Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[…] Pewnego ranka w trzeciej klasie zatrzymałem się na moście po drodze do szkoły, oparłem o okrągłą, cynobrową belkę i pogrążyłem się w myślach. Poniżej wolno płynęła rzeka szeroka jak tokijska Sumida. Aż do tamtej pory nigdy nie pozwalałem sobie na roztargnienie, przez które straciłbym kontakt ze światem. Zawsze miałem wrażenie, że gdzieś za mną ktoś jest i mnie obserwuje, zawsze przybierałem jakąś pozę. Do każdego, nawet najdrobniejszego gestu dodawałem w głowie didaskalia: „zdezorientowany, patrzy na swoją dłoń”, „mówi, drapiąc się za uchem” – zachowania, przy których mogłoby stać „odruchowo” czy „nieświadomie”, dla mnie nie istniały. Kiedy ocknąłem się z zamyślenia, serce aż zadrżało mi z samotności. W takich momentach zawsze myślałem o przeszłości i przyszłości […]
Książka ta jest jednym z mniej znanych dzieł Dazaia, ale nie ujmuje to jej wyjątkowości. Można powiedzieć, że jest latarnią, która rzuci nieco światła na życie, poglądy, sposób myślenia tego niezwykłego twórcy - a także na inne jego utwory. Wraz z pisarzem odwiedzamy jeden z mniej znanych zakątków Japonii, jego rodzime strony, i jest to podróż bardzo osobista. Uczuciowa, złożona i elokwentna (znajdziemy tu wątki mityczne czy odwołania do dzieł innych pisarzy), specyficznie melancholijna - po prostu bardzo "dazaiowa".
Osamu Dazai (1909–1948) w swym krótkim, zakończonym samobójczą śmiercią życiu napisał utwory niezwykle poczytne do dziś w Japonii, a także – za pośrednictwem przekładów – na całym świecie. Utwory uniwersalne, mimo iż pisane całe dekady temu, w innej przestrzeni kulturowej i oparte na osobistych doświadczeniach pisarza. Wykreowane przez niego postaci, ich dylematy i przemyślenia, to wciąż istotny punkt odniesienia dla części japońskiego społeczeństwa, w tym wkraczającej w dorosłość młodzieży.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SŁOWO OD WYDAWCY
Dazaia Osamu polskiemu czytelnikowi przedstawiać nie trzeba. Kanon jego twórczości, na który składają się słynne powieści oraz reprezentatywny wybór opowiadań, jest już dostępny w naszym języku, a dorobek literacki pisarza zyskał nad Wisłą wielu wielbicieli. To idealny moment, by przybliżyć mniej oczywiste utwory jednego z czołowych reprezentantów literatury japońskiej pierwszej połowy XX wieku. Do takowych zalicza się właśnie Powrót do Tsugaru. Warto przyjrzeć się okolicznościom jego powstania.
W maju 1944 roku oficyna Oyama Shoten, której nakładem ukazywał się cykl poświęconych różnym rejonom Japonii przewodników Shinfudoki sōsho (Nowe fudoki – tytuł odsyłał do dawnych opisów prowincji, na przykład tych opracowywanych w VIII wieku na polecenie cesarzowej Genmei), zaproponowała Dazaiowi napisanie siódmej części, poświęconej Tsugaru. Późniejszy autor Zmierzchu idealnie nadawał się do tego zadania – był już literatem o ugruntowanej pozycji i, co nie mniej istotne, tsugarańczykiem z urodzenia. Dazai przyjął zlecenie i jeszcze w tym samym miesiącu wyruszył w rodzinne strony. Można podejrzewać, że skłoniły go do tego powody dwojakiego rodzaju: z jednej strony związane z realiami życia w Japonii w okresie wojennym, z drugiej – były to pobudki osobiste.
Przyjrzyjmy się najpierw tym pierwszym. Jest wielce prawdopodobne, że Dazai zwyczajnie potrzebował pieniędzy; publikowanie w prasie, jedno z głównych źródeł jego utrzymania, było znacznie utrudnione ze względu na cenzurę i wymogi władz, które oczekiwały treści zgodnych z prowojenną nacjonalistyczną propagandą. Nie pomagał fakt, że pisarz bywał zaangażowany w działalność organizacji komunistycznych. Wojenne realia wyraźnie rysują się już na początku Powrotu do Tsugaru: choćby charakterystyczny strój, w jakim narrator wyrusza w podróż, czyli uszyte ze skrawków ubranie używane do pracy w „brygadach ochotniczych” (oczywiście była to praca przymusowa). Autor nieraz wspomina też o reglamentacji żywności, a wysiłki w celu zdobycia trudno dostępnego alkoholu można śmiało uznać za lejtmotyw tej powieści. Nie trzeba też wnikliwych poszukiwań, by odnaleźć w tekście wpływy (auto)cenzury – Dazai wprost zaznacza, że pewne kwestie pomija, gdyż są „istotne z punktu widzenia obronności kraju”.
A jakie osobiste motywy mogły nim kierować? Jeśli wierzyć narratorowi Powrotu do Tsugaru, pragnął on spotkać się z osobą bardzo dla niego ważną, której nie widział od dzieciństwa. O kogo chodzi i czy spotkanie doszło do skutku – tego we wstępie zdradzić nie wypada. Dazai kilkukrotnie wspomina też, że chciał lepiej poznać swoje rodzinne strony „przed śmiercią”; znajomość biografii pisarza (kilka prób samobójczych i ostatnia – udana – w roku 1948) pozwala podejrzewać, że nie miał na myśli śmierci ze starości.
Zleceniodawcy byli zapewne zaskoczeni tekstem, który Dazai im dostarczył – z pewnością nie jest to typowy przewodnik ani kompendium. Sam autor pisał, że uważa go za powieść. Czy wszystkie opisane w tej historii sytuacje miały miejsce w rzeczywistości? Pod tym względem warto traktować Powrót do Tsugaru tak samo jak resztę dorobku pisarza: Dazai sięga po elementy ze swojej biografii, przetwarzając je w mniejszym lub większym stopniu, lecz czyni to tak, że ich prawdziwość ma znaczenie drugorzędne.
Rodzaje śniegu w Tsugaru
Konayuki – śnieżny pył
Tsubuyuki – śnieg ziarnisty
Watayuki – miękki śnieg o dużych płatkach
Mizuyuki – mokry, nadtopiony śnieg
Katayuki – zbity śnieg u dołu zaspy
Zarameyuki – zmrożony śnieg o widocznych kryształkach
Kōriyuki – zlodowaciały śnieg
(za Rocznikiem Tōō[1])
WSTĘP
Pewnej wiosny odbyłem, ku czemu nie miałem nigdy wcześniej okazji, trwającą około trzech tygodni podróż po półwyspie Tsugaru, wysuniętym daleko na północ zakątku wyspy Honsiu. Był to jeden z istotniejszych epizodów mojego trzydziestokilkuletniego żywota. Choć w Tsugaru przyszedłem na świat, tam też się wychowałem i żyłem do dwudziestki, znałem jedynie Kanagi, Goshogawarę, Aomori, Hirosaki, Asamushi i Ōwani – o innych miastach i miasteczkach nie miałem najmniejszego pojęcia.
