Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Życie fotografki Oliwii Maleckiej wydaje się idealne: przystojny mąż – wzięty prawnik, wymarzona i satysfakcjonująca praca, piękne mieszkanie w prestiżowej okolicy. Jednak za zamkniętymi drzwiami tego mieszkania kobieta od lat żyje w bańce manipulacji stworzonej przez męża, który stosuje wobec niej wyrafinowaną przemoc i kontroluje każdy aspekt jej życia. Część rodziny i przyjaciół Oliwii podejrzewa prawdę, ale dopiero pojawianie się nowego sąsiada sprawia, że również Oliwia otwiera oczy i decyduje się zwierzyć bliskim. Rozpoczyna się walka o nią i jej dalszy los. I nie tylko jej, ponieważ zachodzi w upragnioną ciążę...
„Perspektywa. Zaślepienie” to pierwsza część trylogii opisującej dzieje trójki przyjaciół – Oliwii, Ulki i Andrzeja. Każdy tom porusza trudne społecznie tematy – m.in. przemocy, alkoholizmu, nietolerancji – ale jednocześnie nie brak w nich nadziei i ciepła.
Autorką serii jest Natalia Pożarowszczyk, świeżo upieczona specjalistka neurologii. Już jako nastolatka publikowała w internecie fanficki potterowskie, a następnie serię krótkich opowiadań o zróżnicowanej tematyce. Wyobraźnia i otaczający świat nieustannie podsuwają jej pomysły z kręgu przeróżnych gatunków literackich – na powieści obyczajowe, romans, kryminał, thriller czy fantasy. „Perspektywa. Zaślepienie” w pierwotnej wersji ukazała się w serwisie Wattpad, gdzie autorka publikuje pod pseudonimem „Le Papillon Noir”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 788
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2025 by Natalia Pożarowszczyk
Copyright for this edition © 2025 by Axis Mundi
REDAKTOR PROWADZĄCY: Marta Szelichowska
REDAKCJA: Iwona Hardej
KOREKTA: Anna Skóra
KOREKTA TECHNICZNA: Basia Borowska
PROJEKT OKŁADKI: Zofia Włoczewska
SKŁAD: Positive Studio
WYDANIE I ISBN PRINT: 978-83-8394-979-6
EAN: 9788383949796
ISBN E-BOOK: 978-83-8394-980-2
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy.
Niniejsza powieść stanowi wytwór wyobraźni, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych, wydarzeń i miejsc jest całkowicie przypadkowe.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Styczeń 2018
Po raz pierwszy zwlekam z wykonaniem testu. Boję się jego wyniku. Nawet na początku się tak nie denerwowałam.
Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy już to robiłam – z ogromną nadzieją i równie wielkim rozczarowaniem. Z czasem rozczarowanie było coraz mniejsze, lecz równie bolesne. Przestałam się nastawiać. Element zaskoczenia właściwie zniknął, pozostała jedynie frustracja.
Teraz jednak okoliczności się zmieniły.
Siedzę, przekładając test z ręki do ręki. Wstaję, zaczynam chodzić po całej łazience. Za wszelką cenę próbuję nie patrzeć w lustro, co nie jest łatwe – zajmuje ono niemal całą długość ściany.
Nigdy wcześniej nie czułam do siebie takiego obrzydzenia. Złamałam swoją najważniejszą zasadę. Gardzę sobą.
Być może ta myśl powoduje, że koniec końców siadam ponownie na desce klozetowej. Nie mam prawa się nad sobą roztkliwiać ani siebie żałować.
Drżącymi rękami rozrywam opakowanie. Kilka minut później pasek absorpcyjny jest mokry. Odkładam go tak, bym musiała się odwrócić, aby poznać wynik. Wpatruję się w minutnik na komórce. Kolejne sekundy z jednej strony dłużą się, a z drugiej – biegną jak szalone.
Boję się spojrzeć na test.
Boję się jak cholera.
Z zamkniętymi oczami liczę w duchu do stu, ale to nie sprawia, że staję się spokojniejsza. Chyba nic mi nie pomoże.
Nic oprócz informacji.
Więc odwracam się, a na widok wyniku zamiera mi serce.
Czerwiec 2017
– Tomek nazwał mnie, cytuję, „ohydną zdrajczynią bez uczuć”. – Głos Uli jest beznamiętny, jakby mówiła o prognozie pogody. – A ja przeżyłam z Wojtkiem jedną z najlepszych nocy ever.
– No wiesz, miał rację – zauważam. – Wciąż z nim wtedy byłaś.
– On tak twierdził. „Przecież byliśmy razem!” – intonuje, nieudolnie udając męski głos. – A przecież ja zawsze jestem wobec facetów szczera, od razu daję do zrozumienia, że nie szukam nikogo na stałe. Nie każdy niestety to rozumie.
– Uczucia nie są racjonalne, Ulka – mruczę, wpatrując się w papierową słomkę włożoną do mojego dyniowego latte. – Myślę, że mu się na serio spodobałaś.
– Pewnie tak – odpowiada zrezygnowanym tonem. – Ale co mogę zrobić? Wiesz, jakie jest moje podejście. Nie szukam niczego poważnego. Mam jeszcze czas. Chcę się dobrze bawić, zdobywać doświadczenie zawodowe i prywatne. Na ustatkowanie się przyjdzie pora. Przecież dopiero co skończyłyśmy studia! – Wzdycha teatralnie i poprawia okulary przeciwsłoneczne w błękitno-złotych oprawkach.
Moja najlepsza przyjaciółka to ikona stylu. Nic dziwnego, ojciec Ulki to znany na całym świecie francuski projektant mody, z kolei jej matka kiedyś pracowała jako modelka, a później stylistka, bo uznała, że woli projektować ubrania niż chodzić w nich na wybiegu. Razem tworzyli przez jakiś czas wyjątkowo zgrany duet.
Nie poznaliby się, gdyby matce Uli w czasach głębokiej komuny nie udało się pojechać do Paryża, gdzie szybko zdobyła uznanie. Jednak jej największym sukcesem, jak sama twierdzi, było przypadkowe spotkanie słynnego już wtedy projektanta mody, Claude’a Marrona.
Jak widać, moja przyjaciółka miała po kim odziedziczyć urodę, przebojowość i gust. Połączenie kasztanowych włosów i ciemnej oprawy oczu ojca z idealną figurą, pełnymi ustami i błękitnymi jak bezchmurne niebo oczami matki dało mieszankę wybuchową. Dodatkowo Ulka zawsze wygląda, jakby dopiero co wyszła z najlepszego salonu mody w Paryżu czy Mediolanie. Dziś jej fikuśne okulary idealnie uzupełniają lekką błękitną sukienkę, na której wyszyto różnokolorowe kwiaty.
Podobnie jak Ula nie mam pojęcia, dlaczego jej rodzice zdecydowali się przeprowadzić do Konina, rodzinnej miejscowości jej matki, gdy moja przyjaciółka miała kilka lat. Jednak gdyby tego nie zrobili, nie poznałybyśmy się ponad dwadzieścia lat temu. Stało się to całkowicie naturalnie, ponieważ nasze rodzicielki przyjaźniły się w liceum, a ja urodziłam się i dzieciństwo spędziłam właśnie w Koninie. Do Warszawy przeprowadziłyśmy się z Ulką po maturze i mimo wyboru różnych uczelni wynajęłyśmy razem kawalerkę, w której mieszkałyśmy przez większość studiów.
– Ponad dwa lata temu, starzejemy się, kochana. – Nawiązuję do jej ostatnich słów, po czym, unikając jej wzroku, dodaję cicho: – Ula, ty nadal go…
– Nie chcę o tym rozmawiać! – Przerywa mi gwałtownie, a na jej dotychczas beztroskiej twarzy na moment pojawia się coś na kształt mieszanki gniewu i bólu.
Postanawiam odpuścić. Nasza ulubiona, przytulna kawiarenka, o idealnie pasującej do wystroju nazwie „Zielony Raj”, jak zwykle pełna ludzi, nie jest właściwym miejscem do rozpamiętywania związku Ulki z Konradem.
„Nie chodzi o miejsce”, zauważa złośliwy głosik z tyłu mojej głowy. „Po prostu boisz się ją przycisnąć, tak jak ona boi się własnych uczuć. I nie tylko ona…”
Ten cholerny głos niebezpiecznie przypomina psychoterapeutkę, do której chodziłam jakiś czas temu. Postanawiam go zignorować. Stałam się w tym mistrzynią.
– …nie jest zdrada. Wiem, że masz inne zdanie, i szanuję to – stwierdza Ulka, a ja patrzę na nią uważnie, kiwając głową, jakbym słuchała jej cały czas. – A skoro nie jestem w taką relację zaangażowana emocjonalnie, a drugą stronę od początku jasno informuję o moich zamiarach, nie uważam, że można w ogóle mówić o zdradzie. Uważam, że o zdradzie można mówić, dopiero gdy związek jest poważny. Gdy padły deklaracje z obu stron. A wtedy zdrada emocjonalna bywa nawet gorsza… – Mówiąc to, nie patrzy na mnie.
– A co, jeśli druga strona jest zaangażowana? Sama przyznajesz, że Tomek…
– Oliwia, nie odpowiadam za uczucia innych. Zresztą dlatego to przerwałam. Owszem, przyznaję, może nie powinnam iść z Wojtkiem do łóżka, zanim nie powiedziałam o mojej decyzji Tomkowi, ale…
– Nie powinnaś – potwierdzam grobowym tonem, wpatrując się intensywnie w stół. Czuję, jakby zarówno od Uli, jak i wszystkich wokół oddzielała mnie niewidzialna, gruba bariera.
– Kurczę, Oli, przepraszam – mówi łagodnie Ulka i kładzie prawą dłoń na mojej.
Nie zabieram ręki, mimo że w pierwszym odruchu chcę to zrobić. Być może dlatego, że – skubana – użyła zdrobnienia mojego imienia, którym wołała na mnie już w podstawówce.
– Wiem, jak jesteś uczulona na te kwestie – kontynuuje. – Czasami chciałabym, żeby ten jełop po prostu cię zdradził. Wtedy byś od niego odeszła i już. Tego byś mu po prostu nie wybaczyła.
– Ten „jełop”, jak uparłaś się go nazywać, ma imię! – warczę i gromię ją wzrokiem, jednak nie potrafię się na nią długo złościć. Nigdy nie potrafiłam, nasze kłótnie bywały burzliwe i czasem skutkowały cichymi dniami, ale nigdy nie dłużej niż tydzień. Cóż, i wtedy dobrze wiedziałam, i teraz wiem, że tak jak ja dla niej, Marron chce dla mnie jak najlepiej. – Jeśli z taką samą brutalną szczerością ostrzegasz swoich kolejnych kolesi, że interesuje cię tylko dobra zabawa i łóżko, to przyznaję, sami są sobie winni, jeśli poczują coś więcej. Mnie byś odstraszyła.
