Parking - Bryan Washington - ebook + książka

Parking ebook

Washington Bryan

3,0

Opis

Jedna z 10 najlepszych książek roku New York Timesa!

W mieście Houston – różnorodnym amerykańskim mikrokosmosie – syn czarnej matki i latynoskiego ojca dorasta pośród rozpadających się domów z wiecznie zapchaną kanalizacją. Pracuje w taniej rodzinnej restauracji, znosząc ciosy brata. Tęskni za starszą siostrą, która całymi dniami włóczy się po mieście, i która nie może go uratować. Z klimatyzatora cieknie woda, zdezelowany telewizor brzęczy. Matka patrzy na niego, jakby był przezroczysty. Wokół wszyscy borykają się z codziennością, żyją na marginesie. Odczuwają skutki huraganu, który spustoszył miasto, nie mają kasy. Dziewczyna z Jamajki wikła się w romans z białym chłopakiem, za co zostaje napiętnowana – jej facet planuje zemstę. Sex workerzy i sex workerki próbują przetrwać uwięzieni pomiędzy transakcją a czułością. Pewien diler rozpacza, że jego syn, który jakiś czas temu dostał się na studia, jest bezdomny. Świat teksańskiego miasta wibruje podejrzaną energią i nieskończoną tęsknotą ludzi nieustannie poszukujących prawdziwego domu.

Ta książka od razu stała się klasykiem literatury o Teksasie, ale jest też czymś więcej – to pełna rzadko spotykanej empatii, zachwycająca artystyczna proza od młodego autora z ogromnym talentem. Jeden z najlepszych debiutów ostatnich lat.
NPR

Głęboki literacki namysł nad prawdziwą naturą międzyludzkich granic.
The New York Times Book Review

Fascynujący zbiór powiązanych ze sobą opowiadań o życiu amerykańskich prekariuszy.
The Guardian

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (12 ocen)
0
3
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału Lot

Copyright © 2019 by Bryan Washington

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2023

Copyright © for the Polish translation by Maciej Świerkocki, 2023

Wydanie I

Warszawa 2023

Dla Arleny i Gary’ego

No i jak wróciłem? Jak z poszukiwań piękna wrócił ktokolwiek z nas?

Gary Soto

A czy nie byłoby miło

gdyby wszystko tak się ułożyło

jak powinno

czy za coś takiego

nie byłoby warto umrzeć?

Paul Asta

Lockwood Drive

1

Roberto był brązowoskóry. Jego rodzina mieszkała po sąsiedzku, więc oczywiście wpadałem do nich w weekendy. Okazali się czystej krwi Meksykanami, co dawało nam poczucie wyższości. Mój ojciec powtarzał to przy każdej okazji, nigdy jednak nie powiedział im tego w twarz. Poza tym wieczorne odwiedziny u rodziców Roberta i tak na ogół brała na siebie mama. Ciągle nie miała zbyt wielu znajomych w okolicy – dla blancos[1] byliśmy za ciemni, a dla czarnych zbyt latynoscy.

Na szczęście mama Roberta lubiła towarzystwo i zapraszała nas do domu. Jej mąż pracował na budowie – wylewał beton na Grand Parkway – tylko że oni nie mieli dokumentów, a wiecie chyba, co to może oznaczać. Praktycznie nikt nie przyjmował takich ludzi do pracy. Mama Roberta nie chciała ryzykować, więc na co dzień po prostu zajmowała się synem.

Mieszkali w maleńkim jednopiętrowym domku z zapchaną hydrauliką. Przejeżdżający samochodami ludzie, mijając go, kręcili głowami. Mama przyniosła kiedyś rodzicom Roberta jukkę i fasolę z naszej restauracji, ale jak tylko zobaczył to mój ojciec, od razu się zapytał, kto, kurwa jego mać, zapłacił za te podarki. Javi, Jan i ja patrzyliśmy, jak nasi rodzice krążą po całej kuchni, aż wreszcie stary złapał miskę z ryżem i cisnął nią o podłogę. Powiedział, że tak się właśnie czuje, gdy widzi, jak jego forsa idzie się czesać. Może na drugi raz mama chociaż trochę się zastanowi, zanim znowu nasra na własną rodzinę. Oczywiście to jej nie powstrzymało – jeżeli coś się zmieniło, to jedynie w tym sensie, że odtąd chodziła do naszych meksykańskich sąsiadów częściej, jednak jedzenie z restauracji zaczęła zostawiać w domu. Odwiedzała za to rodziców Roberta ze mną, z kawą i blaszaną puszką krakersów.

Roberto miał mocno zadarty nos. Był pryszczaty wszędzie, gdzie nie potrzeba. Strzygł się jak biali chłopcy, a kiedy zapytałem dlaczego, odpowiedział, że dzięki temu ma o jedno zmartwienie mniej. Jego rodzinka nie mogła sobie pozwolić na regularne wizyty u fryzjera, więc kiedy już do niego chodzili, obcinał ich prawie na zero. Powiedziałem mu, że wygląda paskudnie – jak jeden z tych blanquitos[2], co to się rozbijają na rowerach po całym mieście, a Roberto odparł, że takie chłopaki są cool, a ja jestem czarnym grubym gorylem.