Kanagi to moje miasto rodzinne. Położone niemal dokładnie pośrodku równiny Tsugaru, liczące pięć, może sześć tysięcy mieszkańców, pozbawione cech szczególnych, lecz z lekko wielkomiejską pretensją. Mówiąc ładnie: miejsce przyjemnie bezbarwne jak woda, mówiąc brutalnie: mieścina płytkich kabotynów. Trzy ri[2] na południe, nad rzeką Iwaki, leży Goshogawara. Centrum handlu i dystrybucji produktów lokalnego wytwórstwa z ponad dziesięcioma tysiącami mieszkańców. W żadnej innej miejscowości regionu, wyłączywszy Aomori i Hirosaki, populacja nie przekracza tej granicy. Jest to miejsce tętniące energią – albo zwyczajnie hałaśliwe, zależy, czy chcemy być mili. Nie czuć tam atmosfery rolniczej wioski, przeciwnie, nawet na ulice tak niewielkiego przecież miasta zakradła się już owa przyprawiająca o dreszcze samotność właściwa wielkim metropoliom. Jeśli porównać je – przesadność tej analogii mnie samemu odbiera mowę – do Tokio, Kanagi byłoby Koishigawą, a Goshogawarze odpowiadałaby Asakusa. Tu właśnie mieszka moja ciocia. Jako dziecko kochałem ją bardziej niż rodzoną matkę, często więc u niej bywałem. Można powiedzieć, że aż do momentu rozpoczęcia nauki w gimnazjum oprócz tych dwóch miejscowości nie wiedziałem prawie nic o całej reszcie Tsugaru. Wyjazd na egzaminy wstępne do Aomori wydał mi się niezwykłą, wielką wyprawą, choć podróż trwała zaledwie trzy czy cztery godziny; ekscytację, jaka mi wtedy towarzyszyła, opisałem, nieco co prawda koloryzując, w jednym z moich opowiadań. Nie wszystko w tej relacji wiernie odpowiada rzeczywistości, pełno w niej błazeńskich wymysłów, sądzę jednak, że całkiem dobrze oddaje moje emocje.
Strój, w którym wyruszył do niewielkiego miasta z siedzibą władz prefektury, najpierw w trzęsącym się konnym wozie, potem dziesięć ri pociągiem parowym, by przystąpić do egzaminów wstępnych do gimnazjum, był doprawdy dziwaczny – nad swą opłakaną elegancją pracował rok po roku w tajemnicy przed wszystkimi. Oczywiście nie omieszkał założyć białej flanelowej koszuli, którą wprost uwielbiał, tym razem miał przy niej wielki kołnierz niczym motyle skrzydła, który wypuścił na wierzch kimona, tak jak wypuszcza się rozpięty kołnierzyk letniej koszuli na marynarkę. Wyglądało to trochę jak śliniaczek. On jednak, trwając w chmurnym napięciu, był przekonany, że prezentuje się niczym panicz z wyższych sfer. Do kimona z kurumegasuri[3] założył krótkie hakama w białawe pasy, długie skarpety i sznurowane czarne buty wypastowane na wysoki połysk. I pelerynę na wierzch. Jego ojciec już nie żył, a matka była chora, dlatego młodzieniec we wszystkim polegał na życzliwości swojej szwagierki o dobrym sercu. Sprytnie wyprosił u niej, by przerobiła mu kołnierz, a gdy zareagowała śmiechem, zdenerwował się zupełnie na poważnie – nikt nie rozumiał jego estetyki, co wzbudzało w nim gorycz przyprawiającą o łzy. Wytworność i gracja: na tym opierała się cała jego filozofia piękna. Ba, nie tylko ona, ale też całe życie, cel jego istnienia. Peleryny celowo nie zapinał, przez co cały czas wyglądała, jakby zaraz miała zsunąć się z jego wąskim ramion, i wierzył, że to niezwykle stylowy szczegół. Skąd się tego wszystkiego nauczył? Instynkt eleganta przejawia się chyba samoczynnie, nawet jeśli nie ma przykładów, na których człowiek mógłby się wzorować. Pierwszy raz w życiu miał okazję postawić stopę w mieście z prawdziwego zdarzenia, dlatego też wystroił się jak nigdy przedtem. Był tak wielce przejęty, że gdy tylko dotarł na miejsce – do owej mieściny na najdalszej północy Honsiu – zmienił nawet sposób mówienia. Zaczął używać dialektu tokijskiego, którego wyuczył się z czasopism dla chłopców. Szybko jednak przeżył drobne rozczarowanie, bowiem już w pensjonacie usłyszał, że tamtejsze służące mówią w dialekcie Tsugaru, dokładnie takim, jakiego używano w jego rodzinnych stronach. Nic zresztą dziwnego, skoro oddalił się od nich na niespełna dziesięć ri[4].
Ta mieścina nad brzegiem morza to Aomori. Właśnie tam założono główny port Tsugaru, zarządca Sotogahamy rozpoczął budowę w pierwszym roku ery Kan’ei – około trzystu dwudziestu lat temu. Ponoć już wtedy stało tam aż tysiąc domostw. Rozpoczęto żeglugę między nowym portem a Ōmi, Echizen, Echigo, Kagą, Noto, Wakasą oraz innymi miejscowościami. Miasto rozkwitało, aż stało się najbardziej ruchliwym portem całej prowincji; gdy w czwartym roku ery Meiji zlikwidowano system lenn feudalnych zwanych hanami, ustanowiono je stolicą nowo utworzonej prowincji Aomori, a obecnie, co wszyscy doskonale wiedzą, broni północnego krańca wyspy Honsiu i łączy ją promem kolejowym z Hakodate na Hokkaido. Liczy teraz ponad dwadzieścia tysięcy gospodarstw domowych i przeszło sto tysięcy mieszkańców, lecz na przyjezdnych nie wywiera dobrego wrażenia. Trudno winić miasto za liczne pożary, z powodu których budynki przybrały swój nędzny wygląd, nie zmienia to jednak faktu, że podróżny nie jest w stanie nawet zgadnąć, gdzie konkretnie leży centrum; w rzędach pozbawionych wyrazu, osmalonych domów nie ma niczego, co próbowałoby przyciągnąć jego uwagę. Przybysz z zewnątrz, nie mogąc uspokoić myśli, czym prędzej opuszcza miasto. Ja natomiast spędziłem w Aomori cztery lata. Był to w moim życiu niezwykle istotny okres. Szczegółowo opisałem tamte dni we Wspomnieniach, mojej wczesnej noweli.
Nie miałem zbyt dobrych ocen na świadectwie, ale wiosną podszedłem do egzaminów wstępnych i zostałem przyjęty do gimnazjum. Włożyłem nowe plisowane hakama, czarne skarpety i sznurowane buty, filcową pelerynę – koc, którym do tej pory nakrywałem się w podróży, zostawiłem w domu – zarzuciłem na ramiona, nie zapinając guzika, jak na modnisia przystało, i ruszyłem w drogę do niewielkiego nadmorskiego miasta. Podróż zakończyłem przed sklepem z tkaninami, który należał do moich dalekich krewnych. Właśnie tam, w tym domu z wystrzępionym, starym norenem wiszącym nad wejściem, miałem zamieszkać.
