rzę raz jesz­cze. To miej­sce jest fun­da­men­tem tsu­ga­rań­skiego du­cha. Coś musi się tu kryć. Ja­kaś wspa­niała, wy­jąt­kowa tra­dy­cja, któ­rej próżno by szu­kać w ca­łej Ja­po­nii. Prze­czu­wam jej ist­nie­nie, jed­nak nie po­tra­fię nadać jej kształtu i za­pre­zen­to­wać czy­tel­ni­kom w ca­łej oka­za­ło­ści, co bu­dzi we mnie żal nie do wy­trzy­ma­nia. Słowa nie są w sta­nie od­dać tej fru­stra­cji.

Pa­mię­tam, jak pew­nego razu od­wie­dzi­łem za­mek Hi­ro­saki – cho­dzi­łem wtedy do li­ceum, wio­senny dzień, słońce chy­liło się ku za­cho­dowi; sta­łem w rogu zam­ko­wego placu, spo­glą­da­jąc na górę Iwaki, gdy na­gle do­strze­głem, że u mych stóp roz­ciąga się oko­lica jak ze snów. Prze­biegł mnie dreszcz. Do tam­tej pory by­łem prze­ko­nany, że twier­dza stoi sa­mot­nie na skraju mia­sta, a tu pro­szę, patrz tylko: nie­wiele ni­żej uliczki pełne daw­nej gra­cji, nie­wiel­kie bu­dynki, ta­kie same jak przed kil­ku­set laty, stoją przy­cup­nięte je­den obok dru­giego, skryte, nie rzu­cają się w oczy. „Ach!” – wes­tchną­łem mimo woli, ja, młody chło­piec po­grą­żony jakby we śnie. Wy­dało mi się, że od­kry­łem je­den z tych „ukry­tych sta­wów”, o któ­rych tak czę­sto mowa na przy­kład w Man’yōshū[18]. Z ja­kie­goś po­wodu po­czu­łem wtedy, że po­ją­łem istotę Hi­ro­saki, istotę ca­łego Tsu­garu. Póki ist­nieją te uliczki – po­my­śla­łem – Hi­ro­saki nie bę­dzie prze­cięt­nym mia­stem. Sza­nowny czy­tel­nik za­pewne nie­wiele z tego zro­zu­mie, po aro­gancku czuję się prze­ko­nany wła­snym ar­gu­men­tem, lecz już za późno, nie mam wyj­ścia: mu­szę na­ci­skać choćby i przy­mu­sem, że ów „ukryty staw” zamku Hi­ro­saki czyni go wy­jąt­kową wa­row­nią o nie­zrów­na­nych wa­lo­rach. Gdy ro­snące nad sta­wem drzewa zwie­szają okwie­cone ga­łę­zie, a don­żon o bia­łych ścia­nach stoi w do­stoj­nym mil­cze­niu, do­prawdy nie ma na świe­cie pięk­niej­szego zamku. Także bi­jące nie­opo­dal go­rące źró­dła ni­gdy nie stracą swego nie­wy­szu­ka­nego uroku. Na tej pró­bie – uży­wa­jąc mod­nego ostat­nio ter­minu – „my­śle­nia ży­cze­nio­wego” po­że­gnam się z te­ma­tem mego uko­cha­nego zamku Hi­ro­saki.

Opo­wia­dać o naj­bliż­szych krew­nych to naj­trud­niej­sze z za­dań – i jak się nad tym za­sta­no­wić, rów­nież nie­ła­two mó­wić o praw­dzi­wej na­tu­rze swo­ich ro­dzin­nych stron. Chwa­lić? Czy ga­nić? Nie wiem. W ni­niej­szym wpro­wa­dze­niu na te­mat Tsu­garu przy­wo­ła­łem moje mło­dzień­cze wspo­mnie­nia zwią­zane z Ka­nagi, Go­sho­ga­warą, Aomori, Hi­ro­saki, Asa­mu­shi i Ōwani, od­da­jąc się po dro­dze aro­ganc­kiej kry­tyce na gra­nicy bluź­nier­stwa – czy zdo­ła­łem jed­nak wła­ści­wie opi­sać te miej­sca? Gdy za­daję so­bie to py­ta­nie, nie mam wyj­ścia, jak tylko po­paść w przy­gnę­bie­nie. Kto wie, czy owych słów peł­nych jadu nie po­wi­nie­nem przy­pła­cić ży­ciem po sto­kroć. Wspo­mniane miej­sco­wo­ści były mi naj­bliż­sze, ukształ­to­wały mój cha­rak­ter, wy­zna­czyły bieg mo­jego ży­cia, dla­tego pa­trzę na nie w pe­wien spo­sób za­śle­piony. Nie je­stem od­po­wied­nią osobą, by o nich mó­wić – te­raz zdaję so­bie z tego sprawę zu­peł­nie wy­raź­nie. Pra­gnę do­ło­żyć wszel­kich sta­rań, by w czę­ści głów­nej tej re­la­cji nie po­ru­szać ich te­matu. Opo­wiem o in­nych za­kąt­kach Tsu­garu.

