Polarne wrony - Marcin Szymański - ebook + książka

Polarne wrony ebook

Marcin Szymański

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Prawdziwa historia niemieckich misji specjalnych w sercu arktycznego piekła

Peter Bausch, młody psycholog rozpoczynający karierę w nazistowskich Niemczech, po wielu nieoczekiwanych wydarzeniach trafia do tajnego arktycznego oddziału Kriegsmarine. Jego życie splata się z losami niemieckich żołnierzy operujących na lodowych pustkowiach północy. Wspierając szkolenia jednostek specjalnych, Peter sam staje się częścią elitarnego zespołu, który podejmuje ryzykowne misje na Spitsbergenie.

Polarne wrony to nie tylko pasjonująca opowieść o wojennych operacjach na dalekiej północy, ale również poruszający obraz życia w III Rzeszy widziany oczami młodego intelektualisty. Polarna zima to siła, która wnika w psychikę człowieka, pozostawiając trwały ślad. Nie ma przed nią ucieczki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I. Wojny meteorologiczne

Roz­dział I

WOJNY METE­ORO­LO­GICZNE

Nic nie ota­cza ciszą głęb­szą niż pustka polar­nej nocy. W żyłach tętni wtedy echo wszyst­kiego, co wypeł­nia duszę pochwy­co­nego w obję­cia mrozu nie­szczę­śnika. Ciem­ność przy­nosi próż­nię, po niej nastę­puje spo­kój, potem lęk, który nie­okieł­znany w porę daje począ­tek docie­ka­niom, a te pozo­sta­wione same sobie rodzą obłęd. Dalej jest już tylko sza­leń­stwo – obłą­ka­nie, któ­rego zatrzy­mać nie spo­sób. Cho­roba ta pro­wa­dzi do śmierci ciała, jeśli nie ma wokół ludzi, któ­rzy wie­dzą, czym aku­rat dusza krwawi. Nikt nie wie­dział, czym krwa­wiła dusza dok­tora Wal­tera Dre­esa – lidera nie­miec­kiej eks­pe­dy­cji polar­nej na Ziemi Fran­ciszka Józefa.

Moco­wał się z owi­nię­tym wokół niego sznu­rem, prę­żył muskuły, wygi­nał ciało w nie­na­tu­ral­nych pozach, gryzł wci­śnięty w usta tem­blak i par­skał. Białka jego oczu dawno już prze­stały przy­po­mi­nać cokol­wiek, co można by koja­rzyć z cie­płem ludz­kiego wzroku. Ze spoj­rze­nia Wal­tera ema­no­wał obłęd. Było tak od momentu, w któ­rym pierw­szy raz rzu­cił się z nożem na wiją­cych się w parok­sy­zmach cho­roby towa­rzy­szy. Cier­pieli wszy­scy oprócz Jürgena, który cudem unik­nął zara­że­nia wło­śnicą. Tego wie­czora, kiedy Blan­ken­burg upo­lo­wał niedź­wie­dzia, on jeden odmó­wił sobie przy­jem­no­ści spo­ży­cia świe­żego mięsa. Wypadki poto­czyły się szybko. Kurt, Peter, a potem Willi i sam Johann Blan­ken­burg – doświad­czony myśliwy, czło­nek kilku eks­pe­dy­cji – wszy­scy legli na pry­czach, ścięci wysoką gorączką. Wal­ter uda­wał zdro­wego, choć wszy­scy widzieli, jak sła­niał się na wie­trze. W dobrym zdro­wiu pozo­stał tylko Jürgen, jed­nak sam nie radził sobie z opieką nad cho­rymi towa­rzy­szami. Zaj­mo­wał się tu bada­niami nad pogodą pod okiem Wal­tera, a wyniki swo­ich pro­gnoz prze­sy­łał dwa razy każ­dej doby do dowódz­twa Krieg­sma­rine. Był więc leka­rzem, mete­oro­lo­giem, radio­te­le­gra­fi­stą, szy­fran­tem, myśli­wym i kucha­rzem jed­no­cze­śnie. A teraz stał się jedy­nym czło­wie­kiem zdol­nym ochro­nić człon­ków ope­ra­cji „Schat­zgra­ber” przed sza­leń­stwem jej dowódcy Wal­tera Dre­esa. Jürgen wyraź­nie sły­szał lęki ogar­nia­jące umysł Wal­tera, był świad­kiem naro­dzin jego oma­mów i czuł puls obłędu Dre­esa. Opie­ko­wał się nim i leczył go nie mniej tro­skli­wie niż pozo­stałych towa­rzy­szy. Zdrowy roz­są­dek kazał mu jed­nak pod­jąć walkę nie tylko z cho­robą ciała dowódcy, ale i jego postę­pu­ją­cym sza­leń­stwem.

Wal­ter i jego ludzie sta­no­wili zespół nie­miec­kiej jed­nostki spe­cjal­nej. Ich zada­nie było dość nie­ty­powe – jako żoł­nie­rze i naukowcy byli odpo­wie­dzialni za pomiary mete­oro­lo­giczne. W tej woj­nie wiele zale­żało od pogody – trasy kon­wo­jów, miej­sca i czasy bom­bar­do­wań, ter­miny ofen­syw – wszystko to pod­po­rząd­ko­wane było mete­oro­lo­gicz­nym pro­gno­zom. W latach czter­dzie­stych jedy­nym spo­so­bem na ich pre­cy­zyjne for­mu­ło­wa­nie była obser­wa­cja mas powie­trza na dale­kiej pół­nocy. Badano tem­pe­ra­turę, zmiany ciśnie­nia i wil­got­no­ści, wia­try na róż­nych wyso­ko­ściach. Ten, kto mógł z tych danych korzy­stać, zyski­wał stra­te­giczną prze­wagę. Wie­dzieli o tym Niemcy, wie­dzieli i alianci. Ci dru­dzy od pierw­szych dni wojny robili wszystko, aby unie­moż­li­wić nazi­stom budowę baz w rejo­nach ark­tycz­nych. Walki toczono na Gren­lan­dii, Spits­ber­ge­nie, Wyspie Niedź­wie­dziej – wszę­dzie tam, gdzie dotarło zja­wi­sko nazwane wojną mete­oro­lo­giczną. Żadna ze stron nie odpusz­czała, a stawka była wysoka.

Grupę Wal­tera wysłano do akcji jesie­nią 1943 roku. Krieg­sma­rine miało już wów­czas sporo doświad­czeń w pro­wa­dze­niu dzia­łań ark­tycz­nych. Celem ope­ra­cji „Schat­zgra­ber” miało być wybu­do­wa­nie naj­da­lej jak dotąd wysu­nię­tej na pół­noc sta­cji badaw­czej. Dzie­się­cio­oso­bowy zespół wyru­szył z Kilo­nii we wrze­śniu. Kil­ka­dzie­siąt ton sprzętu i per­so­nel zała­do­wano na dwa statki: traw­ler Keh­din­gen i okręt pod­wodny U-387. Ekipę Wal­tera podzie­lono na dwie czę­ści – Drees oso­bi­ście zarzą­dzał grupą naukow­ców. Czę­ścią mili­tarną dowo­dził porucz­nik Alfred Makus, który jed­no­cze­śnie był zastępcą szefa eks­pe­dy­cji. Za cel podróży obrano Zie­mię Alek­san­dry – naj­bar­dziej wysu­niętą na zachód wyspę archi­pe­lagu Fran­ciszka Józefa. Miej­sce było szcze­gól­nie nie­go­ścinne nawet jak na ark­tyczne stan­dardy. Sporą część lądu przy­kry­wał lodo­wiec, a pła­skie wzgó­rza nie dawały żad­nej osłony przed zim­nym wia­trem. Zie­mia Alek­san­dry miała jed­nak jedną ważną zaletę: nie było na niej niczego, co mogłoby uza­sad­nić prze­by­wa­nie tam jakich­kol­wiek ludzi. Za daleko dla tra­pe­rów, za surowo dla naukow­ców, za ubogo, by warto było budo­wać tu insta­la­cje woj­skowe. Takiego wła­śnie miej­sca potrze­bo­wało Krieg­sma­rine. Jed­nak aby je sko­lo­ni­zo­wać, nie­zbędni byli wyjąt­kowi ludzie. Nikt w zespole Wal­tera nie zna­lazł się z przy­padku – wszy­scy byli wyso­kiej klasy fachow­cami. Rygo­ry­styczna selek­cja spo­wo­do­wała, że na brzegu Ziemi Alek­san­dry sta­nęli męż­czyźni nie tylko zdolni, ale też wybit­nie sprawni fizycz­nie.

Na początku paź­dzier­nika Wal­ter i jego dzie­wię­ciu towa­rzy­szy ukoń­czyli budowę bazy. Trzy połą­czone ze sobą baraki sta­ran­nie zama­sko­wano. Porucz­nik Makus w oba­wie o nie­pro­szone wizyty Sowie­tów roz­sta­wił kilka pól mino­wych. Jego ludzie zbu­do­wali też dwa składy zapa­sowe, na wypa­dek gdyby musieli wyco­fać się z głów­nej bazy i ocze­ki­wać w ukry­ciu na ewa­ku­ację. W listo­pa­dzie słońce prze­stało uno­sić się ponad hory­zont. Niebo stop­niowo sta­wało się różowe, potem mie­dziane, bor­dowe, wresz­cie jakie­kol­wiek świa­tło ustą­piło miej­sca nie­prze­rwa­nej ciem­no­ści. Zespół pochło­nęła rutyna – pomiary, mel­dunki, kodo­wa­nie wia­do­mo­ści, goto­wa­nie, uzu­peł­nia­nie zapa­sów… Czasu wbrew pozo­rom nie star­czało na nudę. Przez więk­szość polar­nej nocy bazą trzę­sły silne wia­try. Śnieg przy­sy­pał baraki tak, że abso­lut­nie nie trzeba było ich masko­wać. Kilka razy dobiegł ich odgłos prze­la­tu­ją­cego w oddali samo­lotu – to Sowieci patro­lo­wali skute lodem wody.