– Wiesz, brutalna szczerość to moje drugie imię. Między innymi za to mnie tak kochasz. Zresztą łóżko ze wszystkich mebli interesuje mnie najmniej, jest przereklamowane – stwierdza Ula i mruga szybko, eksponując gęste, przedłużone maskarą rzęsy, a malinowe usta układa w dzióbek.
Nie mogę powstrzymać parsknięcia śmiechem. Dobrze, że już jakiś czas temu wypiłam kawę, przynajmniej nikogo nie opluję. Czy fakt, że moja przyjaciółka ma nierówno pod sufitem, automatycznie oznacza, że i ja…? Chyba nie ma co się dłużej oszukiwać.
– Ulka, ja wiem, że nigdy nie lubiłaś Piotrka, a ty wiesz, że jest moim mężem i go kocham – powtarzam to, co mówiłam już niezliczoną ilość razy. – Obie zaś wiemy, że ta dyskusja nic nie da.
– Oli, ja tylko chcę, żebyś była szczęśliwa.
– Pewnie – szepczę i pochylam głowę, by uciec przed jej świdrującym spojrzeniem.
Ula wie sporo na temat moich relacji z Piotrkiem. Ale nie wszystko. Nikt nie wie. Tak naprawdę to jedyna istotna rzecz w całym moim życiu, którą się z nią nie podzieliłam. Nie okłamałam jej – po prostu przemilczałam większość faktów, co bywa jeszcze gorsze. Ale ona robi to samo, jeśli chodzi o Konrada.
Jedno z naszych dziecięcych przykazań z tak zwanego paktu przyjaźni brzmiało: „Mówimy sobie o wszystkim”. I choć w wieku niemal dwudziestu siedmiu lat dobrze wiem, że nasze dziesięcioletnie wersje były znacznie bardziej naiwne i mniej znały życie, to czasami pragnę wrócić do tamtych beztroskich chwil. Chwil, w których największym problemem był wybór smaku lodów albo czwórka zamiast piątki z przyrody. Chwil, kiedy nie wiedziałam jeszcze, podobnie jak moja mama, że ojciec ją zdradza.
– Muszę iść. – Ulka zerka na telefon i wstaje z fotela. – Sknocili coś z projektem, trzeba ratować. Zapłacisz? Stawiam następnym razem.
W przeciwieństwie do mnie Marron poszła do pewnego stopnia w ślady matki i ojca i wybrała architekturę. Ja, córka lekarza i pielęgniarki, uciekłam od medycyny tak daleko, jak tylko się dało.
– Jasna sprawa – potakuję i patrząc, jak odchodzi, rozmyślam, jak subtelnie łamiemy drugi punkt paktu.
„Nie okłamujemy się”.
* * *
Kwiecień 2008
– Głowacka, cholera, nie zachowuj się jak dziecko! – karci mnie Ulka.
– Nie zachowuję się jak dziecko! – warczę przez zaciśnięte zęby, nawet nie patrząc na moją tak zwaną najlepszą przyjaciółkę. Nie zasługuje na to. Swoją drogą dobrze, że siedzę, a nie stoję, bo mogłabym jeszcze tupnąć i tym samym potwierdzić jej opinię.
– Ta, jasne – ironizuje Ulka. – Słuchaj, nie mamy po trzynaście lat, żeby uważać chłopaków za zło konieczne i wielbić świat przedstawiony w Seksmisji1. Lada chwila będziemy pełnoletnie.
– To, że niedługo będziesz mogła kupić legalnie alkohol, jeszcze nie czyni z ciebie dojrzałej osoby – zauważam, wciąż wpatrując się w otwarty zeszyt do matematyki. – Choć właściwie tobie wszystko jedno, Czarek ma dwadzieścia lat.
– Dobrze wiesz, że on ma na imię Marek. – W głosie Ulki słyszę złowrogą nutę, która nie wybrzmiewa jednak tak mocno, jak by mogła, ponieważ z racji trwającej lekcji matematyki musimy szeptać.
Ryzykujemy, prowadząc batalię akurat na tych zajęciach. Nasz nauczyciel, stary jak świat profesor Piliński, którego wszyscy nazywamy „Piłą”, nienawidzi niesubordynacji i jakichkolwiek pogaduszek. Tak naprawdę nie wiem, czy istnieje coś, co on lubi. Oprócz maltretowania licealistów liczbami, rzecz jasna. Chyba uważa, że każdy uczeń humana powinien kochać matematykę, szczególnie ten uczęszczający do najlepszego ogólniaka w mieście. Moja klasa od początku pozostaje wyjątkowo odporna na jego starania, choć zazwyczaj na matmie panuje cisza; przynajmniej zachowaniem staramy się nie podpaść.
Teraz jednak sytuacja jest inna. Z niewiadomego powodu Ulka postanowiła wystawić dzisiaj naszą wieloletnią przyjaźń na ogromną próbę.
– …nienawidzisz mężczyzn z powodu swojego ojca i przekładasz to na cały gatunek!
– Nieprawda! – Aż się opluwam na takie niedorzeczności. – Kocham mojego brata, choć wkurwia mnie czasem bardziej niż ty, lubię Krzyśka i Nochala, a że inni się do niczego nie nadają, to nie moja wina.
– Krzysiek i Nochal to nasi kumple od podstawówki! – wytyka mi Ulka i dodaje bez cienia zawahania: – Zamknęłaś się na relacje z płcią męską, odkąd wyszła na jaw afera z twoim starym, a to było dobre pięć lat temu! Pięć, Oli! Ktoś w końcu musi ci to powiedzieć, bo inaczej nigdy się nie ogarniesz!
– A czy pani, pani Marron, może się wreszcie wraz z koleżanką Głowacką „ogarnąć”, jak to mówicie w tym waszym dziwacznym, młodzieżowym slangu? – Za naszymi plecami rozlega się głos Piły, a my zamieramy. Nauczyciel nachyla się nad nami, tak że możemy powąchać zdecydowanie nie najprzyjemniejszy zapach wydobywający się spod jego pach.
Nie to jednak jest najgorsze. Najgorsze, że nie mam możliwości, żeby pokazać, jak zbulwersowały mnie słowa Ulki i że najchętniej wyszłabym z tej sali i poszła prosto na boisko zapalić szluga.
Mamy przejebane.
– Ile, panie profesorze? Trzy czy pięć? – pytam zrezygnowanym tonem, chcąc zdusić jego tyradę w zalążku. Dobrze wiem, jaki będzie finał tej sprawy, więc po co przedłużać?
– Pięć. Dam wam zadanka po lekcji. – Piła uśmiecha się obleśnie. – Macie na nie dwa dni, a nie są łatwe. Mam serdecznie dość waszej niesubordynacji. Nie tylko wam dwóm, swoją drogą, przydałoby się trochę…
Nie słucham go dalej. Na szczęście nauczyciel odchodzi pod tablicę, więc nie widzi, jak klnę pod nosem, ściskając długopis tak mocno, że bieleją mi kłykcie.
Nie mogło być, kurwa, gorzej. Czeka mnie porcja dodatkowych zadań z matmy, których treści zazwyczaj w ogóle nie rozumiem, nie mówiąc o próbach ich rozwiązania. Ale przynajmniej Ulka dostała tę samą karę i nie będzie spotykać się tak często z Mareczkiem.
Skutecznie ignoruję niewygodną myśl, że być może nie jestem sprawiedliwa wobec przyjaciółki, i próbuję skupić uwagę na wielomianach. Marron idzie w moje ślady, otwierając podręcznik od matmy i mrucząc coś pod nosem.
Nigdy wcześniej nie nienawidziłam jej tak mocno. Nawet gdy w wieku dziesięciu lat zepsuła mojego ulubionego Furby’ego.
Czerwiec 2017
– Podbródek wyżej. I bardziej na skos! – wołam, zmieniając ustawienia obiektywu, i ponownie fotografuję stojącą kilka metrów przede mną parę. – Dobra, zmiana pozycji i robimy oświadczyny.
Gdy modele bez słowa spełniają polecenie, pozwalam ukochanej lustrzance zawisnąć swobodnie na mojej szyi. Chwytam butelkę wody gazowanej stojącą na jednym z dużych reflektorów i pociągam solidny łyk. Chociaż wolę niegazowaną, ta jest teraz niczym wybawienie – znacznie lepiej gasi pragnienie. Jestem spocona pomimo klimatyzacji. Mam wrażenie, że w moich tętnicach zamiast krwi płynie adrenalina – jak zawsze, gdy fotografuję w tak zawrotnym tempie. Gdy łapię flow2.
Uwielbiam fotografować. Jako małolata biegałam z aparatem analogowym dziadków albo nieco nowszym taty i pstrykałam zdjęcia wszystkiemu, co wydało mi się interesujące. Z biegiem lat niewinne hobby stało się prawdziwą pasją. Wciąż mogę fotografować praktycznie wszystko, tylko że teraz za pomocą zdecydowanie lepszego sprzętu. Do mojej kolekcji należą między innymi Kaśka, której używam teraz, i Zośka. Od kilku lat nazywam swoje aparaty, co ludzie w studiu uważają za dziwactwo. Ich sprawa.
– Przyciemnij trochę górne światło – wołam do oświetleniowca z tyłu – a my, Ruda, przestawimy ten reflektor. – Kiwam na stojącą obok mnie nastolatkę.
– Oliwia, ty naprawdę nie umiesz odpoczywać, napiłabyś się chociaż tej wody porządnie – odpowiada Ruda, poprawiając kosmyki wpadające do zielonych oczu.
Patrzę na nią uważnie i po raz kolejny nie mogę powstrzymać westchnienia zachwytu. Rzadko zdarza się tak piękny naturalny kolor włosów, w dodatku zadbanych i wyjątkowo długich. Nie potrafię zliczyć, ile razy prosiłam tę dziewczynę, by pozowała mi do zdjęć. Robi to bez większych obiekcji tak długo, jak długo nie uwidaczniam na nich reszty jej ciała.
Nie do końca rozumiem niechęć Rudej. Owszem, nie może poszczycić się figurą klasycznej modelki, ale jej twarz jest jedną z najciekawszych, jakie kiedykolwiek widziałam. Niestety dziewczyna bardziej niż modelką chce zostać profesjonalną fotografką modową; dlatego trzy tygodnie temu dołączyła do ekipy. Choć właściwie słowo „niestety” nie jest trafne. Ruda dopiero co osiągnęła pełnoletniość i ma wielki talent, a my szczęście, że ktoś taki do nas trafił. Albo raczej do nich. W końcu ja nie należę do zespołu na stałe.
– Łap Zośkę i zrób tak, żeby pierścionek był blisko centrum fotografii, ale nieco bardziej w dolnym lewym rogu. Pamiętaj, dłonie modeli są w tej odsłonie kluczowe. Stajesz po mojej lewej – instruuję dziewczynę.
– Tak jest, Thatcherowo3 – odpowiada, salutując niczym żołnierz, i ostrożnie odbiera mi z rąk aparat. – Nadal nie mogę uwierzyć, że je nazywasz.
– A ja nie mogę uwierzyć, że nazywasz mnie Thatcherową, jak reszta tych oszołomów! – stwierdzam na tyle głośno, by mieć pewność, że usłyszą mnie wszyscy obecni. Jednocześnie nie potrafię zachować stuprocentowej powagi i uśmiecham się pod nosem.