Z natury wpadałem w euforię pod byle pretekstem, ale wtedy, zaraz po rozpoczęciu nauki w nowej szkole, przechodziłem samego siebie; zakładałem hakama i uczniowską czapkę, nawet kiedy szedłem tylko do łaźni. Ba, nawet kłaniałem się lekko z uśmiechem na ustach, widząc swoje odbicie w mijanych po drodze oknach.
Mimo to szkoła była zupełnie nieciekawa. Leżała na obrzeżach miasta, budynki pomalowano na biało, a zaraz za nimi rozciągał się płaski park wychodzący na morze – szum fal i szelest sosen słyszało się nawet podczas lekcji, korytarze były szerokie, sufity w salach wysokie, słowem, wszystko sprawiało jak najlepsze wrażenie, ale tamtejsi nauczyciele bezlitośnie mnie prześladowali.
Jeden, który uczył gimnastyki, uderzył mnie już pierwszego dnia. Ponoć byłem bezczelny. Poczułem się boleśnie zraniony przede wszystkim dlatego, że to właśnie on przeprowadzał mój egzamin ustny podczas rekrutacji i powiedział wtedy z wielką troską, że pewnie nie mogłem się przygotować tak, jak bym chciał, ze względu na odejście ojca, a ja schyliłem przed nim głowę. Później bili mnie też inni nauczyciele. Za uśmiechanie się, za ziewanie, z różnych powodów. Raz usłyszałem nawet, że jestem sławny w pokoju nauczycielskim, bo tak szeroko ziewam podczas zajęć. Pomyślałem wtedy, że profesorom chyba coś się pomyliło, że rozmawiają ze sobą o takich głupotach.
Pewien uczeń, który pochodził z tej samej miejscowości co ja, zawołał mnie kiedyś za wydmę na terenie szkoły. „Słuchaj, ty naprawdę sprawiasz strasznie bezczelne wrażenie. Jak tak dalej pójdzie i będą cię tylko ciągle bili, nie zdasz do następnej klasy” – ostrzegł mnie lojalnie. Byłem w szoku. Tamtego dnia wróciłem do domu plażą, sam. Szedłem, wzdychając głęboko, a fale obmywały podeszwy moich butów. Kiedy otarłem pot z czoła rękawem szkolnego mundurka, zaskakująco wielki żagiel w mysim kolorze przemknął mi przed oczami, kołysząc się[5].
Tamto gimnazjum do dziś tak jak dawniej stoi na wschodnim krańcu miasta. Płaski park, o którym mowa, to park Gappo. Leżał tak blisko szkoły, że bez przesady można go było uznać za jej część. Zawsze – chyba że zerwała się śnieżyca – zmierzałem do szkoły i wracałem do domu brzegiem morza, wchodząc bądź wychodząc właśnie przez ów park. Była to swego rodzaju tajna ścieżka, mało kto jej używał. Moim zdaniem bardzo przyjemna. Szczególnie rankiem wczesnym latem. Natomiast sklep z tkaninami, przy którym mieszkałem, należał do państwa Toyodów z dzielnicy Teramachi; interes działający od niemal dwudziestu pokoleń, jeden z najstarszych i najlepszych zakładów w całym mieście. Mój krewny, ówczesna głowa rodziny, który niestety już zmarł, traktował mnie lepiej niż syna. Nigdy go nie zapomnę. Odwiedziłem Aomori dwa czy trzy razy w ciągu ostatnich paru lat, nigdy nie zapominając, by dopełnić mojego zwyczaju: pójść na jego grób, a noc spędzić u Toyodów.
Pewnego ranka w trzeciej klasie zatrzymałem się na moście po drodze do szkoły, oparłem o okrągłą, cynobrową belkę i pogrążyłem się w myślach. Poniżej wolno płynęła rzeka szeroka jak tokijska Sumida. Aż do tamtej pory nigdy nie pozwalałem sobie na roztargnienie, przez które straciłbym kontakt ze światem. Zawsze miałem wrażenie, że gdzieś za mną ktoś jest i mnie obserwuje, zawsze przybierałem jakąś pozę. Do każdego, nawet najdrobniejszego gestu dodawałem w głowie didaskalia: „zdezorientowany, patrzy na swoją dłoń”, „mówi, drapiąc się za uchem” – zachowania, przy których mogłoby stać „odruchowo” czy „nieświadomie”, dla mnie nie istniały. Kiedy ocknąłem się z zamyślenia, serce aż zadrżało mi z samotności. W takich momentach zawsze myślałem o przeszłości i przyszłości. Szedłem, stukając butami o deski mostu, i przypominałem sobie różne wydarzenia. Znów pogrążyłem się w rozmyślaniach. Na koniec westchnąłem ciężko: „Czy na pewno zdołam zostać kimś wielkim? [...] Naprawdę się uczyłem – co prawda ze względu na graniczące z przymusem przekonanie, że co by się nie działo, muszę być najlepszy ze wszystkich, ale i tak. Od trzeciego roku cały czas zajmowałem pierwszą lokatę w klasie. Trudno było tego dokonać, nie otrzymując przy okazji łatki kujona, ale ze mnie nikt się tak nie wyśmiewał, ba, sztukę zjednywania sobie kolegów opanowałem do perfekcji. Nawet kapitan szkolnej reprezentacji judo, zwany Ośmiornicą, był mi posłuszny. Czasem wskazywałem na dużą wazę stojącą w rogu, do której wrzucało się papiery, i mówiłem do niego: „Ośmiornica, a zmieścisz się tam?”. Wtedy on wsadzał głowę do środka i śmiał się, a jego śmiech rezonował wewnątrz naczynia, tworząc przedziwny dźwięk. Klasowe przystojniaki też zazwyczaj do mnie lgnęły. Mógłbym przyjść do szkoły z pryszczami poobklejanymi trójkącikami, sześciokątami i kwiatkami wyciętymi z plastrów, a i tak nikt by się nie śmiał.
Pryszcze były źródłem moich nieustannych cierpień. W tamtym czasie robiło się ich coraz więcej; każdego ranka po przebudzeniu przesuwałem palcami po twarzy, żeby sprawdzić, czy przybyło nowych. Próbowałem różnych lekarstw, ale żadne nie działało. Kiedy szedłem do apteki, pytałem o dany specyfik, czytając jego nazwę ze skrawka papieru, jakby ktoś inny mnie po niego wysłał – nie potrafiłem inaczej. Uważałem pryszcze za oznakę mojej niezaspokojonej żądzy, dlatego na samą myśl o nich robiło mi się ciemno przed oczami ze wstydu. Czasem stwierdzałem nawet, że wolałbym już umrzeć. Wśród rodziny opinie na temat mojego wyglądu sięgnęły dna. Najstarsza siostra, która żyła już w domu swojego męża, ponoć powiedziała nawet, że nigdy nie znajdę sobie żony. Tym sumienniej smarowałem się maściami.
