39,90 zł
Prawdziwa historia niemieckich misji specjalnych w sercu arktycznego piekła
Peter Bausch, młody psycholog rozpoczynający karierę w nazistowskich Niemczech, po wielu nieoczekiwanych wydarzeniach trafia do tajnego arktycznego oddziału Kriegsmarine. Jego życie splata się z losami niemieckich żołnierzy operujących na lodowych pustkowiach północy. Wspierając szkolenia jednostek specjalnych, Peter sam staje się częścią elitarnego zespołu, który podejmuje ryzykowne misje na Spitsbergenie.
Polarne wrony to nie tylko pasjonująca opowieść o wojennych operacjach na dalekiej północy, ale również poruszający obraz życia w III Rzeszy widziany oczami młodego intelektualisty. Polarna zima to siła, która wnika w psychikę człowieka, pozostawiając trwały ślad. Nie ma przed nią ucieczki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Rozdział I
WOJNY METEOROLOGICZNE
Nic nie otacza ciszą głębszą niż pustka polarnej nocy. W żyłach tętni wtedy echo wszystkiego, co wypełnia duszę pochwyconego w objęcia mrozu nieszczęśnika. Ciemność przynosi próżnię, po niej następuje spokój, potem lęk, który nieokiełznany w porę daje początek dociekaniom, a te pozostawione same sobie rodzą obłęd. Dalej jest już tylko szaleństwo – obłąkanie, którego zatrzymać nie sposób. Choroba ta prowadzi do śmierci ciała, jeśli nie ma wokół ludzi, którzy wiedzą, czym akurat dusza krwawi. Nikt nie wiedział, czym krwawiła dusza doktora Waltera Dreesa – lidera niemieckiej ekspedycji polarnej na Ziemi Franciszka Józefa.
Mocował się z owiniętym wokół niego sznurem, prężył muskuły, wyginał ciało w nienaturalnych pozach, gryzł wciśnięty w usta temblak i parskał. Białka jego oczu dawno już przestały przypominać cokolwiek, co można by kojarzyć z ciepłem ludzkiego wzroku. Ze spojrzenia Waltera emanował obłęd. Było tak od momentu, w którym pierwszy raz rzucił się z nożem na wijących się w paroksyzmach choroby towarzyszy. Cierpieli wszyscy oprócz Jürgena, który cudem uniknął zarażenia włośnicą. Tego wieczora, kiedy Blankenburg upolował niedźwiedzia, on jeden odmówił sobie przyjemności spożycia świeżego mięsa. Wypadki potoczyły się szybko. Kurt, Peter, a potem Willi i sam Johann Blankenburg – doświadczony myśliwy, członek kilku ekspedycji – wszyscy legli na pryczach, ścięci wysoką gorączką. Walter udawał zdrowego, choć wszyscy widzieli, jak słaniał się na wietrze. W dobrym zdrowiu pozostał tylko Jürgen, jednak sam nie radził sobie z opieką nad chorymi towarzyszami. Zajmował się tu badaniami nad pogodą pod okiem Waltera, a wyniki swoich prognoz przesyłał dwa razy każdej doby do dowództwa Kriegsmarine. Był więc lekarzem, meteorologiem, radiotelegrafistą, szyfrantem, myśliwym i kucharzem jednocześnie. A teraz stał się jedynym człowiekiem zdolnym ochronić członków operacji „Schatzgraber” przed szaleństwem jej dowódcy Waltera Dreesa. Jürgen wyraźnie słyszał lęki ogarniające umysł Waltera, był świadkiem narodzin jego omamów i czuł puls obłędu Dreesa. Opiekował się nim i leczył go nie mniej troskliwie niż pozostałych towarzyszy. Zdrowy rozsądek kazał mu jednak podjąć walkę nie tylko z chorobą ciała dowódcy, ale i jego postępującym szaleństwem.
Walter i jego ludzie stanowili zespół niemieckiej jednostki specjalnej. Ich zadanie było dość nietypowe – jako żołnierze i naukowcy byli odpowiedzialni za pomiary meteorologiczne. W tej wojnie wiele zależało od pogody – trasy konwojów, miejsca i czasy bombardowań, terminy ofensyw – wszystko to podporządkowane było meteorologicznym prognozom. W latach czterdziestych jedynym sposobem na ich precyzyjne formułowanie była obserwacja mas powietrza na dalekiej północy. Badano temperaturę, zmiany ciśnienia i wilgotności, wiatry na różnych wysokościach. Ten, kto mógł z tych danych korzystać, zyskiwał strategiczną przewagę. Wiedzieli o tym Niemcy, wiedzieli i alianci. Ci drudzy od pierwszych dni wojny robili wszystko, aby uniemożliwić nazistom budowę baz w rejonach arktycznych. Walki toczono na Grenlandii, Spitsbergenie, Wyspie Niedźwiedziej – wszędzie tam, gdzie dotarło zjawisko nazwane wojną meteorologiczną. Żadna ze stron nie odpuszczała, a stawka była wysoka.
Grupę Waltera wysłano do akcji jesienią 1943 roku. Kriegsmarine miało już wówczas sporo doświadczeń w prowadzeniu działań arktycznych. Celem operacji „Schatzgraber” miało być wybudowanie najdalej jak dotąd wysuniętej na północ stacji badawczej. Dziesięcioosobowy zespół wyruszył z Kilonii we wrześniu. Kilkadziesiąt ton sprzętu i personel załadowano na dwa statki: trawler Kehdingen i okręt podwodny U-387. Ekipę Waltera podzielono na dwie części – Drees osobiście zarządzał grupą naukowców. Częścią militarną dowodził porucznik Alfred Makus, który jednocześnie był zastępcą szefa ekspedycji. Za cel podróży obrano Ziemię Aleksandry – najbardziej wysuniętą na zachód wyspę archipelagu Franciszka Józefa. Miejsce było szczególnie niegościnne nawet jak na arktyczne standardy. Sporą część lądu przykrywał lodowiec, a płaskie wzgórza nie dawały żadnej osłony przed zimnym wiatrem. Ziemia Aleksandry miała jednak jedną ważną zaletę: nie było na niej niczego, co mogłoby uzasadnić przebywanie tam jakichkolwiek ludzi. Za daleko dla traperów, za surowo dla naukowców, za ubogo, by warto było budować tu instalacje wojskowe. Takiego właśnie miejsca potrzebowało Kriegsmarine. Jednak aby je skolonizować, niezbędni byli wyjątkowi ludzie. Nikt w zespole Waltera nie znalazł się z przypadku – wszyscy byli wysokiej klasy fachowcami. Rygorystyczna selekcja spowodowała, że na brzegu Ziemi Aleksandry stanęli mężczyźni nie tylko zdolni, ale też wybitnie sprawni fizycznie.
Na początku października Walter i jego dziewięciu towarzyszy ukończyli budowę bazy. Trzy połączone ze sobą baraki starannie zamaskowano. Porucznik Makus w obawie o nieproszone wizyty Sowietów rozstawił kilka pól minowych. Jego ludzie zbudowali też dwa składy zapasowe, na wypadek gdyby musieli wycofać się z głównej bazy i oczekiwać w ukryciu na ewakuację. W listopadzie słońce przestało unosić się ponad horyzont. Niebo stopniowo stawało się różowe, potem miedziane, bordowe, wreszcie jakiekolwiek światło ustąpiło miejsca nieprzerwanej ciemności. Zespół pochłonęła rutyna – pomiary, meldunki, kodowanie wiadomości, gotowanie, uzupełnianie zapasów… Czasu wbrew pozorom nie starczało na nudę. Przez większość polarnej nocy bazą trzęsły silne wiatry. Śnieg przysypał baraki tak, że absolutnie nie trzeba było ich maskować. Kilka razy dobiegł ich odgłos przelatującego w oddali samolotu – to Sowieci patrolowali skute lodem wody.