– Dobrze wiemy, szefowo, że nas za to kochasz. Ups, przepraszam, Thatcherowo! – woła z tyłu oświetleniowiec.
Nigdy nie muszę go dodatkowo instruować. Dokładnie wie, jakie światło chcę uzyskać. A brak uwag z mojej strony nie zdarza się często. Właściwie dotychczas tylko jedna osoba, z którą współpracowałam przy fotografowaniu, zachowywała się tak, jakby czytała mi w myślach, ale o niej wolę nie pamiętać.
Jeśli chodzi o fotografię, jestem totalną wariatką, i to nie dlatego, że nazywam aparaty. Od innych wymagam tylko nieco mniej niż od siebie. W studiu pragnę mieć kontrolę nad wszystkim. Inaczej niż podczas pracy z naturą. Między innymi właśnie dlatego moim ukochanym miejscem do robienia zdjęć jest plener. Tam czuję się naprawdę wolna.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak fotografowałam.
– Pogadacie sobie później – odzywa się pozująca modelka, przeciągając samogłoski, jakby mówiła z obcym akcentem, chociaż z jej portfolio pamiętam, że pochodzi z Łodzi. – Nie mam całego dnia. Gdyby nie wasza opieszałość, to już wczoraj byśmy skończyli. Tak jak było w kontrakcie.
Ledwo powstrzymuję się od przewrócenia oczami. Plener jest lepszy jeszcze z jednego powodu. Istnieje bardzo małe prawdopodobieństwo spotkania idiotów. A nawet jeśli, nie trzeba z nimi rozmawiać. Ale gdyby nie „Pryzmat”, pewnie w ogóle bym nie fotografowała, czego z kolei bym nie przeżyła. Uwielbiam ekipę pracującą tu na stałe, a Wojtek Walicki, właściciel studia, toleruje, choć nie bez „ale”, mocno nieregularny tryb, w jakim dla niego pracuję. Pewnie tylko dlatego, że znamy się jeszcze z czasów studenckich.
– Świetnie, że poruszyłaś kwestię kontraktu – stwierdzam słodkim tonem, wpatrując się w modelkę, której imienia nie pamiętam. – Pozwól mi przypomnieć, że na trzeciej stronie znajdują się zapisy na temat przygotowań do sesji, w tym czasu ich trwania. Przeznaczonego, między innymi, na makijaż czy fryzurę.
– To nie moja wina, że wasza fryzjerka nie potrafi używać lokówki! – Modelka, zastępująca chorą koleżankę po fachu, podnosi głos, przez co niemal piszczy.
To automatycznie sprawia, że czuję nutkę mściwej satysfakcji, ale w tym samym momencie patrzę na stojącego obok niej modela, którego znam akurat bardzo dobrze. Chłopak ogólnie ma bardzo wyrazistą mimikę. Potrafi pokazać każdą emocję w takim stopniu, o jaki go poproszę, i między innymi dlatego tak bardzo lubię robić mu zdjęcia. Teraz jednak jego główny atut mnie pokonuje. Model patrzy bowiem na swoją towarzyszkę z prawdziwym niesmakiem. Uczuciem, które znam aż za dobrze i które rozpoznałabym u każdej, nie tylko tak ekspresyjnej, osoby. Uczuciem, którym jestem obdarzana zbyt często.
Po plecach przebiega mi zimny dreszcz.
„Gdyby ktokolwiek z nich zobaczył mnie poza tym pokojem, w życiu by nie uwierzył”, myślę chyba po raz tysięczny. Nigdzie nie zachowuję się tak jak tutaj. Już nie.
– Thatcherowo, ogarniesz, jak nas wszystkich wyprostować, w ramach planowania opanowania świata w swoim centrum dowodzenia dzisiaj wieczorem. Teraz przejdźmy do roboty. – Wyrywa mnie z zamyślenia donośny głos oświetleniowca.
Nie odpowiadam od razu, choć powinnam. W końcu to ja tu rządzę, choć jednocześnie do niczego się nie zmuszam. Dlatego tak bardzo nie lubię, gdy coś wybija mnie z rytmu podczas sesji. Studio jest bowiem jedynym miejscem, gdzie – niemal zawsze – wszystko wychodzi tak, jak tego pragnę.
Chce mi się płakać na samą myśl, że za dwa dni nie będę tego miała na bliżej nieokreślony, lecz z pewnością długi czas. Pojutrze Piotrek wraca z Gdańska.
Tęsknię za nim, oczywiście. Dobrze, że wraca.
– Nie pyskuj, mądralo, tylko przyciemnij jeszcze trochę prawe górne światło – stwierdzam bardziej dla zasady niż z konieczności i włączam Ankę, mój najstarszy, najwierniejszy aparat.
Przez kilkadziesiąt minut jesteśmy tylko ja i moja pierwsza miłość.
Choć to początek tej drugiej pamiętam bardzo dokładnie.
* * *
Luty 2013
O klubie, w którym jesteśmy, słyszałam, zanim zaczęłam studia. Wszyscy zachwycali się muzyką, alkoholem, a przede wszystkim atmosferą. Osobiście nie widzę w nim nic nadzwyczajnego. Zlokalizowany w podziemiach, z niewystarczającą liczbą bordowych kanap poustawianych pod ścianami i niskich mahoniowych stolików, jest zdecydowanie za głośny dla kogoś, czyim marzeniem nie jest jedynie taniec lub spicie się do nieprzytomności.
Popijam żurawinowego redd’sa, bezmyślnie stukając w komórkę. Dopóki DJ nie puścił śmierdzącego, dusznego dymu, przez który nic nie widać, mogłam przynajmniej robić zdjęcia, choć daleko im było do doskonałości. Teraz nie mam możliwości zająć się nawet tym.
– Oliwia, chodź na parkiet. – Przede mną wyrasta zbyt pijana, by stać prosto, kumpela z grupy. – Wcześniej tańczyłaś, a teraz siedzisz stę… smętnie w kącie.
– Wcześniej grali muzykę, do której dało się tańczyć. Odkąd zmienił się DJ, to jakaś masakra.
– No co ty, tamten przynudzał, zero efektów specjalnych i same stare bzdy… bzdety, teraz przynajmniej można poszaleć! – Szarpie za rękaw mojej czarnej, koronkowej bluzki i widzę, że bez podstępu nie uda mi się od niej uwolnić.
– Dobra, tylko do kibla wcześniej pójdę. Wiesz, jakie jest piwo. Moczopędne.
– Moczo… co?
– Przypilnuj nam miejsca! – Próbuję przekrzyczeć muzykę i wstaję z całkiem wygodnej kanapy. Mam nadzieję, że koleżanka jest na tyle zmęczona, że mnie posłucha. Nie sądzę, żeby pozostawione samotnie sweterki i żakiety odstraszyły kogoś na tyle, by nie zajął wyjątkowo dobrze zlokalizowanego stolika.
Gdy przedzieram się przez parkiet i chcąc nie chcąc, ocieram o ciała obcych studentów, mam ochotę rozerwać moich przyjaciół na strzępy. Nie wiem, które z nich bardziej. Andrzeja za to, że namówił mnie na tę imprezę („Przecież będą grali lata osiemdziesiąte, no proszę!”), czy Ulkę za obietnice bez pokrycia („Dawaj, pogadamy sobie wszyscy razem, tak dawno się nie widzieliśmy!”).
Gdyby faktycznie grali tutaj muzykę lat osiemdziesiątych, jak przez pierwszą godzinę, i dało się normalnie porozmawiać, bawiłabym się nieźle. Ale po pierwsze, warunków do konwersacji nie ma, a po drugie, jestem skazana na pijane koleżanki, ponieważ przyjaciele mają mnie w poważaniu. Andrzej zniknął pół godziny temu, bo jego beznadziejny chłopak postanowił mu „przebaczyć” po kolejnej kłótni, a Ulka zaszyła się z Konradem w jakimś kącie.
A przynajmniej mam nadzieję, że w kącie. Nie jestem fanką darmowego porno.
„Ale z ciebie zrzęda, gorsza niż matka”, słyszę w głowie denerwujący głos brata bliźniaka. Najgorsze jest to, że gdyby Paweł tu był, nawet nie mogłabym się odciąć.
Może i jestem zrzędą, ale nie lubię oszukiwania. To kojarzy się ze zdradą, której nienawidzę najbardziej ze wszystkich możliwych występków. A jak inaczej niż oszustwem można nazwać to, że ktoś chwali się, że zrobi najlepszą imprezę z muzyką z lat osiemdziesiątych w Warszawie, a następnie puszcza coś, co przypomina przypadkowe obijanie się o siebie różnych metalowych przedmiotów? Albo to, że twoja najlepsza przyjaciółka prosto w oczy obiecuje ci, że spędzi z tobą czas, a od razu po przybyciu do klubu znika gdzieś ze swoim ukochanym? Nawet jeśli nie widziała Konrada ponad pół roku, bo wyjechał na Erasmusa, to powinna mieć resztki przyzwoitości!
„Ty naprawdę musisz sobie kogoś znaleźć”, odzywa się ponownie niechciany głos Pawła.
Jak tak dalej pójdzie, to dostanę psychozy.
Nie chcę nikogo ani na stałe, ani na chwilę. Faceci nie są mi potrzebni do szczęścia. A przynajmniej nie w sensie romantycznym. Brat, przyjaciel, kumpel – jak najbardziej. Ale związki? Randki? Albo, co najlepsze, miłość? Nie, dziękuję.
– Uważaj, jak chodzisz, palancie! – krzyczę do pleców jakiegoś dryblasa, który podczas drogi przez mękę, czyli parkiet pełen studentów, nadepnął mi boleśnie na stopę i prawdopodobnie nawet tego nie zauważył. Dobrze, że zignorowałam wcześniejsze rady Ulki i zamiast szpilek wybrałam ukochane butelkowozielone balerinki, gdyż przynajmniej utrzymuję równowagę.
Kiedy wreszcie udaje mi się przedrzeć przez masę spoconych, pijanych ludzi, z ulgą wciągam powietrze. Nawet mieszanka dymu puszczonego przez DJ-a z tym papierosowym mi nie przeszkadza, bo wiem, że nie muszę już używać łokci, by zrobić chociaż krok. Wychodzę na niewielki korytarz i zaczynam iść schodami w górę. Mam nadzieję, że prócz kolejki i braku papieru toaletowego nie spotkają mnie żadne przykre niespodzianki.
Niestety to nie mój dzień.
– Siemka, mała. Wpadłaś na mnie i po prostu sobie poszłaś? – Ktoś chwyta mocno mój łokieć i odwraca mnie o sto osiemdziesiąt stopni. To musi być dryblas z parkietu. A więc jednak zauważył moją mierzącą niecałe metr siedemdziesiąt osobę, brawo. – Mama nie nauczyła cię dobrego zachowania? No chyba że wolałabyś wejść na mnie, to inna spra… Au, zwariowałaś, idiotko?