Skończył piętnaście lat, był kilka lat starszy ode mnie. Opowiedział mi, jak przyjechał do naszego miasta autobusem prosto z Monterrey. Najpierw do Houston sprowadził się jego ojciec – dopiero po jakimś czasie ściągnął tu resztę rodziny. Kiedy spytałem Roberta, jak tam jest u nich w Meksyku, odpowiedział, że w Teksasie wszystko przypomina w smaku piasek.

Nie chodził do szkoły. Całymi dniami siedział i mamrotał coś po angielsku do zdezelowanego telewizora matki. Ponieważ był to rok mojej niekończącej się grypy, a dla Javiego po prostu nie istniałem – skumał się już wtedy ze zbirami z dzielni – spędzałem u naszych sąsiadów całe pierdyliony godzin. Mieli stół, dużo świeczek i łóżko w salonie. Kiedy ojciec Roberta nie harował jak wół na budowie, zazwyczaj widziałem go chrapiącego właśnie na tym łóżku.

A matka wiecznie była wykończona. I wiecznie wypłakiwała się w mankiet mojej matce. Mówiła, że nie chodzi o to, że w naszym kraju jest trudniej – skarżyła się raczej, że u nas wszędzie panuje takie bezhołowie.

Mama powiedziała jej kiedyś, że powinna wziąć na wstrzymanie. Że Ameryka właśnie tak wygląda. Że w końcu się przystosują i jakoś złamią jej kod, musi tylko w to wierzyć.

Roberto i ja poszliśmy wtedy na róg Lockwood Drive, gdzie kończy się East End, a zaczynają ciągnąć hurtownie i magazyny. Obrzucaliśmy kamieniami samochody na Woodvale. Zaczepialiśmy pijaków na schodkach ich własnych domków na Sherman Street. Obserwowaliśmy też bandy łobuzów jarających trawę na Congress Avenue. Kiedyś zobaczyłem w ich gronie Javiego, który w żaden sposób nie dał po sobie poznać, że mnie zauważył. Ale w nocy – w tym czasie sypialiśmy jeszcze w jednym wyrze – szarpnął mnie i obudził, a potem zaczął grozić, że mnie zabije, jeżeli się wygadam. Pachniał spalenizną i kwasem, jak jakieś rozjechane na drodze zwierzę. Pomyślałem, że powinienem ostrzec też Roberta i kazać mu siedzieć cicho, ale po chwili uświadomiłem sobie, że on przecież nie ma nawet komu zakablować.

Spytałem go pewnego dnia, czy podoba mu się w Teksasie. Patrzył na mnie badawczo przez bardzo długi czas. Wreszcie nazwał Teksas jakoś inaczej i dorzucił przekleństwo.

Mogło być gorzej, odpowiedziałem. Mógłbyś teraz być już z powrotem w domu.

Dom jest tam, gdzie człowiek akurat mieszka, zauważył.

To tylko puste gadanie. To, co mówisz, w ogóle nic nie znaczy.

Znaczyłoby, odparł, gdybyś wiedział, że nie masz żadnego domu.

Gdy po raz pierwszy zwaliliśmy sobie nawzajem konia, ojciec Roberta spał obok. Budowlańcy skończyli właśnie betonować zjazd z drogi 610 i facet został bez pracy. Jeśli nie liczyć latających nad naszymi głowami much, w domu panowała cisza, bo moja mama siedziała z mamą Roberta na ganku i zapewniała ją, że jakoś sobie poradzą.

Kiedy Roberto wreszcie stęknął, zasłoniłem mu usta wolną ręką. Przyłożyliśmy uszy do moskitiery w drzwiach, ale na zewnątrz nic się nie zmieniło. Pochlipywały tylko nasze matki, zagłuszane przez chrapanie ojca Roberta i cumbię[3] bijącą głośno z okien chevroletów, które stały na parkingu po drugiej stronie ulicy.

Wszystko zostało mu na dżinsach i obaj o mało nie pękliśmy ze śmiechu, bo to były jego jedyne spodnie. Na nowe nie miał szans.

Wieczorem mama opowiedziała ojcu, w jakiej sytuacji znajdują się nasi sąsiedzi. Mówiła, że powinniśmy im pomóc. Że my też byliśmy kiedyś obcy. Ojciec odparł, że oczywiście możemy im udzielić pożyczki i niech śmiało sobie wezmą od nas trochę naczyń z kredensu. Pożyczymy im także parę krzeseł. I całą sypialnię. Jan śmiała się w kąciku, a mama powiedziała, że to wcale nie jest zabawne, że wszyscy dobrze wiemy, o co jej chodzi, i po prostu przekręcamy jej słowa.

Z czasem z mieszkania Roberta zaczęły znikać różne rzeczy. Wiem, bo byłem przy tym. Widziałem, jak są wynoszone z domu. Jego rodzice nadal nie mieli pieniędzy na regularne posiłki, a Roberto przestał jadać śniadania i lunche – w tym momencie powinienem powiedzieć, że moja rodzina otworzyła dla nich swoją spiżarnię, ale wcale żeśmy tego, kurde, nie zrobili.

