Pani March - Virginia Feito - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Pani March ebook i audiobook

Feito Virginia

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Znakomity thriller psychologiczny z elementami czarnej komedii i satyry społecznej.

Akcja powieści rozgrywa się w środowisku elity towarzyskiej Nowego Jorku. Pani March to żona głośnego amerykańskiego pisarza Georgeʼa Marcha. Najnowsza powieść Georgeʼa robi furorę. Żona jest dumna ze swojego sławnego męża. Pewnego ranka, właścicielka ulubionej cukierni sugeruje Pani March, że jest pierwowzorem literackim bohaterki ostatniej powieści Georgeʼa – odrażającej kobiety o imieniu Johanna.

Ta rzucona mimochodem uwaga powoduje, że Pani March nabiera wobec męża coraz więcej podejrzeń… Szperając w jego gabinecie, znajduje wycinek prasowy o zaginionej kobiecie. Czy George miał coś wspólnego z jej zniknięciem? Zadręczając się, spędza samotne noce ze swoimi myślami. Na domiar złego w jej mieszkaniu pojawiają się karaluchy i słychać dziwne dźwięki. Narastający niepokój i zaciekła determinacja w odkrywaniu sekretów męża stopniowo zaczynają zagrażać całemu jej otoczeniu…

Debiutancka powieść Virginii Feito zebrała znakomite recenzje w prestiżowych mediach Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych.

Przeczytałam powieść Virginii za jednym razem. Od razu wiedziałam, że muszę ją sfilmować i wcielić się w panią March. Jako postać jest fascynująca, złożona i głęboko ludzka i nie mogę się doczekać, aby zatopić w niej zęby.

Elizabeth Moss, aktorka znana m.in. z seriali „Mad Men” i „Opowieści podręcznej”.

Zarówno literacka, jak i lekka, Pani March, znajduje się na granicy między thrillerem psychologicznym a satyrą społeczną.

Vogue

Virginia Feito – urodziła się w 1988 roku w Madrycie. Dzieciństwo spędziła w Londynie i Paryżu, a następnie studiowała w Queen Mary University of London. Mieszka w Madrycie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 10 min

Lektor: Virginia Feito

Oceny
3,6 (585 ocen)
146
179
162
77
21
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Perpetuja

Nie polecam

Opis książki jest dużo ciekawszy od niej samej, warto na tym zakończyć. Książka jest poprostu nudna i nieciekawa. Sposób pisania kompletnie nie tworzy nastroju ani trillera, ani satyry.
123
Dana23

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna!!! Bohaterka zbliża się, a potem przekracza granicę absurdu, a my nawet nie zauważamy, kiedy to nastąpiło. Powieść zawieszona w oparach nierzeczywistości.
81
Raffaello83
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałam czegoś tak dobrego. Virginia Woolf w mrocznym i absurdalnym wydaniu.
71
gosik222

Z braku laku…

Tak czekałam na tą książkę. I tak mnie wymęczyła jak dawno żadna.
60
linkaczeska87

Dobrze spędzony czas

Lekko niepokojąca i sprawiająca, że momentami nie wiesz co jest prawdą a co rojeniem głównej bohaterki. Polecam
50

Popularność




I

George March wydał kolejną powieść.

Był to duży tom, na okładce znajdowała się reprodukcja starego holenderskiego malowidła przedstawiającego podręczną skromnie dotykającą szyi. Pani March minęła imponującą piramidę egzemplarzy w twardej oprawie na wystawie jednej z księgarń w sąsiedztwie. Książka, wkrótce mająca zostać uznana za opus magnum Georgeʼa Marcha, pojawiała się już na listach bestsellerów i w klubach książki – pani March na razie o tym nie wiedziała – sprzedawała się nawet w rzadziej uczęszczanych księgarniach i entuzjastycznie polecali ją sobie przyjaciele. „Czytali państwo nową książkę Georgeʼa Marcha?” stało się modnym sposobem nawiązania rozmowy na przyjęciach.