Wal­ter Drees miesz­kał osobno – jako dowódca eks­pe­dy­cji miał do tego prawo. Jeden z bara­ków prze­dzie­lono tak, by pomie­ścił on jed­no­oso­bową izbę. Dało się zauwa­żyć, że po świę­tach Bożego Naro­dze­nia Wal­ter zamknął się w sobie. Coraz rza­dziej przy­cho­dził do wspól­nej jadalni. Prze­stał gry­wać w karty, mniej roz­ma­wiał. Odma­wiał wyj­ścia na zewnątrz, tłu­ma­cząc się złym samo­po­czu­ciem. W końcu nad­szedł czas, po któ­rym by zoba­czyć Wal­tera, trzeba było go odwie­dzić w jego skrom­nej dziu­pli. Nie jadł, mało pił, prze­stał dbać o higienę.

Na początku marca popsuła się jedna z dwóch radio­sta­cji. Co gor­sza, dru­gie urzą­dze­nie, które pozo­sta­wało wciąż sprawne, mie­wało kaprysy: wil­goć i chłód zro­biły swoje. Po tym zda­rze­niu Drees po raz pierw­szy od wielu dni poja­wił się w jadalni. Zażą­dał raportu na temat uszko­dzeń. Wpadł w stan z pogra­ni­cza paniki i wście­kło­ści. Wydarł się na radio­ope­ra­to­rów, zarzu­ca­jąc im celowe sabo­to­wa­nie pracy radio­sta­cji.

– Przez was Führer nie otrzyma naszych pro­gnoz! – wykrzy­ki­wał. – Przez was stąd nie wró­cimy! Jeste­ście kre­ty­nami i jeśli ta radio­sta­cja nie będzie jutro dzia­łać, to bądź­cie pewni, że oso­bi­ście zapro­wa­dzę was przed sąd wojenny, choć­bym miał was stąd zabrać pon­to­nem!

Kon­dy­cja Wal­tera stop­niowo się pogar­szała. Stał się cho­ro­bli­wie podejrz­liwy. Prze­sia­dy­wał przy radio­ope­ra­to­rach, spraw­dza­jąc dokład­nie każdy wysłany przez nich mel­du­nek. Wykra­dał ze wspól­nej kuchni jedze­nie, cho­wa­jąc je pod swoją pry­czą, drep­tał po jadalni, kiedy inni spali. Nic nie dawały roz­mowy z porucz­ni­kiem Maku­sem, Wal­ter coraz czę­ściej popa­dał w stany emo­cjo­nal­nego roz­chwia­nia. Cza­sem zamy­kał się na kilka dni w zatoce sobie tylko zna­nych emo­cji, by w końcu wybuch­nąć w nie­ocze­ki­wa­nym przy­pły­wie szału. Ryczał wście­kle, szu­ka­jąc win­nych wyda­rzeń, które ni­gdy nie miały miej­sca. Wodził opę­ta­nym wzro­kiem po dzie­wię­ciu towa­rzy­szach, mru­czał i par­skał w dia­logu pro­wa­dzo­nym z samym sobą. Gdy poja­wiał się w jadalni, roz­mowy mil­kły – załoga coraz bar­dziej oba­wiała się stanu swo­jego kapi­tana. Porucz­nik Makus i jego pod­władny Tor­sten na zmianę pil­no­wali Wal­tera – robili to dys­kret­nie, nie dając mu poznać, że jest obser­wo­wany. Pod poduszką Makusa spo­czy­wał też nała­do­wany pisto­let, któ­rego miał użyć, gdyby Drees zaczął zagra­żać człon­kom eks­pe­dy­cji.

Dwa tygo­dnie po incy­den­cie z radio­sta­cją nad­le­ciał samo­lot. Czte­ro­sil­ni­kowy Focke-Wulf 200 zato­czył koło nad bazą, prze­le­ciał, nisko macha­jąc skrzy­dłami, potem wzbił się nieco wyżej, by zrzu­cić ze swej ładowni pod­wie­szony pod biały spa­do­chron zasob­nik. Radość ekipy była ogromna, bo meta­lowy kon­te­ner zawie­rał nie tylko nowe radio i bate­rie. Z par­cia­nych wor­ków wycią­gnęli także cze­ko­ladę, papie­rosy, kil­ka­na­ście puszek mięsa i dwie butelki koniaku, które natych­miast otwarto. W zasob­niku zna­leźli też kar­teczkę z nie­dbale skre­ślo­nym zda­niem: „Z naj­lep­szymi życze­niami dla dzi­ku­sów z mary­narki – Luft­waffe”. Szczę­ście ponow­nie dopi­sało, bo póź­nym popo­łu­dniem Johann oznaj­mił, że będąc na patrolu, zabił niedź­wie­dzia. Zwie­rzę spo­czy­wało kil­ka­set metrów od bazy, więc jesz­cze tego samego wie­czoru kilku ochot­ni­ków przy­cią­gnęło olbrzyma na saniach w oko­lice bara­ków. W jadalni zabrzę­czały szklanki wypeł­nione konia­kiem, otwarto puszki z kon­ser­wo­wa­nym chle­bem, a na śro­dek stołu powę­dro­wała misa wypeł­niona krwi­stym tata­rem. Rado­ści było sporo, nawet Wal­ter dał się namó­wić na szklankę alko­holu i łyżkę tatara. Momen­tami na jego twa­rzy poja­wiał się nawet gry­mas noszący zna­miona uśmie­chu. Drees po raz pierw­szy od kilku mie­sięcy uniósł kąciki ust. Jego oczy na chwilę stra­ciły kolo­ryt obłędu. Wśród człon­ków załogi zaświ­tała nadzieja, że Wal­ter, jakiego znali z początku wyprawy, do nich powróci. Koniak, niedź­wiedź i Drees – wie­czór nale­żał do tego trio.

Try­chi­noza to cho­roba, która ata­kuje orga­nizm czło­wieka po spo­ży­ciu zaka­żo­nego lar­wami wło­śnia mięsa. Roz­wija się szybko – w ciągu zale­d­wie kilku dni. Jako pierw­szy jej obja­wów doznał Kurt: gorącz­ko­wał, wymio­to­wał, sła­niał się na nogach. Nie mając jesz­cze poję­cia, co się dzieje, Jürgen odizo­lo­wał cho­rego od reszty zespołu. Po nie­spełna dobie do izo­latki tra­fili kolejni dwaj towa­rzy­sze, potem Johann, a kiedy gorączka zmo­rzyła Alfreda i Klausa, izo­lo­wa­nie cho­rych prze­stało mieć sens. Gdy z nóg ścięło wszyst­kich z wyjąt­kiem będą­cego wege­ta­ria­ni­nem Jürgena, stało się jasne, że źró­dłem zarazy było surowe mięso. Baraki wypeł­nił jęk, fetor wymio­cin i stę­ka­nie cier­pią­cych męż­czyzn. Praca jed­nak musiała być wyko­ny­wana w nor­mal­nym ryt­mie. Co kilka godzin zbie­rali odczyty, kodo­wali mel­dunki, wysy­łali radio­de­pe­sze – w sta­nie, któ­rego doświad­czali, wszystko jed­nak trwało dwu­krot­nie dłu­żej.

Wal­ter znów zapadł się w sobie. Cier­piał tak jak wszy­scy. Począt­kowo nie dopusz­czał do sie­bie Jürgena, twier­dząc, że ten chce go otruć. Pew­nego poranka grupa czte­rech żoł­nie­rzy miała wyjść na zewnątrz wypu­ścić balon z radio­sondą. Wró­cili po pół­go­dzi­nie, sła­nia­jąc się na nogach – larwy wło­śni ata­ko­wały ich mię­śnie, nie byli w sta­nie podo­łać zada­niu, a jeden z nich stra­cił przy­tom­ność. Drees wydarł się na nich ochry­płym gło­sem, wyzwał ich od nie­ro­bów, po czym pchnął jed­nego z męż­czyzn na ścianę. Pozo­stali ruszyli na niego z pię­ściami. W nie­mocy runęli wszy­scy na posadzkę. Roz­dzie­lili ich Alfred i Jürgen. Wal­ter pomimo cho­roby wyda­wał się silny – odsko­czył w kie­runku kuchni i pochwy­cił leżący na półce nóż. Wtedy porucz­nik Makus rzu­cił się na Dre­esa, chwy­ta­jąc go za gar­dło. Wytrą­cił mu z ręki nóż, ale zanim mu się to udało, szar­piący się w obłę­dzie Wal­ter roz­ciął skórę na przed­ra­mie­niu Makusa. Jadal­nię wypeł­nił łomot, krzyki Wal­tera i sapa­nie przy­ci­ska­ją­cych go do pod­łogi towa­rzy­szy.