Dopiero gdy napastnik łapie się za policzek, a moja ręka aż pali z bólu, zdaję sobie sprawę, że – skorzystawszy z tego, iż stoję na wyższym stopniu – sprzedałam mu naprawdę mocnego sierpowego. Czyli jednak prześladujący w myślach brat bliźniak miłujący sztuki walki na coś się w życiu przydaje.
– Kurwa, popierdolona jesteś?! – drze się dryblas niczym poparzony i chwyta mnie jeszcze mocniej.
Syczę z bólu i rozglądam się gorączkowo. Jak na złość nikt nie nadchodzi.
– Idź sobie – mówię przez zaciśnięte zęby, mimo że na plecach czuję dreszcz.
– A co, jeśli nie pójdę?
– To ja ci pomogę. – Słyszę za moimi plecami głęboki, nieznajomy głos.
– Dobra, koleś, luzuj portki, weź ją sobie, po co mi taka sztywniara? – Dryblas robi się nagle ugodowy i znika ze schodów.
Ja tymczasem odwracam się w kierunku niespodziewanego wybawcy.
Przede mną stoi niemal tak samo wysoki, jak niedoszły oprawca, umięśniony brunet o szarych oczach, taksujących mnie teraz z góry na dół. W granatowej koszuli i czarnych dżinsach, emanuje pewnością siebie kogoś, kto czasy studenckie ma dawno za sobą. Mocne piżmowe perfumy przebijają się nawet przez dym i omotują mnie równie skutecznie, co jego szeroki uśmiech. Zdecydowanie mój typ.
Zanim zdążę uzmysłowić sobie, jak bardzo sztampowe jest to spotkanie, wyciąga rękę i przedstawia się:
– Piotrek Malecki.
Czerwiec 2017
Lubię sprzątać chyba od zawsze. Niecodzienne hobby stanowiło moją największą zaletę w oczach rodzeństwa w dziecięcych i nastoletnich czasach, szczególnie w przypadku Pawła, który płakał na samą myśl o zaścieleniu łóżka, a co dopiero o posprzątaniu pokoju.
Co prawda mama rozdzielała obowiązki domowe sprawiedliwie pomiędzy całą naszą trójkę, jednak ani brat, ani siostra absolutnie nie oponowali, gdy za plecami rodziców odwalałam za nich robotę. W zamian miałam zrobioną przez Pawła na tip-top pracę domową z matmy i fizyki i pyszne smakołyki od siostry. Gosia od małego uwielbiała piec.
W przeciwieństwie do mnie i siostry brat połączył swoją dziecięcą pasję, czyli zamiłowanie do przedmiotów ścisłych, z tą do morza i po zakończeniu liceum przeprowadził się do Gdyni, by zostać marynarzem. Mama zareagowała na to chyba jeszcze mniej przychylnie niż na wieść, że ja wybrałam kulturoznawstwo i iberystykę, a później pracę jako fotografka.
Jedynie wybór Gosi ją usatysfakcjonował, przynajmniej ten dotyczący ścieżki zawodowej, ponieważ mama nie popierała mężczyzny, którego moja starsza siostra wybrała na męża. Gośka, a jakże, skończyła w Poznaniu medycynę, którą matka widziała jako wymarzony zawód dla całej naszej trójki.
Cóż, Alicja Głowacka uwielbia porządek nie tylko w sensie dosłownym, ale również w życiu własnych dzieci. Ja natomiast nie lubię ani jej wtrącania się we wszystko, ani utrzymywania porządku jako takiego. Uważam, że czasem tak zwany artystyczny nieład może być bardziej inspirujący niż sterylna czystość. W tym znacznie różnię się od mamy, której od dawna mówimy, że przy niej „perfekcyjna pani domu”4 to nic.
W przeciwieństwie do niej nie układam książek na półce pod względem wielkości ani nie wstaję z łóżka, gdy tylko zobaczę zawieruszony na podłodze paproch, aby wyrzucić go do kosza. Lubię samą czynność sprzątania – ścierania kurzu czy odkurzania. Właściwie z obowiązków domowych nie przepadam jedynie za zmywaniem – chwała temu, kto wymyślił zmywarkę. Sprzątanie mnie odstresowuje, no i ma natychmiastowy efekt – było brudno i nie jest. Proste i łatwe. I nie przeszkadza mi nawet to, że lada chwila pobrudzi się ponownie, co niezmiennie dziwi Pawła. Tak samo mogłaby powiedzieć Gośka na temat ciast – skoro zaraz wszyscy je zjedzą, po co je robić? Z takim nastawieniem ludzkość do niczego by nie doszła.
Kiedy zamieszkałam z Piotrkiem, moja miłość do sprzątania, zajmowania się domem, a nawet przygotowywania posiłków sięgnęła zenitu. Byłam tak podekscytowana nowiuteńkim, sześćdziesięciometrowym mieszkaniem na Saskiej Kępie, na które udało nam się dostać kredyt, że przez pierwszy rok cały czas coś w nim ulepszałam bądź je sprzątałam. Mojej ekscytacji nie zmniejszył fakt, że wiele pierwotnych planów urządzenia naszych czterech kątów, stworzonych jeszcze przed ślubem, legło w gruzach – głównie dlatego, że Piotrkowi zmieniła się koncepcja. Byłam zachwycona, że jestem panią domu i mogę wykazać się przed osobą, którą kocham i z którą niedługo powiększę rodzinę.
Przynajmniej wtedy tak myślałam. Ba, nadal myślę. Przecież kiedyś nam się uda; musi, skoro oboje tego chcemy.
Potrząsam głową, by zatrzymać łzy zbierające się w kącikach oczu. Nie mam powodu ani tym bardziej czasu, żeby się nad sobą użalać. Piotrek wraca jutro wieczorem i ja i dom musimy być gotowi na jego przybycie. Przenoszę stojący na środku przedpokoju mop do kuchni. Podśpiewując do lecącego w słuchawkach Eda Sheerana, myję jasnobeżową podłogę. Gdy Piotrek jest w domu, nie mogę sobie pozwolić choćby na nucenie. Cóż, nie mam do tego talentu – moje zawodzenie ma prawo go denerwować.
Mój mąż nie przepada również za sprzątaniem w jego obecności; uważa, że mam na to wystarczająco dużo czasu, gdy pracuje. Ale lubi porządek chyba nawet bardziej niż moja mama. Kawalerka, którą wynajmował, zanim zamieszkaliśmy razem, była utrzymana w idealnym porządku dzięki jego sąsiadce z Ukrainy. Wiele osób uznałoby to za dziwactwo, ale ja wiem, dlaczego Piotrkowi zależy na idealnej czystości: w jego rodzinnym domu w Tarnowie zawsze panował niewiarygodny bałagan, a on zrobi wszystko, by jego mieszkanie w niczym nie przypominało tamtego miejsca. Dzięki temu, że znam jego przeszłość, rozumiem też, dlaczego nie chce, żebyśmy mieli sprzątaczkę. Piotrek nie ufa ludziom, a skoro ja nie pracuję na stałe…
Już dawno tak ustaliliśmy, nie ma co rozmyślać. A ja bardzo lubię sprzątać. Chociaż trochę mniej niż wcześniej.
Po moich policzkach spływa kilka łez. Nie wiem dlaczego; przecież sprzątam, i to tak, jak lubię – z głośno nastawioną muzyką i w kolejności, o której sama zdecydowałam. Piotrek wraca jutro po tygodniu nieobecności i już dawno zapowiedział, że zabierze mnie do naszej ukochanej restauracji na sushi. Antykoncepcji nie biorę od prawie dwóch lat, nie zbliża mi się okres, więc nie rozumiem, skąd taka huśtawka nastrojów.
Przyciskam mop do podłogi tak mocno, że kij aż trzeszczy. Ze złością prostuję się, a mój wzrok pada na sterylnie biały kuchenny parapet. Pusty. Nie ma tam nic, żadnego kolorowego akcentu – Piotrek lubi klasyczne wnętrza, bez kwiatów, które tak uwielbiam, a których on nie toleruje. Nie ma też Pchełki – mojego ukochanego kota, bo Piotrek jest uczulony na kocią sierść i trzy lata temu musiałam Pchełkę oddać. Uwielbiała przesiadywać na wszystkich dostępnych parapetach. Nie wiem, nawet w przybliżeniu, ile fotografii zrobiłam jej w moim studenckim mieszkaniu czy w Koninie.
Wiem od Uli, że Pchełka ma się dobrze. Sama nie mogę się tego dowiedzieć bezpośrednio od jej obecnego właściciela. Nie rozmawiałam z Andrzejem od kilku lat. Ta myśl prawie nie robi na mnie wrażenia, czuję tylko niewielki ucisk w żołądku, echo tego, co odczuwałam wcześniej. Nie powinnam czuć nic. Przecież w życiu bywa tak, że drogi ludzi się rozchodzą. Nie ma co rozpamiętywać. Ani żałować.
Zamykam oczy i zagryzam wargę. Może ból sprawi, że się uspokoję, a Andrzej opuści moje myśli. Już wolę wspominać Pchełkę.
* * *
Lipiec 2011
– Nie wierzę! Naprawdę, ja nie mogę być z wami spokrewniony. Pojęcia nie mam, kto jest bardziej rąbnięty, ty czy rodzice! – Paweł kręci z udawanym przerażeniem głową i siada z hukiem na huśtawce.
– Nie bądź taki cwaniak, bo zaraz się to ustrojstwo pod tobą zawali. Nie mamy już pięciu lat ani tylu kilogramów, ile mieliśmy wtedy, drogi braciszku. Szczególnie ty – mówię słodko, wciąż skupiona na maleńkim cudzie, który trzymam na kolanach.
– Gdyby odjąć masę mięśni, byłbym chudszy od ciebie. – Zaczyna się huśtać. – Nie bój się, ten plac zabaw jest nieśmiertelny.
– Brakuje tylko, żebyś zaczął całować własne bice, Johnny Bravo5. Nie po to dziadek zbudował nam plac zabaw, żeby nie doczekał się naszych dzieci – parafrazuję babcię, z trudem odrywam wzrok od brązowo-białego zawiniątka i obrzucam brata rozbawionym spojrzeniem.
Mimo że Paweł dobił metra dziewięćdziesięciu wzrostu, jego twarz nadal wygląda bardzo młodo. Mam podobnie. Niedawno skończyliśmy dwadzieścia jeden lat i doprowadza mnie do szału, kiedy jestem proszona o dowód osobisty, gdy chcę kupić chociażby piwo smakowe.
– Na nasze to nie wiem, ale na pociechę Gośki na pewno się doczeka – stwierdza Paweł, zeskakując z huśtawki i siadając obok mnie na murku.
Mamy szczęście w postaci dwupiętrowego domu z dużym ogrodem, gdzie wychowywaliśmy się, odkąd skończyliśmy cztery lata. Po rozwodzie rodziców ojciec wyprowadził się do swojej nowej rodziny. Nigdy nie domagał się od mamy żadnego zadośćuczynienia, mimo że tak naprawdę to on wyłożył większość pieniędzy potrzebnych na budowę. Właściwie szkoda, bo gdyby się domagał, mogłabym go po prostu znienawidzić i nikt nie miałby do mnie pretensji.