Szła do swojej ulubionej cukierni z francuskimi wypiekami – ślicznego małego lokalu z czerwoną markizą i białą ławką na zewnątrz. Dzień był chłodny, ale nie lodowato zimny; pani March spokojnie podziwiała bezlistne drzewa rosnące wzdłuż ulicy, liliowe gwiazdy betlejemskie ozdabiające wystawy sklepowe, ludzi widocznych w oknach domów.

Kiedy dotarła do cukierni, zerknęła na swoje odbicie w szklanych drzwiach, po czym otworzyła je i weszła do środka. W górze zadźwięczał blaszany dzwoneczek, oznajmiając jej przybycie. Natychmiast poczuła ciepłe oddechy klientów w lepkich od potu ubraniach; z kuchni, gdzie pieczono ciastka, nadpływały fale gorąca. Przed ladą ustawiła się długa kolejka, wijąca się wokół nielicznych stolików zajętych przez pary i grupki biznesmenów, którzy pili kawę lub spożywali śniadanie, nie zwracając uwagi na hałaśliwe rozmowy sąsiadów.

Serce pani March zabiło mocniej. Przed rozmowami z ludźmi zawsze odczuwała specyficzną ekscytację połączoną z domieszką nieufności. Stanęła w kolejce, uśmiechając się do otaczających ją nieznajomych, i zdjęła zamszowe rękawiczki. Prezent od Georgeʼa na Boże Narodzenie przed dwoma laty. Miały nietypowy odcień: jasnozielony, podobny do listków mięty. Nigdy nie wybrałaby takiego koloru, nie wierzyłaby, że jest jej w nim do twarzy, ale czuła dreszczyk emocji na myśl, że nieznajomi, widząc ją w zielonych rękawiczkach, uważają ją za beztroską, pewną siebie kobietę, która wybrała taką odważną barwę.

George kupił rękawiczki w ekskluzywnym domu towarowym sieci Bloomingdale’s, co zawsze jej imponowało. Wyobrażała sobie Georgeʼa w stoisku z galanterią, przekomarzającego się z przymilną ekspedientką, w ogóle niezaambarasowanego tym, że robi zakupy w dziale z damską odzieżą. Kiedyś próbowała kupić w Bloomingdale’s trochę bielizny. Tamtego lata było gorąco i parno: halka lepiła się do pleców, a sandały do chodnika. Wydawało się, że nawet ulice się pocą.

W środku dnia Bloomingdale’s odwiedzały głównie zamożne panie domu. Leniwie podchodziły do stojaków z ubraniami, z ironicznymi uśmiechami na ustach pokrytych szminką o barwie pastelowego różu. Wyglądały, jakby wstąpiły do sklepu przypadkowo, niemal wbrew własnej woli, lecz w końcu postanowiły przymierzyć kilka ubrań i może coś kupić. Pani March czuła po południu większy lęk niż wieczorem, kiedy w marketach pojawiały się robotnice oblegające półki sklepowe – szybko przesuwały wieszaki i nie zawracały sobie głowy podnoszeniem sukienek, które spadły na podłogę. Nie miały ani krzty wdzięku, ani poczucia godności.

Tego ranka w Bloomingdale’s panią March wprowadzono do dużej przebieralni o różowych ścianach. W rogu stała wielka kanapa z aksamitnym obiciem, a obok telefon, którym mogła wezwać ekspedientkę. Wyobrażała sobie, że młoda kobieta chichoce i szepce za drzwiami. Wyposażenie pokoju i ściany pomalowane na naiwny, cukierkowaty róż kojarzyły się z piętnastolatką żującą gumę balonową. Stanik, który wybrała, kołysał się prowokacyjnie na wieszaku na drzwiach przebieralni, miękki, jasny, przyjemnie pachnący bitą śmietaną. Przycisnęła koronki do nosa i powąchała, niepewnie dotknęła bluzki, ale nie mogła się zdobyć na zdjęcie biustonosza i przymierzenie stanika.

Skończyło się na tym, że kupiła bieliznę w niewielkim śródmiejskim sklepiku prowadzonym przez kulejącą kobietę pokrytą brodawkami, która trafnie odgadła właściwy rozmiar biustonosza, popatrzywszy na ubraną panią March. Podobało jej się to, że sprzedawczyni zachowuje się przymilnie, komplementuje jej sylwetkę i – co sprawiło pani March największą przyjemność – krytykuje inne klientki, głośno wygłaszając pełne zawodu uwagi o ich figurach. Kobiety obecne w sklepie spoglądały z wyraźną zazdrością na kosztowny strój pani March. Nigdy więcej nie poszła do Bloomingdale’s.

Teraz, stojąc w kolejce w cukierni, spojrzała na trzymane w dłoni zamszowe rękawiczki, a później paznokcie. Z przerażeniem zauważyła, że są suche i popękane. Znowu wciągnęła rękawiczki, a kiedy uniosła wzrok, spostrzegła, że ktoś stanął tuż przed nią. Uznała, że nieznajoma się pomyliła, i postanowiła ustalić, czy po prostu chce pozdrowić kogoś stojącego w kolejce – ale nie, w dalszym ciągu stała przed nią w milczeniu. Pani March z niepokojem zastanawiała się, czy się do niej odezwać. Wpychanie się do kolejki jest dość niegrzeczne, jeśli taka była intencja kobiety, ale może nie? Nic nie powiedziała i przygryzła zębami policzek – nałogowy zwyczaj odziedziczony po matce. Kobieta zapłaciła i odeszła pod kasy, po czym przyszła kolej na panią March.

Uśmiechnęła się zza kontuaru do Patricii, właścicielki cukierni, kobiety o bujnych włosach i rumianych policzkach. Lubiła Patricię, przywodzącą na myśl bohaterkę powieści Dickensa, tęgą, dobroduszną szynkarkę o niewyparzonym języku opiekującą się grupką obdartych sierot.

– Ach, nasza największa elegantka! – odezwała się Patricia na widok pani March, która rozpromieniła się i rozejrzała po sklepie, by sprawdzić, czy ktoś słyszał słowa właścicielki. – To co zwykle, kochanie?

– Tak, ciemny chleb z oliwkami – odpowiedziała pani March. – Tym razem proszę też o dwa pudełka makaroników. Te większe.

Patricia krzątała się za ladą. Szukała zamówionych towarów, jej bujne loki kołysały się w obie strony. Pani March wyjęła portmonetkę, w dalszym ciągu uśmiechając się z rozmarzeniem z powodu komplementu Patricii, i pogładziła czubkami palców ostre guzki na strusiej skórze.

– Czytałam powieść pani męża – powiedziała Patricia, po czym zniknęła na chwilę za kontuarem. – Kupiłam ją dwa dni temu i już prawie skończyłam. Nie mogłam się oderwać. Jest fantastyczna! Naprawdę fantastyczna!

Pani March przysunęła się bliżej i oparła o szklaną gablotę z sernikami i muffinkami różnych rodzajów. W cukierni panował gwar i chciała lepiej słyszeć słowa Patricii.

– Och, bardzo się cieszę – odpowiedziała, zaskoczona tematem rozmowy. – Jestem pewna, że George też będzie zadowolony.

– Wczoraj wieczorem wspomniałam siostrze, że znam żonę autora i że musi być strasznie dumna.

– Cóż, napisał wcześniej tyle książek…

– Ale po raz pierwszy to pani jest pierwowzorem głównej bohaterki, prawda?

Pani March zdrętwiała, ściskając w ręku portmonetkę. Jej rysy stwardniały, poczuła ściskanie w żołądku i miała wrażenie, że za chwilę pobiegnie do toalety. Patricia niczego nie zauważyła, postawiła zamówione artykuły na ladzie i zajęła się sumowaniem rachunku.

– Ja… – zaczęła pani March, czując ukłucie w piersi. – Co masz na myśli?

– No cóż… główną bohaterkę. – Patricia się uśmiechnęła.

Pani March zamrugała z otwartymi ustami, nie mogąc wykrztusić słowa. Miała wrażenie, że jej myśli ugrzęzły w smole, że nie może ich oderwać od kości czaszki.