Tego było za wiele, Drees prze­kro­czył wszel­kie gra­nice. Stało się jasne, że sta­nowi zagro­że­nie dla swo­ich towa­rzy­szy i dla powo­dze­nia ope­ra­cji „Schat­zgra­ber”. Przy­wią­zano go więc do pry­czy, a Kurt i Johann usu­nęli płytę oddzie­la­jącą pomiesz­cze­nie dowódcy eks­pe­dy­cji od reszty baraku – musieli mieć go na oku. Wal­ter wciąż prę­żył się w kon­wul­sjach, par­skał i krzy­czał, oskar­ża­jąc wszyst­kich wokół o bunt i zdradę stanu. Porucz­nik Makus zasiadł wraz z szy­fran­tem przy radiu – wcze­śniej Drees naka­zał wysy­łać depe­sze, w któ­rych poda­wano infor­ma­cje o cho­ro­bie ekipy, ale odma­wiano przy­ję­cia pomocy. Teraz było już jasne, że zespół nie prze­trwa w bazie bez asy­sty z zewnątrz. Szy­frant skre­ślił ołów­kiem dyk­to­wany przez porucz­nika tekst: „Sytu­acja w bazie kry­tyczna. Dok­tor Drees doznał zała­ma­nia psy­chicz­nego. Nie jest w sta­nie dowo­dzić ope­ra­cją. Star­szy mary­narz Schmidt, bos­man Hen­schke i ja oce­ni­li­śmy sytu­ację – z dniem 21.03.1944 przej­muję dowo­dze­nie ope­ra­cją. Stan zdro­wia pozo­sta­łych nie pozwala na dal­sze pro­wa­dze­nie misji. Pro­szę o natych­mia­stową ewa­ku­ację. Porucz­nik Alfred Makus”.

Wia­do­mość odczy­tano na głos w jadalni, męż­czyźni zamil­kli – za to Wal­ter znów wybuchł, wykrzy­ku­jąc, że postawi ich wszyst­kich przed sądem. Trwało to kil­ka­dzie­siąt minut, a po tym cza­sie porucz­nik Makus naka­zał podać Wal­terowi śro­dek uspo­ka­ja­jący. Nie było to łatwe, bo Drees znowu rzu­cał się na łóżku, pluł i kąsał, zdo­łał nawet wywró­cić swoją pry­czę. Przy wstrzy­ki­wa­niu sub­stan­cji asy­sto­wało czte­rech męż­czyzn. Ciało Wal­tera w końcu zwiot­czało, a krzyk zamie­nił się w char­cze­nie. Po jakimś cza­sie jego płytki oddech prze­szedł w mia­rowe sapa­nie. Dok­tor Drees zasnął.

Kil­ka­na­ście wio­sen­nych dni upły­nęło im w ryt­mie psy­chicz­nych spa­zmów Wal­tera. Dowódz­two Krieg­sma­rine przy­jęło zapo­trze­bo­wa­nie na ewa­ku­ację, lód jed­nak wciąż był zbyt solidny, by po załogę sta­cji mógł przy­pły­nąć okręt. Pokrywa lodowa była zara­zem zbyt słaba, by utrzy­mać lądu­jący na niej samo­lot. Jedy­nym wyj­ściem pozo­stało przy­go­to­wa­nie lądo­wi­ska na tere­nie pozba­wio­nym lodu. Dotrzeć do nich mógł jedy­nie Focke-Wulf 200, a kolos ten wyma­gał pół­to­ra­ki­lo­me­tro­wego pasa…

Wszy­scy zabrali się do pracy – w bara­kach pozo­sta­wały nie­ustan­nie jedy­nie dwie osoby, któ­rych zada­niem było pil­no­wa­nie Wal­tera i wysy­ła­nie rapor­tów pogo­do­wych. Kilka dni cięż­kich tru­dów przy­nio­sło mierny efekt. Męż­czyźni gorącz­ko­wali, osła­bione cho­robą mię­śnie z trud­no­ścią dźwi­gały ich wła­sne ciała, o usu­wa­niu cięż­kich kamieni z pasa nie było więc mowy. Wie­lo­krot­nie mdleli, a tych, któ­rzy upa­dali w śniegu, natych­miast cucono. Cza­sem bywało, że znu­żeni pracą musieli trans­por­to­wać nie­przy­tom­nych towa­rzy­szy do odle­głej o trzy kilo­me­try od pasa bazy. Pogoda w niczym nie poma­gała: wio­senne wia­try nio­sły ze sobą ośle­pia­jące zamie­cie i odsła­niały lód, na któ­rym śli­zgali się, cią­gnąc sanie z narzę­dziami. Po tygo­dniu pro­gnozy zapo­wia­dały nad­cho­dzące prze­ja­śnie­nia. Poja­wiła się szansa na lotną pogodę.

Człon­ko­wie załogi zebrali się w jadalni przy cie­płej her­ba­cie. Porucz­nik Makus przyj­rzał się każ­demu z nich w mil­cze­niu. Twa­rze har­dych nie­gdyś męż­czyzn przy­po­mi­nały por­trety umę­czo­nych tor­tu­rami ska­zań­ców. Nie­wiele życia pozo­stało w cia­łach i duszach tych, któ­rzy kilka mie­sięcy temu sta­no­wili elitę wśród wybrań­ców. Alfred zdał sobie sprawę, że jeśli ktoś nie zabie­rze ich stąd w cza­sie nad­cho­dzą­cego okna pogo­do­wego, to skrzące się jesz­cze nie­śmiało morale bez­pow­rot­nie runie. Teraz albo ni­gdy…

– Haro­wa­li­ście jak woły – oświad­czył. – Jestem z was dumny… Führer… Aaa, do dia­bła z Führerem! Tutaj jeste­śmy tylko my. Poju­trze mają się popra­wić warunki, nastąpi kilka dni lep­szej pogody, zresztą sami naj­le­piej to wie­cie. Każdy z nas dał z sie­bie wszystko, udało się zro­bić pół kilo­me­tra pasa, a co to ozna­cza, też wszy­scy wie­cie… Willi, pomo­żesz mi nadać depe­szę. Nie mogę ich oszu­kać, muszę napi­sać prawdę.

Nastała cisza, którą od czasu do czasu prze­ry­wał gwizd wia­tru i stu­ka­jąca na prze­wia­nym dachu deska.

– Z naszych obser­wa­cji wynika – dyk­to­wał porucz­nik – że za dwa dni w rejo­nie archi­pe­lagu otwo­rzy się okno na ewa­ku­ację. Prze­wi­du­jemy, że okres roz­po­go­dzeń potrwa od czter­dzie­stu ośmiu do sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin. Ze względu na stan zdro­wia dzie­wię­ciu z naszych dzie­się­ciu ludzi wymaga natych­mia­sto­wej hospi­ta­li­za­cji. Pas do lądo­wa­nia na dziś, godzina dwu­dzie­sta, ma dłu­gość pięć­set dwa­dzie­ścia sześć metrów. Zakła­dam, że przy obec­nym sta­nie zdro­wia uda nam się wydłu­żać go o nie wię­cej niż pięć­dzie­siąt metrów dzien­nie. Doło­żymy wszel­kich sta­rań. Pro­szę o nie­zwłoczne pod­ję­cie dal­szych decy­zji…

– Zdrajcy – syk­nął sto­jący w drzwiach do jadalni dok­tor Drees. – Pie­przeni tchó­rze i zdrajcy!

– Łap go! Jürgen, łap go za nogi! – krzyk­nął Johann, jed­no­cze­śnie rzu­ca­jąc się na Wal­tera.

W stronę oswo­bo­dzo­nego sza­leńca ruszyło jesz­cze kilku towa­rzy­szy. Jadal­nię wypeł­nił łomot, sapa­nie, brzęk tłu­czo­nego szkła i krzyki.

– Jak on się, kurwa, oswo­bo­dził?! – wrza­snął Kurt.

Wal­ter wił się i wymy­kał z rąk osła­bio­nych napast­ni­ków. Kopał i gryzł jak osa­czony przez wilki niedź­wiedź. Wresz­cie wychu­dzone ciała towa­rzy­szy przy­ci­snęły go do ziemi na tyle mocno, że nie mógł się ruszyć. Dok­tor leżał na ple­cach, Jürgen, sie­dząc na nim, unie­ru­cho­mił jego głowę ramio­nami. Z całej siły zaplótł wokół Wal­tera nogi. Świa­tło na moment przy­sło­nił pochy­la­jący się nad nimi porucz­nik Makus. Przy­tknął mocno lufę swo­jego P38 do piersi Dre­esa.

– Zabiję cię, świ­nio – syk­nął. – Jeśli jesz­cze raz otwo­rzysz swoją par­szywą gębę, obra­zisz któ­re­goś z moich ludzi, pod­nie­siesz na kogoś rękę… Zabiję cię jak psa, a twoje śmier­dzące ścierwo zosta­wię tu dla niedź­wie­dzi. Gówno mnie obcho­dzi, co się zagnieź­dziło w two­jej cho­rej gło­wie, zatłukę jak psa…

Posa­dzić Focke-Wulfa 200 na jed­nej trze­ciej oblo­dzo­nego pasa potra­fił w Luft­waffe tylko jeden czło­wiek. Porucz­nik Stahnke. Wete­ran ope­ra­cji ark­tycz­nych – facet, który na pago­nach nie nosił zbyt wyso­kiej szarży, ale za to liczbą odzna­czeń mógł przy­ćmić samego Göringa. Stahnke potra­fił wyci­snąć z czte­ro­sil­ni­ko­wego giganta wszystko, a nawet wię­cej. Gdy wieść o kło­po­tach na Ziemi Alek­san­dry dotarła do dowódz­twa, wia­domo było, że nikt poza nim nie będzie w sta­nie pod­jąć się wyzwa­nia. Co wię­cej – dowódz­two mary­narki już w pierw­szym dniu po otrzy­ma­niu depe­szy odmó­wiło zgody na powietrzną akcję ratun­kową… Stahnke znał człon­ków zespołu Wal­tera, latał kil­ka­krot­nie nad Zie­mię Alek­san­dry ze zrzu­tami zaopa­trze­nia, nie było więc nikogo, kto znałby ten surowy ląd z powie­trza lepiej niż on. Jeden z człon­ków jego załogi był też auto­rem owej kartki z „naj­lep­szymi życze­niami dla dzi­ku­sów” i zara­zem spon­so­rem zrzu­co­nego koniaku…