– Nadal nie mogę w to uwierzyć. – Wzdycham częściowo z niedowierzania, a częściowo z gorąca. – I że akurat Gośka z całej naszej trójki?! Ty byłbyś oczywistym kandydatem, ale ona?
– Z tym, że byłbym pierwszy, kłócić się nie mogę – stwierdza Paweł z udawanym smutkiem. – Ale w tym rankingu naszą świętą i nieskazitelną do tej pory siostrę stawiałbym mimo wszystko przed tobą. Masz się za zagorzałą feministkę, teraz jeszcze własny kot… No sorry, ale sama nie wpadniesz.
Klepię go mocno w ramię za tę seksistowską uwagę i głaszczę kotka, leżącego na moich kolanach. Pchełka w odpowiedzi mruczy głośno i przymyka oczy. Jest absolutnie urocza. W takich chwilach uwielbiam moich rodziców, nawet tatę. Pomimo rozwodu zawsze dają nam na wszelkie okazje wspólne prezenty.
– Nie obrażaj Pchełki, bałwanie! Sam uwielbiasz zwierzęta, jak każdy w tej rodzinie. A to, że nie chcę mieć chłopaka, nie oznacza, że nie interesują mnie dzieci! – krzyczę oburzona i odwracam wzrok od brata, tym razem nie tylko dlatego, że chcę skupić się na kocie.
– Nazwałaś kota „Pchełka”? – Paweł sprytnie zmienia temat. Gang zwierzaków, które mieszkają w naszym domu rodzinnym, ku mojemu zdziwieniu gdzieś zniknął. Pewnie śpią po jedzeniu. – Okej, znam już odpowiedź na moje wcześniejsze pytanie. Jesteś bardziej rąbnięta od rodziców.
– Oni dali ci na urodziny najnowsze playstation! – odpyskowuję. Podobnie jak Paweł, stałam się mistrzynią słownych potyczek. Ćwiczymy to na sobie całe życie. – Chyba naprawdę nie chcą, żebyś skończył tę szkołę marynarską. Więc mimo wszystko ten ranking wygrywają starzy, sorry, mały.
– Duża się odezwała. Ale może i racja – stwierdza zamyślony. Wyjmuje zapalniczkę i przekłada ją automatycznie w rękach, jednak nie wyciąga papierosów.
Jestem z niego dumna – nie pali już osiem dni. Duma szybko mija, kiedy Paweł ponownie się odzywa:
– Dałabyś temu Bartkowi szansę.
Oczywiście nie mógł odpuścić.
Mrożę go spojrzeniem. Nie robi to na nim najmniejszego wrażenia, za dobrze zna moje sztuczki.
– Dobrze wiesz, że nie mam zamiaru – odpowiadam nieco za głośno. – Cieszę się, że układa ci się z Iwoną, że Ula i Konrad się dobrali, a Andrzej kręci z jakimś nowym chłopakiem, bo każdy jest lepszy od Sebastiana. Wiem, że wszyscy jesteście szczęśliwi – dodaję nieco ciszej oraz poważniej. – A ja jestem zadowolona sama ze sobą i powinniście to uszanować, a nie bawić się w swatki za moimi plecami!
Paweł patrzy na mnie w milczeniu, a w jego oczach nie widzę dobrze znanej iskierki rozbawienia. Otwiera usta, by odpowiedzieć, ale od strony domu słyszymy okrzyki matki:
– I to jeszcze z Grekiem, Małgorzatko? Z kucharzem?! Jak on was utrzyma w ogóle?
– Przepraszam bardzo, ale przeszkadza ci to, jakiego jest pochodzenia? Jesteś rasistką czy co?! – woła piskliwie moja siostra i wychodzi na werandę.
W długiej do kostek zwiewnej spódnicy i beżowej cienkiej bluzce sunie w naszą stronę z przerażającą prędkością. Za nią w sandałach na wysokim koturnie idzie matka w jednym ze swoich nieśmiertelnych kostiumów, tym razem bordowym. Za obiema podąża burza loków koloru ciemnej słomy, których tak bardzo im zazdroszczę. Sama odziedziczyłam po ojcu nijakie, brązowe i do bólu proste włosy.
Przełykam ślinę. Zapowiada się kolejna dawka najnowszej rodzinnej dramy.
– I co, twoim zdaniem po to mi chłopak? Po to mi wielka miłość? Żeby mieć takie problemy? Dzięki, ale spasuję – szepczę do brata, zanim zdążą podejść na tyle blisko, by wciągnąć nas w kolejną kłótnię o tej samej treści, co wszystkie poprzednie od trzech dni, choć ja na szczęście uczestniczę w nich dopiero od wczoraj.
Z relacji Pawła wynika, że gdy tylko Gośka wróciła do Konina, ze łzami w oczach poinformowała rodziców, że jest w ciąży. Co prawda, odkąd dziś rano dowiedziała się, że Petros nie zamierza zostawić jej z powodu wpadki, już nie płacze, ale mama lamentuje za nie obie. Ojciec z kolei nie ma nic przeciwko, skoro Gosia nie zostanie sama. Tyle że on prawie nigdy nie ma nic przeciwko. Pewnie dlatego, że do dziś czuje się winny za to, co zrobił.
– Błagam, powiedzcie jej, żeby dała mi nareszcie spokój! Nie mogę się tak denerwować! – Cienki z natury, teraz niebezpiecznie przypominający pisk starych czajników głos Gośki wwierca mi się w czaszkę. – Nie będę po raz tysięczny jej powtarzać, że urodzę to dziecko i będę je wychowywać z Petrosem, czy ona tego chce, czy nie!
– Dziecko, nigdy nie mówiłam, że nie chcę, byś je urodziła! – krzyczy matka. – Ale czy zastanawiałaś się w ogóle, jak będziecie je wychowywać? Za co, Małgorzatko? No i to nazwisko, przecież tego się nie da wymówić.
– „Karangounis”, ile razy mam ci powtarzać?! I niedługo otwiera restaurację w samym centrum Poznania. A tata na pewno mi pomoże. I nie nazywaj mnie tak, dobrze wiesz, że nienawidzę tego zdrobnienia!
– Nawet nie myśl, żeby go prosić o pie…
– Mamo, dobrze wiesz, że tak czy siak tata to zrobi. – Pawłowi udaje się wtrącić w ich kłótnię.
Wszystkie trzy wbijamy w niego zaskoczone spojrzenie, choć powinnyśmy być do tego przyzwyczajone. Mój brat ma niesamowitą zdolność przerywania naszych krzyków, odziedziczył to po ojcu. Oczywiście w życiu bym się nie przyznała, że uważam, że ojciec ma jakieś dobre cechy.
– Zamiast cały czas omawiać, co się stało, powinniśmy skupić się na tym, co będzie – dodaje spokojnie Paweł. – Po pierwsze twoje studia, Gośka. Ostatni rok. Jak to widzisz?
Ta coś odpowiada, ale ja wciąż wpatruję się w brata, nie potrafiąc skupić się na konwersacji. Nawet Pchełka staje mi na kolanach, po raz pierwszy nim zainteresowana.
Nie wiem, kiedy oboje się tak zmienili. Gośka zaszła w nieplanowaną ciążę, co rok temu byłoby równie prawdopodobne, co odkrycie kolejnego naturalnego ziemskiego satelity. Paweł dorósł, czego prawdopodobieństwo mogłabym określić na takie samo, jak znalezienie trzeciego księżyca naszej planety.
Najwyraźniej tylko ja się nie zmieniam. I sama nie wiem, czy to na pewno dobrze.
Czerwiec 2017
Odkąd wstałam, czekam na dźwięk domofonu, a i tak nerwowo podskakuję, gdy po siedemnastej rozlega się charakterystyczna melodyjka.
Mimo że zarówno mieszkanie, jak i ja jesteśmy gotowi od dobrych kilku godzin na przybycie Piotrka, to zanim pobiegnę do przedpokoju, w pośpiechu poprawiam obrusik na stoliku kawowym w salonie, a następnie fryzurę w lustrze w holu. Brązowe, podkręcone lokówką włosy spadają falami na ramiona, makijaż podkreśla zielone tęczówki z miodowymi kropeczkami tuż obok źrenic. Z mojego wyglądu najbardziej lubię właśnie oczy, a najmniej nieproporcjonalnie duży, w dodatku nieco krzywy nos. Nieprawidłowe zrośnięcie po złamaniu to pamiątka po jednej z bitew, które odbyłam z bratem w dzieciństwie. Strój też spełnia moje oczekiwania: w nowiutkiej, ciemnozielonej sukience do kolan z tylko jednym, prawym ramiączkiem wyglądam naprawdę dobrze. Osobiście wolałabym, żeby mój ubiór był bardziej kolorowy i mniej formalny, ale Piotrek lubi klasykę.
Gdy kończę inspekcję swojego wyglądu, słyszę pukanie. Mój mąż nigdy nie dzwoni, zawsze puka. Klnę pod nosem – byłam pewna, że zdążę mu otworzyć, zanim wjedzie windą na trzecie piętro z nie tak małym przecież bagażem. Nie cofnę jednak czasu, więc przyklejam na usta dobrze wyćwiczony uśmiech i otwieram drzwi.
Na widok Piotrka moje serce automatycznie przyspiesza. Mąż wpatruje się we mnie z najgorszym, nieodgadnionym wyrazem twarzy. Pomimo trzydziestostopniowego upału jest ubrany w szyty na miarę granatowy garnitur, klasyczną koszulę i szary krawat, idealnie pasujący do jego oczu. Aż wzdycham – od zawsze mam słabość do eleganckich mężczyzn, nawet jeśli nie rozumiem, dlaczego mając w perspektywie cztery godziny jazdy, Piotrek nie przebrał się po konferencji w coś wygodniejszego i lżejszego.
Przepuszczam go w drzwiach, witając krótkim: „Cześć, kochanie”. W odpowiedzi rozlega się jedynie stukot kółek dużej walizki, jednak po chwili dobiega do mnie głęboki głos męża, wypowiadający dokładnie te same słowa. Oddycham z ulgą i zagajam:
– Jak minęła podróż?
– Nieźle, jedzie się stosunkowo szybko, ale nie obyło się, oczywiście, bez januszy na drodze, którzy nie mogą się zdecydować na jeden pas ruchu, albo cwaniaków w BMW, którzy nie potrafią używać kierunkowskazów – odpowiada i zdejmuje marynarkę.
Chwytam drewniany wieszak, który specjalnie przygotowałam, i przechwytuję ubranie, podczas gdy on ściąga krawat.
– Niezła sukienka, Oliwio, ale dlaczego ma tylko jedno ramiączko? Drugiego zapomnieli doszyć? – Obrzuca mnie taksującym spojrzeniem, a ja rumienię się mimowolnie.