„Pew­nej wio­sny od­by­łem, ku czemu nie mia­łem ni­gdy wcze­śniej oka­zji, trwa­jącą około trzech ty­go­dni po­dróż po pół­wy­spie Tsu­garu, naj­da­lej na pół­noc wy­su­nię­tym za­kątku wy­spy Hon­siu” – od tych słów roz­po­czą­łem ni­niej­szy wstęp i na­de­szła pora, by do nich wró­cić. Pod­czas tej wę­drówki pierw­szy raz w ży­ciu od­wie­dzi­łem inne mia­steczka i wsie mo­ich oj­czy­stych stron. Do tej pory na­prawdę zna­łem je­dy­nie sześć miej­sco­wo­ści wy­mie­nio­nych wcze­śniej. W szkole pod­sta­wo­wej od­wie­dzi­łem kilka wio­sek pod Ka­nagi w ra­mach wy­cie­czek kla­so­wych i tym po­dob­nych wy­jaz­dów, lecz nie zo­stały mi po nich w pa­mięci wy­raźne wspo­mnie­nia, ta­kie, do któ­rych bym wra­cał. Prze­rwę let­nią w gim­na­zjum spę­dza­łem roz­ło­żony na ka­na­pie w po­koju w stylu za­chod­nim, na pię­trze na­szego domu, po­pi­ja­jąc ga­zo­wany na­pój pro­sto z bu­telki i czy­ta­jąc z bi­blio­teczki braci, co tylko na­wi­nęło mi się pod rękę. Ni­g­dzie się nie ru­sza­łem. Na­to­miast w cza­sach li­ce­al­nych na każde dłuż­sze wolne wy­jeż­dża­łem do naj­młod­szego z mo­ich star­szych braci do To­kio (uczył się rzeźby na uczelni; zmarł w wieku dwu­dzie­stu sied­miu lat), a gdy tylko ukoń­czy­łem szkołę śred­nią, prze­pro­wa­dzi­łem się do sto­licy na stu­dia i przez na­stępne dzie­sięć lat nie wra­ca­łem do domu – dla­tego też nie mogę za­prze­czyć, że nie­dawna po­dróż do Tsu­garu była dla mnie szcze­gól­nym wy­da­rze­niem.