Lot­nicy nie zamie­rzali odpu­ścić – jed­nak w świe­tle odmowy zgody na lot potrzebny był for­tel. Z pomocą przy­szedł dobry zna­jomy – lekarz Rolf Wendt. Pomimo tego, że więk­szość życia spę­dzał on w bia­łym far­tu­chu, miał duszę łowcy przy­gód. Stahnke kil­ka­krot­nie wyświad­czył mu przy­sługę, zabie­ra­jąc go pota­jem­nie na pokład Focke-Wulfa, aby ten mógł nasy­cić wzrok bez­kre­sem ark­tycz­nej bieli. Dzięki niemu też dok­tor zoba­czył zorzę polarną, za co pozo­stał zało­dze porucz­nika dozgon­nie wdzięczny. Przy­szedł więc czas, by się zre­wan­żo­wać. Rolfa nie trzeba było długo nama­wiać do wzię­cia udziału w misji ratun­ko­wej. Jedy­nie prze­ko­na­nie go do odby­cia szko­le­nia spa­do­chro­no­wego wyma­gało kilku sznap­sów. For­tel pole­gał na tym, że Stahnke zamel­do­wał goto­wość do zrzutu na spa­do­chro­nie dok­tora Wen­dta, który wraz z dostar­czo­nym osprzę­tem miał roz­po­cząć lecze­nie załogi sta­cji i pomóc w budo­wie pasa. Dowódz­two mary­narki przy­jęło kom­pro­mis z entu­zja­zmem, mniej­szy opty­mizm wybrzmiał z komen­ta­rzy cze­ka­ją­cej na ratu­nek ekipy.

Misja ruszyła z lot­ni­ska Banak w Nor­we­gii. Stahnke zmu­szony był prze­ko­ny­wać kil­ka­krot­nie Rolfa, że nie zamie­rza zrzu­cać go na spa­do­chro­nie na Zie­mię Alek­san­dry – duch poszu­ki­wa­cza wra­żeń w sercu dok­tora znacz­nie osłabł po pierw­szym i ostat­nim skoku, który wyko­nał w ramach przy­spie­szo­nego szko­le­nia. Gdy samo­lot nawią­zał łącz­ność radiową ze sta­cją, powia­do­miono Makusa, że pilot zamie­rza pod­jąć próbę lądo­wa­nia. Stahnke zamel­do­wał do dowódz­twa mary­narki, że nie widzi moż­li­wo­ści doko­na­nia bez­piecz­nego zrzutu leka­rza, ale po roz­po­zna­niu z powie­trza uważa, że pro­wi­zo­ryczny pas nadaje się do przy­ję­cia jego Focke-Wulfa. W odpo­wie­dzi otrzy­mał mil­cze­nie, co przy­jął za apro­batę dla swo­ich poczy­nań.

Makus z kil­koma towa­rzy­szami cze­kali na pobli­skim wznie­sie­niu. Cztery sil­niki poma­lo­wa­nej na biało maszyny zary­czały nad przy­go­to­wa­nym pasem. Zastrzyk adre­na­liny dodał cho­rym męż­czy­znom sił. Widząc zbli­ża­jący się samo­lot, zaczęli wście­kle krzy­czeć i machać czym się dało. Zacho­wy­wali się tak, jakby się oba­wiali, że pilot nie zoba­czy ozna­czo­nego lam­pami lądo­wi­ska. Radość i entu­zjazm mie­szały się jed­nak z ner­wami i lękiem. Nie krzy­czał tylko porucz­nik – wpa­try­wał się w syl­wetkę maszyny tak, jakby pró­bo­wał wzro­kiem ścią­gnąć ją bez­piecz­nie na zie­mię. Stahnke prze­le­ciał kil­ka­krot­nie wzdłuż osi pasa, za każ­dym razem wywo­łu­jąc dzi­kie okrzyki ocze­ku­ją­cych ewa­ku­acji polar­ni­ków. Prze­chy­la­jąc maszynę na boki, przy­glą­dał się bacz­nie bia­łej nawierzchni.

– Co sądzisz, Günter? – spy­tał nawi­ga­tora mają­cego z dol­nej gon­doli naj­lep­szy ogląd terenu.

– Będzie ciężko – odpo­wie­dział Günther, nie odry­wa­jąc oczu od lor­netki. – Nie podoba mi się koń­cówka trasy, nie zatrzy­mamy się przed tymi kamie­niami po pra­wej. Poza tym ten ciemny śnieg, tam może być miękko… Słabo, sze­fie.

Focke-Wulf prze­le­ciał jesz­cze kilka razy, pochy­la­jąc w skrę­tach skrzy­dła. Poru­szał się tak nisko, że sto­jący na ziemi męż­czyźni wyraź­nie widzieli głowy sie­dzą­cych w kok­pi­cie pilo­tów. Maszyna po chwili zawró­ciła i znik­nęła za oblo­dzo­nym wznie­sie­niem.

– Co do kurwy nędzy! – krzyk­nął sto­jący obok porucz­nika Kurt. – Gdzie on leci?!

Tym­cza­sem Stahnke, zna­jąc już nieco topo­gra­fię Ziemi Alek­san­dry, skie­ro­wał maszynę nad zatokę zwaną Sie­wier­naja Buchta. Jej prze­dłu­że­niem była dolina, któ­rej pła­ska powierzch­nia mogła dać szansę na w miarę bez­pieczne lądo­wa­nie. Sil­niki znów zary­czały na niskim puła­pie. Focke-Wulf prze­mknął kil­ka­krot­nie nad doliną, cią­gnąc za sobą cień na jej ośnie­żo­nej powierzchni.

– Jesz­cze jeden prze­lot – oświad­czył pilot. – Muszę pod­jąć decy­zję, bo nie star­czy nam paliwa…

– Nie jest za dobrze – ode­zwał się Günther. – Ale znacz­nie lepiej niż na pasie. Kilo­metr pła­sko, ubity śnieg, ewen­tu­al­nie potem mogą zacząć się pro­blemy.

– Sia­damy – skwi­to­wał krótko Stahnke.

Samo­lot jesz­cze raz zato­czył koło, potem zaczął obni­żać pułap, lecąc nad zamar­z­niętą zatoką. Stahnke, utrzy­mu­jąc kolosa tuż nad zie­mią, powoli wyrów­ny­wał lot. Zamie­rzał dotknąć powierzchni jak naj­de­li­kat­niej, jed­no­cze­śnie po tym, co powie­dział Günther, wie­dział, że nie ma warun­ków na długi dobieg. Wresz­cie czarne opony jęk­nęły, muska­jąc śnieg. Zawar­czały sil­niki, zatokę pokryły wzbite przez strugi powie­trza tumany śniegu. Maszyna toczyła się wciąż jesz­cze o wiele za szybko, by bez­piecz­nie się zatrzy­mać i już za wolno, by ponow­nie wzbić się w powie­trze. Stahnke kur­czowo trzy­mał wolant.

– Hamuj, kurwa, hamuj… – cedził, wpa­tru­jąc się w zbli­ża­jącą się szybko łachę kamieni. – Trzy­maj­cie się! – rzu­cił jesz­cze w inter­com na moment przed tym, jak koła Focke-Wulfa wpa­dły pomię­dzy wysta­jące spod śniegu okrą­glaki.

Sta­lowy kadłub prze­szyły drga­nia, wszystko, co mogło wypaść z uchwy­tów, bęb­niło teraz po jego pod­ło­dze i ścia­nach. Trzę­sący się wolant wyrwał się z ręki pilota. Po chwili Stahnke odzy­skał nad nim pano­wa­nie, zda­wało się też, że odzy­skał kon­trolę nad całą maszyną. Samo­lot wyraź­nie zwal­niał, cichły łomo­czące drga­nia. Nagle bla­szany kadłub pod­sko­czył tak, jakby znów chciał się wzbić w powie­trze. Maszyna, prze­chy­liw­szy się na prawą burtę, prze­je­chała jesz­cze kil­ka­dzie­siąt metrów, po czym zatrzy­mała się, tonąc w zaspach. Sil­niki mie­lące wciąż dro­biny śniegu sta­wały się coraz mniej hała­śliwe, Stahnke stop­niowo zwal­niał obroty. Wresz­cie zapa­dła cisza. Przez dobrych kil­ka­dzie­siąt sekund sie­dzieli w mil­cze­niu. Po ścia­nach kadłuba roz­le­gło się gło­śne dud­nie­nie – to ludzie Makusa wspi­nali się po skrzy­dle w stronę kabiny. Nagle w jed­nym z okien ładowni uka­zała się sina, obro­śnięta prze­rze­dzoną brodą twarz. Ktoś zało­mo­tał w drzwi. Szczer­baty bro­dacz roz­chy­lił usta w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Żyją! – krzy­czał Johann, bęb­niąc w poszy­cie samo­lotu . – Żyją, kurwa, żyją! Wycią­gną nas stąd! Przy­le­cieli!

Makus i pozo­stali zawtó­ro­wali Johan­nowi dzi­kimi wrza­skami. W swo­ich mocno już sfa­ty­go­wa­nych ubra­niach przy­po­mi­nali pier­wot­nych ludzi cele­bru­ją­cych zabi­cie mamuta. Z całą pew­no­ścią w tym momen­cie nie wyglą­dali też na osoby, które od dawna cier­piały z powodu cięż­kiej cho­roby.

– Przy­le­cieli! Kurwa, prze­ży­jemy! To Stahnke, ten wariat, a nie mówi­łem?! Przy­y­y­le­eecieli! – Ich głosy nio­sły się echem po sinej pustce lodo­wej pustyni.