No tak, mogłam się domyślić, że asymetria stroju mu się nie spodoba. Piotrek nienawidzi ekstrawagancji, a ja pomimo czterech lat związku wciąż zapominam, jak mały jest zakres tego, czego za takową nie uważa. Na szczęście nie muszę zastanawiać się, jak wybrnąć z tej sytuacji, ponieważ sam zmienia temat: pyta o pogodę na następne dni, a potem przechodzi do salonu. Odpowiadam i podążam za nim, zostawiwszy walizkę w przedpokoju. Ostatnio zabrałam ją stamtąd od razu, co nie spotkało się z aprobatą Piotrka. Doskonale pamiętam jego słowa: „Później się tym zajmiesz, Oliwio. Czyżbyś już uciekała od męża, który dopiero co przyjechał?”.
Piotrek najwyraźniej nie zmienił od tamtego wyjazdu zdania, ponieważ nie komentuje mojego zachowania, tylko siada na beżowej kanapie i klepie miejsce obok siebie, a ja je posłusznie zajmuję. Obejmuje lewą ręką moją szyję, a ja czuję mocny zapach perfum Hugo Bossa i ani grama potu. Od zawsze podziwiam zdolność mojego męża do tolerancji wysokich temperatur. Mnie wystarczyłoby dziesięć minut biegu na dworze i byłabym zlana potem, a on po dwóch godzinach ciężkich siłowych ćwiczeń ma jedynie nieco wilgotne czoło. Choć może wiąże się to z faktem, że nienawidzę biegać – na rowerze aż tak się nie pocę.
– Zamów sushi, kochanie. – Głęboki głos Piotrka i telefon komórkowy, który mi podaje, wyrywają mnie z zamyślenia. – Padam z głodu.
– A nie mieliśmy wyjść na miasto? – pytam, zanim zdążę pomyśleć. Rzucam mu zalęknione spojrzenie; na szczęście jego twarz nie wyraża dezaprobaty, więc się rozluźniam.
– Mieliśmy zjeść sushi, Oliwio, więc proszę, zamów je i ładnie przygotuj stół. W moim bagażu znajdziesz sauvignon blanc z górnej półki, prezent od jednego z klientów, będzie pasować idealnie. Ja tymczasem pójdę się umyć. – Nie patrząc na mnie, kieruje się do toalety.
Milczę i wpatruję się w jego plecy. Cóż, mogło być gorzej. Prędko sprawdzam SMS-y – nie zwariowałam, Piotrek pisał trzy dni temu, że zabierze mnie dziś do restauracji. Wzdycham głęboko. Nie ma co żałować, wieczór spędzony w domu, we dwójkę i przy świecach, jest znacznie bardziej romantyczny.
„I znacznie bardziej nieprzewidywalny”, podpowiada niechciany głos w mojej głowie.
Odkładam na stolik mojego iPhone’a i biorę telefon Piotrka. Skoro chce, żebym zadzwoniła z jego komórki, chętnie spełnię polecenie – nieczęsto mi na to pozwala. Szybko weryfikuję, czy na pewno jest w łazience, i z bijącym sercem wchodzę w SMS-y. Jak zwykle nie znajduję nic podejrzanego, tylko wiadomości do mnie albo współpracowników. Po raz kolejny zastanawiam się, czy Piotrek nie kasuje części z nich.
Wiem, że robię źle. Zanim wyrzuty sumienia mnie zjedzą, prostuję plecy i wybieram numer jednej z najdroższych i najlepszych restauracji japońskich w Warszawie. Zamawiam ten sam zestaw, co zwykle. Następne minuty spędzam na jak najszybszym przygotowaniu stołu stojącego pomiędzy salonem a otwartą na niego kuchnią. Lubię nasz aneks, dzięki niemu mieszkanie wydaje się większe. Efekt potęgują wielkie okna, wychodzące z salonu na północ i zachód, sięgające niemal od podłogi do sufitu. Gdyby tylko wnętrze było bardziej kolorowe, a nie biało-beżowo-brązowe, czułabym się tutaj naprawdę dobrze.
Gdy Piotrek po półgodzinie wraca do salonu, ubrany w dżinsy i ciemnozieloną koszulę, wszystko jest gotowe, nawet bezzapachowe białe świeczki, jak najbardziej klasyczne. Mojego męża drażni każdy intensywny zapach prócz jego własnych perfum. Nie mogę powstrzymać się od uśmiechu, kiedy obrzuca uważnym spojrzeniem jadalnię i nic nie komentuje. Rzadko się to zdarza.
– Kiedy będzie sushi? – pyta.
– Za jakieś piętnaście minut. Zawsze się długo czeka, a teraz są jeszcze godziny szczytu.
– Mogłaś zamówić wcześniej – stwierdza zimno, a ja czuję, jak moje ciało zamiera.
Na szczęście siada na krześle obitym beżowym materiałem, dokładnie w tym samym odcieniu, co sofa i fotele, gestem nakazując mi to samo. Zajmuję miejsce po przeciwnej stronie, a on nalewa do kieliszków schłodzone przeze mnie wino.
– Jak minęła konferencja? – pytam, wiedząc doskonale, że tego oczekuje.
– Nie najgorzej. Pierwszy dzień był wyjątkowo nudny, wykłady dotyczyły głównie historii prawa rzymskiego. Doprawdy nie wiem, dlaczego profesor Kraszewski uważa, że młodzi prawnicy docenią starania ukazania jego spojrzenia na niektóre aspekty od innej niż akademicka strony. Na studiach przynajmniej przedstawiano nam fakty, a nie czyjeś opinie. Wyobraź sobie, Oliwio, że…
Piotrek kontynuuje wypowiedź dobrze mi znanym, denerwującym mentorskim tonem, a ja od czasu do czasu potakuję, popijając wino. Do perfekcji nauczyłam się udawać, że słucham jego prawniczych wywodów. Nie przepytuje mnie z nich, twierdząc, że i tak tego nie zrozumiem, a ja przynajmniej wtedy nie muszę się pilnować.
Dostawca sushi przerywa wywód, zapewne wciąż dotyczący prawa rzymskiego. Gdy wykładam jedzenie na stół, Piotrek idzie do toalety. Nie widzi mnie, więc pozwalam sobie głęboko odetchnąć. Wieczór przebiega lepiej niż dobrze. Gdy kilka godzin wcześniej mój ukochany zadzwonił z drogi, w jego głosie słyszałam irytację – najwyraźniej to wtedy kierowcy BMW i janusze wystawiali jego cierpliwość na próbę – więc spodziewałam się gorszego powitania. Chyba niepotrzebnie się martwiłam. Ganię się w duchu, nie po raz pierwszy, za zbytni pesymizm.
– Jesteś gotowa, Oliwio? – pyta szorstko, wróciwszy do jadalni. – Myślę, że wyłożenie trzech opakowań sushi nie zajmuje zbyt dużo czasu.
„Jakbyś kiedykolwiek sam je wyjął”, zauważam w myślach, ale oczywiście nic nie mówię, tylko uśmiecham się promiennie, wyrzucając pojemniki do odpowiedniego kosza. Nie moglibyśmy zacząć jeść, gdyby wokół nas walały się puste opakowania.
Kilkanaście następnych minut spędzamy w ciszy, delektując się japońskim przysmakiem. Jak zwykle do soi dodaję nieco wasabi, czego mąż nigdy nie rozumiał, ale tym razem powstrzymuje się od komentarza. Uśmiecha się lekko. Ma dobry humor. W takich chwilach – gdy spokojnie, przy blasku świec po prostu razem jesteśmy – czuję się szczęśliwa. Niemal spełniona.
„Właściwie to dobry moment, żeby poruszyć ten temat”, myślę nagle, lecz rezygnuję z tego pomysłu niemal tak szybko, jak na niego wpadłam. Nie chcę niszczyć wieczoru, zresztą już jutro idę do doktora Fabiańskiego po wyniki. Będę wówczas więcej wiedzieć, by jak najrzetelniej i najspokojniej poruszyć z Piotrkiem tę kwestię. Dziś nie należy się tym przejmować. „Pomyślę o tym jutro”, jak mawiała Scarlett O’Hara6.
Wraz z kolejną butelką wina przenosimy się na sofę. Piotrek opowiada, jak wyglądały wieczorne bankiety poważnych prawników, nie przebierając w słowach i wybierając co pikantniejsze ploteczki, a ja często wybucham śmiechem i dorzucam swoje uwagi. Rozmowa przypomina wzajemne zasypywanie się anegdotkami z początku naszego związku i sama nie wiem, czy to tematyka konwersacji, czy przepyszne wino sprawiają, że naprawdę się rozluźniam. Częściowo opatulona ramieniem Piotrka wciskam się w niego jak najmocniej i marzę, by tak było zawsze.
– …wyobraź sobie, że wówczas temu jakże prominentnemu profesorowi, jednemu z najlepszych adwokatów w Polsce, o połowę młodszy wymoczek powiedział wprost, że jego syn jest gejem. Wymachiwał przy tym wypełnioną po brzegi szklanką whisky. Jak się Jagodziński wkurzył, jak machnął ręką i wytrącił mu tę szklankę! Musiałabyś to zobaczyć na własne oczy, pół sali zamarło z wrażenia na ten widok. Co prawda Strzelecki dostał za swoje, bo whisky znalazła się na jego śnieżnobiałej koszuli, ale uwierz mi, wszyscy omawiali nowo odkrytą orientację seksualną synka Jagodzińskiego dogłębniej niż brudną koszulę pana S. Jagodziński junior, notabene, aspiruje do bycia równie dobrym adwokatem jak jego ojciec. A jak ci mówiłem, ta rodzinka zajmuje się między innymi ratowaniem tradycyjnych małżeństw, więc z pewnością nie są im na rękę takie plotki.
– A jeśli to nie plotki? – wtrącam, kręcąc kieliszkiem i czując radosny szum w głowie.
– Oliwio, daj spokój, przecież to niemożliwe! Młody Jagodziński jest w stu procentach heteroseksualny. Żona, ta sama od lat, dwóch nastoletnich synów.
– Nie takie rzeczy się zdarzają.
– Owszem, różne rzeczy się zdarzają, ale nie w tym przypadku. Nie dopisuj tych swoich idiotycznych teorii spiskowych. – Jego ton z lekkiego i żartobliwego staje się zimny, znacznie lepiej mi znany. Odsuwa mnie od siebie stanowczo, a ja przełykam ślinę, w duchu przeklinając własną głupotę.
Trzeźwieję w dwie sekundy. Powinnam pamiętać, jak zmienny i nieprzewidywalny potrafi być nastrój Piotrka. Wystarczy jedno źle dobrane słowo, nieodpowiednie w jego oczach zachowanie, żeby wybuchnął.
– A może chodzi ci o Andrzejka, co? Chciałabyś pewnie odzyskać z nim kontakt, żeby móc walczyć o to, by nikt go nie dyskryminował, hm? – kontynuuje kpiącym tonem, a jego szare oczy ciskają we mnie błyskawice. – Wiesz, Oliwio, nie mam ochoty więcej z tobą rozmawiać. Idź do łóżka. Natychmiast!
Wstaję i na drżących nogach, nie oglądając się za siebie, kieruję się do naszej sypialni. Zamykam za sobą drzwi i rzucam się na łóżko, nawet nie zdejmując butów. Zanurzam głowę w miękkim jaśku i szlocham bezgłośnie.
Jestem niemal pewna, że Piotrek nie będzie ze mną spał. Szczęście w nieszczęściu, że nie chciał ze mną przebywać po tym, jak go zdenerwowałam. Gorzej, że powiedział o Andrzeju, przywołując tym samym głęboko skrywane wspomnienia. W końcu od jakiegoś czasu robię wszystko, by nie myśleć o osobach, wobec których czuję się winna, a już w szczególności niegdyś tak mi bliskich. Zazwyczaj mi się to udaje.
Ale nie dziś.
Doskonale pamiętam historię naszej przyjaźni, nawet jeśli początkowo nie chciałam Andrzeja znać.
* * *
Marzec 2010
Dawno nie czułam się tak podekscytowana. Stoję niedaleko pokoju numer sto pięćdziesiąt jeden i intensywnie wpatruję się w prowadzące do niego drzwi. Pomimo że wokół kręci się kilkanaście osób w przeróżnym wieku, zapewne będących tak samo jak ja przyszłymi kursantami, nie podchodzę do żadnej z nich. Nie dlatego, że się obawiam – właściwie jestem całkiem dobra w nawiązywaniu znajomości. Po prostu odczuwam taką radość na myśl, iż lada chwila rozpocznę przygodę z profesjonalną fotografią, że chyba zaraz eksploduję.
Gdy Ula wspomniała mi o tych zajęciach po raz pierwszy, byłam sceptyczna. Wymigiwałam się od udziału w kursie, argumentując to dwoma kierunkami studiów, ale moja przyjaciółka szybko wytknęła mi tchórzostwo. Owszem, boję się okazywać swoje emocje, a przede wszystkim wrażliwość, z którą kojarzy mi się profesjonalna fotografia. Z drugiej strony jest to przecież coś, co uwielbiam od dawna. Koniec końców zdecydowałam, że zapiszę się na kurs, tym bardziej że jako studentka mogłam skorzystać z promocji, a terminarz zajęć idealnie wpasowywał się w mój grafik.
Mija dziewiętnasta jeden, a ja coraz bardziej się niecierpliwię. Najwyraźniej nasz pierwszy nauczyciel nie należy do osób punktualnych. Nie lubię, jak ktoś się spóźnia, szczególnie ktoś, na czyjej obecności bardzo mi zależy.
– O, cześć, Oliwia! Tak coś czułem, że spotkam tu kogoś znajomego.
Odwracam się na dźwięk męskiego głosu, moim oczom ukazuje się niewiele ode mnie wyższy, przysadzisty blondyn ubrany w żółtą koszulkę i zielone spodnie. Z jego błękitnych oczu aż bije entuzjazm. Skądś go kojarzę, ale zupełnie nie mogę sobie przypomnieć skąd.
– Andrzej Szymański, pamiętasz? – podpowiada. – Chodziliśmy na hiszpański na pierwszym roku.
Jego słowa otwierają klapkę w moim umyśle. W duchu jęczę zniesmaczona. Oczywiście, że go pamiętam. Najgłośniejszy chłopak w grupie, rozśmieszał całe towarzystwo, w tym niewiele od nas starszą lektorkę, a jednocześnie podrywał wszystkie dziewczyny, włącznie ze mną. Nie odpowiadałam na zaczepki w żaden sposób. Na szczęście musiałam znosić go tylko przez pół roku – dostałam się na iberystykę i hiszpański przestał mi być potrzebny na kulturoznawstwie, żeby zdać rok.
Teraz też nie zamierzam reagować na jego infantylne zachowanie. Jak ja nienawidzę takich typków! Cudem powstrzymuję się przed przewróceniem oczami i odpowiadam najbardziej obojętnym tonem, na jaki mnie stać, z nadzieją, że moja niechęć ostudzi jego optymizm:
– Tak, pamiętam. To ty byłeś osobą, przez którą przerabialiśmy materiał dwa razy wolniej, niż założono w programie.
Widzę konsternację w jego oczach, ale zaraz odpowiada wesoło:
– Tak, to ja! Później nadgoniliśmy, ale ty odeszłaś po pierwszym semestrze. Dlaczego?
Od odpowiedzi ratuje mnie zdyszana nauczycielka, która wygląda jak zwariowana artystka. Nieuczesane, pofarbowane na czarno włosy włażą jej do oczu, a wielokolorowa płócienna torebka niemal zsuwa się z ramienia, kiedy w pośpiechu szuka kluczy.
– Bardzo państwa przepraszam… Te korki mnie kiedyś wykończą. Warszawa jest za duża! Ale już jestem. Kurde, gdzie jest ten klucz?! O, jest. To zapraszam do sali. Macie aparaty? Jak nie, to nie szkodzi, dzisiaj będzie teo… O, cholera! – Przerywa, bo torebka ląduje na ziemi, a jej zawartość się rozsypuje.
Andrzej rzuca się na pomoc i z dwiema innymi osobami zbiera rzeczy kobiety. Mój entuzjazm dotyczący zajęć słabnie z sekundy na sekundę. Mam nadzieję, że inni nauczyciele będą bardziej ogarnięci. Ale przynajmniej Andrzej dał mi spokój.
Po wejściu do sali bez wahania zajmuję jeden z ostatnich stolików, gdy widzę, że mój natrętny znajomy poszedł za nauczycielką. Już ją podrywa, skubany. Okazuje się jednak, że wcale nie zamierza usiąść z przodu – odwraca się i taksuje kursantów uważnym spojrzeniem, a ja ponownie jęczę w duchu. Chwilę potem blondyn, z ogromnym uśmiechem na ustach, siada obok mnie, a ja przyciskam się mocniej lewym bokiem do ściany, żeby jak najbardziej się od niego odsunąć.
– To co, powiesz mi dlaczego? – zagaja.
– Co dlaczego? – odpowiadam pytaniem na pytanie.
– Dlaczego zrezygnowałaś z hiszpańskiego?
– Nie twoja sprawa! – warczę, zastanawiając się, czemu, u licha, rok temu postanowiłam rzucić palenie. Jeśli będę zmuszona siedzieć z tym idiotą przez cały kurs, nie ma szans, żebym nie wróciła do nałogu.
Zabiję ją. Zabiję Ulkę. Tym razem nic jej nie uratuje.
Czerwiec 2017
Wpatruję się intensywnie w swoje dłonie, ostatkiem sił powstrzymując się od wyrywania skórek. W liceum namiętnie obgryzałam paznokcie, na szczęście na studiach w końcu się tego oduczyłam. Od jakiegoś czasu przyłapuję się jednak na skubaniu nieszczęsnych skórek, szczególnie w stresujących sytuacjach.
Nigdy nie należałam do osób cierpliwych. Może dlatego, że całą swoją cierpliwość wykorzystywałam przy fotografowaniu. Z natury jestem impulsywna. Cóż, pewnych rzeczy trzeba się nauczyć, dojrzeć do nich, nawet jeśli jakaś część duszy chciałaby pozostać na zawsze dzieckiem.
Przecieram zmęczone oczy. Mam wrażenie, że minęła wieczność, odkąd kwadrans temu tu przybyłam, znacznie przed ustalonym czasem. Po raz kolejny obrzucam wzrokiem pomalowany na miętowo korytarz, przechodzący w obszerny hol, w którym prócz mnie siedzą jedna kobieta i trzy pary. Nikt się nie odzywa. Nic dziwnego, poczekalnia w klinice niepłodności nie jest miejscem, w którym chce się prowadzić niezobowiązujące rozmowy. Zobowiązujące tym bardziej.
Jedna z kobiet niespodziewanie spogląda wprost na mnie, a ja prędko odwracam wzrok i wbijam go w drzwi z numerem siedem – gabinetu, do którego czekam jako jedyna. Moje nieme błagania w końcu zostają wysłuchane i z pomieszczenia wychodzi wyraźnie zadowolona para. Powód może być tylko jeden. Mimo że jeszcze przed chwilą mój żołądek zawiązany był w ciasny supeł, nagle czuję przypływ nadziei. Wstaję i cicho pukam do uchylonych drzwi. Pewnie nie powinnam pchać się do środka sama, ale nie potrafię dłużej siedzieć bezczynnie. Muszę, po prostu muszę już wiedzieć, za długo czekałam na ten dzień.
Na szczęście na obliczu doktora Fabiańskiego – zaczynającego siwieć blondyna o łagodnym spojrzeniu – nie widać choćby grama niechęci wobec mojego pośpiechu. Z uśmiechem wskazuje krzesło naprzeciwko dużego, dębowego biurka. Zajmujemy miejsca równocześnie, a ja trochę się uspokajam. Podczas dwóch pierwszych wizyt lekarz zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, nie zmniejsza to jednak mojego zdenerwowania. Jestem pewna, że doktor Fabiański przekazuje zarówno dobre, jak i złe wieści ze spokojem i łagodnością, więc jego zachowanie nie pomoże mi odgadnąć, jakie informacje ma do przekazania mnie.
– Napije się pani czegoś, pani Oliwio?
– Poproszę wodę niegazowaną.
– Proszę bardzo. – Stawia przede mną pełną szklankę. – Woda w takie upały to zbawienie, nawet jeśli ma się klimatyzację.
– W klinice jest bardzo przyjemnie – potakuję, wyginając nerwowo palce, czego lekarz na szczęście nie widzi, ponieważ ręce ukrywam pod blatem. – Aż się boję wychodzić na dwór.
– Ja również, szczególnie że zepsuła mi się klimatyzacja w samochodzie. – Fabiański otwiera leżącą przed nim dokumentację, opatrzoną moim nazwiskiem, a następnie klika coś na komputerze. – Dobrze, pani Oliwio. Proszę powiedzieć: czy mąż do nas dołączy?
Przez moment milczę, zaskoczona, jednak szybko przypominam sobie własne, niby niewinne kłamstewko, które sprzedałam podczas ostatniej wizyty: „Przyjdę z mężem; jest bardzo zajęty, ale postaramy się jakoś wpasować w godziny otwarcia kliniki”. Piotrek nie ma najmniejszego pojęcia, że tu jestem. Ani że kiedykolwiek byłam. A jeszcze gdyby się dowiedział, że mój lekarz to mężczyzna… Na samą myśl o tym aż się wzdrygam, co doktor interpretuje po swojemu, ponieważ pyta:
– Za zimno pani? Mogę przykręcić klimatyzację.
– Nie, jest w sam raz – zaprzeczam i upijam łyk wody, by zebrać myśli. – Niestety Piotrkowi w ostatniej chwili przesunięto godzinę ważnego spotkania w kancelarii i nie mógł przyjść – mówię bez zająknięcia, nie tracąc nawet na sekundę kontaktu wzrokowego z lekarzem. W kłamaniu stałam się niemal perfekcyjna, mimo że wciąż nienawidzę tego robić.
– Nic teraz na to nie poradzimy – wzdycha Fabiański i poprawia zsuwające się na nos okulary. – Niemniej wizyta pani męża w ośrodku jest niezbędna, jeśli chcemy ruszyć dalej. A teraz, gdy znam już wszystkie pani wyniki, szczególnie – dodaje, stukając palcem w dokumentację.
Zaczynam wiercić się na krześle, cudem powstrzymując się od zabrania mu sprzed nosa tych papierów.
– Najnowsze wyniki potwierdzają to, co mówiłem wcześniej. Niewielkie odchylenia w długości pani cyklu, które miały miejsce kilka lat temu, to nic poważnego. Wszystkie wyniki krwi, w tym stężenia hormonów, mieszczą się w granicach normy. Nieznaczna anemia mikrocytarna uległa normalizacji dzięki preparatowi żelaza, który pani przyjmowała. USG też jest w porządku. Nie ma potrzeby robić kolejnych badań.
– A ta… fery… fertyskopia? Przepraszam, jeśli przekręcam – mówię, czując, jak kotłuje się we mnie masa przeróżnych emocji. Powinnam się cieszyć, bo wszystko wskazuje na to, że jestem płodna, jednak nie potrafię. Wiem, co to oznacza w praktyce, a takiej możliwości nie chcę nawet do siebie dopuszczać, choć już od dłuższego czasu to podejrzewam.
– Fertyloskopia. – Fabiański obrzuca mnie zatroskanym spojrzeniem. – Pani Oliwio, nie ma w pani przypadku wskazań do jej wykonania. To inwazyjne badanie, którego nie przeprowadzamy u wszystkich pacjentek. Tak jak mówiłem na pierwszej wizycie, równie często jak niepłodność kobieca występuje niepłodność męska albo mieszana. W pani przypadku wykluczyliśmy niemal całkowicie czynnik niepłodności kobiecej, teraz należy zbadać pani męża. Gdy będziemy znali przyczynę, będziemy mogli skupić się na dobraniu najlepszej terapii.
Słowa lekarza są profesjonalne i stanowcze, a on sam wypowiada je w ciepły, spokojny sposób. Być może dlatego jeszcze daję radę tu siedzieć. W spojrzeniu ginekologa dostrzegam troskę i wiem, że musi coś podejrzewać. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby się domyślić, ale to samo podejrzenie widziałam w jego oczach już na pierwszej wizycie, kiedy nic o mnie nie wiedział. Owszem, mógłby się dowiedzieć od Gośki, która mi go poleciła, ale zdaję sobie sprawę, że tak się nie stało. Jako lekarka z powołania i – pomimo wszelkich różnic między nami – dobra siostra wie doskonale, czym jest dyskrecja. Z drugiej strony czego nie wie ode mnie doktor? Czy to grzech, że nie powiedziałam własnemu mężowi, że tu przyszłam? Czy sprawiedliwe jest podejrzewać, że to w Piotrku musi tkwić problem?
„Tyle że to nie jest podejrzewanie. Teraz to niemal pewne”, podpowiada złośliwy głosik, a ja zaciskam pięści tak, że paznokcie boleśnie wbijają mi się w dłonie.
– Czyli teraz to mój mąż musi przyjść na diagnostykę? – pytam ze wzrokiem wbitym w ścianę. Wolę unikać spojrzenia lekarza.
– Tak. Najlepiej byłoby, gdyby stawili się państwo razem, ale jeśli to niemożliwe, niech mąż przyjdzie sam. Proszę, oto wyniki wszystkich badań, na które czekaliśmy. – Fabiański podaje mi teczkę, którą od razu chowam do torebki. – W naszej klinice podchodzimy do problemu niepłodności kompleksowo. Mamy możliwość konsultacji psychologicznej zarówno indywidualnie, jak i dla par.
– Wiem, panie doktorze. Na razie nie jest to jednak potrzebne. Czy moglibyśmy przejść do badania?
Lekarz po raz pierwszy podczas rozmowy patrzy na mnie z czymś na kształt nagany, jednak nic nie mówi, tylko zaprasza na fotel ginekologiczny.
Kilkanaście minut później z kolejnym potwierdzeniem, że zarówno w badaniu, jak i USG przezpochwowym wszystko jest w porządku, z ciężko bijącym sercem opuszczam klinikę. Jestem tak spocona, że duchota panująca w centrum Warszawy nie robi na mnie wrażenia, podobnie jak wyjątkowo zanieczyszczone dzisiaj powietrze. Jako dziecko byłam alergiczką i astmatyczką i jestem wyczulona na smog. Wiedza o własnej chorobie była jednym z powodów, dla których na początku studiów rzuciłam palenie. Dlaczego w ogóle zaczęłam palić w drugiej klasie liceum, wolę nie wspominać. Głupota wieku młodzieńczego, ot co.
Chwilę później skręcam w Szpitalną. Piotrek faktycznie ma teraz spotkanie w pracy i do mnie nie zadzwoni, czuję się więc względnie bezpieczna. Mój mąż jest święcie przekonany, że siedzę grzecznie w domu.
Już dawno umówiłam się z Gośką, że zrobię zdjęcia wszystkich wyników i prześlę jej mailem, aby sama mogła je ocenić. Z początku się opierała, twierdząc, że Fabiański jest jednym z najlepszych specjalistów od niepłodności w Polsce i ona sama nie osiągnie nigdy takiego poziomu, szczególnie że zamierza specjalizować się w ginekologii endokrynologicznej. Udało mi się ją jednak przekonać do swoich racji, pomimo świadomości, dlaczego moje zachowanie można uznać za irracjonalne. Tyle że jeśli chodzi o chęć posiadania dziecka, z pojęciem „racjonalność” pożegnałam się dawno temu. Marzyłam o potomku już wtedy, kiedy wmawiałam każdemu, w tym sobie, że nie mam zamiaru z nikim się wiązać. Zawsze lubiłam dzieci i miałam wysoko rozwinięty instynkt macierzyński.
Wchodzę do klimatyzowanego wnętrza wedlowskiej kawiarni i z ulgą zajmuję stolik z dala od wejścia. Większość zgromadzonych to turyści; nic dziwnego, sama polecam każdemu znajomemu z zagranicy to miejsce.
Zamawiam mrożoną czekoladę z wiśniami i wysyłam siostrze zdjęcia całej dokumentacji medycznej. Przy wszystkich wynikach badań laboratoryjnych podano zakresy; nie trzeba być specjalistą, by dostrzec, że wszystko mieści się w normie. Gdy kelner stawia na stole czekoladę, dzwoni mój telefon. Na szczęście sąsiedni stolik zajmuje grupka osób głośno rozmawiających po włosku, więc nie obawiam się, że mnie podsłuchają.
– Cześć, Oliwia – wita mnie zdyszana Gosia. – Przejrzałam twoje wyniki. Są perfekcyjne. Sama bym chciała takie mieć.
– Wiem. Doktor nie chce już pogłębiać u mnie diagnostyki.
– I dobrze. Teraz pora na Piotrka. Albo inaczej, na niego pora jest już od dawna, a teraz to bez dwóch zdań. Rozmawiałaś z nim?
– Nie – odpowiadam szczerze i ku mojemu zdziwieniu jest mi trochę lżej.
Właściwie nigdy nie mówię źle o Piotrku ani o naszych problemach, więc to dla mnie nowość i nie spodziewałam się, że poczuję ulgę. Jakiś czas temu, uzyskawszy obietnicę dyskrecji, zdradziłam Gośce, że nie mogę zajść w ciążę. Zanim niechciane łzy zaczną mi spływać po policzkach, upijam kolejny łyk czekolady i powracam do rozmowy.
– Nie mam pojęcia, jak mu powiedzieć, że musi się przebadać. – Tym razem nie wyjawiam całej prawdy, to bowiem tylko część problemu. Ale o tym nie wie już nikt, nawet Gośka.
– Oli, ja wiem, to bardzo delikatna kwestia, szczególnie dla mężczyzn. – Wyczuwam w jej głosie nutkę współczucia, co sprawia, że ciśnienie mi się podnosi. – Ale inaczej będziecie stać w miejscu. Im szybciej Piotrek pójdzie się zdiagnozować, tym szybciej będziecie wiedzieć, co dalej. Kochanie, naprawdę nie sądzę, żeby sprawa była przegrana, tylko najpierw trzeba wiedzieć dokładnie, co jest nie tak. Obecnie jest dużo skutecznych metod zajścia w ciążę…
– Wiem, Gośka – przerywam. – I wiem, że in vitro nie jest jedyną, już mi mówiłaś, a ja dużo o tym czytałam. Ale to nie jest główny problem! – wykrzykuję, nim zdążę ugryźć się w język.
– To co nim jest, Oliwio? – pyta szorstko, co znacznie bardziej przypomina mi jej standardowy ton. – Nazwij to w końcu.
– Nie wmawiaj mi czegoś, o czym… Czego nie ma! – Zaciskam ręce w pięści. Och, jakże ona potrafi mnie wkurzyć! – Ciebie nawet tutaj nie ma, więc co daje ci prawo do oceny?
– Na studiach też mnie nie było, podobnie jak Pawła, a jakoś rozmawiałaś ze mną częściej niż teraz – zauważa Gośka, a ja mam wrażenie, że każde jej słowo wbija się we mnie niczym wyjątkowo ostra szpilka. – Potrafiłaś wtedy przegadać z Pawłem pół nocy, myślisz, że nie wiem? A teraz traktujesz go gorzej niż ojca, w ogóle z nim nie rozmawiasz!
– Jak śmiesz porównywać Pawła do ojca, którego przecież ty sama ubóstwiasz, by the way. Cholerna córeczka tatusia! – Podnoszę głos tak bardzo, że Włosi patrzą na mnie zaskoczeni. – A moja relacja z nimi to wyłącznie moja sprawa. Podobnie zresztą jak z moim mężem.
– To po co o nim rozmawiamy? – pyta równie rozeźlona Gośka, a w tle słyszę, jak coś spada z hukiem. – Świetnie, przez ciebie wywaliłam kubek z herbatą.
– Taa, jasne, przeze mnie!
– Oliwia, nie będę się z tobą kłócić, to nie ma sensu. Mogę cię odwiedzić – proponuje po chwili milczenia, a jej słowa wbijają mnie w krzesło.
Owszem, Gośce zdarzało się spotykać ze mną, kiedy przyjeżdżała do Warszawy, ale to zawsze było przy okazji czegoś. Jak wytłumaczę to Piotrkowi?
– Słucham?
– Widzę, że masz problem, a najwyraźniej wiem o nim najwięcej ze wszystkich członków naszej rodziny. To trwa za długo, bym mogła to ignorować. I na pewno nie chodzi tylko o dziecko. Wiem, że przez telefon nic mi nie powiesz. Pasuje ci sobota za tydzień? Przyjadę z Zosią i Maćkiem, dzieciaki stęskniły się za ciocią, więc nie próbuj się wymigiwać!
– Dam ci znać – odpowiadam automatycznie. Ledwo mogę zrozumieć, a co dopiero przyswoić to, co słyszę, więc rzucam: – Muszę kończyć.