Młodszy brat też się martwił stanem mojej twarzy i często chodził do apteki za mnie. Od dziecka za sobą nie przepadaliśmy – do tego stopnia, że kiedy zdawał do gimnazjum, życzyłem mu porażki, ale gdy obaj zamieszkaliśmy z dala od domu, zacząłem dostrzegać coraz więcej dobrych stron jego charakteru. Z wiekiem robił się małomówny i skryty. Czasem zamieszczał jakieś drobiazgi w naszym czasopiśmie, ale jego tekstom brakowało energii, śmiałości. Bez przerwy zamartwiał się, że nie idzie mu w szkole tak dobrze, jak mnie. Próbowałem go pocieszać, ale wtedy wpadał w jeszcze gorszy humor. Do tego rozpaczał, że linia włosów nad czołem układa mu się w trójkątny kształt góry Fuji, jak u kobiety. „Mam małe czoło, dlatego jestem taki głupi” – święcie w to wierzył. Jemu jednemu niczego nie odmawiałem. W tamtym okresie podchodziłem do ludzi tylko na dwa sposoby: albo ukrywałem przed nimi wszystko, albo nic. Z bratem nie mieliśmy przed sobą żadnych sekretów.
Pewnego bezksiężycowego wieczora na początku jesieni poszliśmy na molo, gdzie przyjemny wiatr znad morza łopotał naszymi ubraniami, i rozmawialiśmy o czerwonej nici. Nauczyciel japońskiego opowiedział o niej kiedyś na lekcji: każdy z nas ma zawiązaną u małego palca prawej stopy niewidzialną czerwoną nitkę, która ciągnie się bardzo długa, a jej drugi koniec jest przywiązany do palca dziewczyny, która jest nam przeznaczona na żonę. Nić się nie przerwie, nieważne, jak wielka dzieli nas odległość; nie zapląta się, nawet jeśli przejdziemy obok siebie na ulicy. Bardzo się przejąłem, kiedy po raz pierwszy usłyszałem tę historię – opowiedziałem o wszystkim bratu, jak tylko wróciłem do domu. Właśnie o tym rozmawialiśmy tamtego wieczoru, wsłuchując się w szum fal i pisk mew. „Jak myślisz, co teraz robi twoja żona?” – zapytałem. On chwycił poręcz obiema rękami i potrząsnął nią parę razy. „Spaceruje po ogrodzie” – odpowiedział zmieszany. Dziewczyna w wysokich sandałach, oglądająca kwiaty wiesiołka z wachlarzem w ręku bardzo do niego pasowała. Nadeszła moja kolej, ale ja wydusiłem tylko, że moja ma na sobie czerwony pas, i zamilkłem ze wzrokiem wbitym w czarną powierzchnię morza. Prom płynący z cieśniny wynurzył się zza horyzontu, kołysany przez fale, jak wielki zajazd z mnóstwem oświetlonych na żółto kajut[6].
Lubiliśmy z bratem – który zmarł dwa czy trzy lata później – chodzić na to molo. Nawet w śnieżne zimowe wieczory spacerowaliśmy tam razem pod parasolem. To coś wspaniałego, jak śnieg bezgłośnie pada prosto w głęboką wodę portu. Teraz statki aż się tam tłoczą, z molo nie sposób już podziwiać widoków. „Rzeka szeroka jak tokijska Sumida” to Tsutsumi, która płynie przez wschodnią część Aomori i szybko wpada do zatoki. Tuż przed ujściem do morza jest na rzece takie miejsce, gdzie nurt zwalnia, wygląda wręcz, jakby woda wahała się i zawracała. Wpatrywałem się w nie jak zahipnotyzowany. Jeśli pokusić się o pretensjonalną metaforę, moja młodość także miała zaraz spłynąć do morza. Można chyba powiedzieć, że owe cztery lata, które spędziłem w Aomori, to niezapomniany czas. Tak jak na zawsze pozostaną we mnie wspomnienia życia w tym mieście, tak nigdy nie opuszczą mej pamięci gorące źródła w oddalonym stamtąd o trzy ri nadmorskim Asamushi. We Wspomnieniach, a jakże, znajduje się następujący ustęp:
Jesienią wziąłem brata i wybraliśmy się do uzdrowiska z gorącymi źródłami nad morzem, około trzydziestu minut jazdy pociągiem od miasta, gdzie chodziliśmy do szkoły. Matka wynajęła tam dom i zażywała zdrowotnych kąpieli razem z najmłodszą z moich starszych sióstr, która odzyskiwała siły po chorobie. Zamieszkałem u nich i kontynuowałem naukę do egzaminów wstępnych. Musiałem dostać się do liceum zaraz po czwartej klasie gimnazjum, rok wcześniej niż większość – wymagało tego miano geniusza, którym chcąc nie chcąc byłem skrępowany. W tamtym czasie moja niechęć do szkoły jeszcze bardziej przybrała na sile, ale mimo wszystko uczyłem się pilnie, choć nieustannie czułem jakąś presję. Do szkoły dojeżdżałem pociągiem. Przyjaciele odwiedzali mnie w każdą niedzielę. Udawaliśmy, że żaden z nas nie pamięta już o sprawie z Miyo. Zawsze wychodziłem z nimi na piknik – rozkładaliśmy się na płaskich skałach nad morzem, robiliśmy kociołek z mięsem i piliśmy wino. Młodszy brat miał ładny głos i znał wiele nowych piosenek, więc prosiliśmy, żeby nas ich uczył, a potem śpiewaliśmy wszyscy razem. Zasypialiśmy, wyczerpani zabawą, a kiedy się budziliśmy, skały do tej pory połączone z lądem nie wiadomo kiedy przemieniały się w wyspę; mieliśmy wrażenie, jakbyśmy wciąż śnili[7].
Aż chce się zażartować, że oto moja młodość nareszcie dopłynęła do celu, prawda? Morze w Asamushi było zimne i przejrzyste, zupełnie nie najgorsze, ale o tamtejszych pensjonatach niełatwo powiedzieć dobre słowo. Trudno oczekiwać więcej po rybackiej osadzie mroźnego Tōhoku[8], krytyka byłaby nie na miejscu, ale czy ja jedyny wyczuwam tu irytującą, małostkową arogancję żaby, która mieszka w studni i nie wie nic o wielkim morzu? Nie szczędzę ostrych słów, bo to zakątek moich rodzinnych stron – Asamushi leży na prowincji, a jednak pozbawione jest wiejskiej niewinności, przyprawia o dziwnego rodzaju niepokój. Nie miałem ostatnio okazji zatrzymać się tam na noc, jestem jednak pewien, że jeśli ceny za nocleg nie przyprawiają o zawrót głowy, to tylko za sprawą nadzwyczaj szczęśliwego zrządzenia losu. Owszem, przesadzam. Nie bawiłem w Asamushi, oglądałem domy owego kurortu jedynie z okna pociągu, przemawia przeze mnie niewiele warta intuicja biednego artysty, nie mam żadnych innych podstaw, dlatego też nie chcę narzucać czytelnikom moich przeczuć. Ba, prawdopodobnie lepiej byłoby, gdyby wcale nie dawali im wiary. Asamushi z pewnością zaczęło wszystko na nowo i jest teraz skromnym uzdrowiskiem. To tylko gadanina zubożałego literata, który ostatnimi czasy często mijał w pociągu ową miejscowość ze swoich wspomnień, ale nie wysiadł tam ani razu – podróżnego o skrzywionym charakterze, którego umysł spowija wątpliwość, czy za sprawą pełnych młodzieńczego wigoru elegantów z Aomori ten mroźny kurort nie nabrał w pewnym momencie wygórowanego mniemania o samym sobie, czy tutejszych gospodyń nie opanowały niedorzeczne złudzenia, że ich kryte strzechą pensjonaty dorównują sławnym przybytkom w Atami i Yugawarze.