Fakty jed­nak nie uspra­wie­dli­wiały tej wiel­kiej rado­ści. Krótko po wylew­nym przy­wi­ta­niu załoga Focke-Wulfa przy­stą­piła do oglę­dzin maszyny. W ruch poszły szu­fle, na począ­tek trzeba było odko­pać spod śnież­nej zaspy przód samo­lotu. Łopaty śmi­gieł jakimś cudem prze­trwały, co wywo­łało spory entu­zjazm. Cud jed­nak nie ochro­nił pod­wo­zia. Jedna z dwóch opon przy pra­wej goleni pękła przy kon­tak­cie z ostrymi kamie­niami. Z tego wła­śnie powodu maszyna pod koniec koło­wa­nia zato­czyła łuk w prawo. Znisz­cze­niu ule­gła też felga i kilka innych, drob­nych, choć nie­zwy­kle waż­nych ele­men­tów.

Sze­ścio­oso­bowa załoga porucz­nika Stahn­kego zamiesz­kała z ludźmi Makusa. W bara­kach zro­biło się tłoczno. Dok­tor Wendt przy­wiózł ze sobą sporo medy­ka­men­tów, ale to śred­nio pocie­szało ocze­ku­ją­cych ewa­ku­acji męż­czyzn. Pierw­szego wie­czora po lądo­wa­niu na Ziemi Alek­san­dry nadali mel­du­nek: „Grupa ewa­ku­acyjna w cało­ści na miej­scu. Pod­czas lądo­wa­nia uszko­dzono pod­wo­zie. Potrzebne czę­ści, wykaz poni­żej…”.

Po trzech dniach od feral­nego lądo­wa­nia na nie­bie poja­wiła się lata­jąca łódź Bv 222. Rzecz jasna, maszyna nie była w sta­nie wylą­do­wać ani na ośnie­żo­nym lądzie, ani na zamar­z­nię­tej wodzie. Z jej ładowni zrzu­cono jed­nak kilka zasob­ni­ków – dwa z czę­ściami i narzę­dziami do Focke-Wulfa, trzy z żyw­no­ścią. Tym razem nie było koniaku.

Wszy­scy ruszyli do pracy. Stahnke ze swo­imi ludźmi pra­co­wał przy uszko­dzo­nej maszy­nie. Zręcz­nie połą­czony zestaw drew­nia­nych płyt i lewar­ków pozwo­lił im unieść uszko­dzoną goleń. W tym cza­sie ludzie Makusa oczysz­czali miej­sce, na któ­rym wylą­do­wał samo­lot. Odrzu­cali na boki cięż­kie kamie­nie, zasy­py­wali dziury. Roze­brano jeden z bara­ków, by pozy­skać nie­zbędne drew­niane płyty. Kuba­tura pomiesz­czeń mocno się zmniej­szyła, ale nie było z tym pro­blemu, bo część zamiesz­ku­ją­cych je ludzi wciąż pra­co­wała na zewnątrz. Pro­ble­mem był jedy­nie Wal­ter. Ilość środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych malała w znacz­nym tem­pie. Porucz­nik Makus nad­zo­ro­wał kil­ka­krotne w ciągu dnia uwal­nia­nie Dre­esa z wię­zów po to, by ten mógł zała­twić potrzeby fizjo­lo­giczne i co nieco zjeść. Oczy­wi­ście dok­tor wybuch­nął w przy­pły­wie szału, kiedy zoba­czył lot­ni­ków. Nie pomo­gły nawet środki na uspo­ko­je­nie. Toczył pianę ze spierzch­nię­tych ust, krzy­czał i par­skał.

– Zło­dzieje! – wrzesz­czał. – Krad­nie­cie mi moich ludzi, moją bazę! Szpie­dzy! Sowieci! Makus, do dia­bła! Nie widzisz tego?!

Znów wił się i prę­żył, w końcu prze­stali go odwią­zy­wać od łóżka… Po trzech dniach prac zało­dze Focke-Wulfa udało się zało­żyć nowe koło. Wyglą­dało dobrze, ale nikt z nich ni­gdy wcze­śniej nie wyko­ny­wał takiej naprawy, dla­tego nie byli pewni, jak wszystko zadziała. Dzięki linom, deskom i pomy­sło­wo­ści Günthera udało im się też wycią­gnąć samo­lot z zaspy i odwró­cić go w stronę zatoki. W tym cza­sie załoga sta­cji reszt­kami sił oczysz­czała przed­pole. Stahnke ze swoją ekipą spę­dził jesz­cze dzień, dźwi­ga­jąc co więk­sze kamie­nie. Roze­brano drugi barak. Wię­cej nie dało się zro­bić.

– Potrze­buję wia­tru, Alfred – rzekł Stahnke, gdy wyszli z Maku­sem poroz­ma­wiać w cztery oczy. – Potrze­buję sil­nego zachod­niego wia­tru, ina­czej nie będę mógł wystar­to­wać z tyloma pasa­że­rami. Zabiorę tylko ludzi, resztę: broń, zaopa­trze­nie, doku­menty, wszystko musisz znisz­czyć.

Po kilku dobach spę­dzo­nych w zatło­czo­nym baraku nad­szedł ten dzień. Wiał zachodni wiatr, ponad dwa­dzie­ścia węzłów. Tego wła­śnie potrze­bo­wał porucz­nik Stahnke. Naj­słab­szych męż­czyzn zała­do­wano na sanie, sil­niejsi musieli je pocią­gnąć dwa kilo­me­try w stronę samo­lotu. Wal­ter, widząc przy­go­to­wa­nia do ewa­ku­acji, wpadł w furię więk­szą niż kie­dy­kol­wiek dotąd. Planu nie dało się ukryć, Makus palił doku­menty, jego towa­rzy­sze wysa­dzali w powie­trze pola minowe, nisz­czyli książki kodów. To był koniec ope­ra­cji „Schat­zgra­ber”. Dok­tor Drees cze­kał do momentu, aż jego towa­rzy­sze podejmą próbę oswo­bo­dze­nia go z wię­zów. Sko­czył na nich, mając wciąż skrę­po­wane ręce. Gryzł i kopał, w pew­nym momen­cie zda­wało się nawet, że za moment udusi Kurta. Cudem udało się go uwol­nić z mor­der­czych objęć sza­leńca. Jürgen wpadł do pomiesz­cze­nia, trzy­ma­jąc w ręku deskę, ude­rzył nią kilka razy Wal­tera, ten padł na zie­mię, na chwilę tra­cąc przy­tom­ność. Znów przy­wią­zali go do pry­czy, ale środ­ków na uspo­ko­je­nie już nie było.

Ofi­ce­ro­wie ode­szli na bok. Stahnke, dok­tor Wendt i Makus sta­nęli naprze­ciwko sie­bie. Zda­wali sobie sprawę z tego, co musi zostać wypo­wie­dziane.

– Nie mogę wziąć go na pokład w takim sta­nie – zaczął Stahnke. – Będzie nami rzu­cać, nie wiem wła­ści­wie, co się sta­nie, ale wiem, że nie damy rady go unie­ru­cho­mić. Zagraża nam wszyst­kim…

– Wiem – odparł Makus. – Od kilku mie­sięcy infor­mo­wa­łem dowódz­two o jego cho­ro­bie. Dosta­łem zgodę…

Ofi­ce­ro­wie spoj­rzeli po sobie, porucz­nik na moment zamilkł.

– Tak, dosta­łem zgodę, ale tego nie zro­bi­łem, bo mia­łem nadzieję, że jakoś mu przej­dzie, że się poprawi cho­ciaż na tyle…

– Ja to zro­bię – prze­rwał dok­tor Wendt. – Jestem leka­rzem, zro­bię to, a potem potwier­dzę zgon. Bierz­cie ludzi, idź­cie. Zostaw­cie nas tu.

Makus chwy­cił dok­tora za ramię. Spoj­rzał mu głę­boko w oczy, klep­nął dło­nią w plecy, po czym odda­lił się w stronę sań.

– Szes­na­sta trzy­dzie­ści – oznaj­mił Stahnke, stu­ka­jąc w tar­czę zegarka. – Szes­na­sta trzy­dzie­ści muszę star­to­wać, ina­czej stąd nie odle­cimy. Rolf, nie zrób mi tego, nie każ mi doko­ny­wać tego wyboru, po pro­stu bądź o cza­sie. Do zoba­cze­nia! – dodał i klep­nął dok­tora w plecy.

Nie­miecki nóż spa­do­chro­nowy nie miał zbyt dłu­giego ostrza, ale stal, z któ­rej go wyko­nano, gwa­ran­to­wała ostrość brzy­twy. Sko­czek musiał być w sta­nie prze­ciąć w powie­trzu opla­ta­jące go linki, a to wyma­gało wyjąt­ko­wego narzę­dzia. Dok­tor Wendt usiadł na pry­czy Dre­esa. Wycią­gnął kne­bel z jego ust. Nóż pod­czas otwar­cia wydał cha­rak­te­ry­styczny meta­liczny dźwięk. Rolf przy­ło­żył zimne ostrze do szyi Wal­tera.

– Posłu­chaj mnie teraz uważ­nie – powie­dział. – Jesteś naukow­cem, ja też, dla­tego liczę, że się zro­zu­miemy.

Drees zastygł w bez­ru­chu, jego prze­krwione oczy zawie­siły się na twa­rzy Rolfa. Zmarsz­czył w sku­pie­niu brwi, czy­niąc czoło białą oazą na sinej twa­rzy.