Nie mam za­miaru uda­wać spe­cja­li­sty i fe­ro­wać pseu­do­fa­cho­wych opi­nii na te­mat geo­gra­fii, geo­lo­gii, astro­no­mii, fi­nan­sów pu­blicz­nych, roz­woju, edu­ka­cji i wa­run­ków sa­ni­tar­nych miej­sco­wo­ści, które od­wie­dzi­łem. W moim wy­ko­na­niu by­łoby to zresztą pla­te­ro­wa­nie igno­ran­cji ża­ło­śnie cienką war­stwą wie­dzy zdo­by­tej po nocy po­spiesz­nej na­uki. Kto chciałby do­wie­dzieć się wię­cej na wy­mie­nione te­maty, niech za­pyta miej­sco­wych na­ukow­ców. Ja spe­cja­li­zuję się w in­nym przed­mio­cie. Ogół z braku lep­szego słowa na­zywa go mi­ło­ścią. Dzie­dzina ta bada, jak zbli­żają się do sie­bie ludz­kie serca. Owej ma­te­rii po­świę­ci­łem się w mo­jej po­dróży. Po­mi­ja­jąc już jed­nak, z ja­kiej per­spek­tywy po­sta­no­wi­łem zgłę­biać ro­dzinne strony, je­śli osta­tecz­nie ni­niej­sze za­pi­ski po­zwolą czy­tel­ni­kom zo­ba­czyć ak­tu­alną i żywą syl­wetkę tych ziem, ech, oso­bi­ście wąt­pię, aby zdały eg­za­min jako fu­doki[19] Tsu­garu na­szej ery, lecz mimo wszystko chciał­bym, by się udało.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Tōō – dosł. „Głę­boki Wschód”, dawna na­zwa re­jonu od­po­wia­da­ją­cego dzi­siej­szej pre­fek­tu­rze Aomori (przy­pisy po­cho­dzą od tłu­ma­cza, chyba że za­zna­czono ina­czej).
[2] Tra­dy­cyjna jed­nostka od­le­gło­ści mie­rząca około 3,9 ki­lo­me­tra.
[3] Ro­dzaj tka­niny, któ­rej włókna są bar­wione przed tka­niem, tak by utwo­rzyły wzór; ta od­miana po­cho­dzi z mia­sta Ku­rume w pre­fek­tu­rze Fu­ku­oka (w pół­noc­nej czę­ści wy­spy Kiu­siu).
[4] Cy­tat z opo­wia­da­nia Oshare dōji (Ele­gan­cik) z 1939 roku.
[5] O. Da­zai, Go­od­bye i wy­brane opo­wia­da­nia, tłum. D. La­toś, Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie Dia­log, War­szawa 2020.
[6] Tamże.
[7] Tamże.
[8] Re­gion w pół­nocno-wschod­niej czę­ści wy­spy Hon­siu obej­mu­jący pre­fek­tury Aomori, Akita, Iwate, Yama­gata, Fu­ku­shima oraz Miy­agi.
[9] Han – lenno feu­dalne.
[10] W ca­łym tek­ście za­sto­so­wano ory­gi­nalną kon­wen­cję za­pisu, w któ­rej na­zwi­sko po­prze­dza imię.
[11] Tra­dy­cyjna miara ob­ję­to­ści (około 180 li­trów), uży­wana jako jed­nostka wy­pła­ca­nego w ryżu wy­na­gro­dze­nia, także do okre­śla­nia wiel­ko­ści plo­nów i ob­li­cza­nia ma­jątku.
[12] Lata 1688–1704.
[13] Skar­pety z osob­nym du­żym pal­cem, no­szone do tra­dy­cyj­nego obu­wia.
[14] Część mia­sta, w któ­rej miesz­kają i pra­cują gej­sze.
[15] Ma­chi to nie­po­sia­da­jące od­po­wied­nika w ję­zyku pol­skim okre­śle­nie czę­ści mia­sta, która może obej­mo­wać zróż­ni­co­wany ob­szar – od ma­łej dziel­nicy do jed­nej ulicy. (Tym sa­mym zna­kiem za­pi­suje się także ma­chi/chō, dużo więk­szą jed­nostkę ad­mi­ni­stra­cyjną).
[16] Wa­katō – ni­scy rangą wo­jow­nicy na służ­bie rodu sa­mu­raj­skiego.
[17] Shi­jimi – ga­tu­nek nie­wiel­kich sło­no­wod­nych małży po­pu­lar­nych w kuchni ja­poń­skiej.
[18] Dosł. „Dzie­sięć ty­sięcy li­ści”, naj­star­sza za­cho­wana an­to­lo­gia po­ezji ja­poń­skiej skom­pi­lo­wana naj­praw­do­po­dob­niej m.in. przez Ōtomo no Yaka­mo­chiego w II po­ło­wie VIII wieku.
[19] Dosł. „opisy ziem i oby­cza­jów” – opra­co­wane w VIII wieku opisy ów­cze­snych pro­win­cji: ich geo­gra­fii, eko­no­mii, kul­tury oraz folk­loru. Da­zai wy­ru­szył do Tsu­garu na zle­ce­nie wy­daw­nic­twa Oy­ama Sho­ten, które wy­da­wało se­rię Shin­fu­doki, czyli „Nowe fu­doki”.

WY­DAW­NIC­TWO AKA­DE­MIC­KIE

DIA­LOG

Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie Dia­log00-112 War­szawa, ul. Ba­gno 3/218tel.: 22 620 32 11, 22 654 01 49e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­dia­log.pl

www.wy­daw­nic­two­dia­log.pl

Od­wiedź nas na Twit­te­rze, YouTube, Fa­ce­bo­oku!

www.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two­Dia­log

www.youtube.com: Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie Dia­log

www.twit­ter.com/Wy­daw­Dia­log

www.in­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­dia­log