44,99 zł
HISTORIA ZŁEGO CZŁOWIEKA, KTÓRY MUSIAŁ URATOWAĆ ŚWIAT
*
Bernard Witten nie lubi ludzi, a zwłaszcza marzycieli. Problem w tym, że w jego warmińskiej wsi żyje ich wielu. Wierzą w dyduki, leczą się u Baby, a o tym, jak żyć, szepcą im duchy. To tutaj Śmierć wyczytuje nazwiska z kartki (i czasem się myli), diabły wpadają z wizytą do księdza i można zaprosić lisa na wesele. Za takie bzdury Bernard najchętniej wybiłby wszystkim zęby.
Kiedy jednak nad Warmię nadciąga wyniszczająca susza, słońce wypala ziemię i ludzi, a magia przestaje działać, mieszkańcy rozpaczliwie szukają ratunku. A tylko Bernard Witten wie, jak ocalić wieś przed katastrofą. Wierzy jednak, że zmieniać coś na Warmii to jakby popełniać grzech. I że dobry gospodarz nie zmienia się nigdy.
Bo jest tylko jedna Warmia i jeden Bernard Witten.
Łukasz Staniszewski w swojej wciągającej warmińsko-magicznej powieści opisał historię mityczną, a zarazem bardzo współczesną, w której czarny humor, ironia i erotyzm wtórują pieśni o końcu i początku świata.
Łukasz Staniszewski - pisarz, dramaturg i autor słuchowisk radiowych. Zadebiutował literacko w 2020 roku zbiorem opowiadań „Małe Grozy”, jest laureatem wielu nagród literackich i teatralnych, m.in. Nagrody im. Byrskich, wyróżnień Instytutu Teatralnego, a także konkursów prozatorskich. Związany z Olsztynem, inspiruje się Warmią, gdzie profanum przemienia się w sacrum. Tworzy w ciszy – czasem dla radia, czasem dla teatru, zawsze dla ludzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 327
Data ważności licencji: 8/13/2030
W serii Proza PL ukazały się:
Sylwia Chutnik, Cwaniary
Sylwia Chutnik, Dintojra
Sylwia Chutnik, Jolanta
Sylwia Chutnik, Tyłem do kierunku jazdy
Sylwia Chutnik, W krainie czarów
Anna Cieplak, Lata powyżej zera
Anna Cieplak, Lekki bagaż
Jacek Dehnel, Krivoklat
Paulina Jóźwik, Strupki
Zośka Papużanka, On
Zośka Papużanka, Świat dla ciebie zrobiłem
Zofia Posmysz, Wakacje nad Adriatykiem
Patrycja Pustkowiak, Maszkaron
Żanna Słoniowska, Dom z witrażem
Żanna Słoniowska, Wyspa
Stanisław Syc, Suplementy siostry Flory
Magdalena Tulli, Szum
Magdalena Tulli, Włoskie szpilki
Michał Witkowski, Drwal
Michał Witkowski, Fynf und cfancyś
Michał Witkowski, Lubiewo
Michał Witkowski, Margot
Michał Witkowski, Tango
Michał Witkowski, Wymazane
Michał Witkowski, Zbrodniarz i dziewczyna
Copyright © by Łukasz Staniszewski
Projekt okładki Magda Kuc
Fotografia autora © Łukasz Pączkowski
Redaktorki inicjujące Agata Pieniążek, Paulina Jóźwik
Redaktorka prowadząca Alicja Kędzior
Redakcja Paulina Jóźwik
Adiustacja Maria Zając
Korekta Krzysztof Bernaś, Joanna Wiśniewska
Opieka promocyjna Monika Frankiewicz
Koordynatorka produkcji Helena Piecuch
ISBN 978-83-8427-167-4
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Moim Dzieciom
O tym, że wieś Skowycze spotka nieszczęście, pierwsze dowiedziały się zwierzęta. Pewnego wieczora pod koniec lata coś bardzo zaniepokoiło psy. Musiało licho szwendać się po drodze, przełazić pod brzozowymi płotkami i ciągać za klamki w chałupach. A leciuchne było, że nie zostawiało śladów. I bardziej przezroczyste od pary buchającej z ust.
Psy, rozszczekane i rozsierdzone, nie dawały się uspokoić, nawet gdy na ich grzbietach lądował gospodarski but. W końcu milkły od ludzkiej niewdzięczności, a wtedy szczekanie przenosiło się na podwórka w nieodległych Tudołach i w nieco dalszych Sromkach. Gdy i tam brutalnie uciszano hałasy, ujadanie wracało do Skowycz.
Ważne to musiały być sprawy, skoro psy godziły się znosić takie traktowanie.
O tej porze roku pieśni były już smutne. Warmia niczym samotny galeon wyruszała w podróż po ciemnych i zimnych wodach nadchodzącej jesieni i jeszcze dalej, w cichą otchłań zimy. Działo się tak prawie od zawsze, ale za każdym razem budziło niepokój. Wszystko, co jasne, miało wkrótce sczernieć, co żywe – zwiędnąć, a co nienasycone – poczekać do wiosny na swoje spełnienie. W powietrzu unosił się chłód utraty – i może dlatego tak żałośnie szczekały psy.
Rano, gdy o nocnych hałasach nikt już nie pamiętał, szarobrązowa mysz przebiegła przez drogę. Na ciepłym, żółtym piasku pozostawiła po sobie tajemne znaki, pośpiesznie kreślone pazurami. Dotarła do krawędzi drogi i zniknęła nagle w trawie jak przewidzenie.
Nieistotne to było zdarzenie dla świata ludzi. Zresztą niedługo później na mysie zygzaki nastąpiło końskie kopyto. Ten odcisk przetrwał dłużej, aż do popołudnia, kiedy nad Warmię nadciągnęły chmury. Deszcz przemalował piasek na ciemnobrązowo, unicestwiając przy tym ślady myszy i konia. Pozostały jedynie parujące stożki końskiego łajna.
Tysiąc razy mysz przebiegała przez drogę. A potem przechodził koń, a potem padał deszcz.
Jest tylko jedna Warmia na świecie. Las wpada tu gwałtem do rzeki, a ta wije się przed nim i nie pozwala się poskromić. Latem jeziora są płaskimi słońcami, zimą – pokrywą z ołowiu. Powietrze jest tutaj rześkie i wysusza łzy. Istnieją ziemie, lasy i wody równie cudowne, ale Bóg musiał mieć do Warmii wyjątkową słabość, skoro przemienił się w tę krainę.
Jej mieszkańcy są rozłożyści jak dęby i giętcy niczym leszczyna. Niektórym w duszach kopci się wilgotna olcha. Inni unoszą się wraz z nasionami dmuchawca. Wirują lekko w powietrzu, grzesząc w koło radością. Przy odrobinie szczęścia wiatr pomoże im przekroczyć każdą granicę.
Żyją tu ludzie koty, chciwie oblizujący usta, i ludzie sowy, budzący się dopiero po zmierzchu. Są też tacy, którzy stąpają po Warmii bez pokory, jak uczone świnie. Nie brakuje również ludzi myszy, chociaż nie ma myszy podobnych do ludzi. I zdarzają się ludzie konie, zostawiający po sobie parujące łajno.
Na Warmii, we wsi Skowycze, mieszka Bernard Witten. Jego w najlepszym przypadku można porównać do żaby. Może nie z wyglądu, bo wygląda jak każdy inny warmiński gospodarz, a oni nie przypominają żab. Witten nosi stare skórzane buty, w których nigdy nie poci się stopa. Spodnie i kurtkę sprawił sobie w dniu, gdy przejął po ojcu gospodarkę, i nosi je do dziś. Zmienia tylko gacie i czasem koszulę, ale o takich rzeczach nie wypada gadać. Ma też piękną nową czapkę ze srebrnymi guzami, lecz jeszcze nigdy jej nie założył, i starą szmaciankę z powyginanym daszkiem, której prawie nigdy nie zdejmuje. Być może nawet w niej śpi, ale o to należałoby zapytać jego żonę Annę. Co prawda ona również mogłaby tego nie wiedzieć, bo Bernard Witten nie ma zwyczaju dzielić z żoną łóżka.
Witten przypomina żabę, bo to wiecznie naburmuszony mężczyzna, któremu żal otwierać usta. Zardzewiały w swym milczeniu, odzywa się jedynie po to, żeby wydać polecenie lub zażądać czegoś do jedzenia. Trudno o mniej sympatycznego człowieka w Skowyczach, ale nikt nie ma odwagi mu tego wypomnieć. Może dlatego że Bernard Witten jest bogaty. Stać go na wynajęcie ludzi, którzy mówią w jego imieniu. I na takich, którzy przez cały dzień pracują z nim w oborze. Potrafią też jednym uderzeniem pięści wybić przednie zęby. Z tego powodu Witten budzi szacunek, a o jego względy zabiega się z nabożnym strachem.
Bernard Witten nie szuka towarzystwa ludzi i z trudem toleruje nawet obecność żony Anny. Większość znajomych i sąsiadów wydaje mu się zwyczajnie głupia. Nie może pojąć, dlaczego ktoś się spóźnia, skoro on nigdy się nie spóźnia, ani dlaczego jest tylu biedaków, którzy płaczą nad swoim losem, zamiast bogacić się tak jak on.
Nikt nigdy nie widział, żeby Bernard się nad czymś zastanawiał lub z rozmarzeniem patrzył w niebo. W niedzielę zwykle zasiada u Chodnickiego we Młynie, by z innymi bogatymi gospodarzami ze Skowycz napić się piwa. Ale jak ognia unika dyskusji. Pytany o cokolwiek przykłada kufel do ust i chcąc nie chcąc, wychyla go do samego dna. Dlatego gdy w poniedziałkowy poranek budzi się z potężnym bólem głowy, skarży się żonie, że wszelkie dyskusje to straszna zaraza.
Inaczej mają się sprawy w gospodarce. Witten ma dużą hodowlę krów i pracując przy nich, nie musi z nikim rozmawiać. Mądre i posłuszne zwierzęta bez trudu odgadują jego zamiary. Hodowla przynosi spory zysk i zadowolenie w chałupie.
Krowy dają z siebie wszystko. Pokornie pasą się na otaczających Skowycze łąkach, pokornie się cielą, pokornie oddają mleko i pokornie idą na rzeź. Cielaki, mięso i mleko Bernard sprzedaje, ze skór wyrabia nakrycia i narzuty, a z rogów – kielichy. Z kości robi mocny klej, który potrafiłby skleić nawet złamane serce, ale o taką przysługę nikt go jeszcze nie prosił.
Wittenowi wystarcza rzut oka, żeby ocenić, czy zwierzę jest chore albo czy jałówka będzie się cielić. Nie dostrzega za to ich śmiertelnego przerażenia w drodze do rzeźni ani bezdennej rozpaczy matek oddzielanych od cieląt. „Krowa to tylko krowa”, powtarza sobie w myślach, jeśli jakaś igiełka współczucia próbuje przebić jego garbowane serce.
Być może krowy myślą inaczej, lecz tak jak ich gospodarz nie odzywają się bez potrzeby. Przez życie wędrują drogą po okręgu. Powstają w świecie wypełnionym wodą, rodzą się, jedzą, kopulują i zostają zabite. Strawione i wydalone, nawożą rośliny, które żywią kolejne krowy.
Koń, który zadeptał mysie ślady na piasku, należał do Bernarda Wittena. Droga prowadziła z lasu do Skowycz, a później wkręcała się pomiędzy pastwiska. Witten pędził po niej codziennie, żeby chociaż z daleka rzucić okiem na swoje krowy. Nie musiał tego robić, bo płacił ludziom, żeby pilnowali zwierząt. Ale i tak dzień w dzień, w piątek czy świątek, wsiadał na konia. Ponieważ nie urodził się jeszcze taki człowiek, któremu Bernard Witten potrafiłby całkiem zaufać.
Bywały też dni, gdy Bernard gnał konia w przeciwnym kierunku, zmierzając do lasu. Robił to jednak rzadko, bo w lesie się nudził. Mijał wiele zagajników, a potem zjeżdżał z drogi i ruszał przez zagubione łąki. W końcu przywiązywał konia do gałęzi, szedł dalej i znikał zwierzęciu z oczu.
Docierał w miejsce, gdzie pnie drzew porastała ciemniejsza niż gdzie indziej kora, a kłębiaste korony układały się w zwarte sklepienie. Na ziemi panował półmrok podobny do tego, który można spotkać w kościołach.
I był to kościół, i modlono się w nim do Boga. Robiły to jednak rośliny, człowiek do tej świątyni nie miał wstępu. Owszem, może godzinami chodzić wśród drzew i gładzić dłonią szorstkie pnie. Ale nie będzie mu dane w czymkolwiek uczestniczyć. Rośliny rozmawiają z Bogiem od dawna. Człowiek zjawia się między nimi obcy i tylko na chwilę. W czasie jego życia oraz życia jego dzieci i ich dzieci drzewa zdążą wypowiedzieć zaledwie parę słów.
Tylko w tym lesie Bernard Witten z namysłem zdejmował czapkę. Mokre, przyklejone do skóry włosy zagarniał za uszy i stawał w bezruchu i w bezdechu, aż mu czerwona żyła występowała na szyi. Przychodził tu, żeby posłuchać. Robił to wbrew sobie i nawet się dziwił, że marnuje czas. Nie potrafił przecież powiedzieć, co tak naprawdę chciałby usłyszeć. Czy miałby to być dźwięk, czy może jednak słowo? Wokół odzywały się jedynie wiatr i przelatujące ptaki. Bernard wsłuchiwał się jednak cierpliwie, z szyderczym uśmiechem. Wreszcie, przekonany, że po raz kolejny nic się nie wydarzy, spluwał pod swoje buty i z niesmakiem kręcił głową.
– I taka z wami robota – dodawał z ponurą satysfakcją.
Cmokał głośno na konia i pędził z powrotem w kierunku Skowycz.
Opisywanie Warmii to tłumaczenie ślepcowi, jak wygląda kropla wody. Jest przecież czymś, co nigdy nie przybiera ostatecznego kształtu. Nie można jej zatrzymać tylko dla siebie, bo wycieknie z każdej, nawet najmocniej zaciśniętej pięści. O Warmii każdy mówi inaczej. Ktoś będzie gadał o niej długo i w kółko to samo, bo tęskni i nie wie, jak o swojej tęsknocie powiedzieć. Jednym jest tu za zimno, a innym zbyt gorąco. Warmia może mieć smak pieczonej kaczki albo gorzkiej zupy z igliwia pitej z głodu na przedwiośniu. Jedni twierdzą, że jest wręcz słodka, inni – że kwaśna! Ale mogą mieć na myśli kobiece łono.
Warmia nie ma jasno wyznaczonych granic, chociaż wszyscy są świadomi, kiedy przekraczają granice. A każdy w niej zakochany nie wie, za co ją kocha.
Jest wieżą Babel, o której opowiada się naraz wieloma językami.
Nazwiska jej mieszkańców kończą się na -dt, -ann, -off albo na -ski, -icz lub -ak. Wszyscy tworzą jedną szczęśliwą w swoim nieszczęściu warmińską nację.
Warmia nie istnieje oddzielnie, z resztą świata łączą ją niewidzialne nici. Gdy gdzieś daleko wiatr przewraca domy, tu też przewracają się domy. Ludzie chorują tak samo jak wszędzie i równie mocno jak inni pragną szczęścia. Podobnie dzieje się z dziećmi: tu również są poczęte z miłości lub z przypadku i z taką samą pretensją przychodzą na świat.
Warmia jest także zawsze niezmienna. Tak jak kropla wody, która może zmienić swój kolor i kształt, ale ani przez chwilę nie przestaje być kroplą wody. Zmieniać coś na Warmii to jakby popełniać grzech. Dlatego dobry gospodarz nie zmienia się nigdy.
Jedynym odstępstwem od wiary w warmińską niezmienność są wizyty letników. Potrafią dobrze zapłacić, żeby chociaż przez tydzień pomieszkać w skowyczowych chałupach. Przyjeżdżają obładowani tobołami, ciągnąc za sobą rzeczy, z którymi nie potrafią się rozstać. Dni spędzają na łażeniu bez sensu po okolicy i przeszkadzaniu gospodarzom, którzy w życiu nie byli na wakacjach.
Ludzie z miasta mają zwyczaj patrzeć swojemu rozmówcy prosto w oczy. Jest to spojrzenie przyjazne, chociaż niepozbawione wyższości. Wiele czasu zajęło mieszkańcom Skowycz, żeby zrozumieć, dlaczego przyjezdni tak robią. Wyjaśnił im to dopiero ksiądz Pieczonka: w ten sposób może patrzeć tylko człowiek odwykły od codziennej zgryzoty.
Odrębny rodzaj letników stanowią młode dziewczyny. Niektóre są cudnej urody i spędzają sen z powiek młodszym i starszym. Trudno zapomnieć o długich nogach, bieli majteczek u zbiegu ud czy o sutku prześwitującym przez siateczkę stanika. Blade, nieopalone dziewczyny z miasta ze wstążkami we włosach, z koralikami i pobrzękującymi bransoletkami wyglądają jak anioły. I bywa, rzadko, ale jednak, że taka dziewczyna, rozebrana przez słońce i ogłuszona aromatem lipcowego upału, dopuszcza do siebie chłopca ze Skowycz. Dochodzi wtedy do zderzenia dwóch planet, a nawet i kosmosów. Twarde i kanciaste łączy się z rzeźbionym i kruchym. Obłapiają się młodzi, gżą się starzy, każdy, jak potrafi, czerpie radość z życia. Kiedyś miejscowemu chłopakowi o imieniu Emil od takiej miłości zgniła pyta.
Można się domyślić, że Bernard Witten nie przepada za letnikami i z premedytacją ich unika. Jako jedyny we wsi wywiesił na płocie tabliczkę z napisem: „Kwater nie ma”. Był nawet gotów dodać: „Wszyscy spierdalać!”, ale zdecydowanie sprzeciwiła się temu jego żona Anna.
Gdy w ostatnią niedzielę sierpnia przy piwie opowiadano sobie o wyczynach letników w Skowyczach, zdegustowany Bernard tylko kręcił głową. Nie mógł się nadziwić miejskiej głupocie. A to jeden wlazł w bagno i na powierzchni unosił się jedynie słomkowy kapelusz (nie utopił się, ale po pijaku zgubił się w lesie). A to panienka zaszła w ciążę i próbowała zwalić winę na warmińskiego diabła (lecz na Warmii od dawna nie widziano diabłów). Ktoś nawet był świadkiem, jak ksiądz przemienił się w kruka (to nie mogła być prawda; ksiądz Pieczonka jest za tłusty, żeby unieść się w powietrze).
Nic nie było w stanie przekonać Wittena do ludzi z miasta. Tylko jeden letnik go zainteresował. Mowa o doktorze Antonim Piechowiczu, który do Skowycz zjeżdżał na święta majowe i wracał do siebie dopiero po wrześniowych przymrozkach. Z jakiegoś powodu pan doktor szczególnie upodobał sobie tę wieś. Chociaż nie to ciekawiło Bernarda.
O Piechowiczu ludzie w Skowyczach wyrażali się ze szczerą sympatią. Co prawda uważali go za wyjątkowego cudaka, ale byli mu wdzięczni, bo przyjmował i leczył za darmo. I nikomu nie zrobił przy tym krzywdy.
Do tej pory wizyty u lekarza uważano za sporą nieprzyzwoitość i nie marnowano na nie pieniędzy. W razie potrzeby radzono się Baby. W każdej porządnej wsi na Warmii mieszka kobieta, na którą od zawsze woła się Baba i która zajmuje się leczeniem ludzi. Robi to z takim skutkiem, że chorzy równie dobrze mogliby się położyć na polnej drodze i poczekać, aż samo przejdzie.
Dziadek i ojciec Wittena nigdy w życiu nie byli u lekarza. Chodzili do Baby. Bernard też u niej bywał jako dziecko i jako dorosły. Pamiętał, że Baba zawsze miała tę samą chustę na twarzy. Tak że ani dziadek, ani dziadek jego dziadka, ani sam Bernard nie mogli z całą pewnością powiedzieć, że nie leczyli się u tej samej osoby.
Doktor Piechowicz inaczej pomagał ludziom. Był to solidnie wykształcony człowiek, bo nie bał się książek, w które powstawiano niezrozumiałe słowa. Wczytywał się w nie z prawdziwą pasją i świat chorób był mu dobrze znany. I on, i Baba czasem tracili pacjenta, ale doktor przyjmował to z pokorą, świadomy, że nie potrafi powstrzymać Śmierci ani jej coraz to wymyślniejszych sposobów unicestwiania człowieka. Niekiedy mała krosta na plecach zmieniała się w żywą, czerwoną dziurę przeżerającą ciało na wylot. Plamka na gałce ocznej bywała zapowiedzią końca. Lecz zdarzało się też żyć choremu z połamanym kręgosłupem.
Nie z tej jednak przyczyny Bernard Witten zainteresował się panem doktorem.
Piechowiczowi bardzo zależało, żeby każdy dzień życia spędzić według z góry ustalonego planu. Wstawał zawsze o szóstej dziesięć, budzony blaszanym gongiem starego budzika. Godziny pobudki nie zmieniał nawet wtedy, gdy po całonocnym dyżurze mógł położyć się tylko na parę minut. Zaraz po przebudzeniu otwierał szeroko okno i wykonywał serię przysiadów. Robił tak, bo kiedyś przeczytał w gazecie artykuł opisujący zwyczaje ambitnych ludzi. Następnie doktor mył zęby i ćwiczył uśmiechy. Wokół lustra miał poprzyklejane zdjęcia uśmiechniętych ust. Służyły mu za wzór: uśmiech serdeczny, uśmiech dyskretny, uśmiech zalotny, uśmiech, gdy nikomu nie jest do śmiechu.
Ćwiczeń nigdy nie zaniedbywał i szczerzył się do lustra również podczas pobytu w Skowyczach. Ktoś zaraz go podejrzał i doniósł gospodarzom przy niedzielnym piwie. Wiadomość ta bardzo rozbawiła Bernarda Wittena. Niespodziewanie dla wszystkich wybuchnął gromkim śmiechem. A nikt jeszcze w Skowyczach nie widział, żeby Witten z czegoś się śmiał.
Doktor Piechowicz po porannej toalecie, skromnym śniadaniu na słodko oraz filiżance kawy stawał naprzeciw lustra.
– Dzień dobry pani – witał się miękko i podnosił niewidzialną kobiecą rękę do pocałunku. – Jak się dziś czujesz? – zwracał się z troską do mężczyzny, następnie do chłopca, a na końcu do dziecka. – Przepraszam – mówił, udając, że jest mu przykro. – Przepraszam – powtarzał wielokrotnie, dopasowując odpowiedni grymas twarzy, kąt spojrzenia i właściwe brzmienie głosu. Następnie w ten sposób ćwiczył dziękowanie i odmowę. – Nie jestem zainteresowany – ćwiczył w kółko, z obawą, że wyraża się zbyt ostro lub nazbyt łagodnie. W pocie czoła wyłapywał różnice.
A Bernard Witten wciąż się śmiał. Gospodarze bardzo chcieli wiedzieć, co go tak rozbawiło, ale pytany, nawet nie raczył spojrzeć w ich stronę.
Młyn stał nad rzeką Sprawką, od wsi dzielił go bukowy lasek. Od pokoleń był miejscem, w którym gospodarze ze Skowycz zbierali się na piwo. Starcy jeszcze pamiętali, że kiedyś mielił tam Mendel, później musiał być Hirsch, a od dobrych paru lat Chodnicki. Na pewno było kilku przed nimi, ale ich nazwiska wymazał czas. Uchował się tylko zwyczaj niedzielnych spotkań.
Bernard wracał do chałupy niezbyt pijany, ale i nie do końca trzeźwy. W sam raz, aby być w nie najgorszym humorze. Wspominał sobie historię o doktorze cudaku i wątły uśmiech nie znikał mu z twarzy.
Noc była ciemna, chmury pozbawione słonecznego światła wypełniły się czarnym atramentem, który ściekał na Warmię i rozlewał się po ziemi. W powietrzu unosiło się coś, co warmińskie nosy bezbłędnie rozpoznawały jako zapowiedź jesieni. Nie był to chłód, lecz jakaś przenikliwość, która za parę tygodni przemieni się w mróz.
Zaczęło kropić i nad głową Bernarda rozszumiały się drzewa. Długo czekały, żeby ze sobą porozmawiać. Wśród ludzi nieurodzonych na wsi taka pogoda może budzić obawę. Las wydaje się wypełniony przerażającymi postaciami, które podążają za idącym krok w krok lub czają się na skraju drogi. Człowiek z miasta nie przestanie się co chwilę odwracać, żeby się upewnić, co mu się zdaje, a co widzi na pewno. Głowa mu będzie chodzić na lewo i prawo, na prawo i lewo, aż w końcu skręci sobie kark.
Bernard nie wiedział, że lasu można się bać. Trzask łamanej gałęzi czy odgłos kroków nie wywoływały w nim strachu. Przyczyn hałasu nie mogło być wiele. Albo wiał wiatr, albo szedł człowiek, albo przemykało zwierzę. Niczego innego nie zakładał. Nawet gdy słyszał wydobywające się z mrocznej gęstwiny słowa: „Bernard, chodź tu, chodź, Bernard!”. Nawet gdy natykał się na wysoką postać stojącą pod drzewem. A nawet gdy oślizłe usta muskały go po szyi. Trzepał się wtedy po karku, jakby odpędzał natrętnego gza. I szedł dalej bez trwogi, całym sercem i rozumem zwrócony w stronę świata ludzi, gdzie hałasuje wiatr, człowiek lub zwierzę i nic więcej.
– I nic więcej, słyszysz?! – wołał w ciemność, gdy zaczepki stawały się zbyt natarczywe. – Nie ma cię, spierdalaj!
Nic nie miało prawa Bernarda Wittena w lesie zaskoczyć. Chociaż niespodziewanie potknął się na środku drogi i ledwo starczyło mu rąk, żeby nie wyrżnąć gębą w mokrą ziemię.
Wściekły, zerwał się z kolan i po omacku próbował wybadać, co podcięło mu nogi. Tu akurat ścieżka była piaszczysta, a taki duży mężczyzna jak on lekko się zapadał. Na piasku odcisnęły się jednak tylko ślady jego butów.
„Niedoczekanie twoje”, pomyślał.
Znów rozszumiały się nad nim drzewa. Jakaś postać zamajaczyła na drodze i uparcie nie chciała zniknąć.
– Zbieraj wodę, kiedy pada deszcz. – Usłyszał Bernard.
– Nie, ciebie nie ma! – wykrzyczał sprawdzoną formułkę.
– Zbieraj deszcz! – zabrzmiało jeszcze raz.
Ten ktoś na ścieżce się przybliżył.
– To ja, Marcin Wydra – powiedział przezornie, ze słuszną obawą, że w ciemnościach gospodarz może nie rozpoznać w nim człowieka.
– Widzę – odparł Witten. – Co tu robisz, Wydra?
– Wracam do domu. Jakoś strasznie dziś…
– Strasznie? A czego tu się bać?
– No, tych! – Marcin wskazał palcem na drzewa ciemniejące na skraju drogi. – Nie widzi pan?
– Drzew się boisz? – zdziwił się Witten.
– Coś z nimi niedobrze dzisiaj.
– Czego ty chcesz, Wydra? Po co żeś mi gadał o deszczu?
– Ale panie Witten!
Bernard złapał Wydrę za kurtkę i przyciągnął do siebie. Ścisnął go za gardło mocnym gospodarskim chwytem, który potrafi przytrzymać spłoszone źrebię. Coś w gardle Marcina gwałtownie zabulgotało. W ciemności zaświeciły białka dwojga przerażonych oczu.
– Po co gadałeś mi o deszczu? – zapytał Bernard.
– O jakim deszczu? Ja nic nie wiem – odpowiedział z wysiłkiem Wydra. Łzy ciekły mu po policzkach i puścił gila. – Niech mnie pan nie bije!
Bernard z odrazą patrzył na jego strach. Nie znosił słabych ludzi. Budzili w nim słodką, trudną do pohamowania agresję.
– Po co żeś plótł takie głupoty? – powtórzył, zaciskając zęby.
Odepchnął gwałtownie Wydrę, który padł na drogę jak długi.
– Za co? Przecież nic nie zrobiłem – zaskomlał biedak.
Witten przeszedł nad nim i ruszył dalej, nie oglądając się za siebie. Nie zaszedł daleko, kiedy usłyszał za sobą pośpieszne kroki.
– Mogę iść z panem? – wysapał Wydra. – Mam tu coś na zgodę – dodał, wyjmując spod kurtki butelkę.
Witten upił łyk, ale palący płyn nie sprawił mu przyjemności. Przed nim majaczyły Skowycze. Dachy chałup ledwie się odcinały od studziennej czerni nieba. Jedynie pomarańczowe łuny lamp i psie szczekanie świadczyły, że we wsi toczy się życie. Wszystko, co po ciemku łaziło po drogach, bardzo uważało, żeby nie zostać odkryte.
Wydra próbował zagadnąć Bernarda, lecz ten nie zwracał na niego uwagi. Dopiero gdy usłyszał kilka uwag na temat swojego bogactwa, zatrząsł się ze złości.
– Jak to nie masz już siły być biedny? – krzyknął Bernard. – A kto ma być biedny, może ja? Może ty byś chciał, żebym ci oddał swoje pieniądze, co?
Wydra nie odpowiedział. Zwolnił kroku, obawiając się, że zaraz dostanie w łeb.
– A co ty byś zrobił z moimi pieniędzmi? – chciał wiedzieć Witten. − Gdybym tak na przykład postanowił ci je dać.
Wydra nie musiał się długo zastanawiać. Widać było, że nieraz już rozważał, co zrobiłby z pieniędzmi, gdyby je kiedykolwiek miał.
– Dach bym załatał, bo nam kapie na stół, no i może nowy stół kupił. Dla Mirki sukienkę, Łukaszek prosił o buty. To na początek… Trochę krów bym od pana wziął. – Wydra spojrzał z obawą na gospodarza. – Mógłbym?
– A bierz, skoro tak ci się marzy. A do czego ci moje krowy? – Uśmiechnął się chytrze Bernard, i to był drugi raz, kiedy się tego dnia uśmiechał.
– Ja bym krów na rzeź nie woził tak jak pan. Szkoda takich pięknych zwierząt. Z mleka robiłbym sery. Najpierw robiłbym sery, a później bym je sobie jadł. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz jadłem ser. Ja bym je jadł, jadł i jadł! – Wydra nie wiedział, że podnosi głos, a jego rozpalona wyobraźnia sprawia, że stopami prawie nie dotyka ziemi. – I jakbym się wreszcie najadł, to znaczy, jakby się dzieci najadły, to resztę serów oddałbym najbiedniejszym, bo oni serów nigdy nie jedzą. Nie ma sera dla biedaka – dodał, ale już się nie unosił, tylko płakał. – I za przeproszeniem, nie dawałbym im tego sera jedynie we święta, tak jak pan gospodarz. Ja bym ich karmił w każdą niedzielę, żeby oni też coś z życia mieli. – W tej części marzenia Marcin już się całkiem rozkleił. Poleciało mu z nosa i brudnym rękawem niezdarnie rozmazywał łzy po twarzy.
– To ty byś sery robił czy je rozdawał? – zapytał Witten.
– Robił i rozdawał – odparł pewny siebie Wydra.
– A skąd miałbyś ser?
– Z krowiego mleka?
– A skąd krowy? – dopytywał Witten.
– Z obory? – odpowiedział Wydra, ale już bez pewności.
– Ty kretynie jeden. Z czego miałbyś pieniądze na krowy, jak ty ser za darmo chcesz rozdawać?
– No, nie cały ser. A jeszcze masło… – zauważył Marcin.
– Jakie, kurwa, masło? Widzisz, jak to dobrze, że jesteś biedakiem? Ty się nim urodziłeś i ty sobie nim umrzesz.
– Nieprawda – zaprzeczył zdruzgotany Wydra.
– A właśnie że prawda. Jak ty byś ser rozdawał, tobyś głodził krowy, i w końcu zabiedzone za pół ceny sprzedał rzeźnikowi. To co z ciebie za gospodarz? Nie miałbyś ani krów, ani sera. Jak chcesz być dobry dla ludzi, to musisz być biedakiem, dokładnie takim, jakim jesteś. To jest twoje miejsce. Daj mi butelkę – zażądał Witten. Pociągnął łyk i z rozmachem rzucił szkłem daleko między drzewa. – Chlej z wiadra, szmaciarzu – stwierdził jeszcze i spróbował zasadzić Marcinowi kopniaka, ale ten z wyuczoną gracją człowieka, którego często kopano w dupę, uchylił się przed butem Bernarda i przepadł w ciemnościach.
Bernard Witten wrócił do domu, ale zanim położył się do łóżka, postanowił zajrzeć jeszcze do swoich zwierząt. W oborze było spokojnie, krowy sapały, pierdziały i pobrzękiwały łańcuchami. W powietrzu unosił się znajomy zapach świeżego gnoju, ciepłej zwierzęcej skóry i suchego siana. Bernard lubił tę woń i może nie zdawał sobie sprawy, a może nigdy by się do tego nie przyznał, lecz zaciąganie się zapachem obory to była jego wieczorna modlitwa.
Modliła się też Anna Witten. Bernard widział ją dobrze, gdy podszedł pod okno. Jej duże stopy, podpierając całe ciało, przybierały kolory jasnoczerwony i żółty. Koszula luźno zakrywała tyłek Anny, ale Bernard wiedział, że pod materiałem kryją się dwa wielkie pośladki. Piersi również miała duże, ocierały się pewnie o podbrzusze. Przed oczami stanęło mu jej łono pokryte sztywnymi włoskami. Łatwo mógł z pamięci przywołać jego zapach i wilgoć, ale się przed tym wzbraniał. Do oglądania krocza Anny był zmuszany i gdyby mógł, nigdy by tego nie robił. Nie chciał jedynie sprawiać przykrości żonie.
Anna modliła się bezgłośnie do obrazu na ścianie. Widniał na nim Jezus ze złotą aureolą i w szacie ze złota. Nawet jego rzadka kozia bródka miała złoty blask. Obraz był bardzo kosztowny i Witten z dumą przywiózł go do Skowycz, żeby powiesić go w tutejszym kościele. Ksiądz Pieczonka nie przyjął jednak prezentu, twierdząc obrażony, że mu nie wypada.
– Jak to nie wypada? – zdziwił się Bernard, skoro z obrazu złoto kapało na podłogę.
Dostał nawet papierek, który potwierdzał, że kruszec jest prawdziwy. Lecz duchowny nie dał się przekonać i złoty Jezus powędrował do sypialni Anny. A ta nie miała nic przeciwko. Tylko wyjątkowo, gdy chciała, żeby mąż się na niej kładł, przykrywała obraz czerwoną chustą. To był znak. Wołała Bernarda, a ten, widząc chustę, w ponurym milczeniu rozpinał koszulę.
Anna skończyła się modlić i z obawą wyjrzała przez okno. Jej nocne okrycie nie przykrywało piersi, które, napęczniałe i blade, przywodziły na myśl młodą dziewczynę. Bernard nie mógł się temu nadziwić. Jedynie twarz żony była pomarszczona i brzydka. Reszta jej ciała należała do innej osoby. Nieswojo zrobiło się Wittenowi, bo mu się przypomniały małżeńskie kłopoty. Chociaż Anna się nie skarżyła, zawsze marzyły jej się dzieci. Mógł ofiarować jej wiele, nawet obraz ze złota, ale nie dzieci.
Zgasło światło w chałupie, a Bernard jeszcze długo siedział oparty o ścianę i pijanym wzrokiem pieścił podwórze.
I mysz przebiegła przez drogę, potem przeszedł koń, a potem spadł deszcz.
A deszcz ten, gdy tylko zaczął padać, to padał bez końca. Jakby to była kara za grzechy, niebo wypełniło się chmurami z ołowiu i tylko cudem nie spadło ludziom na głowy. Na wiele dni zniknęło kochane słońce i zatrzasnęła się brama, przez którą przechodziły na Warmię anioły. Skowycze zostały pozostawione same sobie.
Od deszczu podniósł się poziom wody w rzece, zamieniając pobliską Sprawkę w Sprawę. Ta ze swojego nadmiaru i z powagi bycia kimś dużym wylała w końcu na pola gospodarzy. Na nic się nie zdały wściekłe wymachiwania pięściami i pełne żalu modlitwy. W nieustannym szumie wody głuchli ludzie i głuchły zwierzęta, wszystko musiało wyć i krzyczeć! Powstał od tego wielki hałas, nikt nie wiedział już, co mówi ani kogo kocha. Nie woda spływała z nieba, lecz rozpacz.
W deszczowe noce ziemię przykrywał mokry całun. Licho rozbiegało się po drogach, martwiąc psy. Również krowy źle znosiły nocne siąpawice, muczały przeciągle i nie chciały żreć. Pracownicy Wittena mogliby przysiąc, że w krowich skargach dało się usłyszeć słowa: „Mamo! Mamo!”. Dla świętego spokoju przesiadywali w oborze do rana i przecierali słomą zawilgotniałe łaciate skóry.
Bernard aż za dobrze znał opowieści o niezwykłych zdolnościach zwierząt. Na Warmii zawsze można było znaleźć kruka, który zagadywał do niewinnej dziewczyny, zaprosić lisa na wesele, żeby zaśpiewał na oczepinach, a ktoś podobno tak rozbawił własnego konia, że ten okulał. Pracownikom Wittena też nieobce były takie historie. Uważali, że wieprzek Szymon, który od roku mieszkał u Bernarda w chlewie, posiadł umiejętność posługiwania się ludzką mową. Wypowiadał się co prawda dość niewyraźnie i krótko, ale jednak:
– Błe… błe… błękitny – mówił, chociaż nie wiadomo po co. – Kłu… kłu… kłująca cze… czeluść – dodawał.
Bernard odkrył, że wieprzek swój talent zawdzięcza robakom. Oślizgłym pasożytom, które zjadały go od środka. Zdarzało mu się rzygać nimi zbitymi kłębami, wydawał przy tym dźwięki przypominające słowa.
Kto chciał pracować dla Wittena, wiedział, że za opowieści o gadających zwierzętach można dostać w zęby. Gospodarz nie znosił takich herezji i brutalnie krzewił wśród niewiernych własne wyznanie: nie istnieją zdarzenia z przyczyny ducha, demona ani diabła. Nie uznawał też dyduków żyjących w człowieku, zmarłych skrobiących paznokciem w szafie ani słów zdolnych ugasić pożar. Zajadle tępił takie bzdury, bo odciągały ludzi od porządnej roboty. Szanował tylko to, co potrafiły stworzyć ludzkie ręce. Reszta była marzycielstwem, którym Bernard szczerze się brzydził. Zbyt wielu marzycieli żyło jednak na Warmii. Mieszkali w każdej chałupie, zbierali się w kościele, również letnicy nie byli wolni od marzycielstwa. Żeby nie narażać się na straty, Bernard zmuszony był zatrudniać marzycieli do pracy. Choćby nie wiadomo jak się starał, wszystkim i tak nie dałby rady powybijać zębów.
Deszcz w Skowyczach lał codziennie przez cały wrzesień i przez większość października. Potem na chwilę dał spokój, bo zmęczone niebiosa musiały na powrót napełnić się wodą. A gdy odpoczęły, w połowie listopada przyszedł śnieg. Coś się uwzięło na uczciwych ludzi, bo grubą warstwą przydusił wioskę i wciąż sypał.
Świat pod śniegiem zastyga w milczeniu. Jeśli zawyje w lesie zabijane zwierzę, jego lament przekroczy las, dotrze do jeziora i wsi. Wrzaski cmentarnego ptactwa wypełnią powietrze ze szkła i będą w nim dzwonić aż do przednówka. Ale gdy nikt się nie żali ani nikt nie krzyczy, na Warmii zalega martwa cisza.
Do grudnia napadało tyle śniegu, że gospodarze ze Skowycz musieli trzymać łopaty w przedsionkach i od rana nimi machać. Drążyli korytarze na wysokość prawie dwóch metrów. Na podwórzach rosły labirynty, przekopy prowadziły do wychodków, studni, bram i stodół. Krzyżowały się, kluczyły i po zmroku niełatwo było znaleźć drogę do chałup. A i tak w nocy śnieg zasypywał większość tego, co wykopano za dnia.
Jeszcze przed świętami nadeszły śnieżyce, które odcięły ludzi od świata. Był to czas próby dla gospodarskiej zaradności. Kto napchał spiżarnię jedzeniem, a drewutnię drewnem, nie miał czego żałować. Siedział w domu, gniótł się z żoną pod pierzyną i darł gębę na dzieciaki. Może jedynie pił więcej, bo już nie tylko przy niedzieli. I może nie każdy potrafił powiedzieć, która czerń za oknem to poniedziałek, a która to środa.
W święta nikt nie poszedł do kościoła. Modlił się ksiądz Pieczonka za ludzi ze Skowycz i słał im błogosławione znaki, ale uwięzieni w chałupach mogli ich nie rozpoznać. Po drodze wiatr zdmuchiwał słowa modlitwy do lasu. Błogosławione zatem były warmińskie drzewa i zwierzęta.
W domach i tak codziennie modliły się kobiety. Ażeby starczyło jedzenia. Żeby z wieczornych nudów nie urodziło się kolejne dziecko. Mogłaby też babcia dożyć wiosny, a Bóg wybaczyć, że zabrakło dla niej chleba. Przede wszystkim jednak modlono się, aby odpędzić Złe. Tego, który próbuje przez komin dostać się do środka, tę, która sztywnym palcem puka w okno. Coś za często skrzypiała podłoga, po której nikt nie chodził, i talerze same wypadały z szafy. A jeszcze gospodarzom zaczęły się przytrafiać przywidzenia.
Zwidy miał również Barnard Witten, ponoć najrozsądniejszy ze wszystkich. Gdy tylko ustawał wiatr i mógł przejść do obory wykopanym w śniegu korytarzem, jakoś nie potrafił się doliczyć swych krów. Nie żeby ktoś je ukradł. Albo nagle było więcej cielaków niż ostatnio, albo widział krowy, które zaprowadził kiedyś do rzeźnika. Po powrocie do domu nie poznawał Anny, miała smuklejsze ciało i ładniejszą twarz. Przez te zwidy częściej niż zwykle czerwona chusta zakrywała złotego Jezusa.
Bernard nie mógł się też nadziwić, co znajdował w spiżarni. Wisiały tam pęta kiełbasy, które dawno zjadł, i takie, których nigdy nie zrobił. I stały butelki czereśniowego wina, a on czereśni szczerze nie znosił.
A kiedyś, wracając z wychodka, natknął się na swojego ojca. Stanął przed nim jak zawsze zgarbiony i mruczący do siebie, jedną ręką trzymając się za czoło, drugą grzebiąc w kieszeni.
– Nie, ojca nie ma – stwierdził na jego widok Bernard.
– Nie ma mnie? No to któryś z nas musi się bardzo mylić – odparł z uśmiechem ojciec.
– Nie, ciebie nie ma! Obaj wiemy, gdzie jest twoja mogiła. Po cholerę ty z niej wyłazisz? Czego tu szukasz?
– Chciałem cię tylko zobaczyć. Nic więcej.
– Ale ja nie chcę tego słuchać. Ojca nie ma – powtórzył Bernard. – Jeśli możesz, to mi tego nie rób.
– Coś ci powiem…
– Nie, nie będę słuchał.
– Przecież słuchasz. Widziałem, że do lasu zaglądasz. W oborze ze zwierzętami rozmawiasz. Słuchasz, syneczku, słuchasz…
– Ojca nie ma!
– Jeśli tak ci zależy, to możemy uznać, że mnie nie ma. Ale muszę ci coś powiedzieć. Będą kłopoty.
– Z moimi krowami? – zmartwił się Bernard.
– Nie, tu idzie o większe sprawy. Musisz wiedzieć, że wody z nieba, jakakolwiek by była, nie masz się co bać. Dopiero później… Dużo cierpienia spotka nasze Skowycze – przyznał ze smutkiem ojciec, chociaż nie przestawał się uśmiechać.
– No to o jakie sprawy chodzi? Czego mamy się bać? Jak już ojciec zaczął…
Niestety, Bernard nie otrzymał odpowiedzi. Ojciec wszedł do korytarza wykopanego w śniegu, skręcił w stronę obory, lecz chyba do niej nie doszedł, bo gdzieś po drodze zniknął.
– Zbieraj wodę, kiedy pada deszcz – zdążył jeszcze powiedzieć na pożegnanie.
– I taka z wami robota – mruknął Bernard. Długo tarł dłonią policzek, pozwalając zadymce wyciskać sobie łzy z oczu.
Zimie podobało się w Skowyczach. Jak nie sypała śniegiem, to polewała deszczem. A gdy nie mogła się zdecydować, to podsuwała jedno i drugie. Wszyscy klęli i kwękali, a w najbiedniejszych chałupach dzieciom puchły z głodu brzuchy. Mógłby się ksiądz Pieczonka pomodlić o lepszą pogodę, ale jakoś nie chciał. Za dobrze mu się spało przy ciepłym piecu i jadało tłusto. Nie zauważył, żeby ta zima różniła się od poprzednich.
Do Baby też nie było po co chodzić, bo akurat musiała zapaść się pod ziemię. Chociaż lepiej powiedzieć, że „do nieba się uniosła”; ślady jej bosych stóp prowadziły od progu chałupy na pole i na środku pola nagle się urywały. Musiało coś Babę wynieść do góry.
Skowycze pozostawione bez opieki wpadły do śnieżnej zaspy i zastygły w ciszy. Nad wielkimi czapami śniegu można było usłyszeć jedynie jęk wiatru w wystygłych kominach i trzask niedomkniętych okiennic.
Na środek wsi wychodziła Śmierć w baranim futrze i wyczytywała z kartki nazwiska.
– Szmit, Szmit! – wołała nie wiedzieć czemu dwa razy. – Koch, Kochanowicz, Kant!
Szły ludzkie dusze do nieba, trzęsąc się z zimna.
Bywało, że w zadymce Śmierć coś pokręciła. Miało być Herman, przeczytała Berman, trudno, kto inny rozstał się z życiem.
Czasami Śmierci towarzyszył elegancki mężczyzna w czapce wyszywanej złotą nitką. Jajożer, bo tak go na Warmii przezywano, przychodził do Skowycz, żeby zabrać dzieci.
– Szymańska, Sztof, Wydra…
Mróz zamieniał serca matek w czerwony kryształ.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Część pierwsza. Pieśni na deszcz
I
II
III
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
