Pięć martwych psów - Michal Sýkora - ebook
NOWOŚĆ

Pięć martwych psów ebook

Sykora Michal

4,3

Opis

Czerwiec, ZOO w Ołomuńcu – pełnię sezonu zakłóca dziwne wydarzenie. Nocą zabito portiera i skradziono trzy niedźwiedzie. Marie Výrová wraz z ekipą usiłują rozwiązać sprawę. Kim byli napastnicy i do czego były im potrzebne baribale?

Tymczasem w pobliskim Šternberku rządzą układy i układziki, a pewien biznesmen w ortalionowym dresie ma pod sobą urzędników i policję. Przeniesiona do tutejszego komisariatu KristýnaHorová bada sprawę zakopanych w lesie pięciu martwych psów. Czy znalezisko ma związek z organizowanymi w okolicy walkami? Ambitna policjantka, wbrew ostrzeżeniom, upiera się, by rozwiązać tę zagadkę.

Dwa nieodległe miejsca i dwie „zwierzęce” sprawy – czy jakoś się ze sobą łączą?

Pięć martwych psów to kolejna wciągająca część serii o śledczych z Ołomuńca. Michal Sýkora znów sprawnie połączył wątki społeczne z niezbędnym dla dobrego kryminału napięciem i odpowiednią dawką czeskiego humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (21 ocen)
10
7
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoasiaKa02

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna bardzo dobra książka tego autora.
00
krystyna48

Nie oderwiesz się od lektury

świetny kryminał i świetny czeski humor !
00
alex304

Nie oderwiesz się od lektury

Mistrzostwo!
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] “Pięć martwych psów” Michala Sýkory to trzeci tom cyklu ze śledczą Marie Výrovą, jaki ukazał się w Polsce, ale równie dobrze można go czytać bez znajomości poprzednich - autor w każdym ze swoich tytułów obiera nieco inną drogę, testuje inne obszary kryminału. W tym skupia się na ważnym temacie społecznym - przede wszystkim na losie zwierząt, tego jak człowiek traktuje zwierzęta. Zbrodnia wydarza się w zoo, dzięki czemu konkretnie wsiąkamy w towarzystwo blisko ze zwierzętami związane - dostajemy tu obydwie strony ludzkości: i tych, którzy całkowicie bez sensu krzywdzą zwierzęta dla własnych celów, oraz tych, którym los zwierząt leży na sercu, którzy czasami lepiej rozumieją je niż ludzi. Temat przedstawiony jest szeroko, ale i dosadnie, autor dobrze wie, co chce tym tytułem czytelnikowi przekazać. Oczywiście jest i intryga kryminalna, to ona przyciąga uwagę, bo prowadzona jest naprawdę sprawnie, jest solidnie przemyślana, ciągle podsuwa nowe tropy i konkretnie zask...
00

Popularność




Tytuł oryginału: Pět mrtvých psů

First published in 2018 by Host, Brno

Redakcja: Marta Mizuro, Julia Różewicz

Korekta: Aleksandra Szulejewska

Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Copyright © by Michal Sýkora, 2017

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2024

Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Wołosiuk

All rights reserved

ISBN 978-83-65707-63-5

Wydanie I, Wrocław 2024

Wydawnictwo Afera

www.wydawnictwoafera.pl

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

We live in a political world

Where courage is a thing of the past

Houses are haunted, children are unwanted

The next day could be your last

Żyjemy w politycznym świecie,

odwagę dawno zastąpił strach,

w domach duchy zbłąkane, dzieci rodzą się niechciane,

dzisiaj żyjesz, jutro czeka cię piach.

Political World (Bob Dylan, Oh Mercy)

Dla Markéty i Tomíka…

Część pierwsza

Plany i pragnienia

1

Połowa maja 2013, piątek

Psy niecierpliwiły się, pobudzone odgłosami szczekania. Słodkawy, ciepły zapach krwi unoszący się w powietrzu po poprzedniej walce przyćmił im zmysły i wzmagał agresję. Arnolda i Treja przepełniało błogie uczucie wyczekiwania.

