39,00 zł
To jego ostatnia robota: Philip Marlowe ma śledzić młodą kobietę, nie zna jednak powodu, dla którego zleceniodawcy zależy na tym, żeby nie spuszczać jej z oka. Detektyw wyjeżdża z Los Angeles i trafia do nadmorskiego kurortu Esmeralda. Szybko zdaje sobie sprawę, że prawdopodobnie gra po niewłaściwej stronie. W dodatku jego też ktoś śledzi.
Ostatnia powieść Raymonda Chandlera, napisana u schyłku życia, po śmierci ukochanej żony. Kameralna, wyciszona, przejmująca do głębi. Niepodrabialna melancholia słonecznej Kalifornii lat 50. XX wieku, tęsknota za prostym życiem, za bliskością, szczerością związków i relacji. Chandler nigdy nie był tak gorzki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 205
Data ważności licencji: 11/21/2028
Raymond Chandler to jeden z najwybitniejszych powieściopisarzy XX wieku. Czas się go nie ima. — LITERARY REVIEW
Jeden z największych mistrzów kryminału. Stworzył niedościgniony dla innych wzór. — SUNDAY TIMES
Chandler pisze tak, że czujesz ból bohaterów, a swoje życie widzisz w nowym świetle. — THE NEW YORKER
Chandler stworzył archetyp amerykańskiego bohatera: niepokornego cynika, błyskotliwego i uczuciowego, skłonnego do refleksji, lecz niestroniącego od przygód. — THE NEW YORK TIMES BOOK REVIEW
Philip Marlowe to pierwowzór wszystkich prywatnych detektywów. — LOS ANGELES TIMES
Nikt nie pisze tak jak Chandler, nawet Faulkner. Stuprocentowo niepodrabialny, prawdziwy artysta. — THE BOSTON BOOK REVIEW
Pisarstwo Chandlera wzbija się na wyżyny, a czytelnik z ukłuciem radości zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia nie z pierwszym lepszym wyrobnikiem pióra, ale z niezrównanym stylistą, pisarzem z prawdziwą wizją. — JOYCE CAROL OATES
Raymond Chandler opisał Amerykę na nowo, i odtąd Ameryka nie była już taka sama. — PAUL AUSTER
Książki Chandlera to nie eskapistyczna proza gatunkowa, ale dzieła sztuki najwyższych lotów. — W.H. AUDEN
Do tej pory w serii ukazały się:
#1. Głęboki sen
#2. Żegnaj, laleczko
#3. Wysokie okno
#4. Pani w jeziorze
#5. Siostrzyczka
#6. Długie pożegnanie
Głos w telefonie był ostry i apodyktyczny, ale nie słyszałem zbyt dobrze, co w ogóle mówił – po części dlatego, że się jeszcze nie rozbudziłem, a po części dlatego, że trzymałem odwrotnie słuchawkę. Przekręciłem ją i odchrząknąłem.
– Słyszał mnie pan? Clyde Umney z tej strony, prawnik.
– Niejednemu prawnikowi Clyde Umney na imię.
– Pan Marlowe, zgadza się?
– Tak mi się wydaje.
Spojrzałem na zegarek. Szósta trzydzieści rano. Zdecydowanie nie moja godzina.
– Proszę mi tu nie dowcipkować, młody człowieku.
– Przepraszam, panie Umney, ale żaden ze mnie młody człowiek. Jestem stary, zmęczony i bez kropli kawy we krwi. Czym mogę służyć?
– Uda się pan na dworzec, na pociąg Super Chief o ósmej, wypatrzy pewną pasażerkę, pójdzie za nią i sprawdzi, gdzie się zameldowała, następnie zadzwoni pan do mnie. Wszystko jasne?
– Nie.
– Jak to „nie”? – warknął.
– Wiem za mało, żeby z czystym sumieniem wpakować się w tę sprawę.
– Jestem Clyde Um…
– Błagam – przerwałem mu – bo oszaleję. Tylko niezbędne fakty. Może kto inny będzie lepszy. Nie robiłem jako agent do zadań specjalnych.
– Och. Moja sekretarka, panna Vermilyea, za pół godziny przyjedzie do pańskiego biura. Przekaże panu niezbędne informacje. Jest bardzo profesjonalna. Mam nadzieję, że pan również.
– Lepiej mi idzie po śniadaniu. Proszę wysłać ją tutaj, dobrze?
– A gdzie mieści się „tutaj”?
Podałem mu adres mojego domu przy Yucca Avenue i wyjaśniłem, jak do niego trafić.
– Dobrze – odparł niechętnie – ale chciałbym podkreślić jedno. Dziewczyna nie może wiedzieć, że ją pan śledzi. To bardzo istotne. Działam w imieniu bardzo wpływowej kancelarii z Waszyngtonu. Panna Vermilyea przekaże panu zaliczkę na poczet przyszłych wydatków oraz dwieście pięćdziesiąt dolarów honorarium. Oczekuję, że wszystko pójdzie sprawnie. I darujmy sobie gadanie.
– Zrobię, co w mojej mocy, panie Umney.
Odłożył słuchawkę. Wytoczyłem się z łóżka, wziąłem prysznic, ogoliłem się i właśnie tuliłem trzecią filiżankę kawy, gdy dzwonek do drzwi oznajmił, że dzień postanowił się skomplikować.
– Jestem Vermilyea, sekretarka pana Umneya – powiedziała nieco pretensjonalnym tonem.
– Proszę wejść.
Była całkiem niezła. W białym płaszczu przeciwdeszczowym z paskiem, bez kapelusza. Platynowe włosy zrobione na medal i buciki pasujące do płaszcza. Do tego plastikowy parasol i para niebieskoszarych oczu, które patrzyły na mnie, jakbym powiedział coś, czego nie wypada mówić w obecności damy. Pomogłem jej zdjąć płaszcz. Pachniała bardzo przyjemnie. Miała nogi, które – z tego, co widziałem – nie raziły w oczy. Nosiła cieniutkie pończochy. Patrzyłem na nie z pewnym skupieniem, zwłaszcza kiedy założyła nogę na nogę i, wyciągnąwszy papierosa, czekała na ogień.
– Christian Dior – powiedziała, czytając we mnie jak w otwartej księdze. – Nigdy nie noszę niczego innego. Ogień proszę.
– Dzisiaj nosi pani znacznie więcej – odparłem, otwierając zapalniczkę.
– Nie gustuję w umizgach o tak wczesnej porze.
– A która godzina byłaby odpowiednia, panno Vermilyea?
Uśmiechnęła się raczej cierpko, poszperała chwilę w torebce i rzuciła mi kopertę z grubego brązowego papieru.
– Myślę, że znajdzie pan w środku wszystko, co niezbędne.
– Cóż… raczej nie wszystko.
– Och, starczy już tego. Słyszałam o panu. Myśli pan, że to Umney pana wybrał? Cóż, nie. To byłam ja. I niech mi się pan już nie gapi na nogi.
Otworzyłem kopertę. W środku była jeszcze jedna, zaklejona, i dwa czeki na moje nazwisko. Pierwszy z nich opiewał na kwotę dwustu pięćdziesięciu dolarów („Zaliczka na poczet honorarium za profesjonalne usługi”), drugi – na dwieście dolarów („Zaliczka dla Philipa Marlowe’a na poczet niezbędnych wydatków”).
– Wszystko proszę szczegółowo fakturować, sprawdzę – powiedziała Vermilyea. – A drinki niech pan kupuje za swoje.
Drugiej koperty nie otworzyłem. Jeszcze nie.
– Dlaczego Umney myśli, że przyjmę zlecenie, o którym nie mam zielonego pojęcia?
– Przyjmie pan. Nie prosimy o nic niestosownego. Ma pan moje słowo.
– Tylko tyle?
– Cóż, może kiedyś omówimy to przy drinku, w jakiś deszczowy wieczór, kiedy akurat nie będę zbyt zajęta.
– Przekonała mnie pani.
Otworzyłem drugą kopertę. W środku było zdjęcie dziewczyny. Poza sugerowała swobodę albo spore doświadczenie przed obiektywem. Miała ciemnawe włosy, które mogły być rude. Szerokie jasne czoło. Poważne oczy. Wysokie kości policzkowe, nerwowe nozdrza i usta, które nie mówiły o niej absolutnie nic. Twarz była subtelna, pełna napięcia i niezbyt szczęśliwa.
– Niech pan odwróci – powiedziała panna Vermilyea.
Z tyłu ktoś napisał na maszynie:
„Imię i nazwisko: Eleanor King. Sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Około dwudziestu dziewięciu lat. Ciemnokasztanowe gęste włosy, naturalnie falowane. Wyprostowana sylwetka, niski, charakterystyczny głos. Dobrze ubrana, ale bez przesadnej elegancji. Makijaż oszczędny. Brak widocznych znaków szczególnych. Charakterystyczna maniera: wchodząc do nowego pomieszczenia, porusza oczami bez kręcenia głową. W stresie nerwowo drapie wnętrze prawej dłoni. Leworęczna, ale nieźle się z tym kryje. Gra w tenisa, świetnie pływa i nurkuje, potrafi wypić. Niekarana, choć jej odciski znajdują się w policyjnych aktach”.
– Czyli siedziała za kratkami – powiedziałem, spoglądając na sekretarkę.
– Nie mam o tym informacji. Proszę postępować zgodnie z instrukcjami.
– Żadnego nazwiska, panno Vermilyea. W tym wieku i z taką aparycją niemal na pewno była już mężatką. A tu ani słowa o obrączce czy klejnotach. Daje do myślenia.
Spojrzała na zegarek.
– Może pan sobie rozmyślać na dworcu. Nie ma za dużo czasu.
Wstała z krzesła. Pomogłem jej założyć płaszcz i otworzyłem drzwi.
– Sama pani przyjechała?
– Tak. – Przystanęła w pół kroku i się obróciła. – Jedna rzecz mi się w panu podoba. Nie pcha się pan z łapami. I zachowuje się pan przyzwoicie. W pewnym sensie.
– Pchać się z łapami to paskudna strategia.
– I jest także coś, co mi się nie podoba. Niech pan się sam domyśli.
– Pani wybaczy, nie mam pojęcia. Niektórzy mnie nienawidzą za to, że żyję.
– Akurat nie o to mi chodziło.
Zeszliśmy po schodach na ulicę. Otworzyłem dla niej drzwi samochodu. Taki sobie cadillac fleetwood. Skinęła mi głową i ruszyła w dół zbocza.
Wróciłem do siebie i spakowałem parę rzeczy do torby podróżnej, na wszelki wypadek.
Zadanie okazało się proste. Super Chief przyjechał punktualnie – jak prawie zawsze – a cel był tak łatwy do wypatrzenia jak kangur w smokingu. Kobieta nie miała przy sobie nic prócz jakiegoś czytadła, które wyrzuciła do pierwszego lepszego kosza. Usiadła i wbiła wzrok w podłogę. Dziewczyna smutna jak wieczór bez prądu. Po chwili wstała i podeszła do stojaka z książkami. Nic ciekawego nie znalazła, rzuciła okiem na duży zegar ścienny i zamknęła się w budce telefonicznej. Wrzuciła do otworu kilka srebrnych monet i chwilę z kimś rozmawiała. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani na jotę. Odłożyła słuchawkę, podeszła do stojaka z gazetami, wzięła „New Yorkera”, ponownie spojrzała na zegar i usiadła, żeby poczytać.
Miała na sobie ciemnogranatowy kostium szyty na miarę, spod którego wystawał kołnierzyk białej bluzki, i przypiętą do klapy marynarki dużą szafirową broszkę, prawdopodobnie – nie widziałem jej uszu – dobraną pod kolor kolczyków. Włosy były ciemnorude. Wyglądała jak na zdjęciu, choć była nieco wyższa, niż się spodziewałem. Nałożyła ciemnoniebieski kapelusz ze wstążką i krótką woalką. Nosiła rękawiczki.
Po chwili ruszyła drogą pod arkadami w stronę postoju taksówek. Spojrzała w lewo na kawiarnię, skręciła i weszła do głównej poczekalni, obrzuciła spojrzeniem drogerię i stoisko z prasą, punkt informacyjny i ludzi siedzących na czystych drewnianych ławkach. Kilka kas było otwartych, kilka zamkniętych – nie interesowały jej wcale. Znowu usiadła i spojrzała na zegar. Zdjęła prawą rękawiczkę i nastawiła zegarek na nadgarstku: mały, skromny, platynowy, bez kamieni. Porównałem ją w myślach z sekretarką Umneya – nie wyglądała na szczególnie pruderyjną, ale przy niej Vermilyea jawiła się jak dziewczyna na jedną noc.
Tym razem nie posiedziała długo. Wstała i zaczęła się przechadzać. Zajrzała na patio, a kiedy wróciła, poszła do drogerii, gdzie dłuższą chwilę spędziła przy stojaku z książkami. Dwie rzeczy były oczywiste. Jeśli miała się tu z kimś spotkać, nie umówili się na godzinę przyjazdu pociągu. Wyglądała jak pasażerka wypełniająca czas między przesiadkami. Poszła do kawiarni. Usiadła przy stoliku z plastikowym blatem, przestudiowała menu i zabrała się do czytania. Kelnerka przyniosła jej obowiązkową szklankę wody z lodem i kartę. Dziewczyna złożyła zamówienie. Kelnerka odeszła, obiekt mojej obserwacji wrócił do lektury. Była dziewiąta piętnaście.
Poszedłem pod arkady, gdzie bagażowy czekał przy postoju taksówek.
– Pracujesz w Super Chiefie? – zapytałem.
– Aha. Też. – Spojrzał bez większego zainteresowania na dolara, którego miętosiłem w dłoni.
– Czekałem na kogoś z wagonu Waszyngton–San Diego. Ktoś wysiadał?
– Znaczy na dobre? Z bagażami i tak dalej?
Przytaknąłem.
Zastanowił się, spoglądając na mnie inteligentnymi, kasztanowymi oczami.
– Ktoś wysiadał – przyznał nareszcie. – A jak wyglądał ten kolega?
Opisałem faceta. Takiego, który przypominał Edwarda Arnolda, aktora. Bagażowy w czerwonej czapce pokręcił głową.
– Nie pomogę panu. Nikogo takiego nie było. Kolega pewnie dalej jest w pociągu. Z bezpośredniego w ogóle nie musiał wysiadać. Podpinają go do Siedemdziesiątki Czwórki. Odjeżdża o jedenastej trzydzieści. Ale jeszcze go nie podpinali.
– Dzięki – powiedziałem i dałem mu dolara.
Czyli bagaż obiektu nadal był w pociągu. Dokładnie to chciałem wiedzieć.
Podszedłem pod okno kawiarni i zajrzałem do środka.
Obiekt czytał magazyn, popijał kawę i skubał cynamonkę. Z budki telefonicznej zadzwoniłem do zaprzyjaźnionego warsztatu, żeby przysłali kogoś po mój samochód, gdybym się nie odezwał do południa. Robili to dla mnie tyle razy, że mieli zapasowe kluczyki. Poszedłem do samochodu, wyłowiłem z bagażnika torbę podróżną i schowałem ją za ćwierć dolara do tandetnej szafki. W olbrzymiej poczekalni kupiłem bilet w obie strony do San Diego i pospieszyłem z powrotem do kawiarni.
Obiekt nadal był na swoim miejscu, ale już nie sam. Po drugiej stronie stolika siedział facet, uśmiechał się i gadał, a jedno spojrzenie wystarczyło, by wiedzieć, że go zna – i nie jest tym faktem zachwycona. Kalifornijczyk od czubków czerwonych jak porto mokasynów do zapiętej pod szyję koszuli w brązowo-żółtą kratę, bez krawata, na którą narzucił ciemnokremową sportową marynarkę. Miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, był szczupły, o chudej, zarozumiałej twarzy, której dolegał nadmiar uzębienia. W dłoni ściskał kawałek papieru.
Z kieszonki wystawała mu żółta chusteczka, rozłożona niczym bukiet żonkili. Jedno było jasne jak słońce – dziewczyna miała dość jego towarzystwa.
Raymond Chandler (1888–1959) – amerykański powieściopisarz i scenarzysta, współtwórca kryminału noir, uważany za najwybitniejszego przedstawiciela gatunku. Autor siedmiu powieści (z których trzy: Żegnaj laleczko, Siostrzyczka i Długie pożegnanie, regularnie pojawiają się w czołówce zestawień najlepszych kryminałów wszech czasów), opowiadań, a także scenariuszy, m.in. do filmu Nieznajomi z pociągu w reżyserii Alfreda Hitchcocka.
Karierę pisarską rozpoczął po czterdziestce, gdy stracił posadę wicedyrektora firmy naftowej. Pilnie studiował twórczość popularnych autorów (m.in. Erle’a Stanleya Gardnera), by wkrótce zacząć samemu w ten sposób zarabiać. Jego pierwsze opublikowane opowiadanie ukazało się w 1933 roku w czasopiśmie „Black Mask”. Szybko zdobył uznanie i status mistrza gatunku. Rok przed śmiercią został przewodniczącym Mystery Writers of America. Do dziś cieszy się niekwestionowaną sławą, a jego książki stanowią punkt odniesienia dla kolejnych pokoleń twórców i czytelników.
Tytuł oryginału: Playback
Redakcja: Marcin Grabski
Korekta: Paulina Frankiewicz, Ewa Nowicka, Paulina Bieniek
Projekt graficzny:
Przemek Dębowski
225. książka wydawnictwa Karakter
PLAYBACK
Copyright © 1958 by Raymond Chandler
Copyright © for the translation by Bartosz Czartoryski, 2025
ISBN 978-83-68059-66-3
Wydawnictwo Karakter 2025
Zapraszamy wszystkie instytucje, organizacje oraz biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. Dodatkowe informacje dostępne pod adresem [email protected] oraz pod numerem telefonu 511 630 317
Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniana i wykorzystywana wyłącznie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji bez uprzedniej wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.