Nam dwóm to jednak w niczym nie przeszkadzało. Dotykaliśmy się w parku na Rusk Street. Koło koszy na śmieci na Lamar. Pod apteką na Woodleigh i na ławkach za nią. Raz wypróbowaliśmy łóżko jego rodziców, kiedy matka wyszła sobie popłakać, ale ledwo zdążyliśmy pozapinać spodnie, a już dobiegł nas zgrzyt jej klucza w zamku.

Spytałem w końcu Roberta, czy może robimy coś złego, powiedziałem, że może jego rodziców spotyka jakaś kara za nasze grzechy, a on zapytał, czy nie jestem brujo[4], jasnowidzem albo kimś w tym rodzaju, kurde.

Odpowiedziałem:

Weź się, kurwa, zamknij.

Ale przecież ty bez przerwy gadasz o jakichś klątwach, odparł.

Nie wiem, odpowiedziałem. Coś jest nie tak. Może to nasza wina.

Roberto stwierdził, że nie zna się na tych sprawach. W życiu nie był w kościele.

2

Aż w końcu pewnej nocy nasi sąsiedzi zniknęli bez ostrzeżenia. Dowiedziałem się o tym, mimo że mama nie zaczęła klepać mnie po twarzy, żebym się obudził.

Pchnąłem otwartą dłonią drzwi ich domku. Łóżko stało na podłodze, nie było jednak lamp, stołu ani toreb na zakupy. Powykręcali nawet śrubki z klamek. I żarówki. W łazienkowej szafce znalazłem tylko kilka skarpetek.

Ojciec stwierdził, że oto wszyscy staliśmy się świadkami realizacji pewnej prawdy życiowej: jeżeli nie siedzisz tam, gdzie jest twoje miejsce, zostajesz eksmitowany.

Mama westchnęła. Jan skinęła głową. Javi uśmiechnął się od ucha do ucha. Niedawno stoczył swoją pierwszą walkę na noże, na dowód czego nosił blizny na przedramionach, i rodzina Roberta nie obchodziłaby go ani trochę nawet wtedy, gdyby wyprowadziła się na Księżyc.

Dzień wcześniej Roberto pokazał mi takie dziwne fałdy na moich otwartych dłoniach – jeżeli złożyć ręce w odpowiedni sposób, to te fałdy układają się w gwiazdę. Pokazała mu tę sztuczkę jakaś pani w autobusie z San Antonio, a on powiedział jej wtedy, że jest loco[5], teraz jednak twierdził, że w ogóle nie zrozumiał, o co tej babce chodziło.

Rodzice Roberta gdzieś wyszli. Przytulaliśmy się do siebie w jego szafie. Jego bokserki leżały na moich – i była to jedyna para gaci, która została w tym domku. Nie powiedział mi, że wyjeżdżają. Dotykał tylko mojego podbródka i pocierał wnętrze moich dłoni. A potem wcisnął ręce między nas i spytał, czy czuję, że podał mi milagro[6].

Nic, kurde, nie widziałem, tylko zarys jego cienia, ale uścisnęliśmy sobie dłonie, a ja pomimo wszystko powiedziałem mu, że to jest coś niesamowitego.

Alief

Niedługo zanim przespali się ze sobą po raz ostatni i zanim mąż Ai wyrzucił jej kochanka – naszego dzielnicowego dyplomatę – na betonowy chodnik przed ich blokiem, a następnie udusił gościa gołymi rękami na oczach publiczności, złożonej z latarni ulicznych, sklepu na rogu ulicy, Joaquina, LaNeesha, Isabelli, Dużego A i naszych haitańskich sąsiadów, James poprosił Aję, żeby opowiedziała mu jakąś historię. Niekoniecznie prawdziwą.

Widzieliśmy jeszcze przed tą awanturą, że James i Aja spotykali się najpierw na targowisku, a potem wszędzie, gdzie tylko mogli. Wtedy jeszcze ze sobą nie rozmawiali. Nie zamienili ani jednego słowa. Ale widzieliśmy, że spotykają się w pralni. Widzieliśmy, że spotykają się w tym naszym sklepie na rogu. Widzieliśmy, że spotykają się na ulicy, ćwierć mili od Dollar Tree. Wymieniali spojrzenia, wynosząc śmieci na Martin Luther King Boulevard. Aja przyglądała się ze swojego okna, jak James parkuje, i wyobrażała sobie, że on, ten białas, odpowiada jej spojrzeniem. Wyobrażała sobie, że woła ją, naszą dziewczynę, żeby zeszła na dół, a potem wrzuca bieg w tej swojej gównianej niebieskiej hondzie i rusza w lewo albo w prawo drogą I-10 albo jakąkolwiek inną, nie wiadomo dokąd, byle dalej od tego parapetu, przez który Aja przewieszała się od lat.