– Jestem neu­ro­chi­rur­giem – kon­ty­nu­ował Wendt. – Wiem, gdzie ciąć, żeby bolało. Wiem też, jak ciąć, żebyś za bar­dzo się nie wykrwa­wił i żebyś tra­cił wła­dzę nad koń­czy­nami, które będą mi zagra­żać. Twoi towa­rzy­sze prze­szli pie­kło i wła­śnie mają szansę się z niego wydo­stać. Co do cie­bie powstały inne plany: przy­sze­dłem tu, żeby cię zabić. Zezwo­liła mi na to Trze­cia Rze­sza. Ale, drogi Wal­te­rze, jestem leka­rzem, więc cię nie zabiję. Prze­ciw­nie: dowiozę cię do szpi­tala wbrew two­jej woli i za wszelką cenę.

Rolf na chwilę zamilkł. Trzy­ma­jąc wciąż nóż na szyi Dre­esa, pochy­lił się i zbli­żył usta do jego ucha.

– Teraz naj­waż­niej­sze – wyszep­tał. – Jeśli będziesz pró­bo­wał mi w tym prze­szko­dzić, to zacznę ciąć. Będzie bolało. Twoja dusza będzie mnie bła­gać, żebym uśmier­cił ciało, ale ja, Wal­te­rze, pozba­wię cię wła­dzy nad rękoma, nogami, bar­kami, kar­kiem… Jeśli spró­bu­jesz prze­szko­dzić mi w zabra­niu stąd tych chłop­ców i cie­bie, to przy­się­gam, że pozba­wię cię wszyst­kiego z wyjąt­kiem two­jego cho­rego mózgu.

Znów na moment zapa­dła cisza. Dok­tor Wendt odsu­nął ostrze od szyi unie­ru­cho­mio­nego Dre­esa.

– Wybie­raj, Wal­ter – rzu­cił Rolf. – Przy­wiążę cię teraz do sań, możesz pró­bo­wać wierz­gać. Zacznę od stóp, żebyś nie mógł mi uciec.

Wendt prze­cią­gnął pry­czę Dre­esa przed barak. Pod­su­nął do niej sanie, prze­pchnął Wal­tera na ich skó­rzane lego­wi­sko, po czym przy­wią­zał pasa­żera liną. Otwo­rzył drzwi baraku, kop­nął sto­jący w nim kani­ster z ben­zyną. Płyn powoli roz­le­wał się po drew­nia­nej pod­ło­dze. Rolf klęk­nął na ganku, rzu­cił w stronę wnę­trza pło­nącą zapałkę. Nie­bie­ski pło­mień objął nie­dawno pełną ludzi jadal­nię. Lekarz pochwy­cił szelki drew­nia­nych sań, uło­żył je na piersi, po czym ruszył w stronę samo­lotu.

Ekipa Makusa dobrnęła do lądo­wi­ska. Załoga Focke-Wulfa pomo­gła cią­gnąć sanie z opa­dłymi z sił męż­czy­znami. Bez tego nie dotar­liby na wznie­sie­nie, za któ­rym cze­kała maszyna. Wgra­mo­lili się do ładowni, polar­ni­ków posa­dzono na roz­miesz­czo­nych po obu stro­nach kadłuba par­cia­nych ław­kach. Kabinę wypeł­nił dźwięk zapi­na­nych pasów. Trzę­śli się i kasłali, w wychło­dzo­nym wnę­trzu było pie­kiel­nie zimno. Stahnke i Koch, jego drugi pilot, zasie­dli w kok­pi­cie. Roz­cie­rali przez chwilę zmar­z­nięte ręce, dopiero potem zajęli się przy­rzą­dami. Zapisz­czały pompy, w ładowni bły­snęło świa­tło. Z kok­pitu dobie­gały odgłosy prze­sta­wia­nych prze­łącz­ni­ków i roz­mowy spraw­dza­ją­cych sys­temy pilo­tów. Pasa­że­ro­wie na kil­ka­na­ście sekund zamarli w ocze­ki­wa­niu na roz­ruch sil­ni­ków. Cztery gwiaz­dowe BMW Bramo kolejno par­sk­nęły nie­bie­skim dymem. Wibra­cje obie­gły kadłub, gwizd stop­niowo prze­szedł w mia­rowy stu­kot tło­ków. Powoli ruszyły łopaty śmi­gieł. W inter­ko­mie zabrzmiał głos strzelca:

– Dym! Dym unosi się znad bazy!

Wie­dzieli, co to ozna­cza: dok­tor Wendt zro­bił, co do niego nale­żało, i praw­do­po­dob­nie zmie­rzał w ich stronę. Piloci uru­cha­miali kolejne sys­temy, spo­koj­nie brnęli przez pro­ce­dury star­towe. Porucz­nik Stahnke spo­glą­dał na zega­rek. Była szes­na­sta dwa­dzie­ścia.

No dawaj, roz­my­ślał. Dawaj Rolf, gdzie jesteś?

Po kilku minu­tach usły­szał krzyki z ładowni. Ludzie Makusa wcią­gali do środka nosze z przy­wią­za­nym do nich Wal­te­rem. Za nimi do maszyny wspi­nał się Rolf. Do kabiny pilo­tów zaj­rzał zaś Günther.

– Sze­fie! – krzyk­nął zasa­pany. – Sze­fie, Wendt go tu przy­cią­gnął. Twier­dzi, że sobie z nim pora­dzi!

Nie było czasu na roz­terki.

– W porządku! – krzyk­nął porucz­nik. – Jeśli on tak mówi, to w porządku. Zabez­piecz ładow­nię i ruszamy! Günther! – dodał. – Sprawdź Wal­tera, dopil­nuj mi tego…

Po kilku minu­tach w słu­chaw­kach znów zabrzmiał głos nawi­ga­tora:

– Gotowe! – mel­do­wał. – Ładow­nia gotowa do startu!

Sil­niki zary­czały na wyso­kich obro­tach, samo­lot zadrżał, a potem ruszył, wyry­wa­jąc się z objęć zamar­z­nię­tego śniegu. Toczył się z wia­trem w kie­runku zatoki, minął łagod­nie pole kamieni, na któ­rych roz­ło­żono drew­niane pode­sty. Nabrał pręd­ko­ści na ubi­tym śniegu, by potem wyha­mo­wać przed skra­jem zamar­z­nię­tej wody. Stahnke zatrzy­mał na moment maszynę. Focke-Wulf wzbił chmury śnież­nego pyłu, wszystko tonęło w skrzą­cej się bieli. Zagrzmiały sil­niki, kolos powoli zawra­cał. Gdy nos maszyny obró­cił się na zachód, porucz­nik spoj­rzał poro­zu­mie­waw­czo na dru­giego pilota. Ten, nic nie mówiąc, ski­nął głową.

– Wir star­ten! – zabrzmiało w słu­chaw­kach.

Ryk i wibra­cje zawład­nęły kadłu­bem. Samo­lot przez chwilę stał jesz­cze w miej­scu, jakby cze­ka­jąc na zie­lone świa­tło. Po chwili ruszył, gwał­tow­nie przy­spie­sza­jąc. Stahnke znów trzy­mał kur­czowo wolant, nie ścią­gał go na sie­bie zbyt wcze­śnie – jako doświad­czony pilot wie­dział, w któ­rym momen­cie maszyna będzie gotowa na to, by ode­rwać koła od ziemi. Toczyli się coraz szyb­ciej. Coraz szyb­ciej zbli­żało się też wzgó­rze, za któ­rym nie było już szans na wzbi­cie się w powie­trze. Porucz­nik Makus zaci­snął powieki. Białe od ści­sku dło­nie uło­żył na pod­kur­czo­nych kola­nach. Günther wle­piał wzrok w rosnącą przed nimi fałdę, Koch bez­gło­śnie się modlił. Pędzili… Samo­lot uniósł tylne koło, tumany śniegu wzbi­tego cią­giem powie­trza kłę­biły się za nimi. Wresz­cie opa­słe czarne opony ode­rwały się od bia­łej nawierzchni. Prze­le­cieli nad zamy­ka­ją­cym drogę startu wznie­sie­niem, a potem z zapa­sem kil­ku­dzie­się­ciu metrów minęli pło­nący barak. Zabrzmiały siłow­niki wcią­ga­jące do luków pod­wo­zie, byli bez­pieczni.

W ładowni roz­legł się wrzask. Męż­czyźni ze sta­cji badaw­czej ryczeli ze szczę­ścia. Ryczał nawet przy­wią­zany do pod­łogi Wal­ter, choć pew­nie nie wie­dział dla­czego. Po raz pierw­szy od dłu­gich mie­sięcy ich wychu­dłe i zsi­niałe twa­rze przy­ozdo­biły szczer­bate uśmie­chy. Śmiech Wal­tera po chwili prze­szedł w zagłu­sza­jący wszystko ryk – zamil­kli na moment, po kilku sekun­dach roze­śmiali się ponow­nie, dając upust opę­tań­czej rado­ści. Samo­lot nabie­rał wyso­ko­ści, w dole zni­kała uno­sząca się nad pło­nącą bazą smuga dymu. Do kok­pitu zaj­rzało słońce. Uśmie­chał się nawet porucz­nik Stahnke.

– Stare, poczciwe pudło… – szep­tał, głasz­cząc kciu­kiem wolant Focke-Wulfa.

Jedni krzy­czeli ze szczę­ścia, inni pła­kali. Byli bez­pieczni.

Rozdział II. Peter Bausch

Roz­dział II

PETER BAUSCH

Nazy­wam się Peter Bausch i jestem dziec­kiem Wiel­kiej Wojny. Ojciec spło­dził mnie, kiedy było już wię­cej niż pewne, że znaj­dzie się w oko­pach frontu zachod­niego, i mniej niż pewne, że z nich powróci. Przy­sze­dłem na świat w kwiet­niu 1916 roku, krótko po tym, jak matka dowie­działa się, że jej mąż zagi­nął – naj­praw­do­po­dob­niej przy­sy­pany bło­tem w jed­nym z oko­pów pod Ver­dun. Klara wyszła ponow­nie za mąż tuż po woj­nie. Szybko zna­la­zła męża – wdowy po wete­ra­nach zazwy­czaj pośpiesz­nie znaj­do­wały nowych part­ne­rów. Samotna kobieta w Repu­blice Weimar­skiej nie miała szans na prze­trwa­nie. Nie było dla niej pracy, pomocy ani miej­sca w zmę­czo­nym wojną nie­miec­kim spo­łe­czeń­stwie. Klara była inte­lek­tu­alistką – przed wojną pra­co­wała na wydziale filo­zo­fii uni­wer­sy­tetu w Ber­li­nie. Nie poma­gało jej to w zna­le­zie­niu zatrud­nie­nia.

