Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
#sprawiedliwośćdlaolgi Przeszłość nigdy nie umiera. Zwłaszcza ta, która odbiera przyszłość i zmusza do poświęceń. Piotr Grajewski, bohater powieści „Olga” Ewy Hansen, powraca, by ostatecznie zmierzyć się z demonami przeszłości. Ścigany przez widma tragedii, przyjmuje pracę, która ma być jego ostatnią szansą na odkupienie: ma zostać opiekunem złamanego przez życie Tomka. Dla jego siostry, Laury, to jedyny promyk nadziei w świecie rządzonym przez poczucie winy. W tym samym czasie w sieci tajemniczy profil @Zrodzony.Z.Ciszy rozpoczyna grę o prawdę, a stary wróg Piotra powraca, by nie tylko zniszczyć go ponownie, ale też uczynić Laurę celem swojej mrocznej obsesji. Czy druga szansa może narodzić się tam, gdzie króluje ból i nienawiść?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piotr
Patronat medialny
Piotr
EWA HANSEN
Copyright © Ewa Hansen, 2025 rok
Redakcja: Anna Galuhn
Korekta: Anna Galuhn
Skład i łamanie: Ewa Hansen
Projekt okładki: Ewa Hansen
Wydanie I
Miejsce i data wydania: Warszawa 2025
ISBN 978-83-941494-5-1
Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Chcesz samodzielnie wydać książkę, e-book lub audiobook? Załóż konto w strefie autora na selfpublishing.empik.com i sprzedawaj swoją książkę w Empik.com
On
– Wyrok w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej…
Stałem na sali sądowej otoczony tłumem ludzi, którzy nie potrafili powstrzymać emocji i zachować ciszy. Trudno się dziwić: sprawa zyskała na rozgłosie po tym, jak media skojarzyły, kto jest oskarżonym. Słyszałem, jak najpierw delikatnie, lecz z chwilą coraz mocniej, rozlegają się szmery, jakby z oddali nadlatywał wielki rój szerszeni. Nie potrafiłem rozróżnić pojedynczych głosów czy słów, wszystkie zbiły się w jedną totalnie niezrozumiałą masę, która wwiercała się coraz silniej w mój mózg, powodując coraz większy dyskomfort.
Gdzie jesteś?
Gdzie do cholery jesteś?
Czemu cię tu nie ma?
Szum ludzkich głosów stawał się coraz bardziej natarczywy. Czułem się tak, jakby ich zadaniem było mnie stłamsić, zniewolić, zniszczyć. Świdrowały każdą komórkę mojego ciała, wdzierając się gwałtem w jego najgłębsze rejony.
Nie potrafiłem się przed tym obronić. Nie miałem na to siły, choć czułem się jak w pułapce. Napór dźwięków tłamsił mnie i uniemożliwiał jakikolwiek ruch.
– …Sąd Okręgowy w Warszawie po rozpoznaniu sprawy…
Poczułem ucisk w klatce. To dziwne uczucie, przypominające tonięcie, choć w tej chwili raczej miałem wrażenie, jakby ktoś – jakaś niewidzialna ręka – chwycił mnie za szyję, dusił i sprawdzał, ile jeszcze wytrzymam, zanim się poddam.
Gdzie jesteś?
Gdzie do cholery jesteś?
Dlaczego cię tu nie ma?
Uczucie stłamszenia było coraz silniejsze.
– …postanawia uznać oskarżonego…
Te słowa sędziego przedarły się przez wszystkie inne bodźce i nagle wszystko ustało. Otworzyłem oczy, które nawet nie wiem kiedy zamknąłem i rozejrzałem się po sali, mając wrażenie, że serce za chwilę wyskoczy mi z piersi. Adrenalina buzowała mi w żyłach, a ja jedyne czego chciałem, to aby ona tu była przy mnie. Jak kiedyś.
W końcu zaraz moje życie zmieni się na zawsze, choć już działo się tak milion pierdolonych razy. Czy wytrzymam kolejny?
W mojej głowie narastała panika – rozpaczliwie rozglądałem się po twarzach, próbując znaleźć tę jedną jedyną, która będzie mi przychylna.
Gdzie jesteś?
Gdzie do cholery jesteś?
BŁAGAM CIĘ, BĄDŹ.
CHWYĆ MNIE ZA RĘKĘ!
Tłum zbił się w jedną bezkształtną masę i przestałem cokolwiek widzieć
Już za chwilę.
Za momencik.
Wóz albo przewóz…
– …winnym zarzucanych mu czynów i wymierza karę w wysokości piętnastu lat pozbawienia wolności…
Wokół mnie wybuchł ogłuszający ryk, a ja poczułem pustkę.
To koniec.
To już naprawdę koniec.
Ona
Zagryzłam zęby, żeby nie krzyknąć z bezsilności. Szarpiąc bezwładne ciało, czułam pot spływający mi po plecach. Miałam wszystkiego serdecznie dość – najchętniej uciekłabym w Bieszczady i miała w nosie to, co się z innymi stanie. Niestety, nie mogłam sobie na to pozwolić. Nie po tym wszystkim, co się wydarzyło. Nie po tym, co się stało. Co ja zrobiłam… Dlatego zacisnęłam zęby i zmobilizowałam cały swój organizm do jeszcze jednej próby. Cichy jęk i trzask w moim kręgosłupie były dowodem na to, że tym razem się udało. Z trudem podniosłam osiemdziesięciokilogramowe cielsko na wózek, modląc się, aby nie wypadł mi dysk. Nie wiem, co by się wtedy stało, kto by nas wtedy uratował. Prawdopodobnie minęłyby długie godziny, zanim matka by się zorientowała, że coś się stało. I pewnie zauważyłaby to tylko dlatego, że spóźniłabym się ze zrobieniem obiadu.
– P… p… pomóż… mi…! – stęknęłam, próbując zapanować nad bezwładnością podnoszonego ciała.
Zero odpowiedzi.
Po kolejnych kilku minutach nadludzkich wysiłków udało mi się w końcu ustabilizować ciało w wózku i przypiąć je pasami. Otarłam pot z czoła i wzięłam głęboki wdech, ignorując ból rozchodzący się po wszystkich moich mięśniach. Nie mogłam sobie teraz pozwolić na słabość. To czas na podanie lekarstw, nie na użalanie się.
Wyprostowałam się i spojrzałam na przypiętego człowieka, który od pół godziny nie odezwał się do mnie ani jednym słowem, choć zazwyczaj dziób mu się nie zamykał, najczęściej wysyłając w moją stronę tonę bluzgów i żali. Jego pusty wzrok i zaciśnięte wargi mówiły mi jednak więcej niż gdyby krzyczał i zdzierał gardło. Z całych sił staraliśmy się ignorować mokrą plamę moczu na podłodze i na jego spodniach, choć jej zapach wwiercał się w nozdrza, wywołując dziwną mieszankę złości, bezsilności i dezorientacji.
Chciałam coś powiedzieć. Bardzo chciałam. Szukałam w głowie słów. Przecież powinnam go jakoś pocieszyć, coś zrobić. Sama jednak czułam narastającą panikę na myśl, że przyszło to, czym od dawna straszyli nas lekarze, gdy nie chciał podejmować kolejnych fizjoterapii: postępujący paraliż, jeszcze bardziej odbierający mu samodzielność.
– Tomek… – W końcu zebrałam się na odwagę, jednak jego reakcja była błyskawiczna. Wściekle odwrócił się w moim kierunku i nie patrząc mi w oczy, rzucił tylko:
– Wyjdź.
Zrozumiałam, że audiencja skończona.
Nie walczyłam z tym, tylko powoli się wycofałam, zostawiając, jak zawsze, uchylone drzwi. Kiedy jednak byłam pewna, że już nie może mnie dojrzeć z pokoju, osunęłam się po ścianie i wbiłam zęby w zaciśniętą pięść, próbując ze wszystkich sił stłumić krzyk rozpaczy. Bezgłośnie walczyłam sama ze sobą, aby się nie rozpaść. Nie mogłam sobie pozwolić na ten luksus. Od teraz będzie mnie jeszcze bardziej potrzebował, choć miałam wrażenie, że to nas oboje zabije przez jego nienawiść.
To twoja kara – przypomniałam sobie i wzięłam się w garść. Wstałam, otrzepałam dżinsy i ruszyłam do swojego pokoju.
On
Jeść. Spać. Srać. Żyć.
Powtórzyć.
Jeść. Spać. Srać. Żyć.
Powtórzyć.
Jeść. Spać. Srać…
Myli się ten, kto myśli, że terapia jest uleczeniem dla duszy, a po niej to już tylko różowe okulary i hodowla jednorożców.
To bujda.
Granda zwykła.
Półtora roku wierzyłem w bzdury, że coś mi to da. Chodziłem na każde spotkanie, wykonywałem wszystkie zalecone ćwiczenia, choć niektóre wydawały mi się wybitnie durne. Byłem tak sumienny i pilny jak nigdy w życiu, i czułem, że to musi dać jakiś konkretny efekt. Ba, na terapeutycznym haju pojechałem nawet nad Zalew Sulejowski, gdzie miał być Wielki Dzień, gdyby się tak wszystko nie pojebało. Doradził mi to terapeuta, twierdząc, że w ten oto magiczny sposób zamknę etap Olgi i będę gotów ruszyć do przodu. Ot, symboliczny ślub z umarłą duszą, który miał mnie uratować przed ostateczną utratą własnego „ja”.
Przez chwilę nawet to pomogło. Pojawiło coś na kształt siły do egzystencji, z czego Krzysiek był bardzo dumny. Chwalił mnie jak pięciolatka za każdy jebany postęp, twierdząc, że mam naprawdę świetne rokowania, aby w końcu przepracować wszelkie traumy, łącznie z tymi zaserwowanymi mi przez rodziców, a właściwie przez ich brak.
Kurwa, wierzyłem mu.
Wierzyłem w to.
Tylko, że rzeczywistość, jak to zwykle bywa, dość szybko walnęła mnie w pysk. Tej wiary zostało mi na jakieś dwa miesiące po terapii, kiedy okazało się, że życie może i jest piękne, ale nie wtedy, gdy trzeba się odnaleźć w szarej codzienności bez ciągłego wsparcia z zewnątrz. Dopóki żyłem z dnia na dzień, skupiając się tylko na tym, aby nie zeżarło mnie poczucie winy, dopóty jako tako trzymałem się w pionie. Teraz, gdy mój dzień nie był wypełniony absolutnie niczym, czułem, że lada moment wszystko szlag trafi. A kasa, nie meduza, nie rozmnaża się przez pączkowanie, więc nie mogłem wyruszyć w świat z plecakiem. Nie mówiąc o tym, że zwyczajnie czułem się na to za stary. Nigdy nie widziałem się w roli samozwańczego idioty, poszukującego własnego „ja” w Indiach czy innych Andach. Jedynie tym, co zawsze sprawiało mi prawdziwą radość, były obowiązki zawodowe. Słowem: musiałem znaleźć pracę.
Niby nic takiego. Miałem doświadczenie, wszystkie licencje, dyplomy… Tylko jedno „ale”. Przez całe życie byłem nauczycielem. Niby nic takiego. Brakuje ich w niemal każdej szkole. Teoretycznie powinienem w trymiga coś znaleźć. Spójrzmy jednak na moje osiągnięcia:
Kiepski chłopak.
Jeszcze gorszy narzeczony.
Niedoszły doktor polonistyki.
Sierota.
A, i bym zapomniał!
Jebaka uczennic.
Morderca.
A wszystko dlatego, że się jak kretyn zakochałem we własnej uczennicy, która została brutalnie zamordowana, w co próbowano mnie wrobić. Mimo że prokurator ostatecznie umorzył jedno postępowanie, a w drugim udało mi się uzyskać uniewinnienie, to i tak raz przyszyte łatki miały pozostać ze mną na zawsze.
Według mojego terapeuty powinienem się cieszyć z takiego obrotu sprawy. W końcu nie miałem bałaganu w papierach, więc gdybym bardzo się upierał przy pozostaniu w swoim zawodzie, to wystarczyłoby, abym wyjechał z Warszawy i zaczął od zera w zupełnie innym miejscu. Formalnie nie dostałem zakazu wykonywania zawodu, jednak doktorek nie wiedział o jednej dość paskudnej rzeczy, bo nawet samemu przed sobą było mi wstyd się przyznać.
– Miło cię widzieć, Piotrze. – Jakieś pół roku po śmierci Olgi, które spędziłem najpierw na bezpłatnym urlopie z okazji toczących się równolegle dwóch procesów: w sprawie śmierci Olgi i mojej napaści na Madejskiego, a następnie na L4 dla posklejania strzępków duszy, Roman zaprosił mnie do swojego gabinetu. Ubrany był jak zawsze w garnitur skrojony na miarę, na twarzy miał ten sam co kiedyś wyraz dobrodusznego wujka i tylko w oczach brakowało już tej pozornej figlarności. Ostatnie miesiące wyraźnie go wykończyły, jednak dopiął swego: sprawa, mimo pierwotnych protestów rodziców innych uczniów, została gładko zamieciona pod dywan, a Perec nie stracił ani krztyny swojej reputacji. Nie chciałem wiedzieć, ile pieniędzy to wszystko kosztowało. Korzystne dla Charkata wyroki dały mu do rąk argumenty, którymi zbijał wszelkie niepokoje i uciszał plotki.
Teraz usiadł za biurkiem, na którym leżały dwie teczki. Poprawił je nerwowo, po czym spojrzał na mnie – jego twarz teoretycznie wyrażała smutek i troskę, ale oczy nadal były martwe. Ciekawe, czy ja wyglądałem tak samo?
– Zarząd szkoły zdecydował się wypowiedzieć ci umowę o pracę w trybie natychmiastowym. – Spuścił wzrok. Jakby czekał na cios. Nie wiedział, że i ja na niego czekałem. Rozwiązanie umowy o pracę było w tamtym momencie najmniejszym problemem. Spodziewałem się tego. Szczerze, jakikolwiek inny scenariusz nie przychodził mi nawet do głowy. Wiedziałem, że nawet zakończone postępowania sądowe, z których wyszedłem obronną ręką, nie ustrzegą mnie przed komisją dyscyplinarną za romans z uczennicą, z czego nie mogłem się wyłgać, bo był faktem. I plamą na reputacji Pereca, a do tego dyrektor nie mógł dopuścić, zwłaszcza po wyciszeniu sprawy morderstwa w łazience.
– Okej, i…? – Starałem się brzmieć nonszalancko, ale po głowie skakały mi tylko myśli o tym, jak długo jeszcze będą działały tabletki uspokajające. Przeczuwając, że ta rozmowa mnie przeczołga, profilaktycznie łyknąłem dwie przed wyjściem. To znaczy, miałem ochotę wziąć więcej, ale mój najwspanialszy przyjaciel Krzysiek patrzył mi na ręce, pilnując dawek jak cerber. Teraz czułem, że ich działanie było stanowczo za słabe, bo całe ciało mi się napięło, a ręce zaczęły się delikatnie trząść. Powinienem był wziąć przynajmniej cztery. Albo dwie mocniejsze…
– Masz do wyboru jedną z dwóch opcji. – Roman wskazał na teczkę po lewej stronie. – Zwolnienie dyscyplinarne z wpisem do akt, bez prawa do odprawy oraz zwołanie komisji dyscyplinarnej w sprawie orzeczenia zakazu wykonywania przez ciebie zawodu na podstawie złamania przez ciebie Kodeksu Etyki Nauczyciela… – Czułem jakby ktoś mi do żołądka wsypał wiadro lodu. Niby byłem na to przygotowany, ale i tak miałem kruchą nadzieję na to, że być może uda mi się i od tego wymigać. Kochałem uczyć. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym robić cokolwiek innego, mimo że wiązało się to z masą przykrych wspomnień.
– Albo? – Tylko tyle zdołałem wykrztusić. W głowie zaczęło mi wirować i miałem wrażenie, że za chwilkę zemdleję.
Roman sięgnął po drugą teczkę.
– Albo rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, bez wpisu do akt i innych konsekwencji – powiedział, podając mi dokumenty, a ja zamrugałem, nie do końca rozumiejąc co się dzieje. Bezwolnie sięgnąłem po dokumenty i przejrzałem je z uwagą. Poza zrzeczeniem się odprawy i okresu wypowiedzenia, nie było w nich żadnych pułapek.
Żadnych kruczków.
Coś mi tu nie grało.
– A komisja? Olga… – wydukałem przez zaciśnięte gardło. Roman pokręcił głową, a ja zbaraniałem. – Skąd taka hojna propozycja? – Zmarszczyłem brwi, czując, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
– Większość zarządu uznała, że nie byłoby rozsą nie roztrząsać tego niefortunnego zdarzenia, jakim była śmierć panny Piotrowskiej, z którą miałeś niestosowną relację, a zwolnienie dyscyplinarne oraz powołanie komisji z pewnością rozdmuchałyby ten incydent na nowo. – Zgrzytnąłem zębami, czując jak krew zaczyna mi się gotować w żyłach.
– Niefortunne zdarzenie? Incydent? – warknąłem. Nawet końska dawka benzodiazepin nie byłaby w stanie mnie teraz uspokoić. – Śmierć Olgi nazywasz incydentem?
– Jak orzekł prokurator, to był bardzo nieszczęśliwy wypadek, sprawców nie udało się złapać… – Roman przywołał na twarz udawaną troskę i smutek, jednak zbyt dobrze go znałem, aby nabrać się na te plewy. Poczułem, jak robi mi się ciemno przed oczami.
– Bo ktoś zmusił ojca zmarłej do ochrony ich tyłków! – krzyknąłem, waląc pięścią w blat. Roman siedział niewzruszony i przyglądał mi się w milczeniu. Nagle do mnie dotarło. – Ach, czyli to jest ceną porozumienia? – Ledwo wydałem głos przez ściśnięte z emocji gardło. – Kłamstwo na temat tego, co spotkało Olgę?
– Raczej trzymanie się oficjalnej wersji zdarzeń, która pozwoli nam wszystkim wrócić do normalności i nie siać niepotrzebnego fermentu. – Dyrektor Charkat wyprostował się. Chrząknął, niedbale poprawiając mankiet idealnie wyprasowanej koszuli. – Ale to nie wszystko.
– Wiedziałem – parsknąłem gniewnie, czując jak od środka zaczyna mnie roznosić furia. Starałem się nie myśleć o tym, że dzięki temu układowi ja stracę pracę, a faktyczny sprawca będzie mógł bez żadnych konsekwencji skończyć szkołę, obnosząc się tryumfalnie po Perecu z tym, że wykurzył Grajewskiego. Przez zęby wycedziłem: – Co jeszcze? Mam publicznie wziąć winę na siebie czy przeprosić morderców?
– To by było zbędne i sprzeczne z interesem szkoły, bo przecież do żadnego morderstwa nie doszło. – Beznamiętny ton Romana jednoznacznie wskazywał na to, jakie są jego priorytety. Reputacja ponad wszystko. Aż dziw, że to hasło nie było oficjalnym mottem tej popierdolonej szkoły.
– Czego zatem chcecie? – Byłem już zmęczony tą rozmową. Chciałem jak najszybciej opuścić budynek Pereca.
– Oczekujemy, że dobrowolnie zrezygnujesz z nauczania w jakiejkolwiek, czy to prywatnej, czy publicznej, placówce edukacyjnej na dowolnym poziomie. – Słowa Romana sprawiły, że poczułem żółć w ustach.
– Nie możecie tego ode mnie wymagać przy porozumieniu – powiedziałem chłodno, siląc się na nonszalancję, choć w środku byłem coraz mocniej roztrzęsiony. – Nigdy nie obowiązywał mnie zakaz konkurencji, nie mówiąc o tym, że bez komisji dyscyplinarnej nie ma mowy o zakazie wykonywania przeze mnie zawodu nauczyciela.
– Cóż, masz wybór… – Roman postukał sugestywnie w pierwszą teczkę.
– Co jeśli bym się nie dostosował do tej… prośby? – spytałem proforma, znając odpowiedź. Charkat przyjrzał mi się z jawną groźbą w oczach.
– Wówczas zarządowi zupełnym przypadkiem przypomni się twój udział we wcześniej wspomnianym incydencie, o którym czystym przypadkiem nie pamiętaliśmy podczas śledztwa, a o którym, bardzo mi przykro, będziemy musieli powiadomić komisję dyscyplinarną, nie mówiąc już o poinformowaniu prokuratury. Tak ważnych informacji, wskazujących sprawcę, nie będziemy mogli ukrywać…
Czując narastający wkurw, sięgnąłem po papiery i złożyłem podpis. Nie oglądając się na Romana, wstałem i podszedłem do drzwi, pragnąc jak najszybciej opuścić to miejsce. Jednak w chwili, kiedy złapałem za klamkę, uznałem, że nie mogę wyjść pokonany.
– Roman? – Odwróciłem się na sekundę z miną niewiniątka.
– Tak? – Charkat, który nie ukrywał satysfakcji, wynikającej z faktu, że zagrałem zgodnie z jego wizją, mruknął zniecierpliwiony.
– Pierdol się.
Ona
– Wstawaj! – Jak każdego ranka próbowałam obudzić Tomka, który, co za nowość, stawiał opór.
– Nie chce mi się – burknął, próbując się odwrócić. Zniecierpliwiona, szarpałam go dalej.
– Nie wygłupiaj się, musisz wstać – warknęłam, modląc się w duchu, aby dzisiejszy poranek był chociaż odrobinę milszy niż zwykle. Minął miesiąc od „incydentu toaletowego” i od tamtej pory nasze relacje stały się jeszcze gorsze. Tak źle nie było nawet tuż po wypadku, kiedy mój braciszek w końcu wyszedł ze śpiączki i dowiedział się o śmierci taty.
Niestety, moje nadzieje na to, że dziś nastąpi przełom, okazały się złudne. Tomek był konsekwentny do bólu – tak jak półtora roku temu zaczął być wrednym wrzodem na dupie, tak uparcie się tego trzymał, utrudniając każdą najprostszą czynność.
– Niby po co? – sarknął. Jego stalowoszare oczy nie wyrażały żadnych emocji. Kiedyś chociaż się wkurwiał na tę sytuację, dziś był po prostu pasywno-agresywny.
– Nie możesz cały dzień gnić w tym łóżku. – Usiadłam ciężko na krześle obok, nie mając siły dalej się pochylać. – Przerabiamy to codziennie, naprawdę mógłbyś…
– Nie, nie mógłbym. Ani tego, ani wielu innych rzeczy – powiedział zimno i wbił wzrok w sufit. – Nawet nie mogę się już sam wyszczać, robię pod siebie! – Ścisnęłam nasadę nosa, próbując opanować emocje. Pierwszy raz poruszył ten temat, więc musiałam jeszcze bardziej uważać na swoje reakcje. Na bank każdą analizował dogłębniej niż zazwyczaj. Uznałam, że najlepiej nie odpowiadać na tę zaczepkę. Co prawda zbierało mi się na płacz, ale gdybym tylko uroniła choć jedną łzę, rozpętałaby się awantura. Musiałam się pohamować, dlatego zacisnęłam zęby, wstałam z krzesła i siłą zaczęłam pionizować Tomka, który może i nie stawiał czynnego oporu, ale też nie pomagał. A wiedziałam, że mógłby, bo nie wszystkie jego mięśnie odmawiały posłuszeństwa i według lekarza, z którym się konsultowaliśmy parę tygodni temu, nie było z nim aż tak źle.
– Musi mu pani dać czas, to bardzo trudne utracić samodzielność w takiej kwestii, nawet jeśli to był jednorazowy wypadek – tłumaczył doktor Tomczyk. Przytakiwałam, udając, że rozumiem, ale miałam ochotę zapytać, czy kogokolwiek interesuje fakt, jak wyczerpujące jest życie w towarzystwie takiego człowieka, który każdego dnia staje się coraz trudniejszy w relacjach. – Okazanie cierpliwości to najlepsze, co może pani dla niego zrobić.
Teraz, sapiąc jak lokomotywa, przerzuciłam go w końcu na wózek i przypięłam pasami. Tomek się nie odzywał, zaciskał tylko pogardliwie wargi.
– Jak będziesz taki skwaszony, to życie ci przemknie przed oczami. – Siliłam się na dziarski ton, ale po prawdzie nie czułam, że to cokolwiek wskóra.
– O niczym innym nie marzę – mruknął i obrócił wózek tyłem do mnie, dając znać, że mam sobie pójść w cholerę.
– Nie mów tak, na pewno nie chcesz zmarnować całego swojego życia na gapienie się w okno… – Przeczesałam kosmyki, które wyślizgnęły się z ciasno zawiązanej kitki.
Tomek tylko prychnął.
– Nie ja to życie zmarnowałem, tylko ty – warknął, odwracając się w moją stronę.
– Nie mów tak, to nie była…
– TO BYŁA TWOJA WINA! – ryknął, a ja skuliłam się w sobie. – Chciałaś, to masz. Patrz na to, co zrobiłaś i nie zatruwaj mi bardziej życia!
Opuściłam głowę i bez słowa wyszłam z jego pokoju, zostawiając uchylone drzwi. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w swoim, gdzie w tych krótkich chwilach wolnych od niańczenia Tomka, próbowałam czytać, choć na chwilę uciekając w świat fantazji.
– Co z nim? – Kiedy przechodziłam przez salon, usłyszałam zmartwiony głos mamy. Siedziała na wielkim fotelu i dziergała jakąś bzdurkę z wielokolorowego motka. Robiła to dzień w dzień, od półtora roku. Trochę ją za to podziwiałam, chociaż często czułam irytację. Jak, w obliczu tego, co się stało, mogła spędzać długie godziny na machaniu drucikiem? Po co i na co to komu? Tych rzeczy, które dziergała, i tak nikt z nas nie nosił.
– To, co zawsze. Bunt i złość na wszystko od samego rana – powiedziałam zmęczonym głosem.
– Musisz mu wybaczyć, w końcu…
– …jest przykuty do wózka, a ma dopiero osiemnaście lat… Tak, wiem – burknęłam i szybko się zreflektowałam. – Przepraszam, po prostu…
– Czy przyjedzie do nas na śniadanie? – Mama zachowywała się jakby mnie nie usłyszała. Kiedyś myślałam, że po prostu mi folguje, w ten sposób pokazując, że nic się nie stało. Dopiero z czasem dotarło do mnie, że ona faktycznie mnie nie słuchała. Westchnęłam ciężko, zaciskając wargi.
– Nie wiem, dzisiaj wybitnie nie mam siły na jego humory. – Zaczęłam się krzątać po salonie, zbierając porozrzucane gazety i książki.
– Naprawdę jest aż tak źle? – Mama w końcu podniosła na mnie wzrok. Jednak jej spojrzenie wyrażało jedynie troskę o Tomka. Nie o mnie.
Zagryzłam wargi, tłumiąc w sobie negatywne uczucia.
Co by to dało, gdybym teraz warknęła?
Trzy sekundy satysfakcji, cały dzień wyrzutów sumienia i niesmaku wobec samej siebie. W końcu, jeśli i ja stracę panowanie nad sobą, tak jak Tomek i mama, to już nam pozostanie tylko rodzinna cela w Tworkach, o ile takimi dysponują.
– Mamo, uwierz mi, że… – Moją tyradę przerwał nagły huk dobiegający z pokoju brata. Bez zastanowienia pobiegłam w tamtym kierunku. Gdy dotarłam, zobaczyłam swojego ukochanego braciszka leżącego na podłodze, twarzą do ziemi, przygniecionego wózkiem.
– Tomek, słyszysz mnie? – Całą sobą starałam się, aby w moim głosie nie było słychać strachu. Odpowiedziała mi cisza, więc, z duszą na ramieniu, odpięłam wózek, postawiłam go obok i zaczęłam metodycznie badać Tomka, zaczynając od rąk, powoli przechodząc do karku i głowy. Kiedy chciałam go delikatnie obrócić, by sprawdzić, czy oddycha, znienacka ugryzł mnie w rękę. Mocno. Do krwi.
– Oż kur…! – zawyłam, gryząc się w język. – Dlaczego to zrobiłeś? Co się stało?
– Osiągnąłem nowy pułap dna w swojej egzystencji. Czy teraz pozwolicie mi zgnić w łóżku? – zarechotał wrednie. Jego słowa były tłumione przez podłogę, bo w całej swojej złośliwości nie przewidział tego, że bez mojej pomocy nie będzie mógł przybrać normalniejszej pozycji. A może miał już i na to totalnie wywalone.
– Dlaczego mi to robisz? – zapytałam zmęczona. Tomek z trudem przekręcił głowę w moim kierunku. Jego oczy nie wyrażały nic poza totalną pogardą.
– Bo mogę.
On
– O, a może to? „Kurier Mokotowski poszukuje kreatywnej i gotowej na wyzwania osoby na stanowisko stażysty”. Zawsze chciałeś pisać. Masz okazję, aby zacząć!
– Chyba się przesłyszałem? – wycedziłem przez zęby, wpatrując się z niedowierzaniem w swojego najlepszego przyjaciela. Krzysiek, jakby nigdy nic, wcinał omlet, który dopiero co przygotowałem, całkowicie ignorując moją frustrację.
– Nie? Dlaczego? – Spojrzał na mnie znad talerza. – Uważam, że to naprawdę fantastyczna oferta. Sam zobacz: pół etatu, możliwość publikacji pod własnym nazwiskiem, elastyczne godziny pracy…
– Nie zatrudnię się, do kurwy nędzy, jako stażysta w redakcji pośledniego pisma! – Huknąłem pięścią w stół tak mocno, że przewróciłem kubek z kawą. Oczywiście, cała rozmowa wynikała z mojej tępoty. Kiedy dwa miesiące temu wróciłem do Warszawy po krótkim epizodzie w Tomaszowie Mazowieckim, Krzysiek uznał, że dobrym rozwiązaniem będzie, abyśmy zamieszkali razem. Nie wiem, czy to dlatego, że czynsz mu drastycznie wzrósł i szukał współlokatora, czy też bał się, że jeśli wrócę do swojego starego mieszkania, to pewnego pięknego dnia znajdzie mnie dyndającego na pasku pod sufitem. Niemniej wtedy myślałem, że chwytam Pana Boga za nogi i że w sumie to dobry pomysł. W końcu dorastaliśmy razem, więc mimo kilkuletniej przerwy, znaliśmy się jak łyse konie. I jakoś to grało. Ja ogarniałem dom i gotowanie, on zapewniał mi rozrywkę w postaci plotek z pracy. Gorzej, że w chwili kompletnego zaćmienia umysłu wygadałem mu się na temat tego, że w domu zaczyna mi się nudzić i że chcę się rozejrzeć za jakąś robotą. To był błąd. I to spory. Od tamtej chwili Krzysiek zaczął mi podsuwać oferty. Na początku obaj mieliśmy ubaw z gdybania, czy nadawałbym się na przedszkolankę, czy na pomoc kuchenną. Z czasem jednak mój kochany przyjaciel zaczął całą sprawę traktować nadzwyczaj poważnie, z każdym dniem naciskając na mnie, abym złożył CV w kilka miejsc całkowicie oderwanych od mojego dotychczasowego doświadczenia zawodowego. Olewałem to, uznając, że najpierw muszę sam dojść do porozumienia ze sobą, jeśli chodzi o nowy kierunek kariery. Niestety, pech chciał, że całe moje zawodowe życie kręciło się wokół Pereca. Zacząłem tam pracować jako dwudziestodwuletni szczeniak i nigdy nie planowałem odchodzić. Dzięki pojebanej polityce Romana, stać go było na regularne podwyżki dla swojej kadry pedagogicznej, dzięki czemu zarobki miałem dość wysokie jak na nauczyciela języka polskiego, nawet jak na kogoś, kto uczył w prywatnej szkole. Dlatego obecnie zaczynanie gdziekolwiek od zera, z pensją, która pozwoli mi wyłącznie na egzystencję, a nie na niezależność, powodowało u mnie dreszcz obrzydzenia i poczucie porażki. A już praca za darmo, na stażu? Litości, mam trzydzieści cztery lata, a nie dwadzieścia.
Teoretycznie miałem oszczędności, nie musiałem zarabiać kokosów, aby żyć godnie, nawet gdybym mieszkał sam. Kiedy pracowałem w Perecu, nie wydawałem kasy na bzdury. Stare mieszkanie miało dość przyzwoity czynsz, a moja wysłużona vitara była dla mnie w zupełności wystarczająca. Dzięki temu, mieszkając u Krzyśka, nadal miałem jakiś swój grosz i mogłem wybrzydzać na oferty. Przynajmniej tak mi się wydawało.
– Bo? – Krzysiek sięgnął po kubek z kawą i upił łyk. – Piotr, jeśli chcesz spróbować czegoś nowego, to niestety musisz się liczyć z faktem, że będziesz zaczynał od zera. Staż to dobry początek, a kariera w mediach…
– Po moim, kurwa, trupie! – Wstałem od stołu i zacząłem krążyć, czując coraz większy wkurw. – Nie zamierzam podpisywać cyrografu i pracować jako dziennikarzyna!
Krzysiek ciężko westchnął i spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
– Okej, nie chcesz być dziennikarzem – zaczął polubownie. Wiedziałem jednak, jaki będzie ciąg dalszy. – Nie chcesz być także korektorem, redaktorem merytorycznym w wydawnictwie naukowym, autorem podręczników, autorem kursów ani chociażby kierowcą Ubera. To w takim razie, kim chcesz być?
Jego pytanie przerwało moje nerwowe przetrząsanie kieszeni w poszukiwaniu choćby połówki papierosa. Ostatni raz miałem fajkę w ustach na dachu, tuż przed nieudanym skokiem, kiedy dowiedziałem się, że mordercy Olgi unikną sprawiedliwości. Niemniej zawsze, gdy się wkurwiałem, miałem odruch poszukiwania swojej ulubionej używki. Pytanie Krzyśka mnie przystopowało, bo znałem doskonale odpowiedź. Jedyna posada, jaką byłem w stanie sobie wyobrazić, była związana z nauczaniem. I to mojej dziedziny, w moim stylu. Tęskniłem za tłuczeniem tępym umysłom zasad naszego rodzimego języka, wyjaśnianiem logiki poszczególnych motywów literackich i próbami wlania w ich mózgi wiedzy, że literatura to coś więcej niż tylko zadrukowane strony składające się w mniej lub bardziej sensowną całość. To żywa historia danego społeczeństwa. Charakterystyka ludzkości. Świadectwo tego, co kochamy, czego pragniemy i z czym walczymy. To kwintesencja naszego istnienia, która pokazuje, że niezależnie od tego, czy żyjemy w XI czy XXI wieku, problemy w zasadzie mamy wciąż te same: śmierć, choroby, wojny, miłość…
– Jedyne, czego chcę i potrafię robić, to nauczać – mruknąłem pod nosem i oklapłem na fotel, krzywiąc się tak, jakbym właśnie zjadł cytrynę. Pierdolony Charkat odebrał mi wszystko.
Olgę.
Pracę.
Stałem się nikim.
Schowałem twarz w dłoniach, czując, jak mój oddech zaczyna przyspieszać. Przed oczami zaczęły mi przeskakiwać najgorsze obrazy, jakie zdołała podsunąć mi pamięć. Piotrowska mdlejąca na mojej lekcji. Pierdolone polecenie dyrektora, abym się nią zajął. To, jak kawałek po kawałku, smarkula otwierała mnie na siebie i świat, narażając się na niebezpieczeństwo. Jebane ignorowanie przez Romana faktu, że Madejski molestuje dziewczynę. Zakrwawione ciało Olgi, leżące bez życia w damskiej toalecie w Perecu…
– Oddychaj. – Spokojny głos Krzyśka przedarł się przez moje myśli. – Pamiętaj o technice 5-4-3-2-1.
Przełknąłem ślinę, wypuszczając powoli powietrze z płuc.
– Pięć rzeczy, które widzę: stół, krzesła, wazon, kawa, idiota. – Na dźwięk ostatniego słowa Krzysiek tylko prychnął. – Cztery rzeczy, które słyszę: mój głos, twój wkurwiający oddech, samochody na ulicy i jakąś dzieciarnię pod blokiem. – Mój oddech powoli zaczynał się wyrównywać. – Trzy rzeczy, które czuję węchem: kawa, mydło, przypalone masło. – Nie wiem kiedy rozluźniłem pięści. Wnętrze dłoni znaczyły czerwone ślady po wbijanych paznokciach. – Dwie rzeczy, które czuję dotykiem: twoje łapsko i to, że siedzę. – Ostatnie słowa wypowiedziałem już całkowicie spokojnie: – I jedna rzecz, której czuję smak, to kawa. Dzięki. – Ostatnie słowo powiedziałem z lekkim zawstydzeniem. Krzysiek zbył to milczeniem, jedynie mocniej zaciskając swoją dłoń na moim ramieniu. W końcu mnie puścił i usiadł z powrotem na krześle.
– To może własna firma produkująca gumowe barany? – rzucił od niechcenia, wracając jakby nigdy nic do przerwanego posiłku. Byłem mu za to wdzięczny.
– Dlaczego barany?
– Bo kaczuszki są już zajęte – mruknął zasmucony, na co obaj parsknęliśmy śmiechem.
Ona
– Przysięgam, że go w końcu uduszę. – Nawet nie próbowałam ukryć swojej frustracji i zmęczenia, kiedy po szarpaninie z Tomkiem zadzwoniłam do Igi, mojej jedynej prawdziwej przyjaciółki. Z Igą poznałyśmy się na pierwszym, dla mnie jedynym, roku studiów aktorskich, kiedy na zajęciach z tańca współczesnego okazało się, że mamy być razem w parze. Na początku nie byłyśmy z tego powodu zadowolone, chyba każda z nas liczyła na to, że uda nam się tańczyć z jednym z nielicznych przystojniaków na roku, ale wkrótce to się zmieniło. Kąśliwe uwagi Igi pod adresem prowadzącego sprawiły, że zajęcia upływały nam w o wiele sympatyczniejszej atmosferze. Wkrótce do naszej małej paczki dołączyli inni, ale tylko my dwie mogłyśmy na sobie naprawdę polegać. Krok po kroku, nawiązałyśmy wyjątkową więź, która przetrwała najgorszy możliwy egzamin, jakim był wypadek, w którym zginął mój tata, a Tomek złamał kręgosłup. Iga jako jedyna z moich znajomych przyszła na pogrzeb i mnie wspierała, gdy postanowiłam rzucić studia, aby zająć się bratem. Od tamtej pory regularnie wysłuchiwała moich utyskiwań, nigdy nie czyniąc żadnych durnych uwag.
Aż do dzisiaj.
– Laurko, kochanie, wiem, że jesteś diabelnie ambitną osobą. – Jej głos nie wróżył absolutnie niczego dobrego. Poczułam, jak całe moje ciało zaczyna się napinać, ponieważ chciałam się jedynie wyżalić na swój marny los, a nie wysłuchiwać rad.
– Jeśli i ty zaczniesz mi pieprzyć, że Tomkowi trzeba odpuścić, bo siedzi na wózku to… – zaczęłam, ale Iga mi przerwała.
– Raczej chodzi mi o to, abyś odpuściła wreszcie sobie.
– Że niby co? – Uniosłam zaskoczona brwi.
– Zajeżdżasz się i to bardziej niż u profesora Miodowicza – powiedziała bez ogródek. – Od półtora roku zapierdzielasz przy tym gówniarzu, z miejsca przyjmując rolę pielęgniarki, opiekunki i, co chyba najsmutniejsze, worka do bicia, na którym wylewa całą swoją frustrację.
– Ej! – żachnęłam się, czując jak na policzki wypływają mi rumieńce wstydu i złości. – Nie mów tak o nim!
– Doskonale wiesz, że mam rację. – Iga wyjątkowo nie ustępowała, a w jej głosie pojawiły się stalowe nuty. – Tomek zawsze był irytującym małolatem, ale od czasu wypadku stał się nie do zniesienia. Powinien zostać utemperowany już dawno, ale wasza matka postanowiła zapuścić korzonki w fotelu, nie zważając na to, że lada moment straci dziecko.
– Nie no, teraz to już przesadziłaś! – krzyknęłam, zrywając się na równe nogi. Poczułam, jakby w serce ukąsiła mnie żmija złożona ze złości i żalu. – Wiesz co? Myślałam, że rozumiesz moją sytuację, ale chyba się pomyliłam. – Mój głos był przepełniony bólem. Iga westchnęła ciężko.
– Rozumiem, dlaczego na to wszystko się zdecydowałaś – stwierdziła ugodowo. – Jednak nie mogę dłużej patrzeć na to, że kawałek po kawałku zatracasz się w idiotycznej próbie odkupienia wyimaginowanej winy. Jesteś młodą, piękną i cholernie zdolną dziewczyną. Wykładowcy do dziś nie mogą odżałować twojej rezygnacji! Dziewczyno, możesz być kimś, a ty zamiast rozwijać swój talent babrasz się w pieluchach!
– Żegnam – warknęłam i rzuciłam słuchawką. Z poczuciem osamotnienia i niezrozumienia padłam na łóżko i zaczęłam płakać. Jedyna moja podpora okazała się złudą. Jak ona śmiała tak mówić o mojej rodzinie? Byłam durna, uznając, że ktoś, kto nie przeżył takiej tragedii, jakkolwiek jest w stanie zrozumieć moje położenie. Kochałam aktorstwo, ale rodzinę bardziej. Nie mogłam ich zostawić samych sobie. Matka nie zajęłaby się Tomkiem. Nie dałaby rady.
Walić Igę.
Okazuje się, że byłam, jestem i będę z tym tak naprawdę sama.
Dam sobie, kurwa, radę.
Sama, jak zawsze.
Tuż koło ręki poczułam wibrowanie telefonu. Najpierw długie, sugerujące połączenie telefoniczne, a następnie kilka krótkich, świadczących o tym, że przyszły do mnie SMS-y. Zignorowałam to. Cokolwiek miała do powiedzenia Iga, myliła się.
On
Poszukujemy na stanowisko stażysty młodej, dynamicznej osoby.
Doświadczenie: minimum rok. Wymagany status studenta.
Stanowisko: junior editor w uznanym wydawnictwie.
Wymagania:
- studia kierunkowe, preferowane dziennikarstwo lub polonistyka
ze specjalnością edytorską,
- minimum rok doświadczenia na takim samym lub podobnym
stanowisku;
- Mile widziany status studenta
Do naszego startapu poszukójemy osoby, która nie boi się
podejmować wyzwań. Jeśli widzirz w tym ogłoszenió
minium cztery błendy językowe to najwyższy czas,
żebyś do nas zaaplikował/a!
Wymagania:
- dwuletnie dosświadczehnie na takim lub podpbnym stanowiskó.
- status studenta
Po poranku spędzonym na przeglądaniu ofert pracy, wkurwiony wyszedłem posprzątać samochód. Nie robiłem tego przynajmniej od trzech lat i uznałem, że teraz będzie najlepszy moment, aby nieco odgruzować tego grata. Może przy okazji pomoże mi to odgruzować moje życie.
Z niechęcią, wyposażony w worki na śmieci, spray do sprzątania i ręczniki papierowe, zacząłem od przetarcia deski rozdzielczej. W głowie kłębiła mi się jedna myśl: wszystko wskazywało na to, że byłem za stary i zbyt doświadczony na to, aby się przebranżowić. Nie wiedzieć czemu, dziewięćdziesiąt procent ogłoszeń na stanowiska juniorskie wymagało statusu studenta. Z drugiej strony, pensje były dość głodowe, trudno się zatem dziwić, że takie „lukratywne” oferty pracy wisiały po kilka miesięcy, nie mogąc trafić na właściwego jelenia, który dałby się na to naciąć. Krzysiek stwierdził, że nawet jeśli nie spełniam w pełni wymagań, to powinienem spróbować wysłać CV, bo a nuż ktoś odpowie.
Jak dotąd cisza.
Wkurwiony, otworzyłem schowek po stronie pasażera i zacząłem go opróżniać.
Puste paczki po papierosach, jakieś rachunki i paragony… Załadowałem to wszystko do worka. Dalej kilka płyt, w tym Budki Suflera i Kwiatu Jabłoni. Odpaliłem jedną z nich i zabrałem się za kieszeń w drzwiach pasażera.
Niemożliwe nam się dostało
Nie ma powodów do łez
A każdy mówi, że mało
Musisz więcej niż chcesz 1
1Sł.: Kasia Sienkiewicz.
W drzwiczkach było równie dużo śmieci. Papierki po cukierkach, jakieś chusteczki, paragony… Jeden z nich spadł mi pod fotel pasażera i gdy po niego sięgnąłem, pod palcami wyczułem coś miękkiego. Zmarszczyłem brwi. Schyliłem się mocniej i szarpnąłem z całej siły materiał, który zahaczył o jakiś wystający drucik. W końcu, po kilku minutach wysiłku, udało mi się wyciągnąć gałgan. Rozprostowałem go i zamarłem na fotelu, dzierżąc w dłoni sweter od damskiego mundurka Pereca. Dokładniej: mundurka Olgi.
Gdzie jestem, nie wiem
Wyciągam ręce przed siebie
Gdzie jestem, nie wiem
Wyciągam ręce do ciebie 2
2Tamże.
Podczas naszego miesiąca miodowego, gdy jej rodzice wypięli się na jedynaczkę, uznając, że najlepszym prezentem z okazji osiemnastki będzie zostawienie jej samej, dość często wykorzystywaliśmy mój samochód do mało przyzwoitych rzeczy. Teoretycznie wtedy mieszkaliśmy razem w domu jej rodziców, jednak nieraz w trakcie powrotu ze szkoły nakręcaliśmy się tak mocno, że nie byliśmy w stanie wykonać tych kilku kroków z garażu do środka i pieprzyliśmy się w samochodzie. Pamiętam, jak po jednym takim numerku, oboje mieliśmy siniaki, bo nie zauważyliśmy w trakcie, że rączka od zmiany biegów boleśnie wbijała się w nasze uda.
Wtedy to było zabawne. Teraz ściskałem sweter Olgi, czując mieszankę wstydu i tęsknoty. Przysunąłem materiał do nosa i przymykając oczy, zaciągnąłem się jego zapachem. Niestety leżenie pod fotelem w starym suzuki spowodowało, że nie został na nim nawet minimalny cień zapachu mojej ukochanej. Zamiast jej perfum: smar, metal i kurz. Z żalem odsunąłem sweter od twarzy, dotykając materiał tak, jak nieraz gładziłem skórę jego właścicielki. Delikatnie, powoli, bojąc się, że zrobię jej krzywdę.
I tak ją jej zrobiłem.
Ta myśl wybiła mnie z nostalgii. Przed oczami stanął mi ostatni wieczór w domu Piotrowskich. Krzyk Olgi, że się mną brzydzi. To, jak rzuciła we mnie pierścionkiem. I to, jak wielkim dupkiem okazałem się na drugi dzień, nie pozwalając jej nawet dojść do słowa, kiedy chciała mi przekazać jedną z najpiękniejszych informacji w życiu: że będziemy mieli dziecko. Może nawet poczęte w tym aucie, gdy zgubiła ten sweter?
Zanim na dobre zatopiłem się w ponurych myślach, usłyszałem dźwięk komórki. Wyciągnąłem ją z kieszeni i zmarszczyłem brwi, widząc nazwisko na wyświetlaczu.
Piotrowski.
Ona
Siedzieliśmy wszyscy przy stole, jedząc wspólny obiad jak co tydzień w niedzielę. Pominę milczeniem ile wysiłku kosztowało mnie przymuszenie Tomka, aby łaskawie przyjechał na posiłek. W ostatnich dniach mój braciszek stawał się coraz bardziej męczący, buntując się przeciwko wszystkiemu. Każdy dzień rozpoczynaliśmy siermiężną awanturą. W ciągu dnia walczyłam z nim o podanie każdego leku i wykonanie choć części ćwiczeń rehabilitacyjnych, bo książę oczywiście nadal nie zgadzał się na udział w prawdziwej fizjoterapii. Wieczór kończyliśmy myślami o wzajemnym morderstwie w afekcie. Okej, od czasu wypadku nasza siostrzano-braterska więź nie była najsilniejsza, ale od incydentu, kiedy stracił panowanie nad własnym pęcherzem, Tomek wspiął się na wyżyny nienawiści do mnie.
Z każdym kolejnym dniem czułam się coraz bardziej zmęczona i niechętnie zaczynałam przyznawać Idze rację, choć prędzej bym zmieniła płeć niż jej to powiedziała. W jednym z SMS-ów, które odczytałam dopiero dzień później, stwierdziła wprost, że może to najwyższa pora, abym zatrudniła kogoś do pomocy przy Tomku. Że może dzięki temu nasz konflikt nie będzie aż tak eskalował, bo każde z nas zyska nieco przestrzeni, a poza tym taka osoba zadziała jak bufor. Nie będzie nas znała, pozostanie totalnie neutralna i zupełnie niewrażliwa na fochy Tomka. W idealnym scenariuszu, może go nawet nieco utemperować.
Początkowo uznałam to za debilny pomysł, wynikający z faktu, iż moja kochana przyjaciółka zwyczajnie nie zna realiów opieki nad osobą z niepełnosprawnością. To nie takie łatwe zatrudnić kogoś do pomocy. To, co według Igi miało być zaletą, czyli bycie obcą osobą z zewnątrz, generowało masę problemów, jak choćby fakt, czy mogę komuś takiemu zaufać, że nie zlekceważy potrzeb Tomka. Nie mówiąc o tym, że mój brat nie pozwoliłby się dotknąć komukolwiek poza mną. I to nie tak, że nie próbowaliśmy tego rozwiązania. Testowaliśmy to tuż po jego wyjściu ze szpitala i plan spalił na panewce. Niestety każdy dzień walki z Tomkiem coraz mocniej uświadamiał mi, że mimo moich najszczerszych chęci, może faktycznie dotarłam do momentu, w którym nie dam rady dłużej tego ciągnąć sama i będę musiała poszukać kogoś do pomocy. Mimo protestów Tomka, jego histerii i wręcz ryzyka próby samobójczej, jak to miało miejsce ostatnim razem. Nie było sensu prosić o pomoc mamę: od śmierci ojca zapadła się w sobie, skupiając swoją uwagę wyłącznie na dwóch rzeczach, czyli oglądaniu wszystkich durnych paradokumentów w telewizji i szydełkowaniu. Jeśli pytała o syna, to tylko w kontekście tego, abym dawała mu większe fory, całkowicie olewając fakt, iż może choć raz wypadałoby stanąć po mojej stronie.
To wszystko sprawiło, że teraz podjęłam decyzję. Z trudem przełknęłam kawałek gotowanego na parze indyka i odłożyłam sztućce na bok, czując skok adrenaliny.
– Chciałabym z wami o czymś porozmawiać. – Starałam się, aby mój głos brzmiał pewnie, ale Tomek tylko kpiąco się uśmiechnął, wyraźnie wskazując, że usłyszał jego drżenie.
– Że znowu wyszło ci straszliwe gówno zamiast obiadu? – sarknął. Rzuciłam spojrzeniem na matkę, która puściła tę uwagę mimo uszu.
Znowu.
– Między innymi. – Nie dając się zbić z tropu, wyprostowałam się na krześle i wbiłam wzrok w Tomka. Młody z wyrazem obrzydzenia przeżuwał swój obiad. Sukces, zawsze mógł go wypluć jak rozpuszczony trzylatek, jak to miało miejsce wczoraj. I przedwczoraj. I… w zasadzie dość często. Wzięłam wdech i kontynuowałam:
– Chciałabym zatrudnić kogoś do pomocy.
– Co, dojrzałaś do przyznania się, że jesteś skończoną porażką? – Głos Tomka ociekał jadem. Przygryzłam wnętrze policzka, siląc się na to, aby mu nie odpysknąć. Zamiast tego, uśmiechnęłam się i lekko skinęłam głową.
– Nie ukrywam, że ostatnio opieka nad tobą staje się dla mnie coraz trudniejsza – stwierdziłam, łudząc się, że to skłoni Tomka do jakiejkolwiek autorefleksji. Może zrobi mu się głupio? Jednak przeliczyłam się. Braciszek wybuchnął śmiechem. Głośnym, nieprzyjemnym.
– Laurce znudziła się opieka nad swoim bratem, tak? – warknął, a ja skuliłam się w sobie. Słowa młodego wyrwały matkę z letargu, jakby miała włączony alert na jakąkolwiek próbę zrobienia krzywdy jej syneczkowi.
– Lauro, czy to prawda? – Jej głos był pełen zawodu. Jej spojrzenie przewiercało mnie na wylot, a ja jedynie myślałam o tym, że ta kobieta nigdy mnie tak nie chroniła jak jego. Nawet przed wypadkiem była skoncentrowana na swoim genialnym Tomeczku. Tylko, że wtedy jakoś miałam to bardziej w nosie, trzymając się taty, z którym mieliśmy sztamę. Typowa córeczka tatusia i synek mamusi.
Pokręciłam głową.
– Nie, nie znudziła mi się. Po prostu fizycznie i psychicznie… – Wypowiadając ostatnie słowo, w ustach poczułam żółć, wiedząc, że takie odsłonięcie się, szybko poskutkuje silnym ciosem. Postanowiłam jednak brnąć dalej: – Chcę, aby osoba, którą zatrudnię, pomogła Tomkowi nie tylko w codziennych czynnościach, ale także, jeśli byłoby to możliwe, w nauce. – Postanowiłam wytoczyć najmocniejsze działo, jakie przyszło mi do głowy.
Tomek zmrużył oczy i przestał na chwilę rzuć.
– W nauce? – W końcu wypalił kpiąco. – Niby po co?
Uśmiechnęłam się pod nosem, wiedząc, że trafiłam idealnie. Kiedy przygotowywałam się do tej rozmowy, zaczęłam się zastanawiać nad listą argumentów, które mogłyby skłonić mojego braciszka do zgody na obcą osobę w domu. Kasy mieliśmy jak lodu – po śmierci ojca wujek Marek przejął interes, dzięki czemu mieliśmy regularnie wypłacane dywidendy. Mogliśmy zatem zatrudnić nie tylko pielęgniarza czy rehabilitanta, ale także nauczyciela. Wiedziałam, że na standardowego opiekuna Tomek nigdy w życiu się nie zgodzi: wielokrotnie toczyliśmy boje o to, aby poddał się rehabilitacji, co skończyło się tym, że po jednorazowej wizycie u fizjoterapeuty, na mnie spadł obowiązek ćwiczeń i masaży. Teraz postanowiłam odwołać się do dawnej, zapomnianej przez młodego pasji.
Nauki.
Przed wypadkiem młody miał niesamowity talent do przedmiotów ścisłych. Matematyka, fizyka, chemia – dawniej jego koniki do tego stopnia, że doprowadzał do szału nauczycieli tych przedmiotów, wykazując się wiedzą na poziomie akademickim. Gdyby nie to, że był nogą z przedmiotów humanistycznych, mógłby skończyć szkołę wcześniej i kto wie, może w wieku osiemnastu lat byłby już nawet po studiach. Niestety, o ile Tomek był wybitnym umysłem ścisłym, to z języka polskiego zgarniał same szmaty, co powodowało realne ryzyko niezaliczenia matury z podstawowego przedmiotu, co wywoływało jego frustrację. Tym silniejszą, że gdy trafił do Pereca, ciągle chodził wkurwiony na to, że nauczyciel języka polskiego non stop go gnoi, grożąc zostaniem na drugi rok. Jakimś dziwnym sposobem udało mu się prześlizgać przez dwie pierwsze klasy, ale była to zasługa wielokrotnych pielgrzymek rodziców do dyrektora i wychowawcy, ze skargami na upartego polonistę. Mnie to oczywiście wtedy bawiło: jako pierwsze dziecko kpiłam z tego chuchania na genialnego Tomeczka, ciesząc się jednocześnie, że sama wybrałam znacznie mniej prestiżowe, ale, pod kątem atmosfery, normalniejsze liceum, które przeszłam bez większych przeszkód i mogłam bez trudu dostać się na studia aktorskie.
– Myślę, że dobrze by ci zrobiło skupienie się na czymś. – Wzruszyłam ramionami. – Wiesz, na jakimś konkretnym celu, jak zdobycie sensownego wykształcenia – zawiesiłam głos, obserwując jak na twarzy brata rysuje się coraz większa irytacja. Od wypadku Tomek ani razu nie zajrzał do książek, a temat zbliżającej się dla jego rocznika matury, był niejako tematem tabu. Aż do dzisiaj.
– Po co kalece wykształcenie? – Jego wściekłość nagle wybuchła z siłą gejzera. Mama patrzyła na nas, mrugając oczami.
– Chociażby po to, aby nie gnić cały dzień w łóżku, tylko robić coś ambitniejszego – warknęłam, odsuwając od siebie talerz. Tomek prychnął wściekle.
– Jakbyś nie zauważyła, nie jestem zbyt samodzielną osobą. Powiedzmy, że zdam tę maturę, i co? Potem będziesz mnie wozić na wykłady? – rzucił kpiąco.
– Czy przypadkiem twój ukochany Stephen Hawking również nie był przykuty do wózka i to w znacznie większym stopniu niż ty? – Postanowiłam wystrzelić ostateczny argument. Twarz Tomka pobladła, a ja poczułam cień satysfakcji. – Ruszasz rękami, możesz samodzielnie się przemieszczać i, o ile wiem, choć czasem mam co do tego wątpliwości, jesteś całkiem sprawny na umyśle. Chyba, że wolisz już do końca życia być jedynie pasożytem zdanym na łaskę swojej starszej i, jak twierdzisz, debilnej siostry?
– Laura! – Mama w końcu się odwiesiła i zgromiła mnie wzrokiem. Wiedziałam, że przesadziłam, ale znałam Tomka. Jeśli cokolwiek miało zadziałać, to tylko wjazd na ambicję. Obserwowałam teraz, jak na jego twarzy zaczęła przewijać się cała feeria emocji. Wściekłość, szok, niedowierzanie. Tak, jakby mnie nie poznawał i nie wierzył, że, kto jak kto, ale ja: uległa, potulna Laura Czarnecka, powiedziałam coś tak okrutnego.
– Niech, kurwa, będzie. – Po minucie ciężkiej ciszy, wreszcie skapitulował. Rzucił wściekle sztućcami i wycofał się wózkiem od stołu. – Zatrudnij jakiegoś idiotę, który pomoże mi w przygotowaniu się do matury z polskiego, resztę sam ogarnę – warknął i odjechał w kierunku swojego pokoju.
Przymknęłam oczy, wypuszczając z płuc powietrze, nie wierząc w to, że mi się udało. Teraz pozostawało coś trudniejszego: znaleźć odpowiednią osobę, która podoła charakterkowi tego osiemnastoletniego upiora.
On
– Mam dla ciebie wspaniałą pracę. – Głos Konrada jak zawsze był autorytarny. Skrzywiłem się lekko.
– Jeśli mam być gońcem w waszej kancelarii, to dziękuję, postoję – mruknąłem pod nosem, wciąż ściskając w rękach sweter Olgi. Palcami wodziłem po logotypie Pereca.
W słuchawce usłyszałem wybuch śmiechu.
– A wiesz, że o tym nie pomyślałem? – rzucił wesoło, a ja przewróciłem oczami. O ile znałem swojego niedoszłego teścia, o tyle wiedziałem, że prawie nigdy jego śmiech nie był szczery. – W sumie, jakbyś chciał, to może udałoby mi się dodzwonić do Beaty i pogadać, czy nie potrzebuje wsparcia w Nowym Jorku. – Jego głos minimalnie się zawahał. Od śmierci Olgi małżeństwo Piotrowskich wisiało na włosku. Choć formalnie się nie rozwiedli ani nie mieli orzeczonej separacji, to jednak nie dało się ukryć, że małżonkowie żyli osobno. Beata zaczęła krążyć między Londynem a Nowym Jorkiem, całkowicie pomijając na swojej trasie Warszawę, w której z kolei non stop przebywał jej mąż. Nie miałem zielonego pojęcia, co było tego przyczyną: śmierć córki, umorzenie śledztwa czy fakt, że nie kto inny, tylko Konrad przyczynił się, co prawda pod naciskiem Charkata, ale jednak, do tego, że sprawcy uniknęli odpowiedzialności. Tak czy siak, nie rozmawialiśmy o tym, mimo że od czasu mojej próby samobójczej, mieliśmy z Konradem kontakt, i podczas jednej z rozmów, wygadał się, że zgodnie uznali, iż taka rozłąka dobrze im zrobi. Nie komentowałem tego, bo niby jak? Co mogłem powiedzieć swojemu niedoszłemu teściowi na temat tego, że wcale nie dziwiłem się jego żonie i sam, gdyby nie irracjonalne poczucie wdzięczności, unikałbym kontaktu z nim jak ognia?
– Wolałbym nie – warknąłem, czując, że odebranie tego telefonu było błędem. Wizja pomocy Beacie Piotrowskiej w kontaktach z Amerykanami, powodowała, że czułem początek migreny. Z ich dwójki, to matka Olgi była zawsze przeciwko mnie, co z perspektywy czasu wydawało mi się dość rozsądne. Konrad nam pobłażał i do czego to doprowadziło?
– Może i racja, na co komu polonista w Stanach? – Konrad był szczery do bólu. – Ale, ale mam dla ciebie coś lepszego! – Nagle spoważniał, przybierając swój profesjonalny ton. Wiedziałem, że za chwilę palnie mi mowę adwokacką, mającą mnie przekonać do jakiegoś debilnego pomysłu.
– Niby co takiego? – spytałem bez entuzjazmu.
– Nasi klienci, Czarneccy, szukają kogoś do pomocy przy swoim synu. – Słowa Konrada spotkały się jedynie z moim sceptycyzmem.
– Czy ja wyglądam na niańkę? – rzuciłem zniechęcony i odłożyłem sweter Olgi na fotel pasażera. – Ile to dziecko ma niby lat?
– To jest najlepsze! Jest dorosły i częściowo samodzielny, zatem twoja pomoc będzie ograniczała się do przygotowania go do matury z języka polskiego. – Usłyszałem radosne klaśnięcie i, nie powiem, entuzjazm Konrada zaczął mi się udzielać. Trawiłem przez chwilę usłyszaną wiadomość. Jeśli to prawda, miałbym szansę wrócić do robienia tego, co kochałem. Pozostawało jedno „ale”. I to takie, o którym Konrad doskonale wiedział, bo tuż po ostatnim spotkaniu z Charkatem, zadzwoniłem do niego wściekły na cały świat. Mój nieformalny zakaz nauczania, aka miękki szantaż Romana. Dlatego, zamiast podziękować za ofertę, skrzywiłem się, wpatrując się tępo w sweter swojej byłej narzeczonej.
– Odpadam – rzuciłem sucho, czując, jak w gardle rośnie mi gula. – Doskonale wiesz, że nie mogę uczyć.
– Z tego, co pamiętam, twój zakaz obejmuje wyłącznie nauczanie w placówkach edukacyjnych. Tutaj byłbyś… prywatnym korepetytorem. – Stanowczy głos Konrada przywołał w mojej głowie wspomnienie innej sytuacji, w której również próbował racjonalizować śliskość sprawy. Wtedy chodziło o opiekę nad jego córką, gdy razem z Beatą byli w USA i nie mogli się zająć chorą dziewczyną. Starałem się nie myśleć o tym, że gdyby nie ten drobny fakt, to jedno naciągnięcie zasad etycznych, być może Olga nadal by żyła. Nie spędziłbym z nią sam na sam przeszło tygodnia. Nie pocałowałbym jej. Nie wdalibyśmy się w romans. Madejski nie miałby powodu jej dręczyć. I może by jej wtedy nie napadł… – To jak, podać ci ich adres?
– Co ty z tego będziesz miał? – Poczułem nagle ostrzegawczy dzwonek w głowie. Konrad nie był altruistą. Każda jego pomoc miała swoją cenę. Chronił związek mój i Olgi do momentu, kiedy mu się to opłacało, potem bez skrupułów doprowadził do naszego zerwania. Dlatego też przez ostatnie półtora roku odmawiałem wszelkich ofert wsparcia.
– Absolutnie nic. – Wyobraziłem sobie jak macha nonszalancko ręką. – Czarneccy są współwłaścicielami firmy, którą obsługuję. A dokładniej, ich córka. Jeśli im pomożesz, być może dziewczyna zaangażuje się bardziej w sprawy firmy i będę miał przedłużony kontrakt.
Wlepiłem wzrok w szybę. W głowie poczułem mętlik. Z jednej strony, oferta wydawała mi się mocno śliska. Znajomi Piotrowskich siłą rzeczy musieli należeć do tego obleśnego świata bogaczy, z którym nigdy więcej nie chciałem mieć nic wspólnego. W tym świecie funkcjonowali także Madejscy, Tkacz i Kowalscy. Święta Trójca, która doprowadziła do śmierci Olgi. Z drugiej strony, może to była furtka do tego, abym jakkolwiek się spełniał w tym, co kocham, bez konieczności zaczynania wszystkiego od nowa?
Zresztą, jaką miałem alternatywę?
Spojrzałem na sweter Olgi i podjąłem decyzję.
– Dobra, dyktuj…
Ona
Siedziałam wpatrzona w krępego jegomościa w średnim wieku, chełpiącego się swoją rozpoczętą habilitacją, i czułam, że za chwilę jajko zniosę. Mężczyzna niemożebnie przynudzał i, nawet kiedy przez chwilę starałam się skupić na jego słowotoku, moje myśli samoistnie odpływały w siną dal.
– Musi sama pani przyznać, że pentametr jambiczny, wykorzystywany przez polskie najznamienitsze umysły poetyckie XX wieku, stanowi niesamowity przyczynek do…
– Dziękuję panu – przerwałam mu, czując, że jeśli jeszcze przez chociażby sekundę posłucham o tym jakimś pentametrze jarzębicznym, to zapadnę w nieuleczalną śpiączkę. W sumie może bym się wtedy w końcu wyspała?
Mężczyzna zamrugał zdezorientowany, po czym odruchowo wstał z krzesła, ukłonił się i wyszedł. Zostałam sama, nie licząc narastającej paniki. Od miesiąca prowadziłam rozmowy rekrutacyjne na nauczyciela i opiekuna dla Tomka. Początkowo myślałam, że nie będzie większego problemu ze znalezieniem kogoś, kto mógłby pociągnąć te dwie funkcje. Zwłaszcza, że oferowaliśmy naprawdę niezłe wynagrodzenie, tym atrakcyjniejsze, że dana osoba miałaby zapewniony dach nad głową. Swoją ofertę kierowałam głównie do studentów polonistyki, którzy z jednej strony cechowaliby się niezłą siłą fizyczną, z drugiej, mieliby okazję zdobyć doświadczenie w swoim zawodzie. Niestety, optymizm szybko mnie opuścił, kiedy odkryłam, że znalezienie nauczycielo-opiekuna dla osoby na wózku graniczy z cudem. Żeby nie było: początkowo było całkiem sporo chętnych. Sęk w tym, że kandydaci wprost wskazywali, że interesuje ich tylko nauczanie. Najpierw odrzucałam takie osoby, ale z czasem uznałam, że zaproszę kilka z nich na rozmowę, łudząc się, że a nuż w jej trakcie uda mi się je przekonać do łączonych obowiązków. Nic z tego. Podsumowując, rozmawiałam już z około trzydziestoma kandydatami. Dwójka rokowała całkiem nieźle, ale po pierwszym dniu zrezygnowali, twierdząc, że nie są gotowi na aż takie wyzwanie, ponieważ Tomeczek, chcąc przetestować kandydatów, prezentował im pełnię swojej dupkowatości, powodując szybką ewakuację zainteresowanych.