Widzieliśmy, że oboje jak gdyby rozkwitają, na podobieństwo opery, telenoweli albo wschodu słońca.

Kiedy przekroczyli nareszcie górę milczenia (James zapukał do drzwi Ai trzykrotnie i poprosił o cukier i śmietankę), zaczęli się umawiać już codziennie i codziennie ze sobą rozmawiali.

Czasami rozmowa przybierała taką prostą formę:

Była u was dzisiaj rano ciepła woda?

W tym domu rano u nikogo nigdy nie ma ciepłej wody.

Albo taką:

A nasza sąsiadka, Juana… Czy ona w ogóle kładzie kiedyś tych swoich chłopaków do łóżka?

Nie. Dlatego mąż rzucił ją już dawno temu dla jakiejś Portorykanki.

Albo nawet taką:

Wiesz co, to jest śmieszne, ale odkąd przyjechałam do Houston, ani razu nie widziałam gwiazd.

I choćbyś mieszkała w tym mieście nie wiadomo jak długo, nigdy ich nie zobaczysz.

Gadali w ten sposób całymi miesiącami. A może tygodniami.

Nigdy nie udało nam się dokładnie obliczyć, ile to trwało.

James był wysoki. Blady. Nieforemny. Przywodził na myśl syna piekarza albo zawartość ozdobnej szklanej kuli, w której pada niby-śnieg, kiedy się nią potrząsa. Raczej mało przystojny, jeżeli mamy być szczerzy, ale chłopięcy, o ile przymknąć oczy. A to, że w ogóle mieszkał razem z nami, mówiło coś o jego nieregularnych dochodach – czerpał je z North Side, gdzieś na krańcach Alief, osiedla pełnego nielegalnych imigrantów, jednego z wielu takich osiedli w Houston, nie byliśmy zatem właściwie żadnym wyjątkiem. W Alief mieszkali z nami na przykład Tajowie, Meksykanie i Wietnamczycy. Kilku Gwatemalczyków. I Kubańczyków.

A jednak.

Wszyscy, w tym także Aja, wiedzieliśmy, że James coś w sobie ma. Może w larwalnej formie. Coś zwiniętego w środku niczym w kokonie.

Aja widziała też to samo wiele lat temu u swojego męża. Nim wyjechali z wyspy. Parafia Ai na Jamajce leżała o jakąś godzinę drogi od jego parafii i Aja pokonywała tę odległość pieszo, dzień w dzień, żeby się z nim zobaczyć. Pochodził z rodziny chłopskiej, pracującej na roli, jak właściwie wszyscy tubylcy, ale wtedy nie miało to dla niej najmniejszego znaczenia.

Kiedyś była piękna. Tak piękna, że na jej widok człowiek nie dowierzał własnym oczom. Wszyscy mężczyźni na wybrzeżu wiedzieli, jak ma na imię, chociaż niektórzy nigdy Ai nie spotkali, słyszeli jednak krążące o niej plotki. A nawet jedno rzucone z ukosa spojrzenie dziewczyny, przechadzającej się po piaszczystych uliczkach miasteczka, potrafiło posłać każdego nastoletniego chłopaka pędem do domu, a za nim równie szybko jego ojca – na spotkanie z żoną albo kochanką, żeby w zbliżeniu z nią zaspokoić bestię.

Aja odczuwała teraz coś podobnego w stosunku do Jamesa, białego chłopaka. Starała się odpędzić to uczucie, wiedzieliśmy jednak, że gówno z tego będzie.

I w końcu stanęła na jego wycieraczce i zapukała do drzwi.

A on popatrzył na nią przez judasza, zarumieniony, i zawołał:

Wejdź, wejdź.

Wiedzieliśmy też, że James, ten biały chłopak, ma do niej pewne pytania.

Chciał na przykład wiedzieć, dlaczego Aja przyjechała do Teksasu i czy jamajski piasek pomiędzy palcami u stóp daje przyjemne wrażenia. Czy brakowało jej tego piasku, kiedy już zadomowiła się w mieście? Chciał także wiedzieć, czy powietrze smakuje u nas tak samo. Czy smog otaczający Houston drapie ją w gardle. Jak wygląda wschód słońca w jej części świata. Jacy są jej matka, ojciec, ciotki i wujowie. No i dlaczego Aja wyszła za mąż (wyobrażamy sobie, że rybiooki i spocony pyta ją o to w łóżku, kiedy jest już po wszystkim) – najprawdopodobniej właśnie wtedy opowiedziała mu, jak się tutaj dostała. Wszystkich nas tu łączy imigracja – a więc i Aja odmalowała Jamesowi historię swojego przyjazdu do Ameryki.