Inte­lek­tu­ali­ści, a tym bar­dziej kobiety-inte­lek­tu­alistki, nie były Repu­blice potrzebne. Znisz­czone wojną pań­stwo potrze­bo­wało ludzi z fachem w ręku, robot­ni­ków. Taki wła­śnie był Klaus – mój ojczym. Nie widy­wa­łem go zbyt czę­sto. Wycho­dził do pracy rano, kiedy jesz­cze spa­łem. Wie­czo­rem jadał z nami zupę, mało mówił, przed snem palił w oknie cuch­nące papie­rosy, gło­śno chra­pał. Matka miała szczę­ście, bo Klaus nie był wojen­nym inwa­lidą, miał wszyst­kie palce, ręce, nogi – potra­fił dobrze pra­co­wać… Do tego, co rów­nie ważne, wojna nie wynisz­czyła jego umy­słu, a stan ten wśród wete­ra­nów nie był regułą. Myślał racjo­nal­nie i może dla­tego Kla­rze łatwo było go namó­wić, aby nie pło­dził jej dzieci. Żyli­śmy bar­dzo skrom­nie, ale matce zale­żało na tym, abym poszedł do szkoły. Edu­ka­cja sporo kosz­to­wała – Klara i Klaus z tru­dem odkła­dali na moją naukę. Jako smar­kacz rzecz jasna nic z tego nie rozu­mia­łem i jesz­cze mniej doce­nia­łem. Bywało, że do nauki trzeba było mnie zmu­szać, cza­sem pasem Klausa, innym razem pła­czem matki. Dzięki ich oszczęd­no­ściom, moty­wa­cji i dys­cy­pli­nie udało mi się nie prze­rwać edu­ka­cji nawet w cza­sie dre­nu­ją­cego Repu­blikę wiel­kiego kry­zysu. Wresz­cie doro­słem na tyle, żeby zro­zu­mieć, że nie warto dzie­lić losu haru­ją­cego w fabryce Klausa. Posta­no­wi­łem pójść w ślady matki – obło­ży­łem się więc książ­kami, by zostać inte­lek­tu­ali­stą.

Wybór ten nie był ani popu­larny, ani pro­sty w kraju, w któ­rym ulicą zaczy­nali wła­dać sie­pa­cze w bru­nat­nych koszu­lach. Nie mia­łem czasu i chęci na poli­ty­ko­wa­nie, nie­zbyt też cią­gnęły mnie awan­tury, wybi­ja­nie szyb w żydow­skich dziel­ni­cach czy spę­dza­nie wie­czo­rów na woj­sko­wych szko­le­niach. Nie nale­ża­łem do żad­nej z two­rzą­cych się wów­czas mło­dzie­żo­wych orga­ni­za­cji, przez co moje szanse dosta­nia się na uni­wer­sy­tet znacz­nie malały. Mie­rzy­łem nato­miast wysoko – ku rado­ści mojej matki zamie­rza­łem zostać leka­rzem i to wła­śnie Klara sporo mi w tym pomo­gła. Odko­pała dawne konek­sje, prze­sie­działa pod gabi­ne­tem tego czy owego, odświe­żyła swoje odświętne ubra­nie, a mnie naka­zała cho­dzić w codzien­nie pra­nej koszuli. Wresz­cie po sze­regu zabie­gów dostą­pi­łem zaszczytu dopusz­cze­nia do egza­minu wstęp­nego na Uni­wer­sy­tet Fry­de­ryka Wil­helma w Ber­li­nie. Zda­łem…

We wrze­śniu 1934 roku sta­ną­łem na scho­dach gma­chu Szkoły Medycz­nej naj­star­szego uni­wer­sy­tetu w sto­licy Nie­miec. Dwa mie­siące póź­niej zmarł chory na pylicę Klaus. Nie zdą­ży­łem go ura­to­wać, ale wciąż liczy­łem na to, że los da mi szansę przy­wra­cać zdro­wie innym. Życie uczel­niane w III Rze­szy nabie­rało stop­niowo poli­tycz­nego zabar­wie­nia. O poli­tyce sporo dys­ku­to­wano. Poli­tyka bowiem – zwłasz­cza jej świeża odmiana: naro­dowy socja­lizm, krok po kroku wkra­dała się pomię­dzy regały ugi­na­jące się pod cię­ża­rem wiel­kich dzieł. Alma mater, któ­rej barwy przy­wdzia­łem, zasły­nęła z uro­czy­stego spa­le­nia dwu­dzie­stu tysięcy ksiąg autor­stwa uczo­nych, któ­rzy zostali uznani za umy­sły anty­nie­miec­kie. W pierw­szym i dru­gim roku mojej nauki byłem świad­kiem osten­ta­cyj­nych zwol­nień z uczel­nia­nych eta­tów pro­fe­so­rów żydow­skiego pocho­dze­nia. Pre­sji naro­do­wego socja­lizmu nie dało się na Uni­wer­sy­te­cie Fry­de­ryka Wil­helma nie zauwa­żyć. Dostrze­ga­łem ją nawet z pozy­cji świeżo upie­czo­nego sztu­baka.

Pięć lat po zda­niu egza­mi­nów wstęp­nych opu­ści­łem mury uczelni. Pęka­jąc z dumy, poło­ży­łem na bla­cie przed Klarą dyplom leka­rza cho­rób wewnętrz­nych. Matka pła­kała ze szczę­ścia.

Na tym jed­nak nie skoń­czyła się moja przy­goda z lek­ce­wa­żoną za młodu nauką. Prze­korna natura pchnęła mnie do się­gnię­cia po lek­tury, które nazi­ści w ramach „rytu­al­nego pale­nia” puścili z dymem na dzie­dzińcu uni­wer­sy­tetu. Zatem po dyżu­rach spę­dza­nych w przy­chodni lekar­skiej na przed­mie­ściach Ber­lina się­ga­łem z wypie­kami po tek­sty Zyg­munta Freuda. Sam nie wiem, co bar­dziej pchało mnie do ich wchła­nia­nia – meri­tum tre­ści czy sło­dycz powią­za­nego z jej przy­swa­ja­niem ryzyka. Miało to dla mnie wymiar pod­bi­tej dawką adre­na­liny inte­lek­tu­al­nej przy­gody. Czu­łem, że doty­kam cze­goś wyjąt­ko­wego, i pie­czo­ło­wi­cie pie­lę­gno­wa­łem w sobie mło­dzień­czy bunt. Potem przy­szła kolej na Junga, Wer­the­imera, Kof­fkę… Tak się zło­żyło, że więk­szość naukow­ców, któ­rych prace odcią­gały mnie od snu, była zda­niem panu­ją­cej w Rze­szy wła­dzy wro­gami ludu. Bunt, który się we mnie naro­dził, pchał mnie ku zaka­za­nej wie­dzy – zanu­rza­jąc się w niej, czu­łem się wolny. Zro­bi­łem kolejny krok: posta­no­wi­łem kształ­cić się w dzie­dzi­nie psy­cho­lo­gii – oczy­wi­ście wyłącz­nie na tyle, na ile pozwa­lała na to pro­wa­dzona geniu­szem Hitlera III Rze­sza.

W 1939 roku przy­stą­pi­łem do rocz­nego kursu w Ber­liń­skim Insty­tu­cie Psy­cho­ana­lizy. Pla­cówka była rów­nież znana jako Insty­tut Göringa, a stało się tak za sprawą jej szefa – Mat­thiasa, który był star­szym kuzy­nem dobrze w III Rze­szy zna­nego Her­manna o tym samym nazwi­sku. Mat­thias, jako zaan­ga­żo­wany nazi­sta, zde­cy­do­wa­nie potę­piał auto­rów wszyst­kich dzieł, które roz­pa­liły we mnie chęć zgłę­bia­nia taj­ni­ków psy­cho­lo­gii. Mat­thias był rów­nież auto­rem teo­rii „nowej medy­cyny ger­mań­skiej duszy”. Nie spo­dzie­wa­łem się wiele po tym alter­na­tyw­nym nur­cie i jak się w póź­niej­szych latach oka­zało, mia­łem rację. Poza nauką w insty­tu­cie nie mia­łem jed­nak innej szansy na uzy­ska­nie dyplomu, który upraw­niałby mnie do prak­ty­kow­nia wyma­rzo­nego zawodu.