Kiedy nadszedł czas, Oldřich Zoubek i Jindřich Vlach, krzepcy czterdziestolatkowie napędzani tą samą co psy adrenaliną, przypięli rottweilerom krótkie skórzane smycze, otworzyli furtkę wysokiego na metr dwadzieścia pięć drewnianego ogrodzenia i weszli na okrągły plac o średnicy około pięciu metrów, zwany areną. Pod podeszwami sportowych butów zachrzęściły trociny wymieszane z piaskiem. Mężczyźni stanęli naprzeciwko siebie. Trzymane na smyczach psy wspięły się na tylne łapy, wbijając je głęboko w podłoże. Leoš Šmídmajer, któremu w panującej tu duchocie włosy lepiły się od potu i co chwila musiał ścierać słone krople z czoła i brwi, dał sygnał gwizdkiem. Zoubek i Vlach równocześnie odpięli sprzączki smyczy od metalowych kółek na grubych, skórzanych obrożach, a psy momentalnie, z dzikim warczeniem skoczyły sobie do gardeł. Spod uniesionych fafli wyjrzały żółte, pokryte pianą siekacze. W ciągu paru sekund rottweilery zlały się w ujadającą masę, kłębowisko zębów, pazurów, przekrwionych białek i fruwających trocin, które kleiły im się do sierści, wpadały do oczu i ran. Kilkunastu widzów za ogrodzeniem nie musiało zagrzewać zwierząt do walki. Psy się zakotłowały, Trej wgryzł się od spodu w pofałdowaną skórę na szyi Arnolda, a tamten zawył z bólu. Wydawało się, że walka dobiegła końca, jednak Arnold wyrwał się Trejowi, któremu została w pysku kępka sierści i trociny. Parsknął, kaszlnął, rozkojarzyło go to, a jego właściciel już wiedział, że przeciwnik obróci sytuację na swoją korzyść. Trej wierzgnął, pomajtał tylnymi łapami w powietrzu i przewalił się na bok, Arnold przeleciał przez niego i wylądował obok, ale w tej samej sekundzie się poderwał. Oldřich Zoubek uchwycił jego spojrzenie, w którym wściekłość mieszała się z niezaspokojoną żądzą, i podobnie jak Vlach pojął, co się zaraz stanie, jakby widział wszystko z kilkusekundowym wyprzedzeniem. Należący do Vlacha Trej stracił czujność, całą uwagę skupił na wykrztuszaniu trocin i sierści i podniesieniu się na cztery łapy, Arnold zaś umiał ten krótki moment wykorzystać. Wystarczył mu jeden płynny ruch – publiczność wstrzymała oddech, patrzyła w napięciu, czy Arnold się nie spóźni, czy nie zmarnuje okazji. Zoubek uwielbiał te chwile, nie mógł się nasycić widokiem swojego pupila: napięte mięśnie i ścięgna, koncentracja, harmonia ruchów, absolutna doskonałość i wrodzony pęd do jednego, ostatecznego celu – zwycięstwa. Wszystkie spojrzenia utkwione były w parze walczących zwierząt, uwagę przyciągał najmniejszy szczegół, widzowie zdawali się posiadać władzę nad upływem czasu, a rzeczywistość była jak film odtwarzany w zwolnionym tempie: Arnold przechylił łeb w stronę Treja, bluznął spienioną śliną, odsłonił zakrwawiony kieł i – jakby dokładnie wiedział, czego Zoubek się po nim spodziewa – nie wgryzł się w ciało przeciwnika, a jedynie płynnym, wręcz eleganckim ruchem łba rozharatał Trejowi cały bok.

Šmídmajer odgwizdał koniec. Rana na ciele Treja wyglądała z początku niegroźnie. Po chwili jednak skóra rozstąpiła się i spod sierści zaczęła broczyć krew. Zoubek podszedł przypilnować Arnolda; dyscyplina i bezwzględne posłuszeństwo były podstawą w klubie. Trej nawet nie próbował się podnieść, leżał na boku i cicho skamlał. Jindřich Vlach spojrzał na niego i westchnął, po chwili jednak zbliżył się do wieloletniego przyjaciela Oldřicha Zoubka i uścisnęli sobie dłonie. Publiczność nagrodziła to aplauzem.

Furtka areny otworzyła się i weszli przez nią dwaj pracownicy Bruknera, para wygolonych na zero osiłków z mięsistymi, trzęsącymi się jak galareta karkami. Nikt nie znał ich prawdziwych imion, niewykluczone, że sami je zapomnieli, bo wszyscy mówili na nich po prostu Majkel i Endi. Przynieśli stare szpitalne prześcieradło, rozłożyli je na ziemi i pomogli Vlachowi umieścić na nim Treja.

Oldřich Zoubek przyjmował tymczasem gratulacje, a w myślach obliczał już, ile dostanie od Bruknera za wygraną. Potem wyszedł do przygotowalni, żeby umyć Arnolda i sprawdzić, czy pies nie potrzebuje pomocy lekarskiej.

Jako prokurator Zoubek uznawał się za kogoś lepszego. We własnym mniemaniu górował nad ludźmi, także nad pozostałymi członkami Klubu Kynologii Sportowej (jak sami siebie nazywali); uważał się również za wyrafinowanego estetę (pozostali byli w tym względzie zwykłymi „psiarzami”). W posiadanych czworonogach, a miał ich dwa, urzekało go piękno, doskonale wypracowane mięśnie i zwinne ruchy. Tryumf w walce nie tyle dawał mu poczucie władzy czy sprawiał radość z powodu kilku zarobionych tysięcy, ile wywoływał doznanie estetyczne właśnie. Jego psy wyglądały najpiękniej, gdy mogły się spełniać w tym, do czego były powołane, wykorzystywać swoje umiejętności. Jak matka, która przerzuca własne zawiedzione ambicje na dziecko, Zoubek przeżywał ekstazę, widząc przyjaciół i znawców oczarowanych urodą jego pupili (nazywał ją „urodą bojową”, choć zdawał sobie sprawę, że to niezbyt fortunne określenie).