Walter Drees mieszkał osobno – jako dowódca ekspedycji miał do tego prawo. Jeden z baraków przedzielono tak, by pomieścił on jednoosobową izbę. Dało się zauważyć, że po świętach Bożego Narodzenia Walter zamknął się w sobie. Coraz rzadziej przychodził do wspólnej jadalni. Przestał grywać w karty, mniej rozmawiał. Odmawiał wyjścia na zewnątrz, tłumacząc się złym samopoczuciem. W końcu nadszedł czas, po którym by zobaczyć Waltera, trzeba było go odwiedzić w jego skromnej dziupli. Nie jadł, mało pił, przestał dbać o higienę.
Na początku marca popsuła się jedna z dwóch radiostacji. Co gorsza, drugie urządzenie, które pozostawało wciąż sprawne, miewało kaprysy: wilgoć i chłód zrobiły swoje. Po tym zdarzeniu Drees po raz pierwszy od wielu dni pojawił się w jadalni. Zażądał raportu na temat uszkodzeń. Wpadł w stan z pogranicza paniki i wściekłości. Wydarł się na radiooperatorów, zarzucając im celowe sabotowanie pracy radiostacji.
– Przez was Führer nie otrzyma naszych prognoz! – wykrzykiwał. – Przez was stąd nie wrócimy! Jesteście kretynami i jeśli ta radiostacja nie będzie jutro działać, to bądźcie pewni, że osobiście zaprowadzę was przed sąd wojenny, choćbym miał was stąd zabrać pontonem!
Kondycja Waltera stopniowo się pogarszała. Stał się chorobliwie podejrzliwy. Przesiadywał przy radiooperatorach, sprawdzając dokładnie każdy wysłany przez nich meldunek. Wykradał ze wspólnej kuchni jedzenie, chowając je pod swoją pryczą, dreptał po jadalni, kiedy inni spali. Nic nie dawały rozmowy z porucznikiem Makusem, Walter coraz częściej popadał w stany emocjonalnego rozchwiania. Czasem zamykał się na kilka dni w zatoce sobie tylko znanych emocji, by w końcu wybuchnąć w nieoczekiwanym przypływie szału. Ryczał wściekle, szukając winnych wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca. Wodził opętanym wzrokiem po dziewięciu towarzyszach, mruczał i parskał w dialogu prowadzonym z samym sobą. Gdy pojawiał się w jadalni, rozmowy milkły – załoga coraz bardziej obawiała się stanu swojego kapitana. Porucznik Makus i jego podwładny Torsten na zmianę pilnowali Waltera – robili to dyskretnie, nie dając mu poznać, że jest obserwowany. Pod poduszką Makusa spoczywał też naładowany pistolet, którego miał użyć, gdyby Drees zaczął zagrażać członkom ekspedycji.
Dwa tygodnie po incydencie z radiostacją nadleciał samolot. Czterosilnikowy Focke-Wulf 200 zatoczył koło nad bazą, przeleciał, nisko machając skrzydłami, potem wzbił się nieco wyżej, by zrzucić ze swej ładowni podwieszony pod biały spadochron zasobnik. Radość ekipy była ogromna, bo metalowy kontener zawierał nie tylko nowe radio i baterie. Z parcianych worków wyciągnęli także czekoladę, papierosy, kilkanaście puszek mięsa i dwie butelki koniaku, które natychmiast otwarto. W zasobniku znaleźli też karteczkę z niedbale skreślonym zdaniem: „Z najlepszymi życzeniami dla dzikusów z marynarki – Luftwaffe”. Szczęście ponownie dopisało, bo późnym popołudniem Johann oznajmił, że będąc na patrolu, zabił niedźwiedzia. Zwierzę spoczywało kilkaset metrów od bazy, więc jeszcze tego samego wieczoru kilku ochotników przyciągnęło olbrzyma na saniach w okolice baraków. W jadalni zabrzęczały szklanki wypełnione koniakiem, otwarto puszki z konserwowanym chlebem, a na środek stołu powędrowała misa wypełniona krwistym tatarem. Radości było sporo, nawet Walter dał się namówić na szklankę alkoholu i łyżkę tatara. Momentami na jego twarzy pojawiał się nawet grymas noszący znamiona uśmiechu. Drees po raz pierwszy od kilku miesięcy uniósł kąciki ust. Jego oczy na chwilę straciły koloryt obłędu. Wśród członków załogi zaświtała nadzieja, że Walter, jakiego znali z początku wyprawy, do nich powróci. Koniak, niedźwiedź i Drees – wieczór należał do tego trio.
Trychinoza to choroba, która atakuje organizm człowieka po spożyciu zakażonego larwami włośnia mięsa. Rozwija się szybko – w ciągu zaledwie kilku dni. Jako pierwszy jej objawów doznał Kurt: gorączkował, wymiotował, słaniał się na nogach. Nie mając jeszcze pojęcia, co się dzieje, Jürgen odizolował chorego od reszty zespołu. Po niespełna dobie do izolatki trafili kolejni dwaj towarzysze, potem Johann, a kiedy gorączka zmorzyła Alfreda i Klausa, izolowanie chorych przestało mieć sens. Gdy z nóg ścięło wszystkich z wyjątkiem będącego wegetarianinem Jürgena, stało się jasne, że źródłem zarazy było surowe mięso. Baraki wypełnił jęk, fetor wymiocin i stękanie cierpiących mężczyzn. Praca jednak musiała być wykonywana w normalnym rytmie. Co kilka godzin zbierali odczyty, kodowali meldunki, wysyłali radiodepesze – w stanie, którego doświadczali, wszystko jednak trwało dwukrotnie dłużej.
Walter znów zapadł się w sobie. Cierpiał tak jak wszyscy. Początkowo nie dopuszczał do siebie Jürgena, twierdząc, że ten chce go otruć. Pewnego poranka grupa czterech żołnierzy miała wyjść na zewnątrz wypuścić balon z radiosondą. Wrócili po półgodzinie, słaniając się na nogach – larwy włośni atakowały ich mięśnie, nie byli w stanie podołać zadaniu, a jeden z nich stracił przytomność. Drees wydarł się na nich ochrypłym głosem, wyzwał ich od nierobów, po czym pchnął jednego z mężczyzn na ścianę. Pozostali ruszyli na niego z pięściami. W niemocy runęli wszyscy na posadzkę. Rozdzielili ich Alfred i Jürgen. Walter pomimo choroby wydawał się silny – odskoczył w kierunku kuchni i pochwycił leżący na półce nóż. Wtedy porucznik Makus rzucił się na Dreesa, chwytając go za gardło. Wytrącił mu z ręki nóż, ale zanim mu się to udało, szarpiący się w obłędzie Walter rozciął skórę na przedramieniu Makusa. Jadalnię wypełnił łomot, krzyki Waltera i sapanie przyciskających go do podłogi towarzyszy.
Tego było za wiele, Drees przekroczył wszelkie granice. Stało się jasne, że stanowi zagrożenie dla swoich towarzyszy i dla powodzenia operacji „Schatzgraber”. Przywiązano go więc do pryczy, a Kurt i Johann usunęli płytę oddzielającą pomieszczenie dowódcy ekspedycji od reszty baraku – musieli mieć go na oku. Walter wciąż prężył się w konwulsjach, parskał i krzyczał, oskarżając wszystkich wokół o bunt i zdradę stanu. Porucznik Makus zasiadł wraz z szyfrantem przy radiu – wcześniej Drees nakazał wysyłać depesze, w których podawano informacje o chorobie ekipy, ale odmawiano przyjęcia pomocy. Teraz było już jasne, że zespół nie przetrwa w bazie bez asysty z zewnątrz. Szyfrant skreślił ołówkiem dyktowany przez porucznika tekst: „Sytuacja w bazie krytyczna. Doktor Drees doznał załamania psychicznego. Nie jest w stanie dowodzić operacją. Starszy marynarz Schmidt, bosman Henschke i ja oceniliśmy sytuację – z dniem 21.03.1944 przejmuję dowodzenie operacją. Stan zdrowia pozostałych nie pozwala na dalsze prowadzenie misji. Proszę o natychmiastową ewakuację. Porucznik Alfred Makus”.
Wiadomość odczytano na głos w jadalni, mężczyźni zamilkli – za to Walter znów wybuchł, wykrzykując, że postawi ich wszystkich przed sądem. Trwało to kilkadziesiąt minut, a po tym czasie porucznik Makus nakazał podać Walterowi środek uspokajający. Nie było to łatwe, bo Drees znowu rzucał się na łóżku, pluł i kąsał, zdołał nawet wywrócić swoją pryczę. Przy wstrzykiwaniu substancji asystowało czterech mężczyzn. Ciało Waltera w końcu zwiotczało, a krzyk zamienił się w charczenie. Po jakimś czasie jego płytki oddech przeszedł w miarowe sapanie. Doktor Drees zasnął.
Kilkanaście wiosennych dni upłynęło im w rytmie psychicznych spazmów Waltera. Dowództwo Kriegsmarine przyjęło zapotrzebowanie na ewakuację, lód jednak wciąż był zbyt solidny, by po załogę stacji mógł przypłynąć okręt. Pokrywa lodowa była zarazem zbyt słaba, by utrzymać lądujący na niej samolot. Jedynym wyjściem pozostało przygotowanie lądowiska na terenie pozbawionym lodu. Dotrzeć do nich mógł jedynie Focke-Wulf 200, a kolos ten wymagał półtorakilometrowego pasa…
Wszyscy zabrali się do pracy – w barakach pozostawały nieustannie jedynie dwie osoby, których zadaniem było pilnowanie Waltera i wysyłanie raportów pogodowych. Kilka dni ciężkich trudów przyniosło mierny efekt. Mężczyźni gorączkowali, osłabione chorobą mięśnie z trudnością dźwigały ich własne ciała, o usuwaniu ciężkich kamieni z pasa nie było więc mowy. Wielokrotnie mdleli, a tych, którzy upadali w śniegu, natychmiast cucono. Czasem bywało, że znużeni pracą musieli transportować nieprzytomnych towarzyszy do odległej o trzy kilometry od pasa bazy. Pogoda w niczym nie pomagała: wiosenne wiatry niosły ze sobą oślepiające zamiecie i odsłaniały lód, na którym ślizgali się, ciągnąc sanie z narzędziami. Po tygodniu prognozy zapowiadały nadchodzące przejaśnienia. Pojawiła się szansa na lotną pogodę.
Członkowie załogi zebrali się w jadalni przy ciepłej herbacie. Porucznik Makus przyjrzał się każdemu z nich w milczeniu. Twarze hardych niegdyś mężczyzn przypominały portrety umęczonych torturami skazańców. Niewiele życia pozostało w ciałach i duszach tych, którzy kilka miesięcy temu stanowili elitę wśród wybrańców. Alfred zdał sobie sprawę, że jeśli ktoś nie zabierze ich stąd w czasie nadchodzącego okna pogodowego, to skrzące się jeszcze nieśmiało morale bezpowrotnie runie. Teraz albo nigdy…
– Harowaliście jak woły – oświadczył. – Jestem z was dumny… Führer… Aaa, do diabła z Führerem! Tutaj jesteśmy tylko my. Pojutrze mają się poprawić warunki, nastąpi kilka dni lepszej pogody, zresztą sami najlepiej to wiecie. Każdy z nas dał z siebie wszystko, udało się zrobić pół kilometra pasa, a co to oznacza, też wszyscy wiecie… Willi, pomożesz mi nadać depeszę. Nie mogę ich oszukać, muszę napisać prawdę.
Nastała cisza, którą od czasu do czasu przerywał gwizd wiatru i stukająca na przewianym dachu deska.
– Z naszych obserwacji wynika – dyktował porucznik – że za dwa dni w rejonie archipelagu otworzy się okno na ewakuację. Przewidujemy, że okres rozpogodzeń potrwa od czterdziestu ośmiu do siedemdziesięciu dwóch godzin. Ze względu na stan zdrowia dziewięciu z naszych dziesięciu ludzi wymaga natychmiastowej hospitalizacji. Pas do lądowania na dziś, godzina dwudziesta, ma długość pięćset dwadzieścia sześć metrów. Zakładam, że przy obecnym stanie zdrowia uda nam się wydłużać go o nie więcej niż pięćdziesiąt metrów dziennie. Dołożymy wszelkich starań. Proszę o niezwłoczne podjęcie dalszych decyzji…
– Zdrajcy – syknął stojący w drzwiach do jadalni doktor Drees. – Pieprzeni tchórze i zdrajcy!
– Łap go! Jürgen, łap go za nogi! – krzyknął Johann, jednocześnie rzucając się na Waltera.
W stronę oswobodzonego szaleńca ruszyło jeszcze kilku towarzyszy. Jadalnię wypełnił łomot, sapanie, brzęk tłuczonego szkła i krzyki.
– Jak on się, kurwa, oswobodził?! – wrzasnął Kurt.
Walter wił się i wymykał z rąk osłabionych napastników. Kopał i gryzł jak osaczony przez wilki niedźwiedź. Wreszcie wychudzone ciała towarzyszy przycisnęły go do ziemi na tyle mocno, że nie mógł się ruszyć. Doktor leżał na plecach, Jürgen, siedząc na nim, unieruchomił jego głowę ramionami. Z całej siły zaplótł wokół Waltera nogi. Światło na moment przysłonił pochylający się nad nimi porucznik Makus. Przytknął mocno lufę swojego P38 do piersi Dreesa.
– Zabiję cię, świnio – syknął. – Jeśli jeszcze raz otworzysz swoją parszywą gębę, obrazisz któregoś z moich ludzi, podniesiesz na kogoś rękę… Zabiję cię jak psa, a twoje śmierdzące ścierwo zostawię tu dla niedźwiedzi. Gówno mnie obchodzi, co się zagnieździło w twojej chorej głowie, zatłukę jak psa…
Posadzić Focke-Wulfa 200 na jednej trzeciej oblodzonego pasa potrafił w Luftwaffe tylko jeden człowiek. Porucznik Stahnke. Weteran operacji arktycznych – facet, który na pagonach nie nosił zbyt wysokiej szarży, ale za to liczbą odznaczeń mógł przyćmić samego Göringa. Stahnke potrafił wycisnąć z czterosilnikowego giganta wszystko, a nawet więcej. Gdy wieść o kłopotach na Ziemi Aleksandry dotarła do dowództwa, wiadomo było, że nikt poza nim nie będzie w stanie podjąć się wyzwania. Co więcej – dowództwo marynarki już w pierwszym dniu po otrzymaniu depeszy odmówiło zgody na powietrzną akcję ratunkową… Stahnke znał członków zespołu Waltera, latał kilkakrotnie nad Ziemię Aleksandry ze zrzutami zaopatrzenia, nie było więc nikogo, kto znałby ten surowy ląd z powietrza lepiej niż on. Jeden z członków jego załogi był też autorem owej kartki z „najlepszymi życzeniami dla dzikusów” i zarazem sponsorem zrzuconego koniaku…
Lotnicy nie zamierzali odpuścić – jednak w świetle odmowy zgody na lot potrzebny był fortel. Z pomocą przyszedł dobry znajomy – lekarz Rolf Wendt. Pomimo tego, że większość życia spędzał on w białym fartuchu, miał duszę łowcy przygód. Stahnke kilkakrotnie wyświadczył mu przysługę, zabierając go potajemnie na pokład Focke-Wulfa, aby ten mógł nasycić wzrok bezkresem arktycznej bieli. Dzięki niemu też doktor zobaczył zorzę polarną, za co pozostał załodze porucznika dozgonnie wdzięczny. Przyszedł więc czas, by się zrewanżować. Rolfa nie trzeba było długo namawiać do wzięcia udziału w misji ratunkowej. Jedynie przekonanie go do odbycia szkolenia spadochronowego wymagało kilku sznapsów. Fortel polegał na tym, że Stahnke zameldował gotowość do zrzutu na spadochronie doktora Wendta, który wraz z dostarczonym osprzętem miał rozpocząć leczenie załogi stacji i pomóc w budowie pasa. Dowództwo marynarki przyjęło kompromis z entuzjazmem, mniejszy optymizm wybrzmiał z komentarzy czekającej na ratunek ekipy.
Misja ruszyła z lotniska Banak w Norwegii. Stahnke zmuszony był przekonywać kilkakrotnie Rolfa, że nie zamierza zrzucać go na spadochronie na Ziemię Aleksandry – duch poszukiwacza wrażeń w sercu doktora znacznie osłabł po pierwszym i ostatnim skoku, który wykonał w ramach przyspieszonego szkolenia. Gdy samolot nawiązał łączność radiową ze stacją, powiadomiono Makusa, że pilot zamierza podjąć próbę lądowania. Stahnke zameldował do dowództwa marynarki, że nie widzi możliwości dokonania bezpiecznego zrzutu lekarza, ale po rozpoznaniu z powietrza uważa, że prowizoryczny pas nadaje się do przyjęcia jego Focke-Wulfa. W odpowiedzi otrzymał milczenie, co przyjął za aprobatę dla swoich poczynań.
Makus z kilkoma towarzyszami czekali na pobliskim wzniesieniu. Cztery silniki pomalowanej na biało maszyny zaryczały nad przygotowanym pasem. Zastrzyk adrenaliny dodał chorym mężczyznom sił. Widząc zbliżający się samolot, zaczęli wściekle krzyczeć i machać czym się dało. Zachowywali się tak, jakby się obawiali, że pilot nie zobaczy oznaczonego lampami lądowiska. Radość i entuzjazm mieszały się jednak z nerwami i lękiem. Nie krzyczał tylko porucznik – wpatrywał się w sylwetkę maszyny tak, jakby próbował wzrokiem ściągnąć ją bezpiecznie na ziemię. Stahnke przeleciał kilkakrotnie wzdłuż osi pasa, za każdym razem wywołując dzikie okrzyki oczekujących ewakuacji polarników. Przechylając maszynę na boki, przyglądał się bacznie białej nawierzchni.
– Co sądzisz, Günter? – spytał nawigatora mającego z dolnej gondoli najlepszy ogląd terenu.
– Będzie ciężko – odpowiedział Günther, nie odrywając oczu od lornetki. – Nie podoba mi się końcówka trasy, nie zatrzymamy się przed tymi kamieniami po prawej. Poza tym ten ciemny śnieg, tam może być miękko… Słabo, szefie.
Focke-Wulf przeleciał jeszcze kilka razy, pochylając w skrętach skrzydła. Poruszał się tak nisko, że stojący na ziemi mężczyźni wyraźnie widzieli głowy siedzących w kokpicie pilotów. Maszyna po chwili zawróciła i zniknęła za oblodzonym wzniesieniem.
– Co do kurwy nędzy! – krzyknął stojący obok porucznika Kurt. – Gdzie on leci?!
Tymczasem Stahnke, znając już nieco topografię Ziemi Aleksandry, skierował maszynę nad zatokę zwaną Siewiernaja Buchta. Jej przedłużeniem była dolina, której płaska powierzchnia mogła dać szansę na w miarę bezpieczne lądowanie. Silniki znów zaryczały na niskim pułapie. Focke-Wulf przemknął kilkakrotnie nad doliną, ciągnąc za sobą cień na jej ośnieżonej powierzchni.
– Jeszcze jeden przelot – oświadczył pilot. – Muszę podjąć decyzję, bo nie starczy nam paliwa…
– Nie jest za dobrze – odezwał się Günther. – Ale znacznie lepiej niż na pasie. Kilometr płasko, ubity śnieg, ewentualnie potem mogą zacząć się problemy.
– Siadamy – skwitował krótko Stahnke.
Samolot jeszcze raz zatoczył koło, potem zaczął obniżać pułap, lecąc nad zamarzniętą zatoką. Stahnke, utrzymując kolosa tuż nad ziemią, powoli wyrównywał lot. Zamierzał dotknąć powierzchni jak najdelikatniej, jednocześnie po tym, co powiedział Günther, wiedział, że nie ma warunków na długi dobieg. Wreszcie czarne opony jęknęły, muskając śnieg. Zawarczały silniki, zatokę pokryły wzbite przez strugi powietrza tumany śniegu. Maszyna toczyła się wciąż jeszcze o wiele za szybko, by bezpiecznie się zatrzymać i już za wolno, by ponownie wzbić się w powietrze. Stahnke kurczowo trzymał wolant.
– Hamuj, kurwa, hamuj… – cedził, wpatrując się w zbliżającą się szybko łachę kamieni. – Trzymajcie się! – rzucił jeszcze w intercom na moment przed tym, jak koła Focke-Wulfa wpadły pomiędzy wystające spod śniegu okrąglaki.
Stalowy kadłub przeszyły drgania, wszystko, co mogło wypaść z uchwytów, bębniło teraz po jego podłodze i ścianach. Trzęsący się wolant wyrwał się z ręki pilota. Po chwili Stahnke odzyskał nad nim panowanie, zdawało się też, że odzyskał kontrolę nad całą maszyną. Samolot wyraźnie zwalniał, cichły łomoczące drgania. Nagle blaszany kadłub podskoczył tak, jakby znów chciał się wzbić w powietrze. Maszyna, przechyliwszy się na prawą burtę, przejechała jeszcze kilkadziesiąt metrów, po czym zatrzymała się, tonąc w zaspach. Silniki mielące wciąż drobiny śniegu stawały się coraz mniej hałaśliwe, Stahnke stopniowo zwalniał obroty. Wreszcie zapadła cisza. Przez dobrych kilkadziesiąt sekund siedzieli w milczeniu. Po ścianach kadłuba rozległo się głośne dudnienie – to ludzie Makusa wspinali się po skrzydle w stronę kabiny. Nagle w jednym z okien ładowni ukazała się sina, obrośnięta przerzedzoną brodą twarz. Ktoś załomotał w drzwi. Szczerbaty brodacz rozchylił usta w szerokim uśmiechu.
– Żyją! – krzyczał Johann, bębniąc w poszycie samolotu . – Żyją, kurwa, żyją! Wyciągną nas stąd! Przylecieli!
Makus i pozostali zawtórowali Johannowi dzikimi wrzaskami. W swoich mocno już sfatygowanych ubraniach przypominali pierwotnych ludzi celebrujących zabicie mamuta. Z całą pewnością w tym momencie nie wyglądali też na osoby, które od dawna cierpiały z powodu ciężkiej choroby.
– Przylecieli! Kurwa, przeżyjemy! To Stahnke, ten wariat, a nie mówiłem?! Przyyyleeecieli! – Ich głosy niosły się echem po sinej pustce lodowej pustyni.
Fakty jednak nie usprawiedliwiały tej wielkiej radości. Krótko po wylewnym przywitaniu załoga Focke-Wulfa przystąpiła do oględzin maszyny. W ruch poszły szufle, na początek trzeba było odkopać spod śnieżnej zaspy przód samolotu. Łopaty śmigieł jakimś cudem przetrwały, co wywołało spory entuzjazm. Cud jednak nie ochronił podwozia. Jedna z dwóch opon przy prawej goleni pękła przy kontakcie z ostrymi kamieniami. Z tego właśnie powodu maszyna pod koniec kołowania zatoczyła łuk w prawo. Zniszczeniu uległa też felga i kilka innych, drobnych, choć niezwykle ważnych elementów.
Sześcioosobowa załoga porucznika Stahnkego zamieszkała z ludźmi Makusa. W barakach zrobiło się tłoczno. Doktor Wendt przywiózł ze sobą sporo medykamentów, ale to średnio pocieszało oczekujących ewakuacji mężczyzn. Pierwszego wieczora po lądowaniu na Ziemi Aleksandry nadali meldunek: „Grupa ewakuacyjna w całości na miejscu. Podczas lądowania uszkodzono podwozie. Potrzebne części, wykaz poniżej…”.
Po trzech dniach od feralnego lądowania na niebie pojawiła się latająca łódź Bv 222. Rzecz jasna, maszyna nie była w stanie wylądować ani na ośnieżonym lądzie, ani na zamarzniętej wodzie. Z jej ładowni zrzucono jednak kilka zasobników – dwa z częściami i narzędziami do Focke-Wulfa, trzy z żywnością. Tym razem nie było koniaku.
Wszyscy ruszyli do pracy. Stahnke ze swoimi ludźmi pracował przy uszkodzonej maszynie. Zręcznie połączony zestaw drewnianych płyt i lewarków pozwolił im unieść uszkodzoną goleń. W tym czasie ludzie Makusa oczyszczali miejsce, na którym wylądował samolot. Odrzucali na boki ciężkie kamienie, zasypywali dziury. Rozebrano jeden z baraków, by pozyskać niezbędne drewniane płyty. Kubatura pomieszczeń mocno się zmniejszyła, ale nie było z tym problemu, bo część zamieszkujących je ludzi wciąż pracowała na zewnątrz. Problemem był jedynie Walter. Ilość środków uspokajających malała w znacznym tempie. Porucznik Makus nadzorował kilkakrotne w ciągu dnia uwalnianie Dreesa z więzów po to, by ten mógł załatwić potrzeby fizjologiczne i co nieco zjeść. Oczywiście doktor wybuchnął w przypływie szału, kiedy zobaczył lotników. Nie pomogły nawet środki na uspokojenie. Toczył pianę ze spierzchniętych ust, krzyczał i parskał.
– Złodzieje! – wrzeszczał. – Kradniecie mi moich ludzi, moją bazę! Szpiedzy! Sowieci! Makus, do diabła! Nie widzisz tego?!
Znów wił się i prężył, w końcu przestali go odwiązywać od łóżka… Po trzech dniach prac załodze Focke-Wulfa udało się założyć nowe koło. Wyglądało dobrze, ale nikt z nich nigdy wcześniej nie wykonywał takiej naprawy, dlatego nie byli pewni, jak wszystko zadziała. Dzięki linom, deskom i pomysłowości Günthera udało im się też wyciągnąć samolot z zaspy i odwrócić go w stronę zatoki. W tym czasie załoga stacji resztkami sił oczyszczała przedpole. Stahnke ze swoją ekipą spędził jeszcze dzień, dźwigając co większe kamienie. Rozebrano drugi barak. Więcej nie dało się zrobić.
– Potrzebuję wiatru, Alfred – rzekł Stahnke, gdy wyszli z Makusem porozmawiać w cztery oczy. – Potrzebuję silnego zachodniego wiatru, inaczej nie będę mógł wystartować z tyloma pasażerami. Zabiorę tylko ludzi, resztę: broń, zaopatrzenie, dokumenty, wszystko musisz zniszczyć.
Po kilku dobach spędzonych w zatłoczonym baraku nadszedł ten dzień. Wiał zachodni wiatr, ponad dwadzieścia węzłów. Tego właśnie potrzebował porucznik Stahnke. Najsłabszych mężczyzn załadowano na sanie, silniejsi musieli je pociągnąć dwa kilometry w stronę samolotu. Walter, widząc przygotowania do ewakuacji, wpadł w furię większą niż kiedykolwiek dotąd. Planu nie dało się ukryć, Makus palił dokumenty, jego towarzysze wysadzali w powietrze pola minowe, niszczyli książki kodów. To był koniec operacji „Schatzgraber”. Doktor Drees czekał do momentu, aż jego towarzysze podejmą próbę oswobodzenia go z więzów. Skoczył na nich, mając wciąż skrępowane ręce. Gryzł i kopał, w pewnym momencie zdawało się nawet, że za moment udusi Kurta. Cudem udało się go uwolnić z morderczych objęć szaleńca. Jürgen wpadł do pomieszczenia, trzymając w ręku deskę, uderzył nią kilka razy Waltera, ten padł na ziemię, na chwilę tracąc przytomność. Znów przywiązali go do pryczy, ale środków na uspokojenie już nie było.
Oficerowie odeszli na bok. Stahnke, doktor Wendt i Makus stanęli naprzeciwko siebie. Zdawali sobie sprawę z tego, co musi zostać wypowiedziane.
– Nie mogę wziąć go na pokład w takim stanie – zaczął Stahnke. – Będzie nami rzucać, nie wiem właściwie, co się stanie, ale wiem, że nie damy rady go unieruchomić. Zagraża nam wszystkim…
– Wiem – odparł Makus. – Od kilku miesięcy informowałem dowództwo o jego chorobie. Dostałem zgodę…
Oficerowie spojrzeli po sobie, porucznik na moment zamilkł.
– Tak, dostałem zgodę, ale tego nie zrobiłem, bo miałem nadzieję, że jakoś mu przejdzie, że się poprawi chociaż na tyle…
– Ja to zrobię – przerwał doktor Wendt. – Jestem lekarzem, zrobię to, a potem potwierdzę zgon. Bierzcie ludzi, idźcie. Zostawcie nas tu.
Makus chwycił doktora za ramię. Spojrzał mu głęboko w oczy, klepnął dłonią w plecy, po czym oddalił się w stronę sań.
– Szesnasta trzydzieści – oznajmił Stahnke, stukając w tarczę zegarka. – Szesnasta trzydzieści muszę startować, inaczej stąd nie odlecimy. Rolf, nie zrób mi tego, nie każ mi dokonywać tego wyboru, po prostu bądź o czasie. Do zobaczenia! – dodał i klepnął doktora w plecy.
Niemiecki nóż spadochronowy nie miał zbyt długiego ostrza, ale stal, z której go wykonano, gwarantowała ostrość brzytwy. Skoczek musiał być w stanie przeciąć w powietrzu oplatające go linki, a to wymagało wyjątkowego narzędzia. Doktor Wendt usiadł na pryczy Dreesa. Wyciągnął knebel z jego ust. Nóż podczas otwarcia wydał charakterystyczny metaliczny dźwięk. Rolf przyłożył zimne ostrze do szyi Waltera.
– Posłuchaj mnie teraz uważnie – powiedział. – Jesteś naukowcem, ja też, dlatego liczę, że się zrozumiemy.
Drees zastygł w bezruchu, jego przekrwione oczy zawiesiły się na twarzy Rolfa. Zmarszczył w skupieniu brwi, czyniąc czoło białą oazą na sinej twarzy.
– Jestem neurochirurgiem – kontynuował Wendt. – Wiem, gdzie ciąć, żeby bolało. Wiem też, jak ciąć, żebyś za bardzo się nie wykrwawił i żebyś tracił władzę nad kończynami, które będą mi zagrażać. Twoi towarzysze przeszli piekło i właśnie mają szansę się z niego wydostać. Co do ciebie powstały inne plany: przyszedłem tu, żeby cię zabić. Zezwoliła mi na to Trzecia Rzesza. Ale, drogi Walterze, jestem lekarzem, więc cię nie zabiję. Przeciwnie: dowiozę cię do szpitala wbrew twojej woli i za wszelką cenę.
Rolf na chwilę zamilkł. Trzymając wciąż nóż na szyi Dreesa, pochylił się i zbliżył usta do jego ucha.
– Teraz najważniejsze – wyszeptał. – Jeśli będziesz próbował mi w tym przeszkodzić, to zacznę ciąć. Będzie bolało. Twoja dusza będzie mnie błagać, żebym uśmiercił ciało, ale ja, Walterze, pozbawię cię władzy nad rękoma, nogami, barkami, karkiem… Jeśli spróbujesz przeszkodzić mi w zabraniu stąd tych chłopców i ciebie, to przysięgam, że pozbawię cię wszystkiego z wyjątkiem twojego chorego mózgu.
Znów na moment zapadła cisza. Doktor Wendt odsunął ostrze od szyi unieruchomionego Dreesa.
– Wybieraj, Walter – rzucił Rolf. – Przywiążę cię teraz do sań, możesz próbować wierzgać. Zacznę od stóp, żebyś nie mógł mi uciec.
Wendt przeciągnął pryczę Dreesa przed barak. Podsunął do niej sanie, przepchnął Waltera na ich skórzane legowisko, po czym przywiązał pasażera liną. Otworzył drzwi baraku, kopnął stojący w nim kanister z benzyną. Płyn powoli rozlewał się po drewnianej podłodze. Rolf klęknął na ganku, rzucił w stronę wnętrza płonącą zapałkę. Niebieski płomień objął niedawno pełną ludzi jadalnię. Lekarz pochwycił szelki drewnianych sań, ułożył je na piersi, po czym ruszył w stronę samolotu.
Ekipa Makusa dobrnęła do lądowiska. Załoga Focke-Wulfa pomogła ciągnąć sanie z opadłymi z sił mężczyznami. Bez tego nie dotarliby na wzniesienie, za którym czekała maszyna. Wgramolili się do ładowni, polarników posadzono na rozmieszczonych po obu stronach kadłuba parcianych ławkach. Kabinę wypełnił dźwięk zapinanych pasów. Trzęśli się i kasłali, w wychłodzonym wnętrzu było piekielnie zimno. Stahnke i Koch, jego drugi pilot, zasiedli w kokpicie. Rozcierali przez chwilę zmarznięte ręce, dopiero potem zajęli się przyrządami. Zapiszczały pompy, w ładowni błysnęło światło. Z kokpitu dobiegały odgłosy przestawianych przełączników i rozmowy sprawdzających systemy pilotów. Pasażerowie na kilkanaście sekund zamarli w oczekiwaniu na rozruch silników. Cztery gwiazdowe BMW Bramo kolejno parsknęły niebieskim dymem. Wibracje obiegły kadłub, gwizd stopniowo przeszedł w miarowy stukot tłoków. Powoli ruszyły łopaty śmigieł. W interkomie zabrzmiał głos strzelca:
– Dym! Dym unosi się znad bazy!
Wiedzieli, co to oznacza: doktor Wendt zrobił, co do niego należało, i prawdopodobnie zmierzał w ich stronę. Piloci uruchamiali kolejne systemy, spokojnie brnęli przez procedury startowe. Porucznik Stahnke spoglądał na zegarek. Była szesnasta dwadzieścia.
No dawaj, rozmyślał. Dawaj Rolf, gdzie jesteś?
Po kilku minutach usłyszał krzyki z ładowni. Ludzie Makusa wciągali do środka nosze z przywiązanym do nich Walterem. Za nimi do maszyny wspinał się Rolf. Do kabiny pilotów zajrzał zaś Günther.
– Szefie! – krzyknął zasapany. – Szefie, Wendt go tu przyciągnął. Twierdzi, że sobie z nim poradzi!
Nie było czasu na rozterki.
– W porządku! – krzyknął porucznik. – Jeśli on tak mówi, to w porządku. Zabezpiecz ładownię i ruszamy! Günther! – dodał. – Sprawdź Waltera, dopilnuj mi tego…
Po kilku minutach w słuchawkach znów zabrzmiał głos nawigatora:
– Gotowe! – meldował. – Ładownia gotowa do startu!
Silniki zaryczały na wysokich obrotach, samolot zadrżał, a potem ruszył, wyrywając się z objęć zamarzniętego śniegu. Toczył się z wiatrem w kierunku zatoki, minął łagodnie pole kamieni, na których rozłożono drewniane podesty. Nabrał prędkości na ubitym śniegu, by potem wyhamować przed skrajem zamarzniętej wody. Stahnke zatrzymał na moment maszynę. Focke-Wulf wzbił chmury śnieżnego pyłu, wszystko tonęło w skrzącej się bieli. Zagrzmiały silniki, kolos powoli zawracał. Gdy nos maszyny obrócił się na zachód, porucznik spojrzał porozumiewawczo na drugiego pilota. Ten, nic nie mówiąc, skinął głową.
– Wir starten! – zabrzmiało w słuchawkach.
Ryk i wibracje zawładnęły kadłubem. Samolot przez chwilę stał jeszcze w miejscu, jakby czekając na zielone światło. Po chwili ruszył, gwałtownie przyspieszając. Stahnke znów trzymał kurczowo wolant, nie ściągał go na siebie zbyt wcześnie – jako doświadczony pilot wiedział, w którym momencie maszyna będzie gotowa na to, by oderwać koła od ziemi. Toczyli się coraz szybciej. Coraz szybciej zbliżało się też wzgórze, za którym nie było już szans na wzbicie się w powietrze. Porucznik Makus zacisnął powieki. Białe od ścisku dłonie ułożył na podkurczonych kolanach. Günther wlepiał wzrok w rosnącą przed nimi fałdę, Koch bezgłośnie się modlił. Pędzili… Samolot uniósł tylne koło, tumany śniegu wzbitego ciągiem powietrza kłębiły się za nimi. Wreszcie opasłe czarne opony oderwały się od białej nawierzchni. Przelecieli nad zamykającym drogę startu wzniesieniem, a potem z zapasem kilkudziesięciu metrów minęli płonący barak. Zabrzmiały siłowniki wciągające do luków podwozie, byli bezpieczni.
W ładowni rozległ się wrzask. Mężczyźni ze stacji badawczej ryczeli ze szczęścia. Ryczał nawet przywiązany do podłogi Walter, choć pewnie nie wiedział dlaczego. Po raz pierwszy od długich miesięcy ich wychudłe i zsiniałe twarze przyozdobiły szczerbate uśmiechy. Śmiech Waltera po chwili przeszedł w zagłuszający wszystko ryk – zamilkli na moment, po kilku sekundach roześmiali się ponownie, dając upust opętańczej radości. Samolot nabierał wysokości, w dole znikała unosząca się nad płonącą bazą smuga dymu. Do kokpitu zajrzało słońce. Uśmiechał się nawet porucznik Stahnke.
– Stare, poczciwe pudło… – szeptał, głaszcząc kciukiem wolant Focke-Wulfa.
Jedni krzyczeli ze szczęścia, inni płakali. Byli bezpieczni.
Rozdział II
PETER BAUSCH
Nazywam się Peter Bausch i jestem dzieckiem Wielkiej Wojny. Ojciec spłodził mnie, kiedy było już więcej niż pewne, że znajdzie się w okopach frontu zachodniego, i mniej niż pewne, że z nich powróci. Przyszedłem na świat w kwietniu 1916 roku, krótko po tym, jak matka dowiedziała się, że jej mąż zaginął – najprawdopodobniej przysypany błotem w jednym z okopów pod Verdun. Klara wyszła ponownie za mąż tuż po wojnie. Szybko znalazła męża – wdowy po weteranach zazwyczaj pośpiesznie znajdowały nowych partnerów. Samotna kobieta w Republice Weimarskiej nie miała szans na przetrwanie. Nie było dla niej pracy, pomocy ani miejsca w zmęczonym wojną niemieckim społeczeństwie. Klara była intelektualistką – przed wojną pracowała na wydziale filozofii uniwersytetu w Berlinie. Nie pomagało jej to w znalezieniu zatrudnienia.
Intelektualiści, a tym bardziej kobiety-intelektualistki, nie były Republice potrzebne. Zniszczone wojną państwo potrzebowało ludzi z fachem w ręku, robotników. Taki właśnie był Klaus – mój ojczym. Nie widywałem go zbyt często. Wychodził do pracy rano, kiedy jeszcze spałem. Wieczorem jadał z nami zupę, mało mówił, przed snem palił w oknie cuchnące papierosy, głośno chrapał. Matka miała szczęście, bo Klaus nie był wojennym inwalidą, miał wszystkie palce, ręce, nogi – potrafił dobrze pracować… Do tego, co równie ważne, wojna nie wyniszczyła jego umysłu, a stan ten wśród weteranów nie był regułą. Myślał racjonalnie i może dlatego Klarze łatwo było go namówić, aby nie płodził jej dzieci. Żyliśmy bardzo skromnie, ale matce zależało na tym, abym poszedł do szkoły. Edukacja sporo kosztowała – Klara i Klaus z trudem odkładali na moją naukę. Jako smarkacz rzecz jasna nic z tego nie rozumiałem i jeszcze mniej doceniałem. Bywało, że do nauki trzeba było mnie zmuszać, czasem pasem Klausa, innym razem płaczem matki. Dzięki ich oszczędnościom, motywacji i dyscyplinie udało mi się nie przerwać edukacji nawet w czasie drenującego Republikę wielkiego kryzysu. Wreszcie dorosłem na tyle, żeby zrozumieć, że nie warto dzielić losu harującego w fabryce Klausa. Postanowiłem pójść w ślady matki – obłożyłem się więc książkami, by zostać intelektualistą.
Wybór ten nie był ani popularny, ani prosty w kraju, w którym ulicą zaczynali władać siepacze w brunatnych koszulach. Nie miałem czasu i chęci na politykowanie, niezbyt też ciągnęły mnie awantury, wybijanie szyb w żydowskich dzielnicach czy spędzanie wieczorów na wojskowych szkoleniach. Nie należałem do żadnej z tworzących się wówczas młodzieżowych organizacji, przez co moje szanse dostania się na uniwersytet znacznie malały. Mierzyłem natomiast wysoko – ku radości mojej matki zamierzałem zostać lekarzem i to właśnie Klara sporo mi w tym pomogła. Odkopała dawne koneksje, przesiedziała pod gabinetem tego czy owego, odświeżyła swoje odświętne ubranie, a mnie nakazała chodzić w codziennie pranej koszuli. Wreszcie po szeregu zabiegów dostąpiłem zaszczytu dopuszczenia do egzaminu wstępnego na Uniwersytet Fryderyka Wilhelma w Berlinie. Zdałem…
We wrześniu 1934 roku stanąłem na schodach gmachu Szkoły Medycznej najstarszego uniwersytetu w stolicy Niemiec. Dwa miesiące później zmarł chory na pylicę Klaus. Nie zdążyłem go uratować, ale wciąż liczyłem na to, że los da mi szansę przywracać zdrowie innym. Życie uczelniane w III Rzeszy nabierało stopniowo politycznego zabarwienia. O polityce sporo dyskutowano. Polityka bowiem – zwłaszcza jej świeża odmiana: narodowy socjalizm, krok po kroku wkradała się pomiędzy regały uginające się pod ciężarem wielkich dzieł. Alma mater, której barwy przywdziałem, zasłynęła z uroczystego spalenia dwudziestu tysięcy ksiąg autorstwa uczonych, którzy zostali uznani za umysły antyniemieckie. W pierwszym i drugim roku mojej nauki byłem świadkiem ostentacyjnych zwolnień z uczelnianych etatów profesorów żydowskiego pochodzenia. Presji narodowego socjalizmu nie dało się na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma nie zauważyć. Dostrzegałem ją nawet z pozycji świeżo upieczonego sztubaka.
Pięć lat po zdaniu egzaminów wstępnych opuściłem mury uczelni. Pękając z dumy, położyłem na blacie przed Klarą dyplom lekarza chorób wewnętrznych. Matka płakała ze szczęścia.
Na tym jednak nie skończyła się moja przygoda z lekceważoną za młodu nauką. Przekorna natura pchnęła mnie do sięgnięcia po lektury, które naziści w ramach „rytualnego palenia” puścili z dymem na dziedzińcu uniwersytetu. Zatem po dyżurach spędzanych w przychodni lekarskiej na przedmieściach Berlina sięgałem z wypiekami po teksty Zygmunta Freuda. Sam nie wiem, co bardziej pchało mnie do ich wchłaniania – meritum treści czy słodycz powiązanego z jej przyswajaniem ryzyka. Miało to dla mnie wymiar podbitej dawką adrenaliny intelektualnej przygody. Czułem, że dotykam czegoś wyjątkowego, i pieczołowicie pielęgnowałem w sobie młodzieńczy bunt. Potem przyszła kolej na Junga, Wertheimera, Koffkę… Tak się złożyło, że większość naukowców, których prace odciągały mnie od snu, była zdaniem panującej w Rzeszy władzy wrogami ludu. Bunt, który się we mnie narodził, pchał mnie ku zakazanej wiedzy – zanurzając się w niej, czułem się wolny. Zrobiłem kolejny krok: postanowiłem kształcić się w dziedzinie psychologii – oczywiście wyłącznie na tyle, na ile pozwalała na to prowadzona geniuszem Hitlera III Rzesza.
W 1939 roku przystąpiłem do rocznego kursu w Berlińskim Instytucie Psychoanalizy. Placówka była również znana jako Instytut Göringa, a stało się tak za sprawą jej szefa – Matthiasa, który był starszym kuzynem dobrze w III Rzeszy znanego Hermanna o tym samym nazwisku. Matthias, jako zaangażowany nazista, zdecydowanie potępiał autorów wszystkich dzieł, które rozpaliły we mnie chęć zgłębiania tajników psychologii. Matthias był również autorem teorii „nowej medycyny germańskiej duszy”. Nie spodziewałem się wiele po tym alternatywnym nurcie i jak się w późniejszych latach okazało, miałem rację. Poza nauką w instytucie nie miałem jednak innej szansy na uzyskanie dyplomu, który uprawniałby mnie do praktykownia wymarzonego zawodu.
Kurs ukończyło nas dwudziestu – głównie młodych mężczyzn. Na początku 1940 roku wszystkich brano do wojska, w zasadzie ze służby mógł zwolnić jedynie brak rąk lub nóg. W sumie najbardziej prawej ręki, gdyż ktoś jej pozbawiony nie mógł wykonać gestu aryjskiego pozdrowienia, krzycząc jednocześnie „heil Hitler”. Miałem głowę, ręce, nogi, czasem zdarzało mi się nawet krzyczeć „heil Hitler”, zatem przyszedł czas i na mnie. Będąca już wówczas w zaawansowanym wieku Klara popadła w histerię. Panicznie bała się mojego wyjazdu na front. Ja, szczerze mówiąc, również nie widziałem się zbytnio w roli nakrytego hełmem ambasadora aryjskiej rasy. Dlatego z wielką ulgą przyjąłem posadę w korpusie medycznym Luftwaffe. Byłem szczęściarzem – otrzymałem przydział do jednostki szkolnej przy lotnisku Gatow nieopodal Berlina. Po trzymiesięcznym kursie, podczas którego głównie indoktrynowano mnie w dziedzinie absolutnego geniuszu narodowego socjalizmu, otrzymałem z rąk siwiejącego majora pagony porucznika. Cztery dni w tygodniu poświęcałem pracy dla Luftwaffe. Zajęcie nie było fascynujące – głównie przerabiałem z kandydatami na oficerów testy psychologiczne. W tej pracy momentami zdawało się, że czas stoi w miejscu. Ceniłem sobie jednak spokój i dystans dzielący mnie od frontu, na którym coraz częściej ginęli moi przyjaciele. Wszystko w imię idei, które ponoć wielu z nich rozumiało.
Moja praca przy lotnisku w Gatow miała jeszcze jedną, bardzo ważną zaletę. Była nią Elsa Meier – podobnie jak ja absolwentka Szkoły Medycznej Uniwersytetu Fryderyka Wilhelma. Poznaliśmy się na drugim roku, kiedy oboje wybraliśmy tę samą specjalizację. Elsa pochodziła z innego świata – była z dobrze sytuowanej rodziny. Imponował jej mój upór w zdobywaniu wiedzy i wytrwałość w radzeniu sobie z przeciwnościami losu. Moje otoczenie stanowiło dla niej egzotykę, którą Elsa chciała poznawać. Dla mnie magnes stanowił jej intelekt. Bystrość, z jaką przyswajała trudne treści. Szczerze też przyznam, że fascynowały mnie jej uroczo nieuporządkowane blond loki. Elsa była piękną i niezwykle mądrą kobietą. Sam nie wiem, co spowodowało, że pewnego dnia objęła dłońmi moją głowę, szepcząc mi do ucha, że już dawno chciała mnie pocałować.
Po ukończeniu studiów Elsa Meier, podobnie jak ja, wypełniła swój obowiązek wobec Rzeszy, przechodząc szkolenie wojskowe. Jako porucznik korpusu medycznego została lekarką w komisji kwalifikacyjnej Luftwaffe. Oznaczało to, że przez cztery dni w tygodniu pracowaliśmy w tym samym budynku. Wciąż nie jestem pewien, czy mój szczęśliwy przydział do bazy w Gatow nie wynikał z koneksji rodziny Meierów. Było to całkiem możliwe, zważywszy na nasze wyjątkowo bliskie relacje. Elsa i ja spędzaliśmy razem mnóstwo czasu. Klara uwielbiała złotowłosą intelektualistkę – bywało, że dyskutowały razem jeszcze długo po tym, jak ja szedłem już spać. Nieco więcej dystansu dzieliło mnie i rodziców Elsy. Od czasu do czasu spotykaliśmy się na wspólnych posiłkach, dostąpiłem nawet zaszczytu zaproszenia do ich rezydencji w Poczdamie. Państwo Meierowie byli jednak mocno zaangażowani politycznie i nasze wspólne rozmowy z reguły docierały do punktu, w którym musiałem przyznać, że nie należę do żadnej z nazistowskich organizacji. Wśród elit berlińskich było to coś niestosownego. Tłumaczyłem się brakiem czasu, zapewniałem, że w głębi serca jestem niemieckim patriotą, ale warunki, w jakich żyję, zmuszają mnie do poświęcania większości czasu na pracę. W rzeczy samej, musiałem utrzymać siebie i matkę. Sam nie miałem pewności, czy wierzę w to, co mówię.
Kurt i Britta – rodzice Elsy – nie pałali więc do mnie szczególną sympatią, ale akceptowali mnie, a to mi w zupełności wystarczało. Sympatią natomiast darzył mnie Alex – starszy brat mojej wybranki. Alex był dumą rodziny, pełnił służbę jako oficer w świeżo utworzonej Pierwszej Dywizji Górskiej. Jemu zawdzięczam zarażenie mnie – jak i mojej towarzyszki Elsy – pasją do wszystkiego, co wiązało się z górami. Alex, Elsa i ja, pomimo umiarkowanego entuzjazmu państwa Meierów, spędzaliśmy razem mnóstwo czasu. Momentami czuliśmy się jak rodzeństwo. Zastępowałem Alexowi brata, a dla Elsy byłem pierwszą poważną miłością. Wielokrotnie knuliśmy w tajemnicy plany kilkudniowych wypadów w Alpy. Wiele z tych młodzieńczych marzeń udało nam się zrealizować. Jeździliśmy razem na nartach, sporo chodziliśmy po górach, a kiedy Alex dostał przydział do dziewięćdziesiątego dziewiątego pułku piechoty górskiej – jednostki stacjonującej w Garmisch-Partenkirchen – ja i Elsa staliśmy się jego regularnymi gośćmi. Odkrywaliśmy uroki wspinaczki – latem, zimą, jesienią… W górach czuliśmy się wolni od polityki, koneksji, stresującej pracy – w górach byliśmy tylko my.
Tym bardziej więc byłem wdzięczny losowi, że Elsa i ja znaleźliśmy się w bloku numer pięć polikliniki Luftwaffe przy lotnisku Gatow. Sypialiśmy ze sobą od trzeciego roku studiów. Bywało, że pomieszkiwaliśmy razem po dwa, trzy dni – zwłaszcza podczas naszych alpejskich eskapad. Wszystko oczywiście w najgłębszej tajemnicy. Nie mieliśmy wspólnego lokum w Berlinie, a konkubinat nie mieścił się w ramach moralności III Rzeszy. Kochaliśmy się, temat ślubu zatem siłą rzeczy bywał przedmiotem naszych dyskusji. Oboje byliśmy w tej kwestii tego samego zdania: pobierzemy się, gdy skończy się wojna. Oboje wierzyliśmy, że się skończy… niebawem. Ufaliśmy w to, że świat odnajdzie swoją drogę z III Rzeszą na pokładzie. Nie mieliśmy odwagi, by wchodzić w głębsze dywagacje co do tego, jak miałby taki świat wyglądać – oboje mieliśmy przyjaciół, którzy walczyli na froncie, oboje wierzyliśmy, że kiedyś stamtąd wrócą i nastanie czas, w którym nikt nigdy nie będzie musiał myśleć o tym, czy jego ojca przypadkiem nie zasypie błoto w okopie. Takich wizji nie obawialiśmy się snuć.
Wojna, choć wciąż zdawała się odległa, dotarła do nas w połowie 1940 roku. Alex wyjechał ze swoim pułkiem do Francji. Oficjalnie nikt o tym nie mówił, wszyscy jednak wiedzieliśmy, że Wehrmacht przygotowuje się do inwazji na Wielką Brytanię. Od tego momentu ja i Elsa zaczęliśmy częściej rozmawiać o tym, co się wokół nas dzieje. Niepokój wzrósł, gdy na niemieckie miasta spadły pierwsze bomby. Najpierw w Hamburgu i Bremie, potem w Essen, Düsseldorfie, Hanowerze… Kiedy w czerwcu kilka eksplozji wstrząsnęło Berlinem, przekonaliśmy się, że wojna jest i będzie przez nieokreślony czas częścią naszej rzeczywistości. Trwożyła nas nie tyle jej sama obecność, ile coraz większa mglistość perspektyw. Dotąd wypieraliśmy wojnę, staraliśmy się udawać, że jej nie ma. Była czymś odległym – rzeczywistym, ale nienamacalnym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki