Pierścień węża - Aleksander Ławrow - ebook

Pierścień węża ebook

Aleksander Ławrow

0,0

Opis

2-ga część cyklu przygód detektywa Metodego Kobyłkina. Spotykamy go ponownie po kilku latach, gdy w dalszym ciągu tropi tajemnicę mandżurskiej księżniczki i tajemniczego pierścienia, przypominającego kształtem węża, który oplótł się parokrotnie wokół własnego >bezkręgowego cielska i śmiercionośne kły wbijał we własny ogon. Ów "Pierścień węża" stanowi tajemniczy, a zarazem fatalny talizman, wyjątkowo niebezpieczny dla każdego, kto odważy się go nosić...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Seria:Przygody detektywa Metodego Kobyłkina, tom 2
Tytuł oryginalny: ЗМЕЯ В КОЛЬЦЕ
Przekład: AGNIESZKA PAPAJ-ŻOŁYŃSKA
Korekta: KATARZYNA GODYCKA
Projekt okładki: DOMINIK SZUSTAKOWSKI
Skład i łamanie: 12 Posterunek
Pierścień węża Copyright © by Wydawnictwo 12 Posterunek Змея в кольце Copyright © by Aleksander Ławrow
Wydanie I Warszawa 2016
ISBN 978-83-63737-28-3
Konwersja:eLitera s.c.
.

Redaktor naczelny stołecznej gazety „Pocztylion Codzienny”, niejaki Grochotow, wzywa do siebie jednego z reporterów – Antona Romanowicza Rumpela – i każe mu za wszelką cenę wynaleźć jakiś sensacyjny materiał do porannego wydania. Dziennikarz, wziąwszy 20 rubli zaliczki na poczet przyszłego honorarium, udaje się do restauracji „Paryż”, gdzie spotyka Konstantego Pietrowicza Miodowa, reportera konkurencyjnej gazety „Stołeczna Abrakadabra”.

Konstanty Pietrowicz łaskawie wyraża zgodę, by młodszy kolega ugościł go trunkiem i w zamian odwdzięcza się opowieścią o tajemniczym śledztwie, nad którym pracował wraz ze słynnym detektywem, Metodym Kobyłkinem...

I. MANDŻURSKIE ZŁOTO

Miodow pomilczał przez chwilę, próbując zgromadzić w pamięci wszystkie elementy tej historii. Duszkiem opróżnił kufel piwa, dolał sobie i wypił ponownie. Następnie wezwał sługę i zażądał, by przyniesiono lepiej schłodzony alkohol. Wreszcie, rozparłszy się wygodnie, Konstanty Pietrowicz rozpoczął swój monolog.

– Widzisz, przyjacielu... historia, którą chcę ci opowiedzieć, ma swój początek w tak dalekiej przeszłości, że nawet ja sam nie mam pojęcia, od czego się to wszystko zaczęło... W tej kwestii będziesz musiał zasięgnąć języka u kogoś innego.

– U kogo? – zaciekawił się Rumpel.

– Możesz się zwrócić do samego Metodego Kobyłkina. Cóż to za wspaniały człowiek! Dlaczegóż porzucił swoje ulubione zajęcie? Nikt tego nie wie, prawdziwy był z niego Lecoq[1]! Hmm, możesz też udać się do jego przyjaciela i następcy, Panteleja Rakity... Oni opowiedzą ci o początkach, a ja rozpocznę gdzieś tak od połowy... Pewnego razu – nie pamiętam dokładnie kiedy – zdarzyło się w Pitrze coś bardzo dziwnego. A widzisz, chyba jednak muszę zacząć nieco wcześniej... Otóż, przy jednej z uliczek niedaleko Newy znajdował się stary klasztor lamaistyczny. Wiesz na pewno, kim są lamaiści. Słyszałeś o Dalajlamie?

Rumpel kiwnął głową przytakująco.

– Wspaniale! Prawdę mówiąc, trudno to nawet nazwać klasztorem, budynek bardziej przypominał internat. Mnichów-lam jak gdyby w ogóle tam nie było. Prędzej nazwałbym to kolonią lamaistów. Żyli tam sobie w ciszy i spokoju. Aż tu pewnego razu do naszego miejscowego „argusowego oka” zawitał przewodniczący kolonii, niejaki Piotr Kawrajew. Fizis tego człowieka w niczym nie przypominała prawosławnej, już raczej mongolską. I nie jakieś tam korzenie tatarskie, a Mongoł czystej krwi – oczy wąziutkie jak szczeliny, z nosem poniżej nasady się spotykają, a stamtąd pod kątem wędrują do skroni. Kości policzkowe – istne szkiery w Zatoce Fińskiej, a cała twarz sprawiała wrażenie, jakby kto w nią z dłoni wyrżnął i jeszcze przypłaszczył dla efektu. Ale mimo to trzeba przyznać, iż człowiek ten był niczego sobie, rzekłbym, nawet całkiem przystojny. A do tego wykształcony – podobno ukończył jakiś zagraniczny uniwersytet. Jednakże nie o niego tu chodzi. Rzeczony Kawrajew oznajmił, że spodziewają się gości z samego Tybetu czy gdzieś tam z okolic. Jednym słowem, ni to z Mongolii, ni to z Mandżurii. Nie byli to jednak zwykli goście, a starsi lamowie, niemalże święci, po ichniemu zwani „Gelugpami”. Jadą więc oni i jadą, a tu wszyscy jak na szpilkach – takie persony! A tak się składa, że ja z tym naszym „argusowym okiem”, innymi słowy, z komisarzem policji byłem w przyjacielskich stosunkach. Wysyłałem mu bezpłatnie naszą „Abrakadabrę”. No i proszę, otrzymuję ja ci wiadomość, że niby to tego a tego dnia, taką a taką koleją, takim a takim pociągiem do naszej zapyziałej stolicy przyjadą mandżurscy święci. Udałem się zatem na dworzec i masz – „gwóźdź” jak się patrzy! Wasz „Pocztylion” przegapił całe zdarzenie. Ale to jeszcze nie koniec. Na tymże dworcu wpadła mi w ręce kolejna sensacja. Była tu w swoim czasie jedna panienka, Maria Jegorowna Worobiowa. Córka syberyjskiego bogacza. Stary Worobiow był właścicielem licznych kopalni złota nie tyle może na Syberii, co w Mandżurii. Zginął on w dość tajemniczych okolicznościach... I właśnie o tej pannie coś niecoś obiło mi się o uszy. Kobyłkin mimochodem wspomniał o niej w jednej rozmowie... Zwali ją „mandżurską księżniczką”. Rozumiesz, jakiż to miałem fart, hę? Z jednej strony mandżurscy święci, z drugiej – mandżurska dziedziczka! Można było liczyć na sensację, mając takie „gwoździe”? Jak myślisz, przyjacielu?

– Z tysiąc wierszy, jak nic! – zauważył Rumpel.

– I z nadzieją na ciąg dalszy, mój drogi! – potwierdził Miodow z przekonaniem. – Ale to jeszcze nie wszystko, przyjacielu. Mianowicie, w tym samym momencie, gdy mandżurscy mnisi przekraczali bramę swojego monasteru, doszło do pewnego przykrego zdarzenia. Otóż z czwartego piętra owego klasztoru pewna... dama czy też panienka – kto ją tam wie – gruchnęła na ziemię. Dosłownie w tej samej chwili. Karety ze świętymi jadą przez bramę, a ona – bęc o bruk! Trup na miejscu, oczywiście... „Oj” nawet nie zdążyła krzyknąć. I co ty na to? Ile byś wierszy naskrobał, hę?

Rumpel wzruszył ramionami.

– Zbadać by trzeba wszystko dokładnie, zebrać do kupy – rzekł w końcu. – Mandżurską księżniczkę zachowałbym na później, a całą resztę przedstawił jako fakty. No i zacząłbym kopać głębiej... niezgorszy materiał, parę tysięcy, ot co!

– W rzeczy samej – zgodził się Miodow. – Ale i to jeszcze nie wszystko! Roztrzaskała się jakaś osóbka – wielkie mi rzeczy. Zwykły wypadek i tyle... Kobiety grzeszą zbytnią ciekawością – to fakt znany nie od dziś. Ale zaraz pojawił się pierwszy szkopuł. Otóż, nieboszczka – a raczej to, co z niej zostało – wcale nie była Mandżurką, a stuprocentową Rosjanką! Nasz znakomity Lecoq od razu zwęszył, że kroi się jakaś grubsza sprawa. Rakitę wysłał, Panteleja Iwanowicza znaczy się... Ach, co to za zuch chłopak, mówię ci, Rumpel, gdyby nie Kobyłkin, do dziś byłby zwykłym dzielnicowym... W każdym razie, Metody Kiryłowicz kazał mu śledzić mandżurskich gości. Na początku nic z tych obserwacji nie wynikło. Przełom nastąpił później i zupełnie gdzie indziej. Nieszczęsną kobietę przywieziono do szpitala, żeby wykonać sekcję zwłok. Był tam taki jeden stażysta, przyjaciel Kobyłkina. Przyznam, że i do mnie odnosił się dość życzliwie, aczkolwiek dziki był jak nieoswojony kot. Zwał się Kołokoleński. Człowiek ten zajmował się jakimiś doświadczeniami, pracę doktorską pisał czy coś w ten deseń – sam dokładnie nie wiem. Zdjął on denatce siatkówkę z oka, spreparował ją po swojemu i przy pomocy latarni czarodziejskiej rzucił obraz na ekran... wiesz po co?

– A jakże! Mówi się, że ludzkie oko to nic innego jak klisza fotograficzna – zauważył Rumpel.

– Otóż to... odtwarza i utrwala wszystko, co widzi człowiek w ostatniej chwili swojego życia... Kołokoleński przeprowadził doświadczenie. W tym czasie był u niego Kobyłkin. Jednak okazało się, że biedny detektyw poważnie się rozchorował – dopadł go tyfus. Staruszek stracił przytomność i w takim stanie przeniesiono go na oddział. Lecz w ostatnim świadomym momencie zdążył dostrzec, że martwe oko odtworzyło na ekranie sylwetkę mężczyzny – jak się później okazało – doskonale mu znanego. Tak doskonale, iż bardziej już się chyba nie da! Cóż drogi przyjacielu, domyślasz się, jak nazwałem swój tekst? „Tajemnica martwego spojrzenia”... Czyż nie wspaniały?

– Nie przypominam sobie takiego nagłówka – zaprzeczył Rumpel z niedowierzaniem.

– No tak, przecież mówiłem ci już, że przy tej okazji sam omal nie pożegnałem się z tym światem... Wygadałem się tam, gdzie nie trzeba i komuś moja wiedza była bardzo nie na rękę. Zmusili mnie do wycofania tekstu... I w ten oto sposób moje sensacje przepadły dla potomnych. Ale nic to, Kobyłkin próbował mnie później pocieszać, że będę mógł opublikować swoje wspomnienia w „Russkoj Starinie”[2] i w ten sposób zyskam wdzięczność przyszłych pokoleń. Ot, koniec moich przygód.

– I to już wszystko? – zdziwił się Rumpel z rozczarowaniem.

– A czegóż byś chciał więcej?!

II. KRWAWE WSPOMNIENIA

Miodow zerknął z ukosa na swojego rozmówcę. Zrezygnowany Rumpel z roztargnieniem rozglądał się dookoła.

– Nie chcesz mnie jeszcze o coś zapytać? – Konstanty Pietrowicz obrzucił towarzysza bacznym spojrzeniem.

Myślami Rumpel był daleko stąd, jednak, aby podtrzymać konwersację, rzucił od niechcenia, nie czekając nawet na odpowiedź:

– A ten jegomość w „Martwym spojrzeniu”, co on ma z tym wszystkim wspólnego?

Miodow aż poderwał się z miejsca.

– Antoszka, czorcie jeden! – krzyknął z zachwytem. – A niech cię diabli, nosa to ty masz jak mało kto!

– A co? – ożywił się Rumpel.

– A to, że w owym jegomościu tkwi sedno sprawy. Samo sedno, rozumiesz? Nie spytałbyś mnie o niego, to słowem bym się nie zająknął!

– No to mówże prędko! – zakrzyknął dziennikarz. – Dość już mnie umęczyłeś...

– Słuchaj, zapamiętuj i analizuj! – rzekł Miodow uroczyście. – Mandżurska księżniczka, innymi słowy Worobiowa, odziedziczyła po ojcu bajeczny majątek – rozległe złoża złota na Dalekim Wschodzie. Dziedzictwo to było jednak dość złudne. Otóż, otrzymanie spadku było całkowicie uzależnione od lamów, którzy przyjechali do Kawrajewa. A przybyli oni po to, by przekonać się czy Worobiowa faktycznie jest córką swojego ojca. Widzisz przyjacielu, tam na Dalekim Wschodzie uczciwi ludzie jeszcze nie wyginęli, nie to, co u nas...

– Do rzeczy Kostia, błagam, do rzeczy! – przerwał mu Rumpel, wsłuchując się zachłannie w każde słowo. – Do diabła z uczciwymi ludźmi ze Wschodu!

– Niech ci będzie! Zatem Worobiowa otrzymała w spadku liczne kopalnie złota. A jako, że jest to osoba płci pięknej, oczywiście nie mogło się obejść bez wątków miłosnych. Znalazła sobie wybranka i to jakiego... największy łotr jakiego ziemia nosiła! Już raz tak ją omotał, że gdyby nie Kobyłkin, ożeniłby się gagatek ze złotodajnym majątkiem...

– Chciałeś powiedzieć, z Worobiową – Rumpel poprawił przejętego opowieścią rozmówcę.

– A tam, z Worobiową! Do czego mu ona niby potrzebna? Ślub z głupiutką panną ułatwiłby mu tylko dostęp do mandżurskiego złota i nic ponadto... Zwali tego urwisa ni to Hirsz, ni to Heinrich Edelman...

– Żyd?

– A kto go tam wie... mieszaniec jakiś. Próbował podsunąć Kawrajewowi fałszywą Worobiową... Tak właśnie! Pochwycił pierwszą lepszą dziewuchę i odstawił istny wodewil, który szybko przekształcił się w dramat. Mówiłem ci przecież, że ów człowiek już wcześniej wpadł w ręce Kobyłkina i był zamieszany w jakieś machlojki. Kawrajew szybko się na nim poznał – przydybał u siebie w domu i Edelmana, i jego podstawioną przyjaciółkę. Tej ostatniej szybko jednak uprzykrzyło się siedzieć w zamknięciu, zagroziła Hirszowi, że opowie wszystkim całą prawdę. I wtedy on... rozumiesz...

– Wyrzucił ją przez okno?

– Otóż to! A sam w czasie całego zamieszania znalazł sposób na to, by uciec z klasztoru. A ile przy tym narozrabiał... strach mówić!

– Co takiego narobił?

– Zacznijmy od tego, że nie działał sam. Miał towarzysza, niejakiego Schulza. I tak oto, znalazłszy się na wolności, Edelman najpierw ukrył się u owego człowieka, a następnie zjawił się u Worobiowej. Potrafił bowiem – sprytna kanalia! – nadać sprawom taki obrót, że łatwowierna spadkobierczyni mandżurskiego złota po długiej rozłące wręcz zapłonęła namiętnością i dla swojego Hirsza była gotowa niemal na wszystko. Nie mógł tu jednak zabawić zbyt długo – co prawda Kobyłkin wciąż był chory, jednakże miał on jeszcze, oprócz Rakity, dwóch świetnie wyszkolonych zuchów o cudacznych nazwiskach – Sawczuk i Piskar. Genialne chłopaki.

– Chachły? – spytał Rumpel.

– Owszem, z Chachlandii.[3] Kobyłkin zawsze miał słabość do Kozaków. Sprytny to naród, prawdziwe szelmy – nie to co nasze wielkopańskie niezdary – i skoczni, i wnioski wyciągną, a kiedy trzeba to i sami ruszą mózgownicą. Edelman znał ich doskonale. Mając na karku tych junaków musiał wynajdywać sobie takie kryjówki, żeby ani Kobyłkin, ani Piskar, ani Sawczuk, ani nawet Rakita nie mogli do niego dotrzeć. Nie było to łatwe, zwłaszcza, że jednocześnie musiał mieć na oku mandżurską księżniczkę. Bez niej ani rusz! Wymyślił więc taki oto plan: Worobiową przekonał, by wyjechała z Petersburga. Nie pamiętam dokąd konkretnie – do Bremy czy Hamburga – w każdym razie tam, skąd można bez problemu wsiąść na statek i przepłynąć przez ocean. Edelman chciał od razu chwycić dwie sroki za ogon – oddalić się od Kobyłkina i przybliżyć do mandżurskiego złota. A głupiutka dziedziczka, jak już wspomniałem, przez te swoje amory zrobiła się posłuszna jak owieczka. Wyjechała bez zastanowienia, a pilnował jej nie kto inny, jak wierny kompan Hirsza, Schulz. Sam spryciarz planował wyjechać następnego dnia. Liczył na to, że wszyscy pognają za Worobiową. Ukrył się w mieszkaniu Niemca.

– Chwila! – przerwał mu Anton Romanowicz. – Czyli to jego odbicie zarysowało się na ekranie u doktora?

– Nie inaczej, przyjacielu! Martwy wzrok wyjawił doktorkowi całą tajemnicę... Rozumiesz? A teraz słuchaj, co było dalej. Piskar i Sawczuk znaleźli gagatka... Pokojówka Worobiowej – ta, która została tu na miejscu – przyznała, że niby to był u panienki taki a taki mężczyzna. Opisała go dokładnie, no a wyszkolonym zuchom więcej nie trzeba. Szybko dotarli do Edelmana, a ten od razu rzucił się do ucieczki. Sprawa miała miejsce wieczorem, ciemno jak diabli. Spryciarz jednym strzałem położył Piskara, ranił jakiegoś innego agenta, po czym przepadł jak kamień w wodę. Chociaż na dobre mu to nie wyszło... Widocznie samo fatum z jakiejś przyczyny postanowiło zatrzymać go na miejscu. Ukrył się w piwnicy domu przeznaczonego do rozbiórki. Pech chciał, że lokum to upatrzył sobie wcześniej jeden obdartus. Drań jakich mało i do tego opój – od wódki nie stronił. No i jakoś tak nie znaleźli wspólnego języka, doszło do bójki... Ach! A trzeba dodać, że podczas ucieczki Edelman zwichnął nogę i to właśnie ten pijus zabrał go do siebie. No i wyobraź sobie, w piwnicy ciemno, jedyne co mieli, to marny kawałek świecy, którą zgasili niechcący podczas utarczki. I w tej ciemnicy Edelman zadźgał swojego wybawcę nożem. Oczywiście był to czysty instynkt samozachowawczy, zwykła samoobrona. Niemniej, los nie oszczędził mu kary. Zapałek biedak nie miał, wokół ciemno choć oko wykol, a na zwichniętej nodze stanąć nie da rady... No i ostatecznie nie udało mu się opuścić piwnicy. A tu i szczury zaczęły się schodzić, i ten nieszczęsny trup... Możesz to sobie wyobrazić?

– Oj mogę! – krzyknął Rumpel. – Ten Edelman rozumu nie stracił?

– A jakże! Spróbuj postawić się na jego miejscu... Święty by zwariował...

– I trafił do zakładu?

– Prościutko. Trzymano go tam pod ścisłym nadzorem.

– A mimo to zbiegł...

– Owszem.

– Zdrowy? Czy niezbyt?

– Kto go tam wie... Lekarze twierdzili, że nie było szans na poprawę, znaczy, pewnie wariat.

– Czyli to jest właśnie ten uciekinier, o którym niechcący wygadałeś się naszemu Grochotowowi?

– W rzeczy samej! Zdajesz sobie sprawę, jaki „gwóźdź” przepadł? Jeśli, dajmy na to, jutro w „Abrakadabrze” pojawiłby się nagłówek: „Szalony grabieżca w pogoni za mandżurskim złotem”... nasz Mitrofanycz wypuściłby numer w potrójnym nakładzie!

– Fakt, „gwóźdź” jakich mało! – zgodził się Rumpel. – Ale to chyba nie koniec? A co z mandżurską księżniczką?

– A księżniczka, jeśli nie ma jej na Sachalinie, to pewnie przebywa w miejscach nie tak – a może nawet i tak – oddalonych...[4]

– No co ty? Jakże to tak? Nie zagalopowałeś się trochę, Kostia?

Rumpel spojrzał podejrzliwie na Konstantego Pietrowicza.

– Może troszeczkę – odparł ten dobrodusznie. – Worobiowa w pociągu starła się z Schulzem. A jemu do Edelmana daleko – głupi i tyle. Wydało mu się, że ma wróbelka w garści[5], rozumiesz? Zaczął zachowywać się dość bezczelnie... No i panienka wpadła w szał i ciach go kindżałem! Zgon na miejscu. Konduktorzy próbowali ją zatrzymać, trzeba dodać, iż niezbyt delikatnie, i wtedy ona – wciąż jeszcze w amoku – wysłała jednego z nich na tamten świat. Oczywiście później strasznie tego żałowała! Nawet oddała rodzinie nieszczęśnika cały swój majątek – ludzie są teraz bogaci, że ho ho! No ale, koniec końców, została skazana. Przysięgli byli nieugięci – za przelaną krew należy się surowa kara.

– No dobrze, ale jak to możliwe, że nikt o tym wszystkim nie słyszał? – dziwił się Anton Romanowicz.

Wszystko odbyło się w sądzie prowincjonalnym, a później Kobyłkin zatuszował sprawę... I nie tylko tę jedną. Wyobraź sobie, że Pantelej Iwanowicz mimo wszystko przedostał się do mandżurskiego klasztoru i... wpadł prosto w szpony tygrysa bengalskiego!

– Chyba żartujesz! – Rumpel aż zamachał rękoma. – I wszystko to w naszej stolicy!

– A cóż w tym takiego