Doktor Karel Halas już dawno stracił chęć oglądania takich widowisk na arenie. Faceci za drewnianym ogrodzeniem nazywali te spotkania „walkami”, jemu bardziej pasowało słowo „jatka”. W gospodarstwie Bruknera miał osobne pomieszczenie, gdzie na czas remontu własnego gabinetu przeniósł najpotrzebniejsze sprzęty: blaszany stolik na kółkach, podstawowe narzędzia, duży stół diagnostyczny i starą, ale sprawną lampę zabiegową. Siedział na krześle pod zaślepionym oknem i palił papierosa, trzeciego tego wieczora. Sądził, że udało mu się uwolnić od nałogu, ale zraniona ręka tak bardzo dawała mu się ostatnio we znaki, że wrócił do palenia. Odgłosy zza ściany nasilały się, Halas wiedział, co to znaczy: będzie mieć robotę. Spojrzał na niedopałek, a gdy stwierdził, że nic już z niego nie wyssie, zgniótł go w popielniczce na parapecie. Wstał i przeleciał obojętnym spojrzeniem akcesoria na stoliku: kilka szklanych ampułek wypełnionych przejrzystą cieczą, zestaw igieł i nici chirurgicznych, nożyce i dużą ilość opatrunków. Przysunął drugi stolik z kompletem zapinanych na rzep kagańców, którymi w razie potrzeby można objąć całą psią kufę. Usiadł z powrotem na krześle i popatrzył z bliska na swoją lewą rękę – mały palec był obandażowany, a serdeczny i środkowy starannie oklejone plastrem. Spróbował nimi poruszyć, ale ból szybko go zniechęcił.

Jatka dobiegła końca. Jeden z kundli zaskomlał, rozległ się gwizdek, potem oklaski. Niezbyt gromkie, bo na widowni było ledwie paręnaście osób.

Z torby leżącej na parapecie doktor Halas wyjął lateksowe rękawice. Prawą naciągnął bez trudu, z lewą poszło o wiele gorzej. Ledwo zdążył je założyć, do pomieszczenia weszli Majkel i drugi z pomagierów Bruknera, taszcząc ułożonego na płachcie dużego, ciężkiego rottweilera. Za nimi szedł Jindřich Vlach, łysy i krzepki osiłek. Halas uświadomił sobie, że to jego kolejna przegrana. Poprzednio jeden z amstaffów Bruknera załatwił Kruma, drugiego psa Vlacha, a tym razem pokonany został Trej. Vlach miał pecha, jego oba psy były zmaltretowane, nie powalczą przez długi czas. Do pokoju zajrzał Leoš Šmídmajer. Miał na sobie okropne ciemnoniebieskie dresy z ortalionu, które uważał za niezwykle gustowne, bo widniało na nich logo Adidasa. Ludzie Bruknera ułożyli rottweilera na stole.

– Załóż mu kaganiec – polecił sucho Halas.

Obandażowana, unieruchomiona bólem ręka przypomniała mu, że nie warto ryzykować, trzeba za każdym razem zabezpieczać tym bydlakom pyski.

Vlach wziął ze stolika jeden z kagańców i założył go Trejowi. Šmídmajer obserwował wszystko z dystansu. Diagnoza nie wymagała specjalistycznej wiedzy: rottweiler był pogryziony nad łopatkami, a przez bok ciągnęła się długa, głęboka rana. Spod naderwanej skóry wyglądały mięśnie. Pies nierównomiernie oddychał. Ewidentnie cierpiał, mimo to leżał spokojnie na boku.

– Trzeba szyć – skonstatował Halas.

Vlach westchnął.

– Co poradzisz…

– Dam mu znieczulenie. Ile waży?

– Pięćdziesiąt jeden kilo.

Halas pochylił się nad stolikiem z narzędziami. Nabrał do strzykawki płynu z ampułki, popatrzył na psa, nie zaszczyciwszy spojrzeniem jego skruszonego właściciela, i pomyślał: „No dobra, Vlach jest miłym facetem, a Trej to poczciwy zwierzak”, po czym naciągnął jeszcze trochę, żeby psiak faktycznie nic nie czuł. Dla kundli Bruknera nie miałby tyle litości, niech czują, co znaczy szycie. Sprawdził, czy w strzykawce nie zostało powietrze, a następnie zbliżył się do psa.

– Potrzymaj mu nogę, Jindra.

Vlach chwycił potężną tylną łapę rottweilera i ścisnął ją mocno, Halas namacał żyłę i wbił igłę.

Zabiegowi przyglądał się stojący w progu Leoš Šmídmajer.

– Jak twoja ręka, Karel? – zapytał.

– Aa, niech ją diabli – burknął weterynarz.

– Załatwili cię na cacy.

Šmídmajer chciał w ten sposób okazać współczucie, Halas jednak wściekł się jeszcze bardziej.

– Ten konował na pogotowiu albo był pijakiem, albo paralitykiem… Kurwa, powinniście im zrobić nalot i niech wszyscy dmuchają w balonik. Normalnie chciałbym to zobaczyć.

– Pretensje nie do mnie – odpowiedział Šmídmajer. – Poskarż się Ládi.

Halas popatrzył na niego ze złością.

Šmídmajer obrócił się za siebie i zerknął w stronę głównej hali z areną, a potem wymienili spojrzenia z Vlachem.

– Chciałbym pogadać, Karel – zwrócił się do lekarza.

– Mamy prośbę – podchwycił Vlach.

Halas obserwował, jak pies pogrąża się w letargu.

– No, śmiało.

– Nie tutaj. Żeby Brukner nie usłyszał – wyjaśnił cicho Šmídmajer.

– Leoš będzie mówił w imieniu nas wszystkich – dodał Vlach.

– Kiedy się z tym uwiniemy, zaczekamy na ciebie na zewnątrz – ciągnął Leoš konspiracyjnie.

Halas wzruszeniem ramion dał znak, że się zgadza. Odwrócił się w stronę stolika i zaczął przygotowywać nici.

Dwie godziny później Karel Halas zaparkował swojego SUV-a na leśnej drodze kilkadziesiąt metrów od posiadłości Bruknera i zgodnie z umową czekał na pozostałych. Towarzystwo zaczęło się rozjeżdżać do domów, nikt nie zapomniał pochwalić gospodarza za świetną organizację, pierwszej klasy alkohol, a przede wszystkim kapitalne walki.

Noc była parna, a księżyc świecił jak nawiedzony. Z dala od sztucznego blasku miasta Halas mógł się napawać widokiem gwiazd, pod którymi przelatywał właśnie migocący samolot. Pewnie siedzieli w nim urlopowicze udający się nad morze, podczas gdy on musiał tu sterczeć jak baran.

Po paru minutach nadjechało auto Šmídmajera. Za nim, mniej więcej w dwuminutowych odstępach czasu zjawili się Jindřich Vlach i Bedřich Adámek, który jak zwykle sprawiał wrażenie zupełnie odklejonego. Dzisiaj nie przywiózł swoich psów, bo bydlaki Bruknera dały im wycisk na arenie poprzednim razem.

– No mówcie, co wam leży na wątrobie – zaczął Halas.

Jako pierwszy odezwał się Leoš Šmídmajer. Mówił cicho, poważnym tonem, do tego ciągle rozglądał się z przesadną ostrożnością. Halas pomyślał, że w tym swoim dresowym kompleciku z kreszu wygląda jak herszt jakiejś spedalonej partyzantki.

– Wydaje nam się – zaczął Šmídmajer szeptem – że Brukner przegina. Nie może nam w ten sposób masakrować psów. To już nie jest zabawa ani sport, tylko zwykły sadyzm.

Weterynarz wzruszył ramionami.

– Nikt wam nie każe brać w tym udziału.

– To nie jest dobre podejście – ciągnął tamten ściszonym głosem.

Halasowi jego szept działał na nerwy. Nie rozumiał, dlaczego Leoš nie mówi normalnym głosem. Czyżby sądził, że sowy i nietoperze też są na usługach Bruknera?

– Chłopaki są nieźle wkurzeni na Bruknera i zastanawiają się, czy nie zrezygnować.

Karel Halas milczał.

– Wszyscy by na tym stracili. Ty też – włączył się Bedřich Adámek.

– Czego chcecie? – zapytał lekarz, zdziwiony, że tamten powiedział coś od siebie.

– Masz dostęp do psów Bruknera, nie? – zapytał Adámek.

Šmídmajer pokiwał głową i wyjaśnił:

– Gadaliśmy z chłopakami, że musimy coś z tym zrobić. Rzecz w tym, że tylko u Bruknera mamy dobrą miejscówę. Ale on wciska nam te swoje bydlaki.

Halas w końcu zrozumiał. Kundle Bruknera. Gospodarz stawiał warunek: jego trzy bestie musiały brać udział w każdym spotkaniu, a inni mogli się tylko modlić, żeby ich psy nie dostały żadnej z nich za przeciwnika.

– Sam też dobrze na tym wyjdziesz. Wiesz, że zawsze będziesz nam potrzebny – zapewnił go Jindřich Vlach. Jego glaca połyskiwała komicznie w świetle księżyca.

Halas znał swoją wartość.

– Dużo ryzykuję… – odparł wymijająco.

– Jak już mówiłem – wyszeptał Leoš – chłopaki są wkurzeni. A poza tym, wiesz, że cenią twoją pracę. Jeśli się zgodzisz… Tu jest mała zaliczka.

Šmídmajer podszedł do auta. Otworzył drzwi od strony pasażera i wyjął ze schowka kopertę. Podał Halasowi. Ten nawet nie zajrzał do środka, od razu włożył ją do kieszeni. Pomyślał, że ten cały Leoš nie jest takim bucem, na jakiego wygląda.

2

Półtora roku wcześniej

Był wczesny poranek siedemnastego grudnia. Kristýna Horová wróciła do łóżka. Trzęsła się z zimna i od histerycznego płaczu. Wiedziała, że bezsilność już zawsze będzie jej się kojarzyć z chłodem i mrokiem. Wciąż dygotała, wyskoczyła więc z łóżka, żeby wziąć dodatkowy koc, po czym momentalnie dostała takich dreszczy, że ledwo doszła do szafy. Koc, szlafrok, z powrotem się położyć. Niekończące się minuty płaczu i zimna. Musiała na chwilę przysnąć, bo kiedy otworzyła oczy, zaczynało świtać. Ranek przyniósł pewną poprawę nastroju, ale nie na tyle, by przeraźliwie puste mieszkanie przestało na nią działać depresyjnie. Opatulona w szlafrok powlekła się do łazienki, umyła zęby, w kuchni wylała do zlewu zawartość szklaneczki, ostatni raz spojrzała na jeden cienki prążek testu ciążowego, by mieć pewność, że w nocy się nie pomyliła, ale w pierwszych, nieśmiałych promieniach grudniowego słońca wynik pozostał ten sam: negatywny. Zawód czy ulga? Rozpacz, a może ta lepsza z opcji? Kristýna nie potrafiła się zdecydować. Wiedziała tylko, że nie wytrzyma dłużej w mieszkaniu. Oszaleje. Była sobota i czuła, że musi wyjść. Działała pod wpływem impulsu. Spojrzała na termometr za kuchennym oknem, włożyła na siebie kilka warstw ubrań: fantazyjne getry, ocieplaną koszulkę do biegania, gruby czerwony golf, bluzę z kapturem, rękawiczki, szalik i zimowe buty z futerkiem, wzięła klucze do auta i wyszła. Byle nie siedzieć w mieszkaniu. Samochód odśnieżyła tylko z grubsza. Zeskrobała to, co konieczne. Zanim przednia szyba odtajała, widziała ze swojej czerwonej toyoty aygo mniej więcej tyle, ile przez wizjer czołgu.

Wrzuciła do odtwarzacza starą składankę Leonarda Cohena, wnętrze samochodu wypełniły głębokie, melancholijne tony i podchodzące do ust chmurki pary. Miasto zanurzone było jeszcze w sennej powłoce mrozu, ruch na ulicach minimalny, więc na Svatý Kopeček dotarła w dwadzieścia minut, zaparkowała pod lasem i ruszyła przed siebie. Pod nogami chrzęściły zamarznięte igły i szyszki, kamienie były śliskie, a drzewa pokrywał szron. Szybkie tempo marszu i mroźne, czyste leśne powietrze podziałały na nią kojąco. Z Kopečka ruszyła dobrze znanymi ścieżkami w kierunku Lošova, a stamtąd do Posluchova, gdzie zawróciła i trasą przez Radíkov wspięła się pod nadajnik przy starym forcie. Potem wygodną, asfaltową ścieżką dla rowerzystów zeszła na dół i wróciła na Kopeček. Przewietrzyła głowę, napełniła płuca mroźnym leśnym powietrzem, ciało rozgrzało się od wysiłku. Tego ranka Kristýna czuła się prawie spokojna, zadowolona i odprężona – przez kolejne miesiące ten stan nie miał się powtórzyć. Była dziewiąta rano, a ścieżka zaprowadziła ją do ogrodu zoologicznego, który właśnie otwierano. Bezchmurne niebo zapowiadało mroźny, ale słoneczny dzień. Podjęła decyzję bez zastanowienia, bo nie chciało jej się wracać do domu, a poza tym w zoo nie była od tak dawna, że zapomniała już, z kim i kiedy ostatnio. Kupiła bilet i już pięć minut później maszerowała w stronę małpiarni.

Nie licząc pracowników, była w ogrodzie sama. W taki mróz, o dziewiątej rano, do tego tydzień przed świętami, ludzie mają inne zajęcia. Budzą się przy ukochanych osobach, puszczają dzieciom bajki albo kupują prezenty pod choinkę. Kristýna wybrała już coś dla rodziców, mogła więc w ogrzewanym pawilonie przyglądać się rodzince gibbońców czubatych. Znów ta rodzina… Zwierzęta żyjące w pojedynkę wydały jej się w tamtej chwili dużo sympatyczniejsze. Taki na przykład niedźwiedź malajski czy hipopotamek karłowaty… Samotny tygrys syberyjski przechadzał się dostojnym krokiem po oszronionym wybiegu. Uniósł głowę w stronę oślepiającego słońca, przymknął oczy i zamarł jak człowiek, który chce się poopalać. Kristýna włóczyła się po zamarzniętym ogrodzie, obejrzała karmienie żyraf i wtedy przypomniała sobie, że jeszcze nic dzisiaj nie jadła. Obsługa jedynego otwartego o tej porze baru wydawała się zaskoczona jej nadejściem. W bufecie pod wieżą widokową panowało przyjemne ciepło, okna zachodziły parą. Zdjęła kurtkę, zamówiła zestaw śniadaniowy, a do tego parówkę z grilla i drugą kawę. Ogród zoologiczny zmienił się od czasu jej ostatniej wizyty i zastanawiała się, dlaczego tak długo go omijała, choć przecież zawsze lubiła to miejsce. W wyludnionym zoo zwiedziła dokładnie wszystkie morskie akwaria i pawilon drapieżników, w którym łypał na nią naburmuszony lew. Na sąsiednim wybiegu jego samica ucinała sobie weekendową drzemkę. Na zewnątrz Kristýna przekonała się, że mroźna pogoda szczególnie dobrze służy reniferom i wołom piżmowym. Przechodząc obok wybiegów, zauważyła, że jako samotna zwiedzająca budzi większe zainteresowanie niektórych zwierząt – przyglądały jej się z równą uwagą jak ona im. Była pod wrażeniem wielkiego wybiegu, po którym biegało stado wilków polarnych oraz – co ją szczerze zdumiało – niedźwiedzie. Wydało jej się to dziwne, bo myślała, że misie przesypiają zimę. Dochodziło południe i w zoo pojawili się inni goście, Kristýna postanowiła więc schronić się przed widokiem zakochanych par i szczęśliwych rodzin w dużym, wypełnionym słońcem budynku restauracji Archa, gdzie zamówiła polędwicę wołową.

Tę część dnia uznała za udaną. Powrót do domu oznaczał ponowne pogrążenie się w depresji, która trwała przez kolejnych sześć miesięcy.

Do końca roku nic się nie wydarzyło, ale w styczniu machina urzędowa rozkręciła się na dobre. Zawieszenie w czynnościach służbowych, postępowanie kontrolne inspekcji generalnej służb mundurowych, poniżające przesłuchania przed komisją, której członkowie rywalizowali między sobą, kto surowiej na nią spojrzy, wyżej uniesie brwi albo w inny, niewerbalny sposób okaże zniesmaczenie. Rażące nadużycie stanowiska: Kristýna próbowała przekonać pobitą żonę kochanka do wycofania oskarżeń o napad, wyglądało na to, że miłość całkiem pozbawiła ją umiejętności odróżnienia prawdy od kłamstwa. Potem rozmowa z ojcem gotowym odstąpić od swoich zasad (przynajmniej niektórych) i wykorzystać autorytet i wpływy, aby wyciągnąć córkę z tarapatów. Dyskusja z Wielką Sową na ten sam temat: przełożona chciała w to włączyć Vitouša, uruchomić kontakty i koneksje. Kristýna jednak odrzuciła obie oferty pomocy. Nie chodziło wyłącznie o honor, zdawała sobie sprawę z rozmiarów swojej winy. Znacznie bardziej niż zawieszenie zabolało odkrycie, że jest okłamywana przez Lukáša. Nie myślała wyłącznie o karze, którą musi ponieść, zawładnęło nią masochistyczne pragnienie spalenia za sobą mostów i rozpoczęcia wszystkiego na nowo. Marie próbowała ją odwieść od składania wypowiedzenia. Musiała wprawdzie liczyć się z karnym przeniesieniem, ale szefowa obiecała „ściągnąć” ją za jakiś czas z powrotem. Kristýna ostatecznie posłuchała jej rady. W tej jednej kwestii mogła ustąpić. Wstawił się za nią cały zespół, napisali jej dobrą opinię i bez wątpienia miało to wpływ na przebieg postępowania dyscyplinarnego.

Za karę przeniesiono ją do małego komisariatu w Šternberku. Musiała tam co rano dojeżdżać pociągiem. Na nierentownej, utrzymywanej wyłącznie z dotacji państwowych trasie Ołomuniec – Uničov kursowały stare, zużyte składy i ledwo zipiące lokomotywy. Przez dziurę w klozecie gapiła się na mijane w dole podkłady kolejowe. Cztery stacje z dworca głównego: Hlušovice – Bohuňovice – Štarnov – Šternberk. Przy odrobinie szczęścia, jeśli pociąg nie złapał opóźnienia zaraz za Ołomuńcem, pokonywała trasę szybciej, niż gdyby jechała samochodem, zwłaszcza w zakorkowanym mieście. Dzięki Wielkiej Sowie znała kawałek Boba Dylana, w którym śpiewa „śmiech przychodzi z trudem, płacz przywozi pociąg”, ale dopiero w czasie podróży telepiącym się wagonem zrozumiała, co mistrz miał tak naprawdę na myśli. Plusem było to, że w pociągu mogła czytać zamiast tracić nerwy i wdychać spaliny ciężarówek, uwięziona w korku. Na komisariacie tonęła w papierowej robocie. Kradzieże rowerów. Protokoły. Włamania do sklepów. Protokoły. Pijana młodzież. Protokoły. Bójka na pływalni. Protokoły. Kradzieże rowerów, włamania do domków letniskowych, kradzieże aut… Miało to jednak swoje zalety. Choćby normowany czas pracy. Nikomu nie musiała niczego udowadniać: po pierwsze nie było czego, a po drugie wiedziała, że i tak jej tu nie lubią. Spotykała zwyczajnych ludzi, w pociągu, przy spisywaniu protokołów albo kiedy mogła komuś pomóc. Aż w końcu nastąpił przełom. Sprawa była banalnie prosta, jak z podręcznika kryminalistyki. Starszej pani zginęła książeczka oszczędnościowa i złoty łańcuszek. Kristýna nie musiała specjalnie wytężać umysłu, by powiązać kradzież z nagłą i nieoczekiwaną wizytą wnuczka, który wcześniej nie kontaktował się z babcią przez prawie rok. Pojechała go przesłuchać. Cwany, pewny siebie siedemnastolatek. Kristýna, która miała za sobą lata nauki u Wielkiej Sowy, wiedziała, jak sobie z nim poradzić. Następnego dnia osobiście zwróciła kobiecie książeczkę i łańcuszek, który zdążył wprawdzie wylądować w lombardzie, ale odzyskała go bez trudu, bo właściciel miał już nieco za uszami. Nie wspomniała starszej pani o wnuczku, bo pewnie zabolałoby ją to bardziej niż sama kradzież. Emerytka popłakała się ze wzruszenia. Drżącym głosem dziękowała policjantce i zaprosiła ją na placek z kruszonką. Kristýna skorzystała z zaproszenia już następnego dnia. Po godzinach pracy mogła robić, co chciała. Ciasto było pyszne. Takiej nagrody nie dostała od czasu, gdy Wielka Sowa po raz pierwszy pochwaliła ją za wzorowo wypełnione zadanie. A potem czekały ją kolejne miłe dowody uznania. Pomogła młodej wietnamskiej sprzedawczyni, którą zwyzywał podpity obdartus w roboczym kombinezonie. Kristýna znalazła się w sklepie przypadkiem, nie była wtedy na służbie. Spocony typek zaczął wrzeszczeć na wystraszoną Wietnamkę:

– Jak to, kurwa, nie ma krušovic? Litovel to se w dupę wsadź, ty żółta małpo!

Kristýna w kategorycznym tonie upomniała go, by nie odnosił się tak do ekspedientki. Facet rzucił w jej stronę wyzwiskiem i zaczął strącać towar z półki. Horová zadzwoniła po kolegów, a równocześnie chciała pokazać gościowi, gdzie jest jego miejsce. Uwielbiała patrzeć, jak Wielka Sowa z iskrą ekscytacji w oku rozprawiała się z podobnym elementem. Nie myliła się: koleś okazał się mocniejszy w gębie niż w mięśniach i czterdzieści pięć sekund po tym, jak okazał pracownicy sklepu swoją wyższość etniczną, zrzucając z regału sześć opakowań herbatników, a następnie wdeptując je po męsku w linoleum, leżał na chodniku przed wejściem z ręką wykręconą za plecami. Ekspedientka stała w drzwiach i przyglądała się scenie jak otumaniona, a kiedy w końcu przyjechali mundurowi i bez zbędnych ceregieli wepchnęli wandala do auta, wykrztusiła z siebie kilka razy „dżemkujem”, wymówione tak twardo, jakby chciała utworzyć czasownik od słowa „dżem”.

Niespodziewane odkrycie sensu własnej pracy w zwyczajnej, banalnej pomocy słabszym wynagrodziło Kristýnie monotonię powtarzalnych, rutynowych zadań i codziennych dojazdów z Ołomuńca. Przede wszystkim jednak dowiedziała się o sobie czegoś nowego: dotarło do niej – choćby tylko w formie przeczucia – że siła, która ją napędza, nie bierze się z chorej ambicji i pragnienia kariery, ale z zapału i idealizmu. Z chęci bycia potrzebną. Ostatecznie cieszyła się, że przyjęła wymierzoną jej karę. A jednak marzenie o powrocie do zespołu Wielkiej Sowy nigdy jej nie opuściło.

Zrealizowanie go okazało się trudniejsze, niż przypuszczała. Sama zresztą walnie się do tego przyczyniła. W czasie gdy toczyło się postępowanie dyscyplinarne, zarówno Wielka Sowa, jak i wszyscy koledzy – Pavel Edelweiss, David Kodet, Adam Kubík i Milan Purkyně – stanęli po jej stronie, spotykali się z nią, udzielali rad i wspierali, także po tym, jak została przeniesiona do Šternberka. W końcu doszła do wniosku, że najbardziej odpowiada jej towarzystwo Kodeta. To nie była nagła erupcja namiętności, związek rodził się powoli i nieśmiało, jakby ich samych dziwił ten przypływ uczuć. Na dodatek pierwszy seks okazał się klapą, był po prostu „tragiczny”, jak określiła go w myślach Kristýna. Kotłowali się w łóżku niczym para nastolatków, David doszedł szybciej, niż zaczął, ona jednak uparcie nie chciała dać za wygraną, i mimo żałosnego startu postanowili spróbować drugi raz – no dobrze, potem jeszcze trzeci, czwarty, piąty, aż w końcu zaskoczyło. Po przejściach z Lukášem Termerem Kristýna doświadczała nowego uczucia: miała partnera, do którego mogła w każdej chwili zadzwonić, budzić się przy nim, a wieczorem obok niego zasypiać. Rozumiał naturę jej pracy i umiał z nią o niej rozmawiać. Ich relacja miała jednak zasadniczą wadę: oboje wiedzieli, że Wielka Sowa nie tolerowała związków w zespole, a że Kristýna chciała wrócić, szefowa nie mogła się o nich dowiedzieć. Kolejna tajemnica.

Minął rok. Potem kolejne pół. Kristýna wciąż nie potrafiła myśleć o Termerze bez uczucia goryczy, ale przestała żałować, że wynik porannego testu przed świętami okazał się negatywny. Nawet jeśli początek był fatalny, teraz, gdy co rano jadła śniadanie z ukochanym mężczyzną, a praca nabrała sensu, uświadomiła sobie, że ostatnie miesiące należały do najbardziej harmonijnych w całym jej życiu. Trwał czerwiec, było ciepło i tylko czasem siąpił delikatny, letni deszcz. Kawę musieli dopić w biegu, bo w internecie przeczytali, że wylotówkę na Šternberk zatarasowała przewrócona ciężarówka, której niecierpliwy kierowca próbował brawurowo wyprzedzić traktor, Kristýna postanowiła więc i tym razem jechać pociągiem. By ją odwieźć, David musiał zerwać się wcześniej z łóżka. Na wiecznie zatłoczonym dworcowym parkingu też nie mieli dla siebie dużo czasu, nachyliła się, dała mu buziaka i wyskoczyła z auta, żeby nie tamować ruchu. Nigdy mu tego nie powiedziała (pewnie by ją wyśmiał), ale lubiła te poranne rozstania i ich romantyczną aurę. Zatrzasnęła drzwi samochodu, David ruszył, a ona jeszcze raz na niego spojrzała. Zawsze tak robiła, dwie, trzy sekundy, nie więcej, ale w tym patrzeniu – była tego pewna – wyrażała się cała jej miłość. W takich chwilach czuła się bardzo szczęśliwa. A o przyszłości myślała z radością i wielką nadzieją.

3

Sierpień 1988

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Część pierwsza. Plany i pragnienia
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Część druga. Niedźwiedzie
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Część trzecia. Psy
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Część czwarta. Potok Trusovka
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49

Wydawnictwo Afera

al. Karkonoska 10

53-015 Wrocław

telefon: (+48 71) 716 48 30

fax: (+48 71) 716 48 31

[email protected]

www.WydawnictwoAfera.pl

Polecamy

Proza czeska

Jan BalabánWakacje / Możliwe, że odchodzimy • Którędy szedł aniołBianca BellováJezioro • MonaTereza BoučkováRok KogutaRoman CílekJa, Olga HepnarováEmil HaklZasady śmiesznego zachowaniaPetra HůlováPlastikowe M3, czyli czeska pornografia • Macocha • KrótkahistoriaRuchuZdeněk JirotkaSaturninMarkéta PilátováCiemna stronaMiroslav Sehnal / Břetislav UhlářGodzina w niebiePetra SoukupováZniknąć • Pod śniegiem • Najlepiej dla wszystkich • Sprawy, na które przyszedł czasPetr ŠabachGówno się pali • Podróże konika morskiego • Masłem do dołu • Pijane banany • Dowód osobisty • BabcieMarek ŠindelkaZostańcie z nami • Mapa Anny • Zmęczenie materiałuZdeněk SvěrákOpowiadania i wierszKateřina TučkováBoginie z Žítkovej • Wypędzenie Gerty Schnirch

Seria Czeska Bajka

Radek MalýPopieliczkiVojtěch MatochaTruchlin • Truchlin. Czarny merkuryt • Truchlin. Biała KomnataIva ProcházkováPyszna środa • Nawet myszy idą do niebaPetra SoukupováBercik i niuniuchPavel Šrut, Galina MiklínováNiedoparki • Niedoparki powracają • Niedoparki na zawsze

Seria Czeskie Krymi

Jiří BřezinaPrzedawnienie • PołudnicaPetra KlabouchováŹródła WełtawyDaniel PetrSiostra ŚmierćIva ProcházkováMężczyzna na dnie • Roznegliżowane • Zagraj mi na drogęMichal SýkoraCzłowiek pana ministra • To jeszcze nie koniec

czeskie smaczki

Zofia Tarajło-LipowskaNowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gafMichael ŽantovskýHavel od kuchni

Ekonomia i polityka

Václav KlausMy, Europa i świat

Seria Nowe Polskie

Rafał NiemczykMama umiera w sobotę