Paula poznała na jamajskim targowisku – ludzie wszędzie i często spotykają się w podobny sposób. Ważyła pomidory i przyglądała się kurczakom w zagrodach. Wykorzystywała ten czas, żeby snuć plany na przyszłość, bo zamierzała ruszyć dupę z tej wyspy. Wiedziała, że wszyscy chcą mieszkać na Karaibach, a potem w końcu zdają sobie sprawę, że nigdy już stąd nie wyjadą. Nasza dziewczyna wiedziała o tym tak dobrze, jak dobrze znała podeszwy swoich stóp. Dlatego chciała podszlifować swój angielski (nie zwyczajny angielski, ale język angielski, język pieniędzy, czyli taką angielszczyznę, jaką słyszy się w bankach), żeby dostać pracę jako bibliotekarka, sekretarka albo hostessa gdzieś na północy kraju – chociaż w gruncie rzeczy tak naprawdę byłaby gotowa nawet zmywać rzygowiny w Burger Kingu – wiedziała bowiem dzięki telewizji, że nasze przybytki publiczne są raczej pustawe, a w tamtym czasie na jej wyspie cisza i spokój były niezwykle deficytowym i pożądanym towarem.

I wtedy stało się: właśnie wyobrażała sobie odgłos nicości, kiedy Paul zrobił wreszcie pierwszy krok.

Aja na jego widok nie pomyślała z początku: „To jest mój przyszły mąż”.

Nie pomyślała też: „Oto mój bilet na wyjazd z Jamajki”.

Powiedziała:

Cześć, Paul.

Bo przecież znała tego matkojebcę, odkąd sięgała pamięcią. Tak dobrze, jak my znamy zapadające się chodniki wokół naszego bloku, i tak dobrze, jak wiemy, że jeżeli nie pozamykamy drzwi, to dzieciaki z Sunny Side wyczyszczą nam mieszkania.

Paul w wieku dwunastu lat przeprowadził się na drugi koniec wyspy, kiedy jego matka otruła ojca, ponieważ nie mogła już więcej znieść jego zdrad. Na Jamajce wszyscy mężczyźni mieli w tym czasie kochanki, nie powstrzymało to jednak mamy Paula od przygotowania mężowi pewnego wieczoru jego ulubionego dania, gulaszu z ogonów wołowych, chociaż dopiero co wyszedł z łóżka innej kobiety. Cicho wszedł do domu, pocałował żonę w policzek i usiadł przed swoją miską pośród reszty rodziny. Matka Paula zapowiedziała synowi, że nie będą dzielić się posiłkiem – nie dzisiejszego wieczoru.

Ta historia zrobiła wrażenie na wszystkich. A Paul nagle postanowił zostać lekarzem. Nie wiedział, dlaczego ojciec ni stąd, ni zowąd zaczął charczeć ani dlaczego mama tylko patrzyła na niego przez całą minutę, zanim się wreszcie ruszyła, żeby mu pomóc. Ani dlaczego, gdy poszli zobaczyć zwłoki, najpierw wpatrywali się godzinami w trumnę, a potem mama napluła ojcu na czoło i szarpnęła Paula za nadgarstek, żeby już wyszli. Wiedział, a w każdym razie wydawało mu się, że wie, że gdyby na wyspie był lekarz, zawodowiec, który naprawdę zna się na swojej robocie, to może udałoby się uratować ojca.

Paul mógłby go uratować.

Może.

To on był tym lekarzem.

Z taką myślą w głowie zaczął układać swoje plany na przyszłość: on też chciał uciec z Jamajki. Wieczorami się uczył, a rano pracował na targu. Pieniądze zarobione za dnia odkładał na naukę w szkole wieczorowej. Na jakiś czas przestał myśleć o kobietach – a w każdym razie próbował przestać – rozmyślał jednak o Ai, tak samo jak my wszyscy myślimy o niej tutaj, i kiedy przychodziła na targ w poszukiwaniu bligii, najświeższą znajdowała zawsze na półce u Paula.

W swoich planach życiowych Paul nie uwzględniał jednak kobiety żarłocznej. Właściwie nie. Wyłącznie taką, która byłaby wierna, opiekuńcza i miałaby ładną figurę. Myślał o tym wszystkim, kiedy pewnego dnia nieśmiało i jak gdyby z żalem zapytał Aję, czy po zakupach będzie miała czas. I czy mógłby ją odprowadzić do domu.

Oczywiście o tym wszystkim dowiedzieliśmy się dopiero po fakcie. Charlie powiedział Jacobowi, który usłyszał o sprawie od Adriany. Z kolei Adriana dowiedziała się od Rogelia, który właściwie regularnie ruchał się wtedy z Juaną, i oboje wypaplali to gdzieś po drodze Nikki. Szczegóły są mylące, pewniki mętne, wiedzieliśmy jednak wystarczająco dużo, żeby odtworzyć sobie tę historię – oto Aja leży z Jamesem w łóżku, na tym pasie granicznym dzielącym nieznajomych i kochanków.

To zdumiewające, powiedział. A potem zapewne zakreślił palcem kółko wokół jej lewej piersi i oparł się podbródkiem na jej ramieniu.

Twoje życie wygląda trochę jak z bajki, stwierdził. Albo z jakiejś powieści.

Nie masz, kurwa, najmniejszego pojęcia, o czym mówisz, odparła Aja.

Ich mieszkania leżały w tym samym pionie, jedno nad drugim. Po wyjściu od Ai James skręcał w prawo, na schody, mijał czworo drzwi, trzy okna i troje dzieci: Karla, Dantego i Nigela – grających w piłkę nożną – a także ich matki, które obserwowały, jak chłopaki się bawią. Następnie przechodził obok tych facetów z Guadalajary, którzy opierali się o poręcz schodów, popijali swoje tanie piwska i wspominali nastoletnią młodość, na ogół puszczając przy tym wodze fantazji, na końcu zaś musiał obejść naszych zbirów – a ci z kolei zawsze wagarowali, jarali fajki i rytmicznie kiwali głowami do muzyki Joy Division, Ice Cube’a, a czasami Seleny. Następnie docierał już na samą górę, gdzie skręcał tym razem w lewo i dawał nura do mieszkania sąsiadującego z mieszkaniem Benita, miejscowego pedała. Tę samą trasę, tylko w przeciwnym kierunku, pokonywała Aja, kiedy wychodziła z mieszkania Jamesa. Zdarzało się to rzadziej, najczęściej bowiem to on pojawiał się u niej. Gdy jednak schodziła na dół, zazwyczaj przysiadała pośród tamtych cabrones[7], przytupywała nogą do taktu Como la Flor, posyłała piłkę kopnięciem przez całą długość werandy i dopiero później zamieniała kilka słów z grupką stojących tam kobiet. Gadały o wszystkich plotkach, które tego ranka znajdowały się akurat na tapecie, a potem, u progu wieczoru, Aja wchodziła cicho do swojego mieszkania, brała prysznic, zamiatała podłogę, wybuchała płaczem i zaczynała szykować kolację dla Paula.

Supertajne spotkania Ai z białym chłopakiem mieszkającym piętro wyżej właściwie dla nikogo nie stanowiły więc tajemnicy. Nie były nawet jakimś wielkim skandalem. Mówimy przecież o tej części Houston, która nazywa się Alief, osiedlu położonym powyżej sześćdziesięcioakrowych posiadłości bogaczy, a nasza ulica uchodziła właściwie za najgorszą na całej dzielni. Absolutnie najgorszą. Przez te długie lata, kiedy tu mieszkaliśmy, widzieliśmy już wojny kokainowe, przegrupowania sił i walki gangów o wpływy na nowych terenach, przemoc w szkole, a nawet strzelaniny – na przykład jakiś biały burak ze wsi otworzył kiedyś ogień do kilku czarnych pod restauracją Jack in the Box, chociaż zdarzyło się to dopiero w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku. Niektórzy z miejscowych nadal pamiętają, że ludzie chodzili wtedy, jakby połknęli kij, jak gdyby bojąc się, że ten facet, który w pewnym sensie własnoręcznie powpychał im te kije do gardeł, czai się tuż za rogiem. Pan Po mógłby wam opowiedzieć, co wyprawiały patrole policyjne, a Esmeralda Rivera ma jeszcze fotografie tutejszych szczurów, grubych niczym pnie drzew.

Potem jednak dzielnia się zmieniła. Weszli do niej nasi nielegałowie, ludzie, którzy nie mają czasu na przemoc, ponieważ jedynym powodem ich wyjazdu z ojczystych krajów było właśnie pragnienie ucieczki przed przemocą, wyczilowaliśmy więc i złapaliśmy odpowiedni rytm. Przystopowaliśmy. W blokowisku da się wychowywać dzieci. Możesz nawet uprawiać jakiś ogródek albo coś w tym guście, kurde. Tworzymy coś w rodzaju rodziny brzydali, większość z nas ma brązową skórę, zeza i jakąś ułomność fizyczną. Syn Renalda gra w butelkę z córką Jameelaha, który mieszka pięcioro drzwi dalej, a Bridgetee dwa razy w miesiącu, we wtorki, chodzi na brunch z Lao. Małżeństwo siostrzenicy Kim Su rozpadło się, gdy wyszło na jaw, że dziewczyna jest lesbą, a syn Petera George’a, ten poparzony, kibluje za nielegalne posiadanie broni. Wszystkie córki Rodriguezów są w ciąży, dziewczyna Williamsów studiuje, mały Hugo stara się o staż w NASA.

W zasadzie nie potrafimy dochować żadnego sekretu, więc plotki prześlizgują się przez blokowisko jak pnącza. Ale ten jeden człowiek, który powinien wiedzieć o Jamesie i Ai, ten, dla którego to, co ze sobą robili, naprawdę miało znaczenie, nie wiedział o nich nic. Albo nie mógł nic wiedzieć. A w każdym razie nie wiedział przez jakiś czas.

Jednak gdy nareszcie się dowiedział, to nie od Ai. Na to okazała się za mądra. Chyba nie byłoby całkiem fair powiedzieć, że go kochała. Możliwe, że wcale, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności. Wiedzieliśmy jednak, że Paul trochę się jej podobał albo że może czuła się jego dłużniczką, a może nawet zwyczajnie miała ochotę się nim zaopiekować.

A opieka bywa skuteczniejsza niż miłość. W ten sposób chyba najłatwiej nałożyć mężczyźnie cugle.