Kurs ukoń­czyło nas dwu­dzie­stu – głów­nie mło­dych męż­czyzn. Na początku 1940 roku wszyst­kich brano do woj­ska, w zasa­dzie ze służby mógł zwol­nić jedy­nie brak rąk lub nóg. W sumie naj­bar­dziej pra­wej ręki, gdyż ktoś jej pozba­wiony nie mógł wyko­nać gestu aryj­skiego pozdro­wie­nia, krzy­cząc jed­no­cze­śnie „heil Hitler”. Mia­łem głowę, ręce, nogi, cza­sem zda­rzało mi się nawet krzy­czeć „heil Hitler”, zatem przy­szedł czas i na mnie. Będąca już wów­czas w zaawan­so­wa­nym wieku Klara popa­dła w histe­rię. Panicz­nie bała się mojego wyjazdu na front. Ja, szcze­rze mówiąc, rów­nież nie widzia­łem się zbyt­nio w roli nakry­tego heł­mem amba­sa­dora aryj­skiej rasy. Dla­tego z wielką ulgą przy­ją­łem posadę w kor­pu­sie medycz­nym Luft­waffe. Byłem szczę­ścia­rzem – otrzy­ma­łem przy­dział do jed­nostki szkol­nej przy lot­ni­sku Gatow nie­opo­dal Ber­lina. Po trzy­mie­sięcz­nym kur­sie, pod­czas któ­rego głów­nie indok­try­no­wano mnie w dzie­dzi­nie abso­lut­nego geniu­szu naro­do­wego socja­li­zmu, otrzy­ma­łem z rąk siwie­ją­cego majora pagony porucz­nika. Cztery dni w tygo­dniu poświę­ca­łem pracy dla Luft­waffe. Zaję­cie nie było fascy­nu­jące – głów­nie prze­ra­bia­łem z kan­dy­da­tami na ofi­ce­rów testy psy­cho­lo­giczne. W tej pracy momen­tami zda­wało się, że czas stoi w miej­scu. Ceni­łem sobie jed­nak spo­kój i dystans dzie­lący mnie od frontu, na któ­rym coraz czę­ściej ginęli moi przy­ja­ciele. Wszystko w imię idei, które ponoć wielu z nich rozu­miało.

Moja praca przy lot­ni­sku w Gatow miała jesz­cze jedną, bar­dzo ważną zaletę. Była nią Elsa Meier – podob­nie jak ja absol­wentka Szkoły Medycz­nej Uni­wer­sy­tetu Fry­de­ryka Wil­helma. Pozna­li­śmy się na dru­gim roku, kiedy oboje wybra­li­śmy tę samą spe­cja­li­za­cję. Elsa pocho­dziła z innego świata – była z dobrze sytu­owa­nej rodziny. Impo­no­wał jej mój upór w zdo­by­wa­niu wie­dzy i wytrwa­łość w radze­niu sobie z prze­ciw­no­ściami losu. Moje oto­cze­nie sta­no­wiło dla niej egzo­tykę, którą Elsa chciała pozna­wać. Dla mnie magnes sta­no­wił jej inte­lekt. Bystrość, z jaką przy­swa­jała trudne tre­ści. Szcze­rze też przy­znam, że fascy­no­wały mnie jej uro­czo nie­upo­rząd­ko­wane blond loki. Elsa była piękną i nie­zwy­kle mądrą kobietą. Sam nie wiem, co spo­wo­do­wało, że pew­nego dnia objęła dłońmi moją głowę, szep­cząc mi do ucha, że już dawno chciała mnie poca­ło­wać.

Po ukoń­cze­niu stu­diów Elsa Meier, podob­nie jak ja, wypeł­niła swój obo­wią­zek wobec Rze­szy, prze­cho­dząc szko­le­nie woj­skowe. Jako porucz­nik kor­pusu medycz­nego została lekarką w komi­sji kwa­li­fi­ka­cyj­nej Luft­waffe. Ozna­czało to, że przez cztery dni w tygo­dniu pra­co­wa­li­śmy w tym samym budynku. Wciąż nie jestem pewien, czy mój szczę­śliwy przy­dział do bazy w Gatow nie wyni­kał z konek­sji rodziny Meie­rów. Było to cał­kiem moż­liwe, zwa­żyw­szy na nasze wyjąt­kowo bli­skie rela­cje. Elsa i ja spę­dza­li­śmy razem mnó­stwo czasu. Klara uwiel­biała zło­to­włosą inte­lek­tu­alistkę – bywało, że dys­ku­to­wały razem jesz­cze długo po tym, jak ja sze­dłem już spać. Nieco wię­cej dystansu dzie­liło mnie i rodzi­ców Elsy. Od czasu do czasu spo­ty­ka­li­śmy się na wspól­nych posił­kach, dostą­pi­łem nawet zaszczytu zapro­sze­nia do ich rezy­den­cji w Pocz­da­mie. Pań­stwo Meie­ro­wie byli jed­nak mocno zaan­ga­żo­wani poli­tycz­nie i nasze wspólne roz­mowy z reguły docie­rały do punktu, w któ­rym musia­łem przy­znać, że nie należę do żad­nej z nazi­stow­skich orga­ni­za­cji. Wśród elit ber­liń­skich było to coś nie­sto­sow­nego. Tłu­ma­czy­łem się bra­kiem czasu, zapew­nia­łem, że w głębi serca jestem nie­miec­kim patriotą, ale warunki, w jakich żyję, zmu­szają mnie do poświę­ca­nia więk­szo­ści czasu na pracę. W rze­czy samej, musia­łem utrzy­mać sie­bie i matkę. Sam nie mia­łem pew­no­ści, czy wie­rzę w to, co mówię.

Kurt i Britta – rodzice Elsy – nie pałali więc do mnie szcze­gólną sym­pa­tią, ale akcep­to­wali mnie, a to mi w zupeł­no­ści wystar­czało. Sym­pa­tią nato­miast darzył mnie Alex – star­szy brat mojej wybranki. Alex był dumą rodziny, peł­nił służbę jako ofi­cer w świeżo utwo­rzo­nej Pierw­szej Dywi­zji Gór­skiej. Jemu zawdzię­czam zara­że­nie mnie – jak i mojej towa­rzyszki Elsy – pasją do wszyst­kiego, co wią­zało się z górami. Alex, Elsa i ja, pomimo umiar­ko­wa­nego entu­zja­zmu pań­stwa Meie­rów, spę­dza­li­śmy razem mnó­stwo czasu. Momen­tami czu­li­śmy się jak rodzeń­stwo. Zastę­po­wa­łem Ale­xowi brata, a dla Elsy byłem pierw­szą poważną miło­ścią. Wie­lo­krot­nie knu­li­śmy w tajem­nicy plany kil­ku­dnio­wych wypa­dów w Alpy. Wiele z tych mło­dzień­czych marzeń udało nam się zre­ali­zo­wać. Jeź­dzi­li­śmy razem na nar­tach, sporo cho­dzi­li­śmy po górach, a kiedy Alex dostał przy­dział do dzie­więć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego pułku pie­choty gór­skiej – jed­nostki sta­cjo­nu­ją­cej w Gar­misch-Par­ten­kir­chen – ja i Elsa sta­li­śmy się jego regu­lar­nymi gośćmi. Odkry­wa­li­śmy uroki wspi­naczki – latem, zimą, jesie­nią… W górach czu­li­śmy się wolni od poli­tyki, konek­sji, stre­su­ją­cej pracy – w górach byli­śmy tylko my.

Tym bar­dziej więc byłem wdzięczny losowi, że Elsa i ja zna­leź­li­śmy się w bloku numer pięć poli­kli­niki Luft­waffe przy lot­ni­sku Gatow. Sypia­li­śmy ze sobą od trze­ciego roku stu­diów. Bywało, że pomiesz­ki­wa­li­śmy razem po dwa, trzy dni – zwłasz­cza pod­czas naszych alpej­skich eska­pad. Wszystko oczy­wi­ście w naj­głęb­szej tajem­nicy. Nie mie­li­śmy wspól­nego lokum w Ber­li­nie, a kon­ku­bi­nat nie mie­ścił się w ramach moral­no­ści III Rze­szy. Kocha­li­śmy się, temat ślubu zatem siłą rze­czy bywał przed­mio­tem naszych dys­ku­sji. Oboje byli­śmy w tej kwe­stii tego samego zda­nia: pobie­rzemy się, gdy skoń­czy się wojna. Oboje wie­rzy­li­śmy, że się skoń­czy… nie­ba­wem. Ufa­li­śmy w to, że świat odnaj­dzie swoją drogę z III Rze­szą na pokła­dzie. Nie mie­li­śmy odwagi, by wcho­dzić w głęb­sze dywa­ga­cje co do tego, jak miałby taki świat wyglą­dać – oboje mie­li­śmy przy­ja­ciół, któ­rzy wal­czyli na fron­cie, oboje wie­rzy­li­śmy, że kie­dyś stam­tąd wrócą i nasta­nie czas, w któ­rym nikt ni­gdy nie będzie musiał myśleć o tym, czy jego ojca przy­pad­kiem nie zasy­pie błoto w oko­pie. Takich wizji nie oba­wia­li­śmy się snuć.

Wojna, choć wciąż zda­wała się odle­gła, dotarła do nas w poło­wie 1940 roku. Alex wyje­chał ze swoim puł­kiem do Fran­cji. Ofi­cjal­nie nikt o tym nie mówił, wszy­scy jed­nak wie­dzie­li­śmy, że Wehr­macht przy­go­to­wuje się do inwa­zji na Wielką Bry­ta­nię. Od tego momentu ja i Elsa zaczę­li­śmy czę­ściej roz­ma­wiać o tym, co się wokół nas dzieje. Nie­po­kój wzrósł, gdy na nie­miec­kie mia­sta spa­dły pierw­sze bomby. Naj­pierw w Ham­burgu i Bre­mie, potem w Essen, Düsseldorfie, Hano­we­rze… Kiedy w czerwcu kilka eks­plo­zji wstrzą­snęło Ber­li­nem, prze­ko­na­li­śmy się, że wojna jest i będzie przez nie­okre­ślony czas czę­ścią naszej rze­czy­wi­sto­ści. Trwo­żyła nas nie tyle jej sama obec­ność, ile coraz więk­sza mgli­stość per­spek­tyw. Dotąd wypie­ra­li­śmy wojnę, sta­ra­li­śmy się uda­wać, że jej nie ma. Była czymś odle­głym – rze­czy­wi­stym, ale nie­na­ma­cal­nym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki