Pod podszewką magii - Zbigniew Chrząszcz - ebook + audiobook + książka

Pod podszewką magii ebook i audiobook

Zbigniew Chrząszcz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Starą willę w Milanówku odwiedza jedenastoletni, krzywdzony przez kolegów Marek. Towarzyszy mu dziadek, który postanowił pomóc wnukowi i przyprowadził go do tajemniczego psychoterapeuty.

Wiele lat później ogromną karierę robi światowej sławy iluzjonista Rubik, który pojawia się z występami w różnych miejscach globu. Dokonuje rzeczy niemożliwych,
a tymczasem w odwiedzanych przez niego miastach dochodzi do bestialskich morderstw, których sprawcami są wzorowi ojcowie i żony.

Co łączy nadzwyczaj efektowne występy młodego iluzjonisty z brutalnymi morderstwami popełnianymi gdzieś w pobliżu? Dlaczego sprawcami tych okrutnych zbrodni są zwykli ludzie, których nikt nie podejrzewałby wcześniej o takie skłonności?

Na te pytania, przy wykorzystaniu najnowocześniejszej technologii, stara się odpowiedzieć profesor Koch, autor własnej teorii Uniwersum, a pomaga mu w tym grupa sprawdzonych przyjaciół.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 550

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 27 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG |Rok 1983

Turkot kół pociągu działał usypiająco na troje pasażerów, siedzących w przedziale drugiej klasy. Głowy opierali o poprzecierane w wielu miejscach i paskudnie poplamione oparcia siedzisk, na których powinno się zmieścić osiem osób. Gdyby był komplet, czuliby się jak sardynki w puszce albo w wędzarni, bo temperatura zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz pociągu sięgała trzydziestu stopni. Na szczęście, oprócz trzech dorosłych mężczyzn, pochrapujących z lekka, był tam jeszcze tylko jeden pasażer – jedenastoletni chłopak.

Marek nie wyglądał na swoje jedenaście lat. Bardzo niski, chudy, o kościach tak drobnych i kruchych, jak cienka porcelana, wtapiał się w otoczenie. Ci, co go nie znali, określali jego wiek na co najwyżej siedem lat. Duże, wiecznie wytrzeszczone oczy, w których czaiła się nieufność i strach, wywoływały na twarzach obcych ludzi uśmiech politowania.

Obok niego siedział korpulentny mężczyzna, o okrągłej, nalanej twarzy. Nie oszałamiał swoim niskim wzrostem, nieprzekraczającym stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów. Zbliżał się do pięćdziesiątki, ale wyglądał o wiele starzej. Prezentował się za to bardzo elegancko. Ubrany w białą, starannie wykrochmaloną koszulę, jedwabną kamizelkę, czarną muszkę w białe kropki oraz ciemnobordowy garnitur – stanowił całkowite przeciwieństwo swoich towarzyszy podróży, cuchnących pastą BHP i tanim winem. Pocił się jednak tak samo jak oni, mimo to nie zdjął nawet marynarki. Opadające wciąż powieki zasłoniły jego małe oczy o barwie spranego jeansu.

Marek, który jako jedyny w tym przedziale nie przysypiał, wtulił głowę pod jego ramię. Mężczyzna był dziadkiem chłopca i jechał z wnukiem „po wielką przygodę”. Marek wierzył, że z dziadkiem może ją przeżyć. Do tej pory jedynymi jego przygodami były nieustanne ucieczki przed złośliwymi rówieśnikami, którzy prześladowali go, odkąd poszedł do szkoły. Wyszydzany, bity i poniżany, nauczył się jedynie szybko wyczuwać niebezpieczeństwo i brać nogi za pas, niczym zając rekordzista.

Dziadek obiecał mu, że pan, którego odwiedzą, odmieni całe jego życie. Zalękniony chłopiec bardzo chciał, żeby to była prawda. Inaczej po co wybierałby się z nim w tę podróż do Milanówka? Nagrzane ciało dziadka wydzielało intensywną woń płynu po goleniu Brutal.

*

Zapadał już zmrok, kiedy taksówka zajechała wreszcie pod duży, drewniany dom, obrośnięty gęstym bluszczem. Markowi przypomniał się film o krwiożerczej roślinie, pożerającej ludzi oraz zwierzęta, i nieustępliwie zarastającej całą planetę. Dziadek zapłacił i trzasnął drzwiami wysłużonego fiata. Kierowca głośno zaklął, ale zaraz odjechał. Intrygujący dom nie był ogrodzony, więc po chwili znaleźli się pod drzwiami. Dziadek zadzwonił.

Prawie w tej samej chwili drzwi otworzyły się i w progu stanął uśmiechnięty mężczyzna wyglądający tak, jakby niecierpliwie czekał na swoich gości. Bardzo wysoki, szczupły, ubrany w czarny garnitur i połyskliwy, jasny krawat, ze swoim zakrzywionym nosem przypominał drapieżnego ptaka. Krótkie włosy, tej samej barwy, co ubranie, błyszczały od brylantyny. Marek odruchowo schował się za dziadka.

– Serdecznie witam, panie Joachimie! – Szeroki uśmiech obnażył jego olśniewająco białe zęby, jakich nie widywało się w rzeczywistości. – A gdzież to nasz mały bohater?

„Mały bohater”, który znów poczuł się jak schwytana w pułapkę mysz, nieśmiało wychylił głowę i trwożnie spojrzał na mężczyznę, który zdawał się przeszywać go swoim świdrującym wzrokiem. Nie zdołał jednak nic z siebie wydusić.

– Dobry wieczór, panie Alfredzie.

Dziadek ukłonił się grzecznie i ścisnął rękę chłopca.

– Zapraszam.

Gospodarz otworzył szerzej drzwi i stanął z boku.

Marek ostrożnie stąpał za dziadkiem. Najchętniej uciekłby stąd w podskokach. Obszerny korytarz wyłożony był w całości, łącznie z sufitem, ciemną boazerią. Mimo oświetlenia pomieszczenie sprawiało wrażenie przytłaczającego i dusznego. Chłopiec jeszcze mocniej przylgnął do dziadka. Pierwszy przyszedł mu na myśl kościół, którego zawsze się bał. Kiedy jednak dokładniej omiótł trwożnie wzrokiem ściany, dostrzegł na nich wiszące w półmetrowych odstępach obrazy. Płótna te w niczym nie przypominały wystroju kościoła.

Oprawione w czarne drewniane ramy, wszystkie przedstawiały ten sam motyw – bezlistne drzewa z poskręcanymi, jakby w wielkim bólu, gałęziami czerniały na tle ponurych, szarych chmur. Na obrazach tych trudno było dostrzec inne kolory. Malarz ich po prostu nie użył. Marek odwrócił wzrok i skupił go na kieszeni marynarki dziadka, która przemieszczała się razem z jej właścicielem w kierunku otwartych drzwi.

Odważył się ponownie rozejrzeć, dopiero gdy dziadek zatrzymał się i odwrócił do niego. Nic nie mówiąc, podprowadził go do niewielkiej sofy i wyszeptał:

– Połóż się wygodnie, Mareczku.

Potem pocałował go w czubek głowy i oddalił się. Zajął miejsce na wysokim, rzeźbionym krześle, stojącym obok ogromnego biurka z ciemnego drewna. Marek spostrzegł, że znajdują się w największym pokoju, jaki do tej pory widział. Jego ogrom sprawił, że zaczął drżeć na całym ciele. Pokój oświetlał rozłożysty żyrandol, zwisający z sufitu wyłożonego drewnianymi kasetonami. W każdym kasetonie wyrzeźbiono jedną głowę. Głowy same w sobie były przerażające. Zniekształcone potwornymi grymasami twarze wydawały się krzyczeć i patrzyły na chłopca oskarżycielsko.

Z trudem oderwał od nich wzrok i powiódł nim po ścianach. Wyłożone były również ciemnym drewnem, a na przeciwległej wisiał wielki obraz. W przeciwieństwie do korytarza, w całym pokoju był tylko ten jeden. Przedstawiał dymiące zgliszcza jakiegoś budynku. Tło obrazu stanowiły również stalowoszare, posępne chmury. Drobne kropki żarzących się na pomarańczowo węglików to jedyny ciepły akcent kolorystyczny, jaki dostrzegł na całym płótnie.

Za biurkiem, w obszernym fotelu, siedział gospodarz. Wystroju pokoju dopełniało kilka krzeseł, sofa, na której polecono mu się położyć, oraz drabinka, jaką widywało się w bibliotekach. Tylko że tu nie było żadnych książek! Parkiet na podłodze nie był przykryty dywanem.

Marek jeszcze raz spojrzał na dziadka, a następnie westchnął i położył się na sofie. Mebel pokryto skórą w barwie szkarłatu. Skóra była chłodna w dotyku i dawała przyjemne wrażenie odprężenia w ten upalny dzień. Zanim chłopiec zdążył pomyśleć, zobaczył nad sobą ptasią twarz ich gospodarza, która uśmiechała się do niego przymilnie. Szare oczy żyły jednak swoim życiem i patrzyły na Marka badawczo, bez jednej radosnej nuty.

– Jeden, dwa, trzy… – Mężczyzna zaczął liczyć monotonnie na głos, podczas gdy w jego ręce pojawiła się mała, metalowa kulka zawieszona na łańcuszku. Kulka zataczała wolne okręgi, a Marek nie mógł oderwać od niej wzroku. – Trzynaście, czternaście…

Kiedy chłopiec się ocknął, uśmiechnięty gospodarz pogładził go po głowie swoją kościstą dłonią i głośno powiedział:

– Byłeś bardzo dzielny. Od tej chwili wszystko się zmieni. To ty będziesz górą, a wszyscy inni będą cię albo podziwiać, albo… się ciebie bać!

– Ale co się stało? Ja nic nie pamiętam! – Marek zauważył, że nie ma problemu z mówieniem, i to do zupełnie obcego człowieka!

– Spokojnie, byłeś tylko zahipnotyzowany. Nie musisz niczego pamiętać. – Ptasia twarz odwróciła się w stronę siedzącego nieopodal dziadka.

Dziadek ciężko oddychał. Odpiął guzik koszuli i zdjął muszkę. W ogóle był jakiś blady, jakby dopadła go grypa. Próbował uśmiechnąć się do chłopca, ale mu to nie wychodziło. Z trudem podniósł się jednak i podszedł do sofy. Zachęcającym gestem pokazał wnukowi wyjście i dał mu do zrozumienia, że powinni już opuścić ten dom.

Marek wstał i stwierdził, że ręce już mu nie drżą. Popatrzył na nie, jakby chciał sprawdzić, czy na pewno należą do niego. Czuł się dziwnie – w ogóle się nie bał! Posępny dom i tajemniczy gospodarz nie wpływały zupełnie na stan jego ducha. Chwycił dziadka za rękę i pociągnął go w kierunku drzwi.

– Do widzenia panu!

Słowa popłynęły swobodnie z ust chłopca, który poczuł się, jakby nagle dorósł. Narastało w nim przeświadczenie, że tym razem to on będzie musiał zaopiekować się dziadkiem. Wciąż nie wiedział, co się stało, ale zaczynało mu się to podobać.

CZĘŚĆI |ROK 1989

Poniedziałek, 21 sierpnia

Wiktor wracał z aresztu śledczego w Katowicach. Było mu tak ciężko na duszy jak nigdy dotąd. Ciemnozielony maluch, którym pokonywał tę kilkudziesięciokilometrową drogę do wioski Kocianowice, niebezpiecznie rzęził. Przez otwarte okna samochodu do środka wciskał się kurz, upał i żałosne odgłosy silnika, który zawodził niczym mechaniczna płaczka.

Wiktor, wpatrzony w pustą drogę przed sobą, zdawał się wszystko to ignorować. Wciąż pozostawał pod ogromnym wrażeniem odwiedzin u więźnia, który jeszcze pół roku temu był jego przyjacielem i wesołym, skromnym człowiekiem, ciężko pracującym, żeby utrzymać rodzinę. W areszcie zobaczył człowieka fizycznie identycznego. Czuł jednak, że to tylko pozory.

Andrzej, bo tak miał na imię, był teraz kimś zupełnie innym. Zło czaiło się w jego oczach i poraziło Wiktora, gdy tylko pierwszy raz na niego spojrzał. Dawny przyjaciel nie próbował też niczego udawać. Ani śladu żalu czy jakiegokolwiek poczucia winy! Nie sprawiał też wrażenia chorego psychicznie, zresztą badania sądowe to wykluczyły. W jakiś sposób, w jeden wieczór, stał się bestią i nadal nią był. Z dumą podkreślał to „przyjacielowi”, który z wytrzeszczonymi oczami z trudem przełykał ślinę.

„Wiesz, Wiktor, jakie to wspaniałe uczucie, patrzeć, jak ktoś zdycha?! Najśmieszniejsze jest to, że ja kiedyś jeszcze wyjdę na wolność, bo nasz nowy, kochany rząd wstrzymał wykonywanie wyroków śmierci, a w niedługim czasie w ogóle ją zniosą. Tak więc ja albo ucieknę, albo mnie wypuszczą i znów będę się sycił widokiem śmierci!”.

Wiktor, po tej deklaracji, nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Zdobył się tylko na zakreślenie drżącą dłonią znaku krzyża. Gest ten Andrzej potraktował jako żart i zarechotał złowieszczo.

Siedem miesięcy temu, po powrocie z pracy do domu, zamordował długim, kuchennym nożem żonę i dwoje swoich dzieci, w wieku siedmiu i pięciu lat. Potem zjadł przygotowaną wcześniej przez żonę kolację, obejrzał film w telewizji i położył się spać. Następnego dnia pewnie poszedłby spokojnie do pracy, gdyby nie przesiąkająca do mieszkania sąsiadów na dole krew. Tak więc sen przerwali mu milicjanci, którzy o czwartej nad ranem wyważyli drzwi i ujrzeli przerażający widok.

Duży, kamienny kościół w Kocianowicach wyraźnie górował nad całą wsią. Wiktor zwolnił i za kościelnym murem skręcił w prawo. Pomalowana na brązowo brama plebanii była otwarta. Maluch wjechał na podjazd i zatrzymał się. Wiktor wysiadł i stanął w miejscu, utkwiwszy wzrok w zwalistym ciele proboszcza. Ten otarł pot z czoła, postawił na ziemi polewaczkę i wolno podszedł do przybysza. Troska malująca się na zaczerwienionej, okrągłej twarzy zupełnie nie pasowała do jego jowialnego oblicza, zawsze tryskającego optymizmem.

– Szczęść Boże, księże Wiktorze, aż boję się zapytać, jak przebiegło spotkanie z panem Andrzejem – odezwał się proboszcz lekko skrzypiącym głosem.

Wiktor cztery lata temu został wyświęcony na księdza i niedługo potem trafił do Kocianowic na plebanię. Był tu wikarym, bardzo lubianym przez wiernych i poważanym przez proboszcza. Wysoki, szczupły i wysportowany, miał sylwetkę, na widok której w kobietach budziło się pożądanie. Jasne, krótko obcięte włosy, zdobiące kształtną głowę o chłopięcej twarzy i błękitnych oczach, bardziej pasowały do playboya niż myśliciela piszącego doktorat. Ksiądz profesor Jan Kubicki, który był jego promotorem na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, uważał go za wyjątkowo zdolnego i wróżył młodemu księdzu błyskotliwą karierę. Jeszcze w tym roku zamierzał poprosić biskupa o zgodę na wyjazd Wiktora do Watykanu.

– Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć – odpowiedział Wiktor zbolałym, zachrypniętym głosem, który brzmiał, jakby młody ksiądz wrócił właśnie z krzykliwej zabawy. – To… to nie jest Andrzej! Myśli ksiądz, że mamy do czynienia z opętaniem?

– Jestem tylko skromnym proboszczem na spokojnej wsi. Nie znam się na tym, ale jakoś nie chce mi się wierzyć w opętanie trzydziestoletniego, silnego mężczyzny – odparł cicho proboszcz, a po chwili zapytał: – Kiedy proces?

– Jedenastego września – odpowiedział zamyślony Wiktor i skierował się w stronę plebanii.

*

Czwartek, 24 sierpnia

Jarek mógł się uważać za szczęśliwego człowieka. Kochał swoją żonę Anetę i jeszcze ani razu jej nie zdradził. Od sześciu lat byli małżeństwem. Mieli dwoje dzieci – pięcioletnią Martynę i trzyletniego Kubę. Łagodne usposobienie obojga małżonków sprawiało, że prawie w ogóle się nie kłócili. Był to ewenement w dusznym i brudnym Bytomiu, gdzie oboje dorastali i chodzili do szkoły.

W ich życiu do tej pory wszystko wydawało się wręcz idealnie układać. Po ślubie Jarek zaczął pracować w prywatnej firmie swojego stryja jako hydraulik. Okazał się bardzo zdolny i w ciągu kilku lat stał się cenionym pracownikiem. Niestety dwa lata temu stryj nagle zmarł i firma przestała istnieć. Z prozaicznych powodów – zmarły nie miał dzieci, które mogłyby przejąć interes, a żona w ogóle nie miała do tego głowy.

Jarek spróbował pójść drogą wielu mieszkańców Śląska i zacząć zarabiać w Niemczech. Nie miał z tym specjalnego problemu, bo jego dziadek ze strony matki był rodowitym Niemcem, pochodzącym z Badenii-Wirtembergii. W niedługim czasie otrzymał upragnione obywatelstwo Republiki Federalnej i niezwłocznie wyjechał z kraju.

Aneta z dziećmi została w Bytomiu, więc starał się znaleźć pracę jak najbliżej. Dobrych fachowców ceniono wszędzie, także w Berlinie Zachodnim. Zatrudnił się tam w firmie wykonującej usługi hydrauliczne. Firmę prowadził również Ślązak, od dwudziestu lat mieszkający w Niemczech. Jarek miał wprawdzie problem z językiem, który znał słabo, ale ostatecznie dawał radę, ucząc się intensywnie wieczorami niemieckiego z pomocą krajana z Bytomia, który pracował tam już od pięciu lat. Gerard, bo tak miał na imię kolega z rodzinnego miasta, był kawalerem i typem tęgo popijającego luzaka. Miał jednak dobry charakter i Jarek zawsze mógł na niego liczyć.

Na początku osiemdziesiątego dziewiątego roku do Berlina Zachodniego przyjechała również Aneta z dziećmi. Zamieszkali w trzypokojowym mieszaniu w dzielnicy Zehlendorf i żona z właściwą sobie pasją zajęła się wychowywaniem pary maluchów oraz prowadzeniem domu. Jednocześnie rozpoczęli starania o uzyskanie obywatelstwa dla niej i dzieci. Jarek naprawdę był szczęśliwy.

Razem z Gerardem pracowali tego dnia w ekskluzywnym klubie Hagebutten w pobliżu Europa Center na Tauentzienstrasse. Postanowili zostać do wieczora i skończyć wymianę zużytych zaworów w piwnicach klubu. Właściwie była to decyzja Jarka, który chciał mieć tę robotę z głowy, bo Gerard chętnie zerwałby się wcześniej. Ostatecznie jednak, trochę złorzecząc, zgodził się zostać. Gdy około dziewiętnastej przykręcali ostatni zawór, Gerard wybuchnął głośnym śmiechem.

– Wiem już, dlaczego zgodziłem się dzisiaj tu pracować! – powiedział, zadarł głowę do góry i wskazał palcem strop.

– O czym ty mówisz? – Jarka już nie dziwiły żadne wyskoki kolegi, ale teraz zupełnie nie domyślał się, o co mu chodzi.

– Stary, właśnie trwa występ Rubika!

– Kto to jest Rubik? – Jarek nigdy nie słyszał o takim artyście.

– Gdzieś ty się uchował? To taki siedemnastoletni iluzjonista, na dodatek Polak i jest naprawdę niesamowity. Tak ludzie mówią. Dziś w Hagebutten ma swój jedyny w Berlinie występ. Rzuć to! Chodź, wyjrzymy na scenę!

Jarek dał się skusić jedynie dlatego, że właściwie prawie skończyli. Wystarczyło zebrać narzędzia i wyjść. Nic się nie stanie, jak przez kilka minut popatrzą na scenę. Ulokowali się w szerokim kanale wentylacyjnym, biegnącym z piwnic aż na strych. Stanęli na rozkładanej drabince i, chociaż we dwóch było im trochę ciasno, mieli doskonały widok przez ażurową kratkę systemu odpowietrzania największej sali klubowej.

Światła na scenie zaczęły przygasać. Słychać było narastające dźwięki werbli. Wszystko wskazywało na to, że zbliżał się finał występu, w którym wydarzy się coś fascynującego. Pojedynczy reflektor oświetlał stojącego na środku sceny szczupłego chłopaka o niskim wzroście, ubranego w połyskujący frak i cylinder. Wyraz jego twarzy wyrażał największe skupienie. Oczy miał zamknięte, a ręce wyciągnięte przed siebie.

Goście siedzący przy stolikach zaczęli wstawać i kierować się w stronę sceny. Po dwóch minutach utworzyli wokół artysty ciasny krąg o średnicy mniej więcej pięciu metrów. Wszyscy wpatrywali się z napięciem w młodego iluzjonistę.

Werble odezwały się jeszcze głośniej, a z dwóch gumowych węży, rozłożonych na podłodze, zaczęły wydobywać się kłęby błękitnego dymu. Po kilku chwilach iluzjonistę przesłaniała już częściowo niebieska mgiełka, która ścieliła się grubym dywanem na scenie. Dym zasłaniał głównie jego nogi, podczas gdy górna połowa ciała była doskonale widoczna w świetle reflektora. Punkt obserwacyjny obu hydraulików znajdował się ponad dwa metry nad podłogą, więc widoku nie zasłaniał im ciasny krąg widzów.

Nie dostrzegli tylko dużej kamery telewizyjnej, ukrytej w mrocznym kącie sceny, która stała na podwyższeniu i z cichym szumem filmowała występ iluzjonisty. Widzowie również nie zdawali sobie sprawy z tego, że są obserwowani przez obiektyw kamery, z której obraz docierał wprost do studia telewizji N3.

Nagle młody magik schylił się, jakby miał zamiar położyć się na podłodze. Na krótką chwilę zniknął z pola widzenia. Gumowe węże przestały jednocześnie tłoczyć dym, który szybko rozwiał się po sali. Iluzjonisty nie było na swoim miejscu. Światło reflektora oświetlało puste wnętrze kręgu.

– Widziałeś to?! – Gerard aż sapnął z wrażenia. – Po prostu wyparował!

Jarek przez chwilę się nie odzywał. Uważnie obserwował scenę. Ponownie zapalono wszystkie światła. Jak na dany znak widzowie ruszyli się ze swoich miejsc i zgodnie zacieśniali krąg, w którym jeszcze przed chwilą był magik. Dotykali podłogi, zadzierali głowy do góry, spoglądając na sufit, i w ogóle sprawiali wrażenie totalnie zdezorientowanych.

– Wielka mi sprawa… – Jarek wzruszył ramionami, schodząc z drabiny. – Technika, chłopie, technika!

– Jaka technika? O czym ty mówisz? – Gerard zszedł zaraz za nim i obaj przysiedli na izolowanej rurze ciepłowniczej.

– Nie wiem dokładnie jaka, ale zastosowano jakiś trik. Nie wywindowano go do góry, bo widzielibyśmy to, a więc… – Jarek potarł w zamyśleniu nieogolony policzek. – Ukryta zapadnia! Po co inaczej byłaby ta cała zasłona dymna?

– Odpada – odparł krótko Gerard. – Widzisz przecież to miejsce pod sceną. Nic tam nie ma. Zresztą chodź, przyjrzymy się temu bliżej.

Wstali i podeszli do miejsca, które musiało znajdować się tuż pod stojącym na scenie iluzjonistą. Rzeczywiście, można tu było zamontować zapadnię, przez którą zdołałoby się w jednej chwili ewakuować nawet kilku magików. Tylko że żadnej zapadni nie ujrzeli. Betonowy strop był całkiem jednolity, w dodatku pokryty pajęczyną przewodów elektrycznych i kilkoma rurami z ciepłą wodą, które doskonale znali.

– Hmm… – Jarek zmarszczył brwi. – W takim razie musiał się sprytnie prześlizgnąć przez krąg widzów. Może kilkoro z nich było podstawionych i mu to umożliwili? Szkoda czasu, zbieramy się do domu!

– Może… – Gerard nie był przekonany. – Ale przecież my dokładnie wszystko widzieliśmy z góry. Nie miał szans przekraść się niezauważony!

– Dobra, dobra. Tak się tylko wydaje, idziemy!

*

Wiktor nie mógł usiedzieć na miejscu. Adrenalina rozsadzała go od środka i nie pamiętał, żeby kiedyś był tak podniecony. Energicznymi ruchami przerzucał strony przeglądanych gazet, czując, że zbliża się do rozwiązania. Ostatnie trzy dni miał bardzo pracowite, chociaż od wtorku oficjalnie był na urlopie.

Po powrocie z więzienia długo modlił się przed ołtarzem, aż zabolały go kolana. Modlitwa przyniosła jednak zamierzony efekt – uspokoił swoje wnętrze i postanowił zrobić wszystko, żeby wyjaśnić niezwykłą przemianę przyjaciela. Wtedy nie wiedział, jak ma to zrobić i od czego zacząć. Całe popołudnie chodził milczący i zamyślony, szukając natchnienia, które nie nadchodziło.

Kiedy zlany potem obudził się w środku nocy, czuł, że Bóg wskazał mu ślad. Przypomniał sobie tytuł siedemnastowiecznej książki, wydanej tylko w kilkudziesięciu egzemplarzach dla członków tajnego bractwa magów ówczesnego Konstantynopola. Autor był anonimowy, a książka nosiła tytuł Sirlar odasi, co tłumaczy się jako Komnata tajemnic. Jeden z niewielu ocalałych egzemplarzy tej pozycji znajdował się w Bibliotece Jagiellońskiej.

We wtorek rano, zanim jeszcze ksiądz proboszcz udał się do kościoła, aby odprawić poranną mszę świętą, Wiktor poprosił go o urlop. Zatroskany proboszcz zgodził się bez zadawania dodatkowych pytań i pobłogosławił młodego księdza znakiem krzyża. Jeszcze tego samego dnia rzężący maluch dowiózł Wiktora do Krakowa, gdzie zatrzymał się w znajomym domu zakonnym. Niestety było już późno, dlatego też swoje poszukiwania mógł rozpocząć dopiero w środę.

Najpierw odwiedził Bibliotekę Jagiellońską. Wystarczyła mu godzina pracy nad książką, żeby znaleźć potrzebną odpowiedź. Mimo że tytuł księgi był po turecku, cały tekst napisano w obowiązującej wtedy łacinie. Dziwne. Czyżby znaczący tytuł miał nie rzucać się w oczy? Wyrywkowa lektura tej dziwnej księgi wyjaśniła księdzu wiele. Był przerażony! Postanowił jednak nie wycofywać się. Pozostało mu znaleźć ostatnie ogniwo.

Wiktor siedział teraz w klasztornej celi, w której udzieliły mu gościny siostry zakonne. Przerzucał nerwowo strony czasopism. To brakujące ogniwo jest gdzieś w tych gazetach, które tak pilnie przeglądał. Kilka już odłożył na bok, żeby porównać interesujące go notatki z innymi. Wreszcie jego uwagę przykuł duży artykuł w tygodniku „Panorama”. Na kilka minut zatopił się w lekturze. „Tak, to musi być on. Co za nieprawdopodobna historia!” – pomyślał i dokładnie zanotował wszystkie potrzebne informacje.

Zastanowił się i wykonał kopię swoich notatek, a na drugiej kartce opisał dokładnie wszystko to, czego się tego dnia dowiedział. Następnie włożył kartki do koperty, którą ukrył w otworze wentylacyjnym, zasłoniętym plastikową kratką, tuż pod sufitem tego niewielkiego pomieszczenia.

Spojrzał w okno. Letnie słońce właśnie zachodziło. Nie przypuszczał, że spędził tu tyle godzin.

*

Jarek zaparkował swojego opla kadetta na ulicy przed kamienicą, w której mieszkali. Wysiadł z auta i spojrzał tęsknie w okna na drugim piętrze. W kuchni się świeciło. „Aneta pewnie czeka z kolacją”. Spojrzał z utęsknieniem i uśmiechnął się do siebie. Wczesny wieczór nie przyniósł jeszcze ochłodzenia – nagrzane mury miasta nie pozwoliły obniżyć temperatury powietrza.

Ochoczo pokonał schody, jakby nie czuł zmęczenia całym dniem pracy. Stanął przed drzwiami i nacisnął dzwonek. Żona nie otworzyła drzwi. Spróbował jeszcze dwa razy, ale w środku panowała cisza. Zmarszczył brwi i poczuł ukłucie strachu w piersi. Wyjął swoje klucze i po chwili stał już w ciemnym korytarzu.

– Anetko, kochanie, już jestem! – zawołał, lecz w jego głosie zamiast radosnego tonu pobrzmiewały nuty niepokoju.

W mieszkaniu nadal panowała kompletna cisza. Jarek wpadł do kuchni jak burza i omiótł wzrokiem oświetlone jarzeniówkami pomieszczenie. Aneta siedziała wyprostowana przy kuchennym stole i tępo patrzyła w ciemny prostokąt okna. Wydawała się zatopiona w myślach i zupełnie nieobecna duchem.

– Co… co się stało?! – wycedził wolno ze ściągniętą twarzą, pewien, że dotknęło ich jakieś nieszczęście.

Żona nie reagowała i nie zmieniła pozycji. Przypominała posąg zainstalowany w odpowiedniej scenerii, gloryfikującej rolę gospodyni domowej. Pewne elementy jednak do niej nie pasowały – pusty stół, wygaszona kuchenka czy piekarnik oraz wyprostowane ręce, opuszczone wzdłuż tułowia ku dołowi.

Nagle odwróciła głowę i spojrzała na niego. Jej oczy nie były jej oczami! Cudowny błękit tęczówek przybrał teraz barwę brudnego lodu i emanował przerażającym chłodem. Oczy Anety były puste i pozbawione wyrazu, jak u manekina. Jarek poczuł strach. Ogarniał go całego i ściskał wnętrzności, a niewidzialna kula rozrastała się w jego gardle.

– Chodź, kochanie! – Aneta powiedziała te słowa nie swoim głosem, po czym wstała i wolnym krokiem podążyła w kierunku pokoju dziecinnego.

Jarek, któremu cała krew odpłynęła w dolne partie ciała, powlókł się za żoną. Aneta, nie oglądając się za siebie, wolno otworzyła drzwi upstrzone niezliczonymi naklejkami z Kaczorem Donaldem i Myszką Miki. Weszła do środka i zapaliła światło.

W centralnym punkcie sufitu, pomalowanego, podobnie jak ściany, na jasnożółty kolor, zwisał duży, czteroramienny żyrandol wykonany z solidnego, kutego żelaza. Jarek sam z pomocą przyjaciela wieszał go, jak się tu wprowadzili, na mocnym haku, zdolnym utrzymać mały samochód. Żyrandol znaleźli w piwnicy i od razu bardzo im się spodobał. Podobnie jak całą kamienicę wykonano go w latach dwudziestych. Oboje z żoną poświęcili kilka wieczorów na jego odnowienie i teraz prezentował się bardzo okazale.

W pierwszym momencie przetarł oczy ze zdumienia, bo nie był zdolny uwierzyć w to, co zobaczył. Ponowne otwarcie oczu utwierdziło go jednak w tym, że to nie jest makabryczny żart, ale koszmarna rzeczywistość. Na przeciwległych ramionach żyrandola zawieszone były kawałki kolorowego sznura od bielizny, zakończonego pętlami. Pętle te zaciskały się na… szyjach Kuby i Martyny! Dwa drobne ciałka zwisały bezwładnie pół metra nad podłogą. Ich zsiniałe twarzyczki były nabrzmiałe i naznaczone nieprawdopodobnym bólem.

Aneta stanęła pomiędzy ciałami ich dzieci i odwróciła się do męża. Jej sztuczną twarz wykrzywił rodzaj szatańskiego uśmiechu. Drobne, równe zęby, z których tak była dumna i które on tak kochał, wydały mu się teraz podobne żółtym kłom drapieżnika. Gdzieś przez głowę przemknęła mu myśl, że już widział taki obrazek. Łudząco przypominał sfotografowanych esesmanów przy ciałach swoich ofiar.

Mięśnie obu jego nóg nagle zanikły i zamieniły się w watę. Runął na podłogę przykrytą dywanem w wesołe wzory postaci z bajek. Zaczął tłuc pięściami w miękką wełnę dywanu. Aneta nie ruszała się z miejsca. Diabelskie zadowolenie nie schodziło z jej twarzy. Dopiero po chwili pokój oraz całe mieszkanie wypełnił przejmujący krzyk bólu i rozpaczy, wydobywający się z gardła leżącego mężczyzny.

– Nieeeeeee…

*

Sobota, 26 sierpnia

– Pociąg pospieszny z Berlina do Moskwy wjeżdża na tor dwunasty przy peronie czwartym. Wagony zatrzymują się w następujących sektorach… – Monotonny głos zapowiadający przyjazd pociągu brzmiał chrapliwie, ale zrozumiale.

Wiktor, oparty łokciami o barierkę na antresoli, zaczął przyglądać się z góry peronowi, na który miał zaraz wjechać pociąg. Dworzec Centralny w Warszawie był o tej porze bardzo zatłoczony i mnóstwo ludzi przebywało również na czwartym peronie, skąd za kilkanaście minut odjeżdżał inny skład. Część z nich oczekiwała także na pospieszny z Berlina, a stojący w grupach Rosjanie i Białorusini pojadą nim dalej, w kierunku Moskwy.

Sutannę zostawił na plebanii w Kocianowicach. Uznał, że im mniej będzie się rzucał w oczy, tym lepiej. Długi skład pociągu do Moskwy wjeżdżał na peron. W większości były w nim zielone rosyjskie wagony sypialne, tylko na końcu doczepiono trzy polskie z miejscami siedzącymi. Po zatrzymaniu wszystkie drzwi w wagonach PKP otworzyły się z rozmachem i na peron zaczęli wychodzić podróżni, przepychając się ze swoimi pustymi torbami i plecakami. Zawartość tych bagaży została sprzedana na Potsdamer Platz albo w licznych parkach Berlina Zachodniego.

Kiedy już większość podróżnych została wypluta z polskich wagonów, z ostatnich drzwi wyszedł szczupły, młody chłopak, ubrany w kraciastą koszulę z krótkimi rękawami i dżinsy. Połowę twarzy zakrywały mu okulary przeciwsłoneczne, a w ręku trzymał drogą, skórzaną walizkę. Po opuszczeniu wagonu stanął i rozejrzał się bacznie po peronie, jakby na kogoś czekał. Po chwili jednak pomaszerował sprężystym krokiem w kierunku ruchomych schodów.

Wiktor pożerał go wzrokiem. „To musi być on!” – pomyślał. Postanowił nie ruszać się z miejsca, mimo iż za chwilę chłopak miał przejść obok niego. Wciąż nie miał żadnego planu, po prostu postanowił zobaczyć, dokąd tamten pojedzie lub pójdzie.

*

Ten młody iluzjonista był jego oczkiem w głowie. Teraz już wiedział, że będzie on najbardziej obiecującym obiektem ze wszystkich podopiecznych. Inni to płotki, podczas gdy ten chłopak może zajść bardzo daleko. Nie myślał oczywiście o jego sukcesach estradowych, te były tylko środkiem do realizacji naprawdę ważnych celów. Uśmiechnął się na myśl, że szczupły nastolatek nawet nie zdaje sobie sprawy, komu faktycznie służy. Pewnie nie pamięta już swojej „terapii” sprzed sześciu lat i w ogóle nie widzi związku tamtego wydarzenia ze swoimi obecnymi sukcesami. Jeszcze nie wie, że za jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat dostąpi zaszczytu Wtajemniczenia. Potencjał ma naprawdę duży. Może nawet obejmie jego funkcję.

Alfred, kiedy tylko miał czas, starał się obserwować chłopaka na żywo. Taka potrzeba przywiodła go też tego dnia na Dworzec Centralny. Przebrany w znoszony mundur kolejarski, ściskał pod pachą poprzecieraną teczkę. Ten pospolity kamuflaż zapewniał mu całkowitą anonimowość i swobodę poruszania się po terenie dworca.

Od kilku minut podążał śladami chłopca, przepychając się często przez gęstniejący tłum podróżnych. Iluzjonista najpierw zatrzymał się na chwilę przed kioskiem Ruchu, gdzie kupił gazetę, a potem usiadł na plastikowym krześle, popijając jakiś kolorowy napój. Widocznie był bardzo spragniony, bo butelka została opróżniona w mgnieniu oka. Zaraz potem wstał i ruszył w kierunku wyjścia z dworca.

Od momentu gdy iluzjonista wyjechał ruchomymi schodami z peronu, coś nie dawało Alfredowi spokoju. Do tej pory nie wiedział, co to takiego. Dopiero teraz, gdy jego protegowany wstał z krzesła i oddał pustą butelkę do okienka, od razu zorientował się, co było nie tak. Ktoś śledził chłopaka! Tak, nie miał już żadnych wątpliwości. Młody, bardzo przystojny blondyn wprost pożerał iluzjonistę wzrokiem i szedł za nim krok w krok. „Czyżby jakiś pedał?” – intensywnie myślał Alfred, posuwając się wolno kilkanaście metrów za blondynem.

Analizując w myślach całą sytuację, doszedł do wniosku, że to jednak niemożliwe. Pederasta doszedłby po prostu do chłopaka i próbowałby go zagadać. Blondyn ma jakiś ukryty cel i nie jest to zwykłe uwielbienie zdolnego artysty. Zobaczył to w jego oczach. Niedobrze!

*

Wiktor zastanawiał się, co by było, gdyby po prostu podszedł do magika i spróbował z nim porozmawiać. Tylko co miałby mu powiedzieć? Gdyby choć wspomniał o swoich podejrzeniach, tamten posłałby go do diabła albo – jeszcze lepiej – do wariatkowa. Wiktor zakładał oczywiście, że chłopak jest nieświadomy roli, jaką odgrywa. „A co, jeśli jest świadomy?”. Na samą myśl o takiej możliwości oblał go zimny pot i bezgłośnie wyszeptał Ojcze nasz.

Tak czy owak, taka próba oznaczałaby tylko jedno – totalną porażkę na samym starcie. Musi mu się dokładniej przyjrzeć, jak najlepiej poznać jego środowisko, zwyczaje, zaprzyjaźnić się z jego znajomymi. Tak, to była właściwa droga! Cierpliwość jest cnotą. Podziękował w myślach Bogu za dar opamiętania.

Iluzjonista cierpliwie czekał w kolejce po taksówkę. Wyraźnie starał się nie wyróżniać z tłumu. Wiktor nie zauważył, żeby ktokolwiek go rozpoznał i próbował poprosić na przykład o autograf. Młody magik nie zabiegał więc o takie uwielbienie tłumu. Wiktor nie wiedział, czy to dobra, czy zła wróżba.

Podjechał biały polonez, iluzjonista wsiadł, a Wiktor rozglądał się nerwowo za następnymi taksówkami. Przed nim w kolejce stał jeszcze starszy, otyły mężczyzna, nawet na powietrzu roztaczający wokół siebie intensywną woń skiśniętego potu. Polonez z magikiem skręcał właśnie w kierunku Alei Jerozolimskich.

Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, podjechały jednocześnie trzy taksówki. Dwa duże fiaty i dacia. Wiktor, nie namyślając się długo, rzucił się do drzwi brudnozielonej dacii. Kierowca na szczęście był młody i energiczny. Nie musiał mu dwa razy powtarzać. Już po chwili ruszyli w ślad za polonezem.

*

Od chwili wyjazdu z Centralnego ani na chwilę nie stracił z oczu dwóch interesujących go taksówek. Jedną jechał jego podopieczny, a druga podążała w ślad za polonezem, oddzielona od niego co najwyżej dwoma samochodami. Taksówkarz dacii najwyraźniej bał się, że śledzony samochód zniknie mu niezauważony.

Alfred był bardzo skoncentrowany, ale spokojnie obserwował rozwój wypadków z siedzenia swojego mercedesa, który sunął za dwiema taksówkami, podążającymi niewątpliwie w kierunku mieszkania iluzjonisty. W chwili, kiedy blondyn wsiadał do swojej taksówki, on już uruchamiał sześciocylindrowy silnik, gotów w każdej chwili do wyjazdu z dworcowego parkingu. Bez niespodzianek wydostał się na Aleje Jerozolimskie, mając dacię cały czas w zasięgu wzroku.

Czterdzieści minut pokonywania „skokami” ulic Warszawy dało mu mnóstwo czasu na myślenie. Niestety wciąż był niezadowolony ze swoich wniosków. Właściwie to nie miał żadnych, bo każdą z możliwości, które rozważał, uznał w końcu za nieprawdopodobną. Blondyn wciąż pozostawał dla niego zagadką i coraz bardziej mu się to nie podobało.

Polonez z iluzjonistą zatrzymał się, zgodnie z jego przypuszczeniami, pod jednym z bloków na peryferiach Ursynowa. Kilkadziesiąt metrów dalej stanęła dacia. Alfred również zaparkował swojego mercedesa przed następnym blokiem i niezwłocznie wysiadł. Przystanął przed wejściem do najbliższej klatki schodowej i skupił się na obserwacji poczynań blondyna.

Ten wysiadł z dacii, kiedy tylko młody iluzjonista zniknął w drzwiach swojego bloku. Już na pierwszy rzut oka widać było, że blondyn nie jest profesjonalistą i nigdy nie miał do czynienia z żadnymi służbami policyjnymi czy wywiadowczymi. Rozglądał się wokoło wyraźnie zagubiony i widać było, że zupełnie nie wie, co ma dalej zrobić. W końcu przeszedł na drugą stronę ulicy i usiadł na ławce wewnątrz podziurawionej, blaszanej wiaty przystanku autobusowego. Niewątpliwie blondyn miał stamtąd dobry widok na blok, w którym mieszkał chłopak.

Alfred przez dłuższą chwilę obserwował uważnie siedzącą postać, która ani na chwilę nie odwróciła głowy od szarego bloku. Wreszcie uśmiechnął się do swoich myśli i niespiesznym krokiem podążył w kierunku przystanku. Nieliczni przechodnie, nie zwracając na nic uwagi, szybko szli do swoich betonowych klatek. Nikt nie zatrzymał się przy przystanku ani w jego pobliżu.

*

Jeszcze nigdy Berlin nie wydawał się Jarkowi tak obcy i odpychający. Nie pamiętał już, o jakiej porze wyszedł z mieszkania Gerarda, w którym mieszkał od czasu… tego koszmaru. Właściwie to niewiele pamiętał z ostatnich dwóch dni, w czasie których nie wiedział, czy żył, czy tylko mu się tak wydawało. Surowe miny przesłuchujących go policjantów, sympatyczna fizjonomia policyjnego psychologa, którym była miła kobieta w średnim wieku, rozmawiająca z nim po polsku, wytrzeszczone oczy i drżące dłonie Gerarda, który nie wiadomo skąd pojawił się na komisariacie i zawiózł go do swojego mieszkania – nie miał pojęcia, które z tych obrazów widział naprawdę, a które mu się tylko śniły.

Potem, wpatrzony w brudną ścianę kawalerki Gerarda w czynszowej kamienicy w odległym Spandau, rejestrował już coraz mniej zewnętrznych bodźców. Krótkie godziny ciężkiego snu przerywane były pojawianiem się wciąż wystraszonej twarzy przyjaciela, który czasami coś mówił, a najczęściej podsuwał mu kanapki, colę albo gorącą kawę. Nie dałby pięciu fenigów za to, że była to rzeczywistość.

Jeszcze dwa dni temu Jarek był energicznym młodym człowiekiem. Przeciętnego wzrostu, z zawsze krótko obciętymi włosami barwy kawy z mlekiem, emanował wiarą w swoją szczęśliwą gwiazdę. Piwne oczy zawsze iskrzyły, a wnikliwy obserwator dostrzegał w nich prawdziwą radość z życia i miłość. Miłość do Anety, Kuby, Martyny i w ogóle do całego świata.

Dziś jego potargane, posklejane w strąki włosy znaczyły liczne pasma siwizny. Wyblakłe, podkrążone oczy patrzyły bez wyrazu na miasto, które kiedyś miało stać się jego własnym eldorado.

Gęstniejący, różnobarwny tłum, w którym coraz częściej o kogoś się ocierał, sprawił, że znów zaczął rejestrować jakiekolwiek bodźce. Zauważył, że dotarł na krzykliwą i bezwstydnie obnażającą swoje bogactwo Kurfürstendamm.

Jarek zatrzymał się i skierował swój wzrok na wielką, lśniącą szybę wystawową jakiegoś sklepu ze sprzętem RTV. Odbicia podążających chodnikiem przechodniów o roześmianych twarzach były wyraźnie widoczne w lekko przyciemnionym szkle.

Wydawało mu się, że wszystkie te twarze w różnych kolorach, od skandynawskiej bladości po hebanową czerń wprost z serca Afryki, wykrzywiają się w przerażających grymasach sług anioła ciemności. Te ruchome obrazy jawiły mu się niczym odarty z eleganckiej fasady prawdziwy obraz piekła.

Zadrżał.

Migające zupełnie innymi wyobrażeniami świata liczne ekrany telewizorów zachęcały do wejścia i wydania swoich oszczędności na nowe pudło serwujące iluzję i składające nigdy niespełniane obietnice.

Coś na tych ekranach przykuło jego uwagę. Wszystkie przekazywały obraz z widocznym w prawym, górnym rogu logo – N3. Poniżej widniał napis: Wiederholung[1]. Jarek nagle oparł się obiema rękami o szybę i uważnie zaczął obserwować sceny rozgrywające się na ekranie najbardziej okazałego telewizora.

Zdumiało go nie to, że telewizja pokazywała występ młodego iluzjonisty, który obserwował z kolegą z ukrycia. Coś innego nie dawało mu spokoju. Jakby ten estradowy występ miał jakiś związek z jego osobistą tragedią.

Wytężył uwagę. Nie widział już odbić demonów w szybie. Pojedynczy reflektor silnie oświetlał skoncentrowanego iluzjonistę. Pojawiły się kłęby tłoczonego na scenę dymu. Iluzjonista na krótką chwilę odwrócił się w stronę ukrytej w mrocznym kącie kamery. Jarek dałby głowę, że uśmiechnął się zjadliwie do… niego. Potem szybko pochylił się i zniknął ze sceny w ścielącej się nad podłogą chmurze siwego dymu.

Rubik. „Co to, kurwa, znaczy?”.

Jarek poczuł, że brakuje mu tchu. Niezrozumiałe uczucie zdawało się dusić go od środka. Pociemniało mu przed oczami i osunął się bezwładnie na chodnik. W tej samej sekundzie stracił przytomność.

Nie widział już, jak po chwili wokół niego zebrał się mały tłum. Ktoś szybko wbiegł do sklepu, żeby zadzwonić po pomoc. Nie widział też migającej światłami karetki pogotowia, która po kilku minutach wjechała na szeroki trotuar, wprowadzając zamieszanie wśród licznych przechodniów.

*

– Proszę pana! Młody człowieku, co się panu stało?

Otyła kobieta o poszarzałej z nadmiaru trosk nalanej twarzy postawiła swoje dwie ciężkie siatki obok drewnianej ławki wewnątrz wiaty przystanku. Torby te wypchane były wystanymi w kolejkach „łupami” z Hali Mirowskiej.

– Co się stało? – zapytał mężczyzna w średnim wieku, ale za to z wydatnym brzuchem, który opinał odsłaniający pępek przepocony podkoszulek.

– Nie wiem, leży bez ruchu. Jest nieprzytomny – odpowiedziała kobieta, nie odwracając wzroku od bezwładnego ciała leżącego na ławce.

– Eee tam. Zaprawił się na fest i tyle. – Mężczyzna wzruszył ramionami i spojrzał w kierunku, z którego miał nadjechać autobus.

– Nie, on wcale nie jest pijany, przecież czuję! – Kobieta była wyraźnie zdezorientowana.

Na przystanek zaczęli przychodzić kolejni ludzie. Zbliżała się pora odjazdu autobusu do centrum miasta. Wywiązała się ożywiona dyskusja. Wszyscy z zainteresowaniem oglądali przystojnego blondyna, leżącego bezwładnie na ławce. Większość opowiedziała się za wersją: nawalony ćpun. Nikt natomiast nie kwapił się, żeby pobiec do bloku w poszukiwaniu telefonu.

Na szczęście po upływie minuty ulicą wolno przejechał milicyjny fiat. Aż cztery osoby rzuciły się ochoczo, żeby zatrzymać radiowóz, głośno wzywając pomocy. Milicjanci wysiedli i dokładnie przyjrzeli się nieprzytomnemu. Wreszcie wrócili do swojego fiata i powiadomili pogotowie.

Alfred obserwował tę scenę, siedząc wygodnie w swoim mercedesie. Narastało w nim uczucie irytacji. Miał tylko nadzieję, że blondyn odwali kitę, zanim zaczną go reanimować lekarze z pogotowia. Czuł krople potu, które zrosiły jego wysokie czoło. Wiedział, że zrobił dokładnie to, co trzeba było zrobić.

Na chwilę blady uśmiech wykrzywił lekko jego ściągnięte wargi, kiedy przypomniał sobie siebie w akcji przed niespełna piętnastoma minutami.

– Przepraszam pana, czy będzie teraz jakiś autobus do Śródmieścia? – zapytał wtedy grzecznie mężczyznę i usiadł obok, nie czekając na odpowiedź.

Tamten coś zaczął bąkać pod nosem przepraszającym tonem, z którego wynikało, że nie ma bladego pojęcia o rozkładzie jazdy, a siedzi tu tylko przypadkowo. Kiedy uszy zaczerwieniły mu się niczym odwłok świeżego raka we wrzątku, Alfred wiedział już, że to nowicjusz, i postanowił nie zwlekać, tylko skończyć sprawę raz na zawsze.

– Wie pan – zaczął, wpatrując się w blondyna swoim hipnotyzującym wzrokiem – muszę panu coś opowiedzieć, inaczej zwariuję! Mam nadzieję, że poświęci mi pan kilka minut. Proszę! – ciągnął, nie odwracając ani na chwilę wzroku od jego źrenic.

Tymczasem w drugiej ręce Alfreda, niby przypadkiem, kołysał się duży, dziewiętnastowieczny zegarek na długim srebrnym łańcuszku. Blondyn nie doczekał nawet początku opowiadania, szybko wpadł w głęboki trans.

Kiedy Alfred uznał, że dotarł już do samej czeluści młodego organizmu mężczyzny, wzniósł się na wyżyny swojej sztuki. Naczynka doprowadzające krew do mózgu blondyna rozszerzyły się nagle tak, jakby ten zażył śmiertelnie niebezpieczną dawkę amfetaminy. Ciśnienie krwi rozerwało je bezlitośnie i tętnicza krew dosłownie zatopiła większą część mózgu mężczyzny.

Kiedy teraz Alfred przypominał sobie wszystkie te szczegóły, samopoczucie znów mu się poprawiło. Szanse na uratowanie życia tego naiwnego szpicla były tak małe, jak wygrana w totolotka. Nawet gdyby jakimś cudem przeżył, nigdy nie odzyska świadomości.

Przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik przyjemnie zamruczał. Czerwony ikarus właśnie odjeżdżał z przystanku, obok którego czekali tylko milicjanci. Gdy po rzężącym autobusie opadł kurz, przy blaszanej wiacie zatrzymała się biała nysa pogotowia ratunkowego.

Spojrzał na zegarek. „Niemożliwe” – pomyślał i ruszył z piskiem opon. Bardzo rzadko korzystał ze swojego daru, żeby zabijać. Uważał to wręcz za marnotrawstwo. Śmierć powinna zbierać swoje żniwo w bardziej wyrafinowany sposób…

[1]Wiederholung (niem.) – powtórka.

CZĘŚĆII | ROK 2014Skrytka

Piątek, 5 września

Justyna od czasu powrotu z przychodni w Nowym Romanowie nie mogła sobie znaleźć miejsca. Błyszcząca kuchnia i odkurzone do ostatniego pyłku dwa pokoje nie dawały jej pretekstu do dalszego sprzątania. Wyszła właśnie z łazienki, gdzie po raz drugi tego dnia umyła swoje sięgające do ramion, kasztanowe włosy.

Usiadła w kuchni i długo suszyła je, a następnie związała gumką w koński ogon. Jeszcze raz zerknęła w lusterko. Nie mogła powstrzymać się od zagryzania wargi, jakby chciała siłą zdusić uśmiech tryumfu, wciąż wykwitający na jej twarzy. Lekko zadarty nos zdawał się kierować uwagę na roziskrzone orzechowe oczy, w których nie dało się już ukryć rozsadzającego ją od środka radosnego podniecenia.

Jej mąż Marcin wyjechał wcześnie rano do Wrocławia załatwić formalności na swojej uczelni. Zrezygnował ze studiów stacjonarnych, żeby razem z nią kontynuować naukę zaocznie w nieodległej Łodzi. Załatwili to tak, żeby razem jeździć na zajęcia.

Wstała i znów zaczęła przechadzać się po kuchni, wciąż zerkając w okno. Przez kilka ostatnich godzin wyobrażała sobie na tysiąc sposobów, jak mu to powie. Nadal nie była jednak pewna, który będzie odpowiedni.

Charakterystyczny pomruk silnika ich samochodu oznajmił powrót męża. Niedługo potem drzwi frontowe otworzyły się z rozmachem i w drzwiach stanął Marcin. Jego szopa jasnych włosów była uroczo zmierzwiona, a niebieskie oczy spojrzały na nią badawczo.

– Cześć, Pusiu! – Nazywał ją tak od ślubu, a właściwie od powrotu z podróży poślubnej. Od razu uznała to przezwisko za urocze. – Czuję, że… – objął żonę czule i pocałował jej pachnące szamponem, lśniące włosy – …masz mi coś do powiedzenia – dokończył, po czym spojrzał Justynie głęboko w oczy.

– Tak, tak, tak! – Nie kryła już swojej radości. – Byłam rano u ginekologa i… jestem w ciąży.

Nogi Marcina zmiękły, więc usiadł na krześle przy kuchennym stole. Gdy ponownie spojrzał na żonę, jego oblicze mogłoby stanowić wzorzec najszczęśliwszego taty na świecie. Justyna usiadła przy nim i chwyciła go za rękę. Długo patrzyli sobie w oczy, uśmiechając się, ale nic nie mówiąc. Nie musieli.

*

Świecące wciąż jeszcze jaskrawo słońce nie miało szans przebić się do tego salonu. Zaciągnięte szczelnie story z grubego, szarego płótna dobrze chroniły pomieszczenie przed jego promieniami. Tylko dwa akcenty rozświetlały nieco panujący tu mrok. Jednym z nich była niewielka lampka na biurku, rzucająca wąski snop światła na leżące papiery. Drugim jaśniejszym akcentem był włączony monitor komputera. Jego mdłe światło padało na ptasią twarz siedzącego przy biurku gospodarza oraz oświetlało nieco płótno wiszące na ścianie, wydobywając z przedstawionych na nim zgliszczy czerwone punkciki rozżarzonych węgli.

Elektroniczny sygnał dzwoniącego telefonu zmącił nagle ciszę i wyrwał z zadumy pracującego w skupieniu mężczyznę.

– Słucham.

Głos Alfreda wibrował w powietrzu jeszcze przez dłuższą chwilę. Rozmówca odczekał kilkanaście sekund, zanim się odezwał, jakby bojąc się zakłócić te wibracje.

– Dobry wieczór, panie Alfredzie. – Młody człowiek po drugiej stronie linii chrząknął i nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Chciałem tylko zapytać, czy tekst dla zespołu Znoszone Glany jest już gotowy.

– Witam cię, Przemku, właśnie nanoszę ostatnie poprawki. Wyślę ci e-mailem około dwudziestej pierwszej. Może być? – Alfred bardzo się pilnował, żeby jego głos nie zdradził pogardy i niechęci, jaką żywił dla niespełna trzydziestoletniego właściciela agencji promocyjnej, windującej na szczyty list przebojów polskie zespoły hip-hopowe.

– Cieszę się i czekam z niecierpliwością. Jutro Glany chcą zacząć nagrania w studiu. Do usłyszenia.

Alfred odłożył telefon na blat biurka. Podniesione kąciki ust mogły wyrażać zarówno zadowolenie, jak i szyderstwo. Zamyślił się.

Wierna służba dla Wielkiego Moderatora już od wielu dziesięcioleci była źródłem jego dumy i satysfakcji. Żadna inna forma władzy nad ludźmi nie mogła się z nią równać. Prawdziwy rozkwit swojej misji zaczął odczuwać już w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy to świat oszalał na punkcie rock and rolla. Umieszczanie w tekstach czołowych zespołów rockowych słów kluczy nie było trudne. Stale naćpane i zapijaczone mordy łatwo poddawały się jego sugestiom.

Mieszkał wtedy w Londynie i miał mnóstwo pracy. Nikomu nigdy do głowy nie przyszło, że teksty słynnych przebojów światowych gwiazd, takich jak choćby The Beatles, The Rolling Stones, Black Sabbath i wielu innych, były „modyfikowane” przez niego. W hitach, których po dzień dzisiejszy słuchały miliony, aż roiło się od słów kluczy. To były czasy!

Dziś również pilnował branży muzycznej, która wciąż za jego pośrednictwem mogła masowo popychać ludzi w kierunku tak pożądanym przez Wielkiego Moderatora. Były to drobne kroczki, ale za to w imponującej skali i jakże spektakularne! Jego mistrz musiał być bardzo dumny z tych dokonań.

Kilkanaście lat temu odkrył rap i okazał się to strzał w dziesiątkę. Raperzy wprawdzie nie byli tak przesiąknięci narkotykami, jak dzieci kwiaty, ale okazali się doskonałym materiałem do modyfikacji. Rytmy ulicy świetnie nadawały się do powielania słów kluczy. Te zakodowane przekazy dziś jakby nawet lepiej trafiały do podświadomości młodych ludzi niż w epoce ekspansji rocka. Różnica polegała za to na tym, że pojedyncze utwory nie porywały już masowo tłumów. Dla przeciwwagi podłoże do zasiewu ziarna mistrza rozwijające się demokracje nawoziły wyjątkowo obficie, bez potrzeby ingerencji jego uczniów, a zepsucie moralne nie było już czymś głęboko skrywanym przed resztą świata. Powoli stawało się to normą, szczególnie miłą dla Wielkiego Moderatora.

Westchnął, przyglądając się jeszcze raz idiotycznemu tekstowi, który napisał. Za dwa, trzy miesiące to będzie nowy przebój. Zanim go wyśle, postanowił jeszcze raz obejrzeć show z udziałem swojej wielkiej dumy – iluzjonisty Rubika. Nagranie ostatniej serii występów najważniejszego chyba ze swoich podopiecznych oglądał już kilka razy. Wciąż jednak było mu mało. Ten chłopak tak daleko zaszedł…

*

Wiszące już nisko nad horyzontem słońce wciąż jednak mocno przygrzewało. Po okresie zmiennej pogody znów wróciło lato. Wrzesień rozpoczynał się bardzo przyjemnie. Szczególnie w niewielkim ogrodzie na tyłach domku, w którym mieszkali Marcin i Justyna. Radosna atmosfera panująca wśród zgromadzonych tu osób była chyba odczuwalna w całym kosmosie.

Wszędzie roznosił się zapach pieczonego na grillu mięsa i kiełbasek. Wciąż brzękały szklanki, którymi szczęśliwi małżonkowie i ich goście wznosili toasty za pomyślność nowego członka rodziny Rutkowskich, który już wiosną zobaczy na własne oczy ten cudny świat. Nawet osy nie wydawały się tak natrętne jak zwykle.

Kilka telefonów wystarczyło, żeby przybyli ich przyjaciele, którzy aktualnie przebywali w pobliżu. Jako pierwszy zawitał profesor Adam Koch, który zamieszkał już na stałe w Nowym Romanowie, w słynnym domu przy Krakowskiej osiemdziesiąt trzy. Za każdym razem, gdy Justyna widziała drobną postać starszego człowieka z łysą głową, ozdobioną okularami w metalowych oprawkach, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ma do czynienia z prawdziwym mnichem buddyjskim przebranym za Europejczyka.

Zaraz po nim przyjechali państwo Bielscy, czyli Marek z żoną Anną. Komisarz Bielski pracował w komendzie policji w Nowym Romanowie. Był postawnym mężczyzną w wieku pięćdziesięciu jeden lat z zawsze krótko obciętymi siwymi włosami. Towarzyszącej mu Annie, tylko niewiele od niego młodszej szczupłej kobiecie z ciemnymi włosami, obciętymi jak u Sharon Stone w Nagim instynkcie, większość rówieśnic mogła tylko pozazdrościć.

– To chyba nie jest ten sam dom, który kupiliście? – zapytał stojącego przy grillu Marcina Bielski.

– Dzięki, tydzień temu skończyliśmy remont, rzeczywiście, może się teraz podobać – odparł Marcin.

– Nie do wiary! – Bielski, zaciągając się papierosem, jeszcze raz ogarnął wzrokiem niewielki domek, który wyglądał teraz zupełnie inaczej niż kilka miesięcy temu, gdy młodzi ludzie go kupili.

Wtedy była to praktycznie ruina, lecz mimo to zdecydowali się wejść w jego posiadanie. Kosztował niewiele, ze względu na swój stan oraz położenie na peryferiach wsi Adamów, odległej o kilkanaście kilometrów od Nowego Romanowa. Raty kredytu nie były zbyt wysokie i jakoś dawali radę. Dom znajdował się na niewielkiej działce, na której oprócz budynku były pozostałości starego sadu, dziś będącego już prawdziwym ogrodem, głównie dzięki pracowitości Justyny, poświęcającej cały swój czas dla ich gospodarstwa.

Sam dom, pyszniący się dzisiaj lśniącym nowym dachem, wyremontowanymi wnętrzami i pomalowaną elewacją, świetnie się komponował z przyrodą w tej głuszy. Składał się z dwóch pokojów, kuchni, łazienki i przedpokoju. Zagospodarowany strych nie był jeszcze wykończony. Miał tam powstać pokój dziecinny i sypialnia małżonków.

– Profesorze, czemu już od tygodnia nie można się dodzwonić do Kasi i Łukasza? – zapytała Justyna Kocha, pałaszującego ze smakiem soczystą karkówkę.

– Właśnie, ja też zaczęłam się już niepokoić! – dodała stojąca w pobliżu Anna.

– W bazie, na miejscu wykopalisk – profesor przełknął kęs mięsa – nie ma zasięgu żadnej sieci ani dostępu do Internetu. W ogóle jest to problem nie tylko w Ekwadorze, ale w całej Ameryce Południowej. Dopiero w drugiej połowie września pojadą do Guayaquil. Tam odzyskają kontakt ze światem.

– A czy ktoś miał jakieś informacje od Gosi? – zapytał z kolei Marcin, kiedy wraz z Bielskim dołączyli do pozostałych.

– Z nią jest podobnie. – Koch powiódł wzrokiem po twarzach przyjaciół. – Azja Południowo-Wschodnia ma podobne problemy.

– Nadal nie mogę zrozumieć, czemu ona rzuciła pracę i wyjechała do takiej dziczy? – Bielski wciąż nie chciał wybaczyć swojej byłej partnerce takiego radykalnego kroku[1].

Gdy wszyscy usiedli na ogrodowych ławkach, Justyna długo jeszcze, kipiąc radością i tuląc do siebie uśmiechniętego męża, zarażała gości swoim perlistym śmiechem. Problemy i troski codziennego życia przestały tego wieczora istnieć.

Patrząc na tryskającą życiem dziewczynę, trudno było uwierzyć, że jeszcze dziewięć miesięcy wcześniej leżała w głębokiej śpiączce na szpitalnym łóżku, a mało kto miał nadzieję, iż jej blade ciało, spoczywające bez oznak życia, wypełni jeszcze energia.

*

Mężczyzna, wolno powłócząc nogami, zmierzał w kierunku zaniedbanego, podobnie jak on sam, mieszkania. Przygarbiona sylwetka w znoszonej marynarce, poszarzałej od brudu i swoim kolorem zlewającej się z równie nieestetyczną fasadą budynku, została wchłonięta przez ponure wnętrze kamienicy.

Na klatce schodowej, upstrzonej obscenicznymi napisami i nieregularnymi plamami odpadającego tynku, jak zwykle śmierdziało moczem, skwaśniałym winem i zgnilizną. Mężczyzna włożył klucz do zamka i bez przekonania otworzył drzwi. Zzuł buty, z zardzewiałej lodówki Donbas wyjął flaszkę „nalewacza” pod tytułem Mocna Wiśnia i zwalił się na fotel w nieokreślonym kolorze, z którego w wielu miejscach wyłaziła pianka. Odruchowo włączył jeszcze telewizor Elemis, pamiętający czasy, o których on za wszelką cenę chciał zapomnieć.

Jego pusty wzrok śledził zmieniające się na ekranie obrazki. Pobrużdżona twarz w kolorach brązu i fioletu nie wyrażała żadnych emocji. Resztki siwych włosów na prawie łysej głowie sterczały w nieładzie. Po czterech porządnych łykach rysy twarzy zdawały się wygładzać, a oczy zalśniły wydobytą z głębin życiową energią.

Nadal jednak trudno było stwierdzić, czy mężczyzna ma lat czterdzieści siedem, czy siedemdziesiąt cztery. On sam też nie chciałby tego wiedzieć. Niestety wiedział i wciąż nie mógł zapomnieć. Chyba nikt nie rozpoznałby w nim teraz energicznego chłopaka, do którego jeszcze dwadzieścia pięć lat temu należał świat.

Bo właśnie dwadzieścia pięć lat minęło od tragicznych wydarzeń w Berlinie. Tak dziś wyglądał Jarosław Kubicki, któremu wtedy świat runął na głowę, przysypał go grubą warstwą swoich odchodów i do tej pory nie uwolnił. Jarek nie miał złudzeń – wiedział, że taki los jest mu pisany i nigdy nic się nie zmieni.

Nie pamiętał już, od jak dawna zbiera złom, butelki i inne śmieci, które można sprzedać. Gdyby nie to mieszkanie po zmarłych rodzicach, wegetowałby pewnie w jakiejś szczurzej norze. A tak miał gdzie spać, a całymi dniami wędrował po licznych śmietnikach Bytomia. Wieczorami pił.

Pił, żeby zapomnieć. Pił, żeby zasnąć. Pił, żeby nie udusić się wspomnieniami. W lodówce zawsze stało kilka wynalazków w litrowych butelkach, niewielkie były natomiast zapasy jedzenia. Akurat takie, żeby nie umrzeć z głodu. Śmierć przecież po niego niedługo przyjdzie. Miał już pięćdziesiąt trzy lata, a to i tak o dwadzieścia pięć za dużo!

Jarek nie był jednak klasycznym przykładem menela i alkoholika. Pił tylko wieczorami i z reguły nie upijał się do nieprzytomności. Zmęczony trudami dnia codziennego szybko zasypiał, lekko zamroczony tanim alkoholem. Nocami często budził się, dręczony koszmarnymi snami. Te powtarzały się niezmiennie od dwudziestu pięciu lat. Wciąż ten sam motyw. Wielki żeliwny żyrandol upstrzony jarmarcznymi światełkami, a nad nim jaskrawy neon z napisem: RUBIK.

Były też zupełnie inne wieczory, które zdarzały się czasami nawet dwa razy w tygodniu. Wtedy brał do ręki książkę i czytał, a zamiast kolacji w płynie przyrządzał sobie normalny posiłek. Ten głód zanurzenia się w innej rzeczywistości, który zaspokajała lektura, nachodził go nie wiadomo skąd i miał coś wspólnego z tlącą się gdzieś w jego wnętrzu wolą życia. Ta bardzo wątła iskra nie mogła odmienić jakości smutnego żywota, jaki wiódł, ale była na tyle silna, żeby egzystencja Jarka znacznie różniła się od życia podobnych mu śmietnikowych nurków.

Zawsze skrzętnie zbierał wszystkie wyrzucane przez ludzi książki i gromadził je w mieszkaniu. Nie przyszło mu do głowy, żeby zamienić te liczne tomy na gotówkę w skupie makulatury. Chętnie kupował też literaturę sensacyjną, głównie na stoiskach z tanią książką. Nigdy nie żałował na ten cel pieniędzy.

Wbrew pozorom jego dochody nie były wcale takie niskie. Uparcie przemierzając codziennie kilometry życiodajnych tras, zawsze wypełniał duży dwukołowy wózek. Tak więc wieczorem z reguły kilkadziesiąt złotych spoczywało w jego kieszeni. Na swoje skromne potrzeby wydawał może jedną trzecią tej sumy, resztę chowając w starym materacu. Nawiasem mówiąc, natychmiast o tym zapominał i zapytany, nie potrafiłby podać sumy swoich oszczędności. Jego konkurenci w tym „biznesie” wszystkie zyski skrupulatnie przepijali i byliby niepomiernie zdziwieni sytuacją finansową Jarka.

*

Sobota, 6 września

Bielski nie miał w zwyczaju leniuchować w dni wolne od pracy. Nigdy nie wstawał później niż o siódmej rano, w przeciwieństwie do Anny, która uwielbiała dłużej poleżeć w łóżku. Tego dnia też zbudził się wcześnie. Rozkoszował się właśnie aromatem porannej kawy, zapalając pierwszego papierosa, gdy usłyszał, jak żona wchodzi zaspana do kuchni. Zerknął na nią zdziwiony.

– Dzień dobry, laleczko. Cóż to się stało, że już wstałaś? – Podniósł się i pocałował Annę, wdychając zapach jej rozgrzanego ciała owiniętego białym szlafrokiem.

– Nie pamiętasz?! – Anna włączyła ekspres i popatrzyła na niego, ziewając.

– Aj, faktycznie, byłbym zapomniał. – Bielski niechętnie przypomniał sobie wczorajszy telefon od starszej córki, mieszkającej z mężem w Poznaniu. Ta zaklinała ich, żeby obejrzeli poranną powtórkę nadanego w piątkowe popołudnie programu TVN. Występował tam jej mąż, kandydujący na prezydenta Poznania.

Zamiast oglądać umizgi swojego zięcia do wyborców, Bielski wolałby ciszę późnoletniego lasu i śpiew ptaków, w którym nie było kłamstwa i cynizmu. Anna jednak uparła się, żeby to obejrzeć. Nie mógł jej odmówić. Dokończył swojego papierosa, westchnął i przeszedł do pokoju. Telewizor był już włączony. Usiadł na kanapie. Chwilę potem dołączyła do niego żona ze swoją kawą. Trwały właśnie poranne wiadomości.

Kolejna tragedia w rodzinie. Wczoraj późnym wieczorem policja aresztowała dwudziestodwuletniego mieszkańca Sopotu. Mężczyzna ten podejrzany jest o to, że tego samego dnia, około godziny dwudziestej, zamordował brutalnie matkę, ojca oraz swoją trzynastoletnią siostrę. Kiedy policja, zaalarmowana przez sąsiadów z dołu, z niepokojem słuchających przeraźliwych wrzasków, wkroczyła do mieszkania, mężczyzna pił spokojnie kawę w salonie, oglądając telewizję. Narzędzie zbrodni, zakrwawiony kuchenny nóż, leżało na ławie obok pilota do telewizora. Podejrzany zachowywał się spokojnie, nie próbował uciekać i od razu przyznał się do winy. Dwa ciała znaleziono w kuchni, a jedno w sypialni…

– Boże, czy my musimy to oglądać? – Bielski wiercił się na swoim miejscu, z niesmakiem spoglądając na ekran telewizora. – Nie uważasz, że jest coś niezdrowego w zainteresowaniu takimi wiadomościami?

– Och, przestań i bądź cicho. Zaraz zaczyna się tamten program. – Anna chętnie przyznałaby mężowi rację, ale nie chciała teraz podtrzymywać rozmowy.

A teraz coś dla miłośników naszego wielkiego mistrza iluzji – Rubika. Wczoraj w późnych godzinach popołudniowych telewizja TVN rozpoczęła nagrania do nowej serii programów z cyklu „Rubik – więcej niż magia”. Wczorajsze zdjęcia ekipa realizowała na sopockim molo, wśród tłumów spacerowiczów. Nasz niesamowity iluzjonista podobno po raz kolejny wprawił w zachwyt zarówno widzów, jak i realizatorów nowej serii. Niestety producent programu nie zgodził się na wcześniejsze pokazanie fragmentów występu Rubika. Musimy więc zaczekać aż do marca, kiedy to TVN wyemituje tę nową serię.

Bielski tym razem był bardzo zainteresowany i wręcz chłonął płynące z ekranu słowa. Nie przyznawał się do tego publicznie, ale od kilku lat Rubik go fascynował. Wciąż nie mógł zdecydować, czy jego sztuczki to gigantyczna manipulacja z użyciem technik telewizyjnych, czy też wszystko działo się naprawdę.

…udało nam się jednak odnaleźć naocznego świadka wczorajszych występów Rubika przed kamerami. Andrzej jest studentem i wraz z grupą przyjaciół wszystko widział.

– Jakie są pana wrażenia po tym występie?

– Uf, nadal nie mogę ochłonąć. Oglądałem Rubika w telewizji wielokrotnie i byłem przekonany, że to tylko techniczne triki. Jestem z natury sceptyczny i nie jest łatwo mnie nabrać, ale to, co tu się wydarzyło… Jestem kompletnie zdezorientowany!

– Co pana najbardziej poruszyło?

– Finałowy występ. Słońce już zachodziło, kiedy przyprowadzono na molo konia. Rubik wsiadł na niego i oświadczył, że teraz spróbuje czegoś nowego. Tłum widzów otaczał go szczelnym kordonem. Mysz nie miała prawa się prześlizgnąć. Dwóch pomocników narzuciło na jeźdźca czarną płachtę, która przykryła go wraz z koniem. Wszyscy wpatrywali się w napięciu. Po chwili płachta spłynęła łagodnie, łopocząc na wietrze na… deski molo! Pierwsze osoby w szeregu rzuciły się, żeby sprawdzić, co jest pod płachtą. Nie było nic. Jednocześnie głośny elektroniczny sygnał sprawił, że wszyscy się odwrócili i spojrzeli w kierunku hotelu Grand. Na jego podjeździe dobrze oświetlony Rubik siedział na koniu i machał do nas ręką. To było naprawdę niesamowite.

– Dziękujemy panu bardzo, a wszystkich widzów zapraszamy serdecznie do oglądania nowej serii występów Rubika już w marcu, oczywiście w TVN. Tą wiadomością kończymy poranne wydanie „Faktów”. Do zobaczenia o dziewiętnastej.

– Jest już wreszcie ten program? – Bielski dopiero teraz zauważył, że przez jakiś czas żony nie było w pokoju. Dopiero słowa wypowiedziane przez nią, gdy wracała z kuchni, wyrwały go z zadumy:

– Tak, zaraz, tylko skończą się reklamy.

*

Niewiele rzeczy potrafiło zadziwić profesora Kocha. Tego dnia w południe właśnie wydarzyła się jedna z nich. Niespodziewanie odwiedziła go kuzynka Maria Vogel. Była córką jego ciotecznego brata z austriackiej gałęzi rodziny Kochów. Od dziesięciu lat piastowała zaszczytną funkcję profesora Wydziału Nauk Humanistycznych na Uniwersytecie w Grazu. Siedem lat temu została wdową, kiedy jej ukochany Johann, znany matematyk, zginął w katastrofie lotniczej w Norwegii.

Od tamtej tragedii jedyną jej miłością pozostała historia i kobiecie nie przyszło do głowy, żeby się z kimś związać. Nie miała łatwego życia, ponieważ była bardzo atrakcyjna, nawet dziś, w wieku czterdziestu dziewięciu lat. Nie brakowało chętnych do związku z tą piękną i mądrą kobietą. Jednak wszystkim z wrodzonym wdziękiem odmawiała.

Od młodzieńczych lat zachowała szczupłą sylwetkę, przy wzroście nieco przekraczającym sto siedemdziesiąt centymetrów. Figury zazdrościła jej nawet jedyna córka Angela, bardzo inteligentna dwudziestopięciolatka, która odziedziczyła geny po ojcu i permanentnie walczyła z nadwagą.

Subtelne i delikatne rysy twarzy Marii przykuwały uwagę. Brązowe oczy ukryte za szkłami okularów aż porażały inteligencją, jednocześnie było w nich tyle ciepła i łagodności, że potrafiły rozpuścić najsurowsze lody. Krótko obcięte siwe włosy, których nigdy nie farbowała, podkreślały tylko dostojeństwo jej osoby. Już przy pierwszym z nią kontakcie miało się wrażenie obcowania z kimś wyjątkowym.

Kilka minut po dwunastej Maria dała sygnał klaksonem, stojąc pod bramą domu na Krakowskiej. Koch długo przecierał oczy, gdy ją zobaczył, ponieważ nie raczyła wcześniej zadzwonić i uprzedzić o swojej wizycie.

– Witaj, wujaszku, chciałam ci zrobić niespodziankę. – Bezceremonialnie go uściskała, śmiejąc się głośno z jego zdziwionej miny. Mówiła po polsku z prawie niewyczuwalnym akcentem.

– Wiesz co? Zachowujesz się jak nastolatka. Zupełnie nie przystoi to pani profesor. – Koch już po chwili tryskał dobrym humorem, nie ukrywając radości, jaką sprawiła mu ta wizyta.

Kilka godzin później Maria, wraz z profesorem i jego przyjaciółmi, siedziała przy drewnianym stole w ogródku restauracji Zacisze. Kobieta, od chwili, gdy weszła do domu profesora, bardzo nalegała, żeby zaprosił wszystkich bohaterów zmagań z Kolekcjonerem. Praktycznie było to niewykonalne, ale Koch zdołał zgromadzić to samo grono, które dzień wcześniej świętowało poczęcie nowego życia w Adamowie.

Słońce przygrzewało zupełnie jak w lipcu, przeświecając przez liście okalających ogródek wysokich krzewów, i malowało fantastyczne ażurowe wzorki na twarzach uczestników spotkania. Wpływało to kojąco na wszystkich siedzących przy stole. Kosztując całkiem niezłych potraw z kuchni Zacisza i racząc się czerwonym chianti, Maria starała się wyciągnąć od nich maksimum szczegółów o dramatycznych wypadkach ubiegłej jesieni i zimy. Historię tę usłyszała oczywiście z ust Kocha, ale znała jego powściągliwość i oczekiwała znacznie więcej. Jej ujmujący sposób bycia sprawił, że skrępowanie minęło już po kilku minutach i każdy chętnie dzielił się z nią swoimi wrażeniami.

Gdy kelner przyniósł pyszne lody z gorącą czekoladą i mnóstwem owoców, Bielski skorzystał z chwili ciszy i zapytał:

– Przepraszam, pani Mario, czy mogę zadać osobiste pytanie? – Starał się nie zwracać uwagi na Annę, która zerknęła na niego znacząco.

– Proszę, niech pan pyta. – Maria uśmiechnęła się do policjanta.

– Jak to się stało, że pani tak dobrze mówi po polsku? Przecież na stałe mieszka pani w Austrii.

– Maria i tak nie powie całej prawdy – wtrącił się Koch – która brzmi tak, że Maria jest poliglotką. Świetnie zna siedem języków, a kilkoma innymi też posługuje się swobodnie.

– Mniej więcej. – Maria odstawiła na chwilę swój pucharek i popatrzyła na zebranych. – Jeżeli pozwolicie, chciałabym wyjawić wam właściwy powód tej mojej nagłej wizyty. Otóż od kilku lat moją pasją są przypadki uzdrowień przez Świętego Jana Pawła Drugiego. Z pewnością wszyscy słyszeliście o Floribeth Diaz. Rozmawiałam z nią osobiście dwa miesiące temu. Muszę wam powiedzieć, że żaden obraz w telewizji nie odda nawet części niezwykłych przeżyć, których doświadczyła ta kobieta. Nie o tym jednak chciałam mówić. Istnieją przypadki nieznane mediom ani komisji watykańskiej badającej przypadki uzdrowień. Jeden z nich przywiódł mnie właśnie do Polski.

Maria przerwała, żeby dokończyć swoje lody. Nikt się nie odzywał, czekając na dalszy ciąg. Szczególnie intensywnie w postać pani profesor wpatrywała się Justyna, której oczy żarzyły się blaskiem znanym właściwie tylko Marcinowi.

– Prawie dokładnie dwadzieścia pięć lat temu – kontynuowała Maria – ksiądz Wiktor Zalewski, wówczas niespełna trzydziestoletni mężczyzna, doznał krwotocznego udaru mózgu. Taki wylew jest w ogóle rzadki, stanowi ledwie dziesięć procent wszystkich udarów, szczególnie u młodych, wysportowanych mężczyzn. Wiktor taki właśnie był. Przyczyną mogłyby być narkotyki, ale ksiądz Zalewski nigdy nawet ich nie próbował. Tu następuje kolejne niezwykłe zdarzenie. Lekarzom udało się uratować mu życie, mimo iż jego mózg dosłownie utonął we krwi. – Maria uważnie sprawdziła w tym momencie, czy wszyscy jej słuchacze już zjedli swoje porcje, nie chcąc psuć im apetytu.

– A trzeba przy tym pamiętać – po chwili podjęła swoją opowieść – że wszystko to działo się w roku osiemdziesiątym dziewiątym, w kiepsko wyposażonym państwowym, warszawskim szpitalu. Ksiądz Wiktor przeżył, ale zapadł w głęboką śpiączkę. Dzięki staraniom Episkopatu Polski przewieziono go do polikliniki Gemelli w Rzymie, gdzie przez wiele lat podtrzymywano jego funkcje życiowe. W dwa tysiące trzecim roku bardzo słaby już wówczas papież Jan Paweł Drugi odwiedził chorego i długo modlił się przy jego łóżku. Dziesięć godzin po tej wizycie ksiądz Wiktor odzyskał przytomność. Nie, nie wstał z łóżka i nie powiedział dzień dobry! On otworzył oczy, ale pozostał całkowicie sparaliżowany. Do chwili obecnej nie może poruszać żadną częścią swojego ciała. Nawet ustami i mięśniami twarzy, nie wspominając o kończynach. O tym, że żyje, świadczą tylko jego oczy. Ruch powiek to wszystko, co mu pozostało do kontaktu ze światem. Jest jednak świadomy i doskonale rozumie, gdy ktoś do niego mówi. To właśnie na jego prośbę umieszczono go w rodzinnym domu, gdzie opiekują się nim brat, bratowa i matka. Tego przypadku nie zaliczono do cudów Świętego Jana Pawła Drugiego, ponieważ Wiktor nie wyzdrowiał. Dla mnie jednak to jest cud i muszę z tym człowiekiem porozmawiać. Mam nadzieję, że mi w tym pomożecie?

*

Poniedziałek, 8 września

Marcin ostatnio chodził tak nabuzowany, jakby połknął przydział sterydów dla całej reprezentacji olimpijskiej. Z jednej strony osiągnął apogeum szczęścia, kiedy dowiedział się, że zostanie ojcem. Z drugiej zatracał się w swojej nowej pracy, która dla niego stanowiła spełnienie zawodowych marzeń. Był to istotny przyczynek do decyzji o porzuceniu studiów stacjonarnych.

Gdy na początku czerwca Paweł Wielgosz zaproponował mu tę pracę, najpierw nie mógł w to uwierzyć. Jak już uwierzył, wulkan z nieprzebranymi pokładami adrenaliny dosłownie w nim wybuchł. Zabrał się do roboty z zapałem, którym można by obdzielić pokaźny zespół pracowników. Gdyby nie Justyna, której światło przyćmiewało nawet największe zawodowe wyzwania, w ogóle nie wychodziłby z pracy.

Wielgosz zlecił mu samodzielne złożenie i uruchomienie superkomputera. Nie będzie to wprawdzie Tianhe-2, najwydajniejsza obecnie jednostka, zbudowana w Chinach, ale jego moc obliczeniowa dorówna wielu podobnym maszynom zainstalowanym w instytutach badawczych. Z pewnością żaden Polak nie dysponuje takim urządzeniem do prywatnych celów. Panu Pawłowi bardzo zależy na zachowaniu tajemnicy, ponieważ chce wykorzystać ten superkomputer do obliczeń przy projekcie, który uczyni go sławnym na całym świecie. Projekt ten jednocześnie stanowi realne zagrożenie dla gigantów branży motoryzacyjnej, którzy nie cofnęliby się przed niczym, żeby go storpedować. Biznesmen chciałby ruszyć z jego realizacją już w przyszłym roku.