Poza tym Aja podejmowała różne środki ostrożności. Przed powrotem męża do domu zmieniała majtki i kąpała się. Zaczynała gotować, wietrzyła pokój. Pozwalała Paulowi całować się w policzek. Pytała, jak minął mu dzień. Masowała skurwysynowi barki, jeżeli wydawało się jej, że w ten sposób sprawi mu przyjemność. Chodziła z nim do łóżka, mimo że sama pewnie miała już orgazm kilka godzin wcześniej, z mężem to było jednak co innego, zawsze było inaczej.

Po prostu inaczej.

I co wieczór, bez wyjątku, ostatnie pytanie dnia zadane przez Paula brzmiało:

Jesteś szczęśliwa, Ajo?

A Aja zawsze, zakażdymrazem, odpowiadała, że tak.

Więc my to zrobiliśmy. Myśmy mu powiedzieli.

To my zaczęliśmy kłapać dziobami.

Ale nie wszyscy naraz. Wiedzieliśmy, że tego lepiej nie robić.

Denise szepnęła coś komuś na parkingu. Harold szepnął coś komuś na korytarzu. Gonzalo coś wybekał, Neesha wyśpiewała, a Marilyn modliła się o przebłysk intuicji.

Wszyscy, całe blokowisko, przyglądaliśmy się z balkonów, paląc papierosy, jak Paul w swoim kitlu lekarskim wspina się z trudem na schody. Był wykończony.

A lubiliśmy Paula.

Lubiliśmy Paula.

Lubiliśmy Paula.

Mówiliśmy jednak jak gdyby jednym głosem. Pierwszy krzyk, potem drugi. LaToya, Rodrigo, Caramella i Tyrell. W pralni, na parkingu. Na dole i na schodach.

Twoja żona sypia z tym białym chłopakiem z góry, powiedzieliśmy. W ciągu dnia, kiedy ty jesteś w mieście i tyrasz jak głupi.

Bez ogródek. Kawa na ławę.

Paul nie zareagował od razu, więc powtórzyliśmy mu to wszystko powoli, wskazując drzwi mieszkania.

Gerard z trzaskiem rozprostował palce. LaToya spowolniła tempo opowieści.

Piętro wyżej, powiedzieliśmy. Kiedy ty pracujesz.

To nie była nasza pierwsza rozmowa. Paul znał nas wszystkich po imieniu. Naginalibyście jednak prawdę, nazywając nas jego przyjaciółmi albo jakoś inaczej, niż należało – byliśmy po prostu sąsiadami z dzielni.

W miarę jak go poznawaliśmy, zbliżaliśmy się jednak do niego coraz bardziej.

Paul ugodowy. Paul usiłujący się nam przypodobać. Paul, który przyjechał do Stanów dopiero niedawno, był jednak przyjaźnie do nas nastawiony. Znaliśmy już takich facetów jak on i widzieliśmy, jak ten kraj połyka ich na śniadanie.

Mimo to w tamtej chwili nadal tłoczyliśmy się koło drzwi jego mieszkania, żeby zobaczyć, jak to się wszystko skończy. Żeby zobaczyć, czy Paul wpadnie do sypialni i czy wyciągnie stamtąd Aję za włosy. A może dostanie napadu autodestrukcji, wyskoczy przez balkon, dokona samospalenia albo wyrwie sobie oczy.

Ale on poszedł do domu. Zamknął drzwi na zamek. Usiadł z Ają do obiadu.

Kiedy zapytała, jak mu minął dzień, odparł, że dowiedział się dzisiaj czegoś bardzo dziwnego.

Nie powiedzieliśmy jej, że od nas, a ona nigdy o to nie zapytała.

To zresztą wcale nie my jesteśmy ważni w tej sprawie – ważna jest tutaj Aja, wyłącznie ona.

Aja miała jednak wyrzuty sumienia w związku z tą całą historią. W każdym razie tak mówiła. Odbywała na rogu ulicy cotygodniowe posiedzenia z dziewczynami, które ją opieprzyły, kiedy poznały szczegóły. Że niby kto wsadził komu co i gdzie?

Ale doskwierało jej… takie poczucie winy. Wcześniej oglądała podobne rzeczy na filmach albo słyszała o nich w różnych piosenkach w radiu: miękkie kolana, ręka na czole, aj, papciu, co ja zrobiłam.

Była właśnie na jednym z takich swoich maratońskich spotkań na świeżym powietrzu i winę za wszystko, co się stało, zwalała na swoje dzieciństwo, rodziców i krewnych z Jamajki, gdy wreszcie uznaliśmy, że mamy tego dość, i zapytaliśmy Aję szczerze, dlaczego sama nie powie o wszystkim Paulowi.

Upieraliśmy się, że tak będzie lepiej.

Chociaż wiedzieliśmy, że raczej nie.

A jednocześnie patrzyliśmy, jak na dole bawi się nasza dzielnia. Nigel okiwał na podwórku Dantego, a pan Po właśnie niósł z parkingu pelargonie. Kiedy piłka potoczyła mu się pod nogi, odkopnął ją tak mocno, że Dante aż się zamachnął, żeby połamać mu kwiaty, zbluzgał go i sklął od ostatnich, niech wraca na Tajwan.

Aja zapaliła kolejnego papierosa. Ona też obserwowała, co dzieje się na ulicy.

Może mu powiem, odrzekła, a wtedy nawet my zaczęliśmy tego żałować.

Nikt dokładnie nie wie, jak to się odbyło, zrobimy jednak wszystko, co w naszej mocy…

Aja, to było wszystko, co powiedział Paul, kiedy przyłapał kochanków. Zaskoczył ich w pokoju zaraz po stosunku. Ona nigdy by nam nie opowiedziała, jak to wyglądało, skandal obyczajowy przekracza jednak zarówno granice języków i kultur, jak i bariery pokoleniowe.

Na twarzach Ai i Jamesa było widać szok wywołany tym, że Paul ich przyłapał. Na jego twarzy też. I zdezorientowanie. Oszołomienie.

A potem całą resztę.

Na pewno wiemy tylko, w jaki sposób wymówił po chwili jej imię.

Dyszał, jak gdyby miało to być jego ostatnie słowo.

Śledztwo nie okazało się zbyt spektakularne, co oznacza, że w gruncie rzeczy go nie przeprowadzono. Jasne, przyjechali ci sami gliniarze co zawsze. Funkcjonariusz Ramirez, funkcjonariusz Brown i jakiś trzeci, taki, co to rozpoczął służbę dopiero miesiąc wcześniej. Przywitali się ze wszystkimi, pomachali ludziom w całym bloku i wreszcie gwizdnęli przeciągle, gdy zobaczyli ciało.

Ramirez pukał do drzwi kolejnych mieszkań, a tymczasem Benito i Kim stali nad Paulem, który nawet się, kurde, nie spakował, nie wsiadł do autobusu ani nie nawiał na drugi koniec stanu (miał wprawdzie krew na rękach, nie był jednak złym człowiekiem. Nie moglibyśmy nazwać go złym człowiekiem).

Nic ci nie jest? – spytaliśmy, a Paul tylko skinął głową.

Ramirez wchodził do wszystkich mieszkań po kolei, ale – ma się rozumieć – nie było żadnych świadków. I oczywiście nikt nie zaobserwował żadnych oznak nadchodzącego nieszczęścia, Ramirez chciał to jednak mieć na piśmie.

Dokumentacja, powiedział. Tak to się robi w tym kraju.

Sarkastyczny żarcik. Ale zaczęliśmy się z niego śmiać. Cha! Cha, cha! Cha!

W końcu dotarli do mieszkania Ai. Powiedzieli, że na razie nie musi składać zeznań, ale że w swoim czasie poproszą ją na posterunek.

Odparła, że dobrze, ale żeby na razie się od niej odpierdolili.

Przyjechali ratownicy medyczni, by wrzucić Jamesa na nosze.

Wszystko to trwało około godziny, może dwóch.

Nieco później korytarz znów się zapełnił, przyszli wszyscy, którzy jeszcze przed chwilą nie mieli nic do powiedzenia. Krzyczeli jeden przez drugiego. Pierwszy paplał, że nie może w to uwierzyć, drugi, że właśnie przyjechały gliny, trzeci, że nie ma pojęcia, gdzie w ogóle zapodział swoje dokumenty tożsamości, a czwarty, że wisi nad nim nakaz aresztowania, dlatego bardzo się cieszy, że psiarnia nie przyjechała po niego.

Opłakiwaliśmy Paula. Potępialiśmy Aję. Kręciliśmy głowami nad całą tą przeklętą historią.

Aja dymała się z białym chłopakiem, więc jakiego innego zakończenia można się było spodziewać.

Zapadł zmrok, zanim wszyscy rozeszli się w końcu do domów. Pokrzykując, śmiejąc się i snując różne domysły.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Białych (hiszp.) – wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.

[2] Białych chłoptasi (hiszp.).

[3] Wywodzący się z Kolumbii latynoamerykański gatunek muzyki tanecznej.

[4] Czarownikiem, szamanem (hiszp.).

[5] Szalony (hiszp.). Z kontekstu wynikałoby, że Roberto mianem szalonej określił nieznajomą kobietę z autobusu, wtedy jednak powinien zastosować formę loca (rodzaj żeński), być może więc mówił o sobie.

[6] Mały amulet, talizman (hiszp.), na przykład w postaci krzyżyka albo serduszka, popularny zwłaszcza w Meksyku i wśród amerykańskich Meksykanów.

[7] Skurwieli, bydlaków, sukinsynów (hiszp.).

Projekt okładki Justyna Frąckiewicz

Projekt typograficzny i skład Robert Oleś

Redakcja Kamila Zimnicka

Korekta d2d.pl

ISBN 978-83-67121-37-8

Wydanie I

Warszawa 2023

Wydawnictwo Cyranka

al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa

wydawnictwocyranka.pl

sprzedaż: [email protected]

redakcja: [email protected]