Asamushi to najsławniejsze gorące źródła w Tsugaru, natomiast drugie miejsce zajmuje chyba Ōwani. Znajduje się w południowej części regionu, przy granicy z prefekturą Akita, sama miejscowość w kraju bardziej jest chyba znana jako kurort narciarski. Pensjonaty z gorącymi źródłami leżą u stóp góry. Zachowały się tam ślady dawnych dziejów prowincji Tsugaru. Moi krewni często jeździli w te strony zażywać kąpieli, dlatego też sam bywałem tam jako dziecko; z jednej strony nie utkwiło mi ono w pamięci tak wyraźnie, z drugiej strony jednak wspomnienia z Asamushi są żywe, lecz nie wszystkie nazwałbym przyjemnymi, natomiast te z Ōwani są co prawda zamglone, ale drogie mojemu sercu. Może to kwestia różnicy między morzem a górami? Nie widziałem Ōwani od blisko dwudziestu lat – czy gdybym je teraz odwiedził, sprawiłoby wrażenie podobne do Asamushi, czyli mieściny, która upiła się resztkami z wielkiego miasta i trwa teraz skacowana i zgorzkniała? Nie potrafię porzucić nadziei, że jednak nie. Z Tokio prowadzą tu drogi o wiele gorsze niż do Asamushi – to pierwsza z przesłanek, które pozwalają mi zachować optymizm. Drugą jest fakt, że nieopodal leży Ikarigaseki, miejsce dawnego posterunku granicznego między Tsugaru a Akitą, w związku z czym cała okolica obfituje w zabytki, a tradycyjny styl życia pozostaje mocno zakorzeniony. Dlatego nie sądzę, by miastowe zwyczaje tak łatwo podbiły tę okolicę. Szczególnie że – to ostatnie źródło mojego optymizmu – ledwie trzy ri na północ stoi zamek Hirosaki z wciąż nienaruszonym donżonem, który co roku na wiosnę z dumą prezentuje swą doskonałą formę wśród kwitnących wiśni. Pragnę wierzyć, że póki trwa zamek Hirosaki, Ōwani nie upije się do nieprzytomności mętnymi resztkami z wielkich miast.
Zamek Hirosaki. To centrum historii dawnego hanu[9] Tsugaru. Jego pierwszy władca, Ōura Tamenobu[10], wsparł Tokugawów w bitwie pod Sekigaharą, a gdy w 1603 roku Ieyasu Tokugawa otrzymał z rąk cesarza tytuł sioguna, Tamenobu został panem feudalnym z rocznym przychodem czterdziestu siedmiu tysięcy koku[11] ryżu. Natychmiast zaczął wytyczać plany pod zamek i fosę w ówczesnej Takaoce. Budowę ukończono za panowania jego następcy, Tsugaru Nobuhiry. Tak powstał zamek Hirosaki. Służył za siedzibę kolejnym władcom; za czasów czwartego, Nobumasy, w Kuroishi utworzono osobną gałąź rodu z jego krewnym Nobufusą na czele, w ten sposób dzieląc region na dwa hany. Reformy Nobumasy, uznanego pierwszym spośród Siedmiu Słynnych Panów epoki Genroku[12], w wielkim stopniu podniosły prestiż Tsugaru, jednak za panowania Nobuyasu, siódmego władcy, dwie plagi głodu – z okresów Hōreki i Tenmei – przemieniły całą krainę w piekło, czyniąc także spustoszenie w skarbcu. Kolejni panowie na tych ziemiach, Nobuharu i Yasuchika, mimo dramatycznej sytuacji robili wszystko co w ich mocy, by przywrócić regionowi dawną świetność. Za czasów jedenastego, Yukitsugu, z trudem udało się zażegnać kryzys, zaś dwunasty, Tsuguakira, zwrócił ziemie cesarzowi wraz z likwidacją systemu domen feudalnych. Wtedy powstała obecna prefektura Aomori. Tak oto w wielkim skrócie przedstawia się historia zamku Hirosaki i całego Tsugaru. Na dalszych stronach zamierzam poświęcić więcej miejsca dziejom tego regionu, teraz jednak pozwolę sobie zakończyć niniejsze wprowadzenie kilkoma wspomnieniami z Hirosaki.
Spędziłem w owym zamkowym mieście trzy lata. Uczęszczałem wtedy do tamtejszego liceum i wprost szalałem na punkcie tradycyjnej recytacji gidayū. Było to doprawdy przedziwne. Chodziłem na lekcje do pewnej mistrzyni w drodze ze szkoły; zdążyłem już zapomnieć, czego nauczyła mnie w pierwszej kolejności, może Asagao-nikki? W każdym razie opanowywałem potem wszystko po kolei: Nozaki-mura, Tsubosaka, nawet Shinjūten no Amijima. Dlaczego podjąłem tak osobliwe zajęcie, które przecież wcale do mnie nie pasowało? Nie mam zamiaru zrzucać całej winy na miejsce mojego pobytu, ale mimo wszystko część odpowiedzialności powinno wziąć na siebie Hirosaki. Trudno w to uwierzyć, ale gidayū cieszyło się tam wielką popularnością. Czasem organizowano występy amatorów w miejskim teatrze; pewnego razu poszedłem posłuchać. Patrzę, a tam miejscowi dżentelmeni w eleganckich strojach recytują zupełnie na poważnie. Żaden nie był szczególnie dobry, ale też nikt nie pozował ani nie udawał, wszyscy starali się szczerze i z pełnym zaangażowaniem. Trudno nazwać ich koneserami sztuki, na tych nigdy tu nie zbywało, niektórzy ćwiczyli jednak krótkie miłosne pieśni hauta po to tylko, by słuchać komplementów od gejsz, a inni, ci przebieglejsi, chcieli używać swego obycia z kulturą jako broni w osobistych czy biznesowych przedsięwzięciach – wszyscy wylewali siódme poty, zgłębiając nudną przecież sztukę tradycyjnej recytacji, pożałowania godni jegomoście, którzy akurat w Hirosaki występowali wyjątkowo licznie. Innymi słowy, po dziś dzień nie brakuje tam najprawdziwszych głupców. W Eikei-gunki, opowieści wojennej sprzed ponad dwóch wieków, możemy przeczytać: „Mieszkańcy obu prowincji Ōu zatwardziałego są charakteru, nie znają posłuszeństwo wobec wyżej od siebie postawionych. »To nasz wróg od pokoleń! A tamten niskiego jest urodzenia, tylko łut szczęścia sprawił, że zdobył swą pozycję!« – powiadają i ani myślą się ukorzyć”. Miejscowi cechują się tego rodzaju głupim uporem, mogą dostawać łupnia raz za razem, ale nie zegną karku przed silniejszym od siebie – zamiast tego będą za wszelką cenę bronić swej wyniosłej odrębności, z której są tak dumni, przy okazji stając się pośmiewiskiem dla wszystkich wokół. Sam za sprawą owych trzech lat, jakie tu spędziłem, nabrałem słabości do wszystkiego co dawne, straciłem głowę dla gidayū i zacząłem także przejawiać pewnego rodzaju romantyzm, co dobrze widać w poniższym fragmencie z opowiadania, które napisałem dawno temu. Rzecz żartobliwa i zmyślona od początku do końca, ale muszę wyjawić – nie bez wymuszonego uśmiechu – że jeśli chodzi o atmosferę tamtych moich dni, nie ma w nim krztyny fałszu.
Było dobrze, póki tylko popijał wino w kawiarniach, niebawem jednak nauczył się zachodzić nonszalancko do eleganckich restauracji i jadać z gejszami. Młody człowiek nie uważał, by było to coś szczególnie złego. Wierzył, że niezależnie od okoliczności w najlepszym guście jest maniera mężczyzny obytego w przyjemnościach, który niewielką wagę przywiązuje do konwenansów. Po dwóch czy trzech wizytach w starych, zacisznych restauracjach przyzamkowego miasta znów doszedł do głosu jego instynkt modnisia – z katastrofalnym skutkiem. Zapragnął ubrać się jak jeden ze strażaków z Wielkiej zwady brygady M, którą niedawno widział w teatrze, zasiąść niczym panisko w restauracji, w salce wychodzącej na ogród, i rzucić tonem prawdziwego bywalca: „Hej, złotko, świetnie dziś wyglądasz”. Z sercem bijącym z przejęcia począł przygotowywać strój. Najpierw granatowy fartuch – ten element zdobył bez trudu. Gdy chodził tak, do dużej kieszeni na brzuchu wsunąwszy staromodny portfel, a ręce schowawszy za pazuchą, wyglądał wypisz wymaluj jak prawdziwy yakuza. Kupił też sztywny pas kaku-obi. Z Hakaty, taki co skrzypi przy wiązaniu. Zamówił też kimono bez podszewki z bawełnianej tkaniny tōzan w cienkie paski. Czyj miał być to strój, strażaka? Hazardzisty? A może ekspedienta? Trudno orzec. Zupełny misz-masz. Mimo wszystko wyglądał jednak jak kostium postaci ze sztuki teatralnej, więc młody człowiek czuł się usatysfakcjonowany. A że nadeszło lato, nosił do tego konopne sandały na bosych stopach. I wszystko byłoby dobrze – ale nagle przyszła mu do głowy szalona myśl. Otóż chodziło o spodnie. Występujący w Wielkiej zwadzie brygady M strażacy nosili obcisłe mata-hiki – takich właśnie zapragnął nasz bohater. W pewnej scenie jeden z nich mówił: „Śmiało, błaźnie, pokaż, co potrafisz!”– i zakasał poły kimona, prezentując widowni pośladki. Trwało to sekundę, ale nie dało się oderwać oczu od granatowych mata-hiki, którymi były opięte. Zwyczajna bielizna nie wchodziła w grę. Przemierzył zamkowe miasteczko wzdłuż i wszerz, próbując zdobyć podobne spodnie, ale bez skutku. „Wie pan, tynkarze takie noszą, obcisłe i niebieskie” – wyjaśniał zaaferowany u handlarzy odzieżą i w sklepach z tabi[13] – „Nie ma pan takich?”. Ekspedienci kręcili głowami, nie mogąc powstrzymać uśmiechu: „Przykro mi, akurat teraz nie...”. Młody człowiek szukał dalej, zlany potem, gdyż upały zagościły już na dobre, aż wreszcie pewien sklepikarz dał mu cenną wskazówkę:
– Ja niestety nie pomogę, ale niedaleko jest sklep z wyposażeniem strażackim, wystarczy skręcić w boczną uliczkę. Proszę tam pójść, może jak raz będą wiedzieć.
„No tak! Sklep strażacki, że też o tym nie pomyślałem!” – zaraz wstąpiły w niego nowe siły. Popędził pod wskazany adres, a tam – pompy. Duże i małe. A także ozdobne proporce brygad strażackich. Nasz bohater posmutniał, ale mimo wszystko zebrał się na odwagę i zapytał:
– Są może mata-hiki?
– Oczywiście. – Odpowiedź padła natychmiast.
Przyniesiono mu granatowe, obcisłe spodnie z bawełny, z pozoru dokładnie to, czego szukał, tyle że miały wszyty gruby czerwony lampas, znak rozpoznawczy strażaków. Musiał zrezygnować z wymarzonego stroju – gdyż nawet on nie miał aż tyle śmiałości, by paradować po mieście w czymś takim.
Nawet w owej stolicy głupców trudno byłoby znaleźć drugiego takiego durnia. Od samego przepisywania ogarnęło mnie, autora, lekkie przygnębienie. Jak się zwało hanamachi[14] z restauracją, w której młodzian jadł z gejszami? Czy nie przypadkiem Zaułek Wiązowców? Minęło blisko dwadzieścia lat, wspomnienia tamtych czasów stają mi przed oczami zamglone i niewyraźne, ale to pamiętam: Zaułek Wiązowców, u stóp stromej drogi wiodącej do świątyni. Natomiast okolica, gdzie zlany potem krążył w poszukiwaniu granatowych mata-hiki, to Bulwar, najgwarniejsza aleja handlowa w całym mieście. Dla porównania zakątek gejsz w Aomori nazywa się machi[15] Piaskowe. Moim zdaniem nazwa cokolwiek pozbawiona charakteru. Tamtejszy odpowiednik Bulwaru to ulica Szeroka – również nie robi wrażenia. Skoro już przy tym jesteśmy, pozwolę sobie podać garść nazw z Hirosaki, a następnie z Aomori. Takie zestawienie zadziwiająco wyraźnie ukazuje różnicę, która dzieli te dwa niewielkie miasta. A więc w Hirosaki są na przykład: Główne Machi Kowali, machi Zarządców Miejscowych, Bulwar, Sumiyoshi, machi Bednarzy, machi Ludwisarzy, Plantacja Herbaciana, machi Gubernatora, machi Trzciny, machi Stu Koku, Górne Machi Pochwiarzy, Dolne Machi Pochwiarzy, machi Rusznikarzy, machi Wakatō[16], machi Posługaczy, machi Sokolników, machi Pięćdziesięciu Koku oraz machi Farbiarzy. Natomiast w Aomori: machi Piaskowe, Nowe Machi Piaskowe, ulica Szeroka, machi Ryżowe, machi Nowe, machi Wierzbowe, machi Świątynne, Wał, machi Solne, machi Shijimi[17], Nowe Machi Shijimi, machi Tylne, Falowisko, ulica Bogata.
Mimo wszystko w żaden sposób nie uważam Hirosaki za lepsze, a Aomori za gorsze miasto. Nazwy budzące nostalgię za dawnymi czasami, jak machi Sokolników czy Farbiarzy, nie są charakterystyczne dla tego pierwszego, przeciwnie, znajdziemy je w każdym przyzamkowym mieście Japonii. Owszem, góra Iwaki piękniejsza jest niż masyw Hakkōda w Aomori. Lecz – jak Zenzō Kasai, słynny pisarz z Tsugaru, mówił do swych młodszych krajan – „Nie dajcie się ponieść. Iwaki dlatego tak wspaniale wygląda, że nie ma wokół niej innych wysokich gór. Wybierzcie się do innych krain. Podobnych szczytów tam w bród. Wygląda tak, że wdzięczność w sercu, bo wyrasta sama bez wzniesień wkoło. Nie dajcie się ponieść”.
W całej Japonii mnóstwo jest miast przyzamkowych o bogatej historii, można nawet powiedzieć, że bez liku, czemu więc mieszkańcy Hirosaki z takim uporem chełpią się jego feudalnym rodowodem? Wątpię, by trzeba było o tym przypominać, lecz w porównaniu z Kiusiu, Sikoku czy Yamato cały region Tsugaru to dzikie ziemie, na które cywilizacja zawitała dopiero w niedalekiej przeszłości. Jaka tu historia, którą można by chwalić się przed resztą kraju? Weźmy chociażby nie tak dawną Restaurację Meiji – jakich wybitnych orędowników powrotu władzy cesarskiej wydały tutejsze rody? Jakie stanowisko zajęli rządzący? Czy nie dostosowali się tylko do sąsiednich hanów, zachowując się jak, mówiąc bez ogródek, ta mucha, która zawędrowała dalej, niż by zdołała o własnych siłach, bo uczepiła się końskiego ogona? Jakie tu tradycje, które napełniałyby dumą? A jednak mieszkańcy Hirosaki uparcie zadzierają nosa. Nie ma dla nich znaczenia, jak bardzo ktoś ich przewyższa, zaraz mówią: niskiego jest urodzenia, tylko łut szczęścia sprawił, że zdobył swą pozycję! I ani myślą się ukorzyć.
Ponoć generał Ichinohe Hyōhei, urodzony w Tsugaru, na odwiedziny w rodzinnych stronach zawsze zakładał tradycyjny strój z serżowymi spodniami hakama. Wiedział, że gdyby przyjechał w generalskim mundurze, miejscowi zaraz by zaczęli, chwytając się dumnie pod boki: Też mi wielki pan, szczęście miał po prostu! Dlatego właśnie, i wielce mądrze, wracał tu zawsze tylko po cywilnemu – tak przynajmniej słyszałem. I nawet jeśli nie jest to do końca prawda, rzeczywiście wydaje się, że hirosakińczycy cechują się niewiadomego pochodzenia przekorą zatwardziałą na tyle, by podobne anegdoty brzmiały wielce prawdopodobnie. Zresztą nie ma co się kryć: ja także noszę w sobie podobną krnąbrność, i choć nie jest ona jedynym powodem, również przez nią wciąż nie potrafię wyzwolić się od tego życia z dnia na dzień w najtańszej kwaterze na wynajem. Kilka lat temu redakcja pewnego pisma zwróciła się do mnie o „Kilka słów dla ziemi rodzinnej”. Odpowiedziałem:
„Jakże cię kocham, jakże nienawidzę”.
Nie szczędzę Hirosaki ostrej krytyki, jednak nie wynika ona z niechęci, a z refleksji autora nad swoim postępowaniem. Jestem człowiekiem z Tsugaru. Moi przodkowie należeli do tutejszego ludu. Można mnie nazwać Tsugarańczykiem czystej krwi. Właśnie dlatego bez wahania szargam dobre imię tej krainy. Gdyby jednak mieszkańcy innych regionów mieli z niej kpić pod wpływem mych słów, nie czułbym radości. Co by nie mówić, kocham Tsugaru.
Hirosaki. Miasto liczy obecnie dziesięć tysięcy gospodarstw domowych, a populacja przekracza pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Zamek Hirosaki i pagoda świątyni Saishōin zostały wpisane na listę Skarbów Narodowych. Tayama Katai ponoć zaręczał, że w całej Japonii nie ma miejsca piękniejszego niż Park Hirosaki w porze kwitnienia wiśni. W mieście znajduje się dowództwo Ósmej Dywizji. Co roku między dwudziestym ósmym dniem siódmego miesiąca a pierwszym dniem ósmego miesiąca według kalendarza księżycowego ulice miasta tętnią nieopisanym gwarem, gdy dziesiątki tysięcy pielgrzymów zmierzają, tańcząc, do świątyni na szczycie świętej góry Iwaki.
Takie informacje można znaleźć w przewodnikach – moim zdaniem zupełnie niewystarczające, by w pełni ukazać, jakim miejscem jest Hirosaki. Dlatego spróbowałem przywołać różne wspomnienia z lat mojej młodości, chcąc nakreślić obraz, który ukazałby jego oblicze w żywych barwach, lecz na próżno: wszystkie te historie wypadły banalnie, później spod mego pióra posypały się gorzkie, niespodziewane nawet dla mnie słowa krytyki. Skończyłem w rozterce, nie wiedząc, co dalej. Zbyt wielką przykładam wagę do tego przyzamkowego miasta w dawnym hanie Tsugaru. Ono musi stanowić klucz do zrozumienia duszy tutejszych ludzi – ale powyższe wyjaśnienia to wciąż za mało, by wyjaśnić jego charakter. Donżon otoczony kwitnącymi wiśniami to żadna hirosakiańska specjalność, przecież te drzewa rosną wokół każdego szanującego się zamku w Japonii. Nie jest też wcale powiedziane, że Ōwani zachowało sznyt właściwy dla Tsugaru, bo leży tak blisko owego okwieconego donżonu. Dopiero co dałem się ponieść i napisałem, że nie upije się ono do nieprzytomności mętnymi resztkami z wielkich miast, póki trwać będzie zamek Hirosaki, ale po namyśle, po głębokim namyśle ogarnia mnie wrażenie, że to partacki sentymentalizm ubrany w pretensjonalny styl, nic więcej, wszystko na nic, tylko autorowi smutno i źle. Zresztą Hirosaki to też partackie miasto. Ma zamek, w którym przez pokolenia mieszkali władcy hanu, a gdy stworzono prefektury, dało sobie odebrać miano stolicy innemu miastu. W całej reszcie kraju funkcja ta przypadła zwykle dawnym ośrodkom władzy feudalnej. Uważam, że nasza prefektura wiele straciła na tych wymuszonych przenosinach. Nie chodzi o niechęć do Aomori, wcale takowej nie żywię. Miło, jak nowe miasto w regionie tak prężnie się rozwija. Ale zwyczajnie drażni mnie, że Hirosaki przyjmuje porażkę z miną, jak gdyby nigdy nic. Słabszym chce się pomóc, to naturalny, ludzki odruch. Dlatego obmyśliłem takie i owe wybiegi i napisałem, co widać powyżej – choć to marna pisanina – chcąc wziąć stronę tej przyzamkowej mieściny, ostatecznie jednak nie zdołałem uchwycić szczególnej mocy jej kluczowego waloru: zamku. Powtórzę raz jeszcze. To miejsce jest fundamentem tsugarańskiego ducha. Coś musi się tu kryć. Jakaś wspaniała, wyjątkowa tradycja, której próżno by szukać w całej Japonii. Przeczuwam jej istnienie, jednak nie potrafię nadać jej kształtu i zaprezentować czytelnikom w całej okazałości, co budzi we mnie żal nie do wytrzymania. Słowa nie są w stanie oddać tej frustracji.
Pamiętam, jak pewnego razu odwiedziłem zamek Hirosaki – chodziłem wtedy do liceum, wiosenny dzień, słońce chyliło się ku zachodowi; stałem w rogu zamkowego placu, spoglądając na górę Iwaki, gdy nagle dostrzegłem, że u mych stóp rozciąga się okolica jak ze snów. Przebiegł mnie dreszcz. Do tamtej pory byłem przekonany, że twierdza stoi samotnie na skraju miasta, a tu proszę, patrz tylko: niewiele niżej uliczki pełne dawnej gracji, niewielkie budynki, takie same jak przed kilkuset laty, stoją przycupnięte jeden obok drugiego, skryte, nie rzucają się w oczy. „Ach!” – westchnąłem mimo woli, ja, młody chłopiec pogrążony jakby we śnie. Wydało mi się, że odkryłem jeden z tych „ukrytych stawów”, o których tak często mowa na przykład w Man’yōshū[18]. Z jakiegoś powodu poczułem wtedy, że pojąłem istotę Hirosaki, istotę całego Tsugaru. Póki istnieją te uliczki – pomyślałem – Hirosaki nie będzie przeciętnym miastem. Szanowny czytelnik zapewne niewiele z tego zrozumie, po arogancku czuję się przekonany własnym argumentem, lecz już za późno, nie mam wyjścia: muszę naciskać choćby i przymusem, że ów „ukryty staw” zamku Hirosaki czyni go wyjątkową warownią o niezrównanych walorach. Gdy rosnące nad stawem drzewa zwieszają okwiecone gałęzie, a donżon o białych ścianach stoi w dostojnym milczeniu, doprawdy nie ma na świecie piękniejszego zamku. Także bijące nieopodal gorące źródła nigdy nie stracą swego niewyszukanego uroku. Na tej próbie – używając modnego ostatnio terminu – „myślenia życzeniowego” pożegnam się z tematem mego ukochanego zamku Hirosaki.
Opowiadać o najbliższych krewnych to najtrudniejsze z zadań – i jak się nad tym zastanowić, również niełatwo mówić o prawdziwej naturze swoich rodzinnych stron. Chwalić? Czy ganić? Nie wiem. W niniejszym wprowadzeniu na temat Tsugaru przywołałem moje młodzieńcze wspomnienia związane z Kanagi, Goshogawarą, Aomori, Hirosaki, Asamushi i Ōwani, oddając się po drodze aroganckiej krytyce na granicy bluźnierstwa – czy zdołałem jednak właściwie opisać te miejsca? Gdy zadaję sobie to pytanie, nie mam wyjścia, jak tylko popaść w przygnębienie. Kto wie, czy owych słów pełnych jadu nie powinienem przypłacić życiem po stokroć. Wspomniane miejscowości były mi najbliższe, ukształtowały mój charakter, wyznaczyły bieg mojego życia, dlatego patrzę na nie w pewien sposób zaślepiony. Nie jestem odpowiednią osobą, by o nich mówić – teraz zdaję sobie z tego sprawę zupełnie wyraźnie. Pragnę dołożyć wszelkich starań, by w części głównej tej relacji nie poruszać ich tematu. Opowiem o innych zakątkach Tsugaru.
„Pewnej wiosny odbyłem, ku czemu nie miałem nigdy wcześniej okazji, trwającą około trzech tygodni podróż po półwyspie Tsugaru, najdalej na północ wysuniętym zakątku wyspy Honsiu” – od tych słów rozpocząłem niniejszy wstęp i nadeszła pora, by do nich wrócić. Podczas tej wędrówki pierwszy raz w życiu odwiedziłem inne miasteczka i wsie moich ojczystych stron. Do tej pory naprawdę znałem jedynie sześć miejscowości wymienionych wcześniej. W szkole podstawowej odwiedziłem kilka wiosek pod Kanagi w ramach wycieczek klasowych i tym podobnych wyjazdów, lecz nie zostały mi po nich w pamięci wyraźne wspomnienia, takie, do których bym wracał. Przerwę letnią w gimnazjum spędzałem rozłożony na kanapie w pokoju w stylu zachodnim, na piętrze naszego domu, popijając gazowany napój prosto z butelki i czytając z biblioteczki braci, co tylko nawinęło mi się pod rękę. Nigdzie się nie ruszałem. Natomiast w czasach licealnych na każde dłuższe wolne wyjeżdżałem do najmłodszego z moich starszych braci do Tokio (uczył się rzeźby na uczelni; zmarł w wieku dwudziestu siedmiu lat), a gdy tylko ukończyłem szkołę średnią, przeprowadziłem się do stolicy na studia i przez następne dziesięć lat nie wracałem do domu – dlatego też nie mogę zaprzeczyć, że niedawna podróż do Tsugaru była dla mnie szczególnym wydarzeniem.
Nie mam zamiaru udawać specjalisty i ferować pseudofachowych opinii na temat geografii, geologii, astronomii, finansów publicznych, rozwoju, edukacji i warunków sanitarnych miejscowości, które odwiedziłem. W moim wykonaniu byłoby to zresztą platerowanie ignorancji żałośnie cienką warstwą wiedzy zdobytej po nocy pospiesznej nauki. Kto chciałby dowiedzieć się więcej na wymienione tematy, niech zapyta miejscowych naukowców. Ja specjalizuję się w innym przedmiocie. Ogół z braku lepszego słowa nazywa go miłością. Dziedzina ta bada, jak zbliżają się do siebie ludzkie serca. Owej materii poświęciłem się w mojej podróży. Pomijając już jednak, z jakiej perspektywy postanowiłem zgłębiać rodzinne strony, jeśli ostatecznie niniejsze zapiski pozwolą czytelnikom zobaczyć aktualną i żywą sylwetkę tych ziem, ech, osobiście wątpię, aby zdały egzamin jako fudoki[19] Tsugaru naszej ery, lecz mimo wszystko chciałbym, by się udało.
PRZYPISY
WYDAWNICTWO AKADEMICKIE
DIALOG
Wydawnictwo Akademickie Dialog00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218tel.: 22 620 32 11, 22 654 01 49e-mail: redakcja@wydawnictwodialog.pl
www.wydawnictwodialog.pl
Odwiedź nas na Twitterze, YouTube, Facebooku!
www.facebook.com/WydawnictwoDialog
www.youtube.com: Wydawnictwo Akademickie Dialog
www.twitter.com/WydawDialog
www.instagram.com/wydawnictwodialog