Zapadła chwila milczenia. Patricia zmarszczyła brwi.

– Oczywiście mogę się mylić, ale… jesteście przecież takie podobne. Tak mi się wydawało… Wyobrażałam sobie panią w czasie lektury. Zresztą sama nie wiem…

– Ale… czy główna bohaterka nie jest… – Pani March pochyliła się i szepnęła: – Nie jest… dziwką? – Patricia roześmiała się dobrodusznie. – I do tego nikt nie chce z nią sypiać? – dodała pani March.

– Tak, oczywiście, ale to jeden z sekretów jej uroku. – Uśmiech Patricii przybladł, gdy zobaczyła minę pani March. – Tak czy inaczej, nie o to chodzi… Jej sposób mówienia, manieryzmy, a nawet styl ubierania się…

Pani March zerknęła na swoje długie futro, nogi w pończochach i lśniące skórzane półbuty z chwostami na noskach. Później spojrzała na Patricię.

– Przecież to okropna baba – powiedziała. – Brzydka i głupia. Nigdy nie chciałabym być kimś takim.

Zabrzmiało to bardziej emocjonalnie, niż zamierzała, i na tęgiej twarzy Patricii pojawił się wyraz zdziwienia.

– Och, no cóż… Po prostu pomyślałam… – Zmarszczyła brwi, pokręciła głową i skrzywiła się głupawo. Pani March czuła do niej pogardę. – Jestem pewna, że się pomyliłam. Rzadko czytam książki, nie znam się na literaturze – uśmiechnęła się promiennie, jakby sprawa była załatwiona. – Czy to wszystko, pani March?

Pani March przełknęła ślinę, czując mdłości, i popatrzyła na brązowe papierowe torebki leżące na kontuarze, w których znajdowały się chleb z oliwkami, muffinki i makaroniki zamówione na przyjęcie jutro wieczorem. Miało to być domowe, urządzone ze smakiem spotkanie najbliższych przyjaciół Georgeʼa (przynajmniej tych najważniejszych), by uczcić premierę ostatniej powieści. Odsunęła się od lady, patrząc na rękawiczki trzymane w brzydkich dłoniach, zaskoczona, że znowu je zdjęła.

– Chyba… chyba czegoś zapomniałam – powiedziała, cofając się o krok. Kiedy znowu znalazła się w bezpiecznym miejscu, hałas zmienił się w konspiracyjne szepty. Odwróciła się, by zidentyfikować winowajców. Zauważyła uśmiechniętą kobietę siedzącą przy jednym ze stolików i powiedziała do Patricii: – Przepraszam, muszę sprawdzić, czy…

Zostawiła torby na ladzie i poszła do wyjścia wzdłuż zakręconej kolejki. Słyszała pomruki klientów cukierni, czuła na skórze gorące, cuchnące oddechy i nacisk ciał. Desperacko przepchnęła się przez drzwi i wyszła na chodnik. Lodowate powietrze rozdarło jej płuca i przez chwilę nie mogła oddychać. Oparła się o pobliskie drzewo. Z tyłu rozległ się dźwięk dzwonka w drzwiach sklepu. Przeszła na drugą stronę ulicy. Nie oglądała się za siebie, na wypadek gdyby Patricia pobiegła za nią. Nie chciała patrzeć do tyłu, bo mógł to być ktoś inny.

II

Pani March szła szybko ulicą, bez określonego celu. Nie podążała normalną trasą – bez codziennego chleba z oliwek i muffinek jedzonych na śniadanie nic nie wydawało się zwyczajne. Przypuszczała, że makaroniki da się czymś zastąpić, bo do przyjęcia zostało sporo czasu. Albo może później posłać po nie Marthę. Patricia i Martha nigdy się nie spotkały, choć Patricia mogłaby coś podejrzewać, gdyby Martha poprosiła o te same artykuły. „Nie mogę wysłać Marthy, to zbyt ryzykowne” – powiedziała na głos pani March i mijający ją mężczyzna lekko się żachnął.

Uważała za dziwne, że nigdy więcej nie zobaczy Patricii, która przez wiele lat stanowiła stały element jej życia. Kiedy tamtego ranka wciągała rajstopy i wybrała czerwonobrązową spódnicę pasującą do marszczonej kremowej bluzki, nie wyobrażała sobie, że ujrzy Patricię po raz ostatni. Wybuchłaby śmiechem, gdyby ktoś to zasugerował. Patricia na pewno w końcu zrozumie, że było to ich ostatnie spotkanie, i przeanalizuje szczegóły – co pani March miała na sobie i co mówiła – a potem ona również będzie się dziwić, że wydarzyło się coś tak kompletnie niezrozumiałego.

Może sytuacja nie jest aż tak dramatyczna, ale Patricia nie powinna pleść trzy po trzy. Niestety, okazała się jedyną osobą, która ośmieliła się zasugerować podobieństwo między panią March a tą kobietą. „Postacią literacką” – poprawiła się. Johanna nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Pierwowzorem może być prawdziwa osoba… ale przecież George nigdy… prawda?

Z rozpaczą skręciła w ruchliwą ulicę rojącą się od przechodniów. Wokół trąbiły samochody. Z billboardu uśmiechała się do niej porozumiewawczo kobieta, unosiła brwi jak klientka cukierni. NIE MIAŁA POJĘCIA – brzmiał podpis i pani March zatrzymała się tak nagle, że wpadł na nią jakiś mężczyzna. Wysłuchała wylewnych przeprosin, po czym doszła do wniosku, że powinna usiąść, i weszła do najbliższego lokalu, ciasnej kawiarenki.

Wydawała się obskurna i niezbyt przytulna. Farba na suficie się łuszczyła, stoły były pokryte spiralnymi plamami, jakby wycierano je w pośpiechu, porysowana klamka toalety wyglądała, jak gdyby ktoś próbował się do niej włamać. Zauważyła dwóch klientów, niezbyt ciekawe typy. Snuła się koło wejścia, czekając na wolne miejsce, choć wiedziała, że w lokalach tego rodzaju trzeba się zwrócić do kelnera. Zdjęła jasnozielone rękawiczki w kolorze listków mięty, a kiedy na nie spojrzała, natychmiast przypomniały jej się niedawne nieprzyjemne wydarzenia. Słowa Patricii, powieść Georgeʼa. Johanna.

Wstydziła się do tego przyznać, ale nawet nie przeczytała książki. W ogóle jej nie znała. Przed rokiem przejrzała jedną z wczesnych wersji. Wiele lat wcześniej czytywała w dawnym mieszkaniu rękopisy Georgeʼa, siedząc boso w wiklinowym fotelu i ssąc plasterki pomarańczy. Tamte czasy odeszły w przeszłość, zniknęły w szarej, skażonej teraźniejszości. Oczywiście miała ogólne pojęcie o powieści – wiedziała, że główna bohaterka to gruba, żałosna prostytutka – ale się nad tym nie zastanawiała. Uważała, że Johanna jest odrażająca, a opisy niesmaczne, zbyt obrazowe: nie chciała dalej czytać. „Manieryzmy” – mruknęła pod nosem. Znowu popatrzyła na swoją dłoń. Zastanawiała się, czy Johanna też miała popękane paznokcie.

– Dzień dobry pani. Jest pani sama?

Popatrzyła na kelnera w czarnym fartuchu, który wyglądał dziwnie ponuro w tej kawiarence.

– Nie, nie jestem sama…

– A zatem stolik dla dwóch osób?

– No cóż, nie jestem pewna. Przyjaciółka, z którą mam się spotkać, może nie przyjść. Może ten? – Wskazała stolik pod ścianą w pobliżu toalety.

– Naturalnie. Czy woli pani zaczekać na przyjaciółkę, czy chce pani od razu coś zamówić?

Pani March miała wrażenie, że widzi na twarzy kelnera zadowolony uśmiech człowieka sprawdzającego blef.

– Zaczekam – odpowiedziała. – Złożymy zamówienie razem.

– Tak, madame.

Pani March przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy nazwano ją „madame”. Była nieprzygotowana i wstrząsnęło nią to niczym policzek. Tuż przed swoimi trzydziestymi urodzinami pojechała z Georgeʼem do Paryża na cykl spotkań autorskich. Została rano w apartamencie hotelowym, a George podpisywał książki. Zamówiła dekadenckie śniadanie: rogaliki, filiżankę czekolady oraz francuskie naleśniki z masłem i cukrem. Kiedy kelner wtoczył wózek, przyjęła go w luźnym szlafroku, z włosami ciągle wilgotnymi po kąpieli, z rozmazanym makijażem. Martwiła się, że wygląda zbyt prowokacyjnie, zbyt zmysłowo, z wargami nieco nabrzmiałymi po wycieraniu śladów wina z poprzedniego wieczoru. Podziękowała kelnerowi (chudemu młodemu człowiekowi, zaledwie dwudziestoletniemu, z opaloną szyją) i dała mu napiwek. „Dziękuję, madame” – powiedział i wyszedł z pokoju. Tak po prostu. W ogóle nie wydała mu się atrakcyjna. Prawdopodobnie uznałby jej nagie ciało za odrażające. Choć nie była jeszcze na tyle stara, by być jego matką, musiał ją za taką uważać.

Kelner w czarnym fartuchu kręcił się w pewnej odległości, z roztargnieniem gładząc strupek na nadgarstku.

– Czym mogę pani służyć, madame?

Kiedy zamówiła dwie kawy – espresso dla siebie i latte dla wyobrażonego gościa – odetchnęła głęboko i zaczęła się zastanawiać nad książką George«a. Johanna. Pamiętała, że główna bohaterka miała na imię Johanna. Szepnęła to imię. Nigdy wcześniej o tym nie myślała, nie zastanawiała się, dlaczego wybrał to imię. Nigdy w życiu nie poznała żadnej Johanny. Ciekawe, czy George poznał. Miała nadzieję, że tak, bo dowodziłoby to, że ta monstrualnie karykaturalna postać jest portretem kogoś zupełnie innego.

Trzymała w ręku filiżankę espresso i przypomniała sobie – czując współczucie dla siebie – jak wspierała Georgeʼa na początku jego kariery: słuchała go, zawsze przyznawała mu rację, nigdy się nie skarżyła. George wiele razy powtarzał przepraszająco, że pisanie nie daje pieniędzy; to samo mówił jego ojciec (mniej przepraszająco). W owych czasach George zabierał ją wieczorami do swojej ulubionej taniej włoskiej restauracji, w której kelnerzy recytowali z pamięci menu – zawsze inne, zawsze nowe. Siedzieli przy stoliku bez obrusa, paliła się między nimi świeca i opowiadał jej swój najnowszy pomysł na fabułę, jakby on także miał każdego wieczoru nowe menu. Zdumiewało ją, że ten szacowny wykładowca uniwersytecki szczerze interesuje się jej opiniami. Była grzeczna, nigdy nie zaprzeczała, uśmiechała się, kiwała głową i mówiła komplementy. Wszystko dla niego, dla Georgeʼa.

Czym zasłużyła na takie upokorzenie? Teraz cały świat będzie patrzeć na nią inaczej. George dobrze ją zna – może przyjął, że nigdy nie przeczyta powieści? Ryzykowne założenie. Nie, pomyślała z pogardą, wcale dobrze jej nie zna. Johanna – w tej chwili wyraźnie ją sobie wyobrażała, siedzącą w zatłoczonej kafejce, spoconą, z poczerniałymi zębami, w poplamionej sukience – w ogóle nie przypomina pani March. Johanna prowadziła nędzne, groteskowe życie, miała brodawki na piersiach. Pani March wyobraziła sobie, że odwiedza wszystkie księgarnie w Nowym Jorku, wykupuje cały nakład powieści i pali go na ogromnym ognisku w grudniową noc – szalony pomysł, oczywiście.

Bębniła palcami w blat stołu, zerknęła niewidzącym wzrokiem na zegarek i w końcu, nie mogąc dłużej znieść lęku, postanowiła iść do domu i przeczytać książkę. George miał w gabinecie kilkanaście egzemplarzy, a wróci dopiero wieczorem. Zapłaciła za kawę, przepraszając za nieobecność przyjaciółki, Johanny, której nietknięta latte stygła na stole. Kelner w czarnym fartuchu nie zwracał na nią uwagi, gdy wychodziła na zimną ulicę; rajstopy zmarszczyły jej się na kostkach, jakby reagując na chłód.

W drodze do domu pani March minęła sklep z odzieżą, w którym dwie ekspedientki rozbierały manekina na wystawie. Kobiety gwałtownie szarpały ubranie – jedna zdjęła kapelusz, a druga zaczęła ściągać sukienkę, obnażając lśniącą pierś bez sutka. Manekin miał wyraziste błękitne oczy o długich czarnych rzęsach i pani March musiała odwrócić wzrok.

III

Państwo Marchowie mieszkali w dość ładnym apartamencie w dzielnicy Upper East Side, z zieloną markizą nad wejściem. Znajdował się na niej numer domu – tysiąc czterdzieści dziewięć – napisany kursywą: każde słowo zaczynało się od dużej litery jak w tytule książki albo filmu (oczywiście po angielsku).

Budynek, o niewielkich kwadratowych oknach z małymi kwadratowymi klimatyzatorami, był w ciągu dnia pilnowany przez umundurowanego, służbistego portiera, który pozdrowił panią March, gdy weszła do holu. „Jest uprzejmy, ale mną gardzi” – pomyślała. Zawsze to podejrzewała, choć przypuszczała, że traktuje w ten sam sposób wszystkich pozostałych lokatorów. Jak mógł nimi nie gardzić, skoro musiał im służyć i przystosowywać się do ich zwyczajów? Żyli w luksusie i nie raczyli nawet na niego spojrzeć. A może inni sąsiedzi próbowali czegoś się o nim dowiedzieć? Może traktuje ją ozięble, bo nigdy nie interesowała się jego życiem prywatnym, nigdy nie zauważyła, że nosi obrączkę, nie zwracała uwagi, czy ozdabia recepcję dziecięcymi rysunkami? Musi ją uważać za nieciekawą, godną pogardy, zwłaszcza w porównaniu z innymi mieszkankami budynku – emerytowanymi tancerkami baletowymi, byłymi modelkami i dziedziczkami wielkich fortun (kilkoma). Przeszła przez hol, jak co roku ozdobiony z okazji Bożego Narodzenia. W rogu, w pobliżu wejścia stała choinka udekorowana gwiazdami i cukierkami w kształcie lasek, bez motywów religijnych (żadnego chóru aniołów ani wiejskiej szopki); nad lustrem wisiały jodłowe wieńce z plastiku. Pani March popatrzyła na swoje odbicie i jak zwykle uznała, że wygląda brzydko; próbowała poprawić włosy.

Kiedy wchodziła do windy – wspaniałej eleganckiej kabiny – obejrzała się, czy ktoś chce również wejść. Często czuła się niezręcznie w czasie spotkań z sąsiadami. Nie miała dziś ochoty wygłaszać banalnych uwag na temat sytuacji w kraju, stanu budynku, a szczególnie rozmawiać o pogodzie (największy horror).

W lustrach w windzie odbijało się kilka pań March – wszystkie patrzyły na nią z zaniepokojeniem. Odwróciła wzrok i spojrzała na podświetlane guziki z numerami pięter. W końcu winda zatrzymała się na piątym. Pani March zamknęła oczy, westchnęła i próbowała wziąć się w garść.

Kiedy dotarła do drzwi apartamentu numer sześćset sześć, była już trochę spokojniejsza. Zawsze uważała, że to piękny, estetyczny numer. Po takim złym dniu czułaby się gorzej, gdyby wróciła do mieszkania o numerze sto dwadzieścia trzy albo innym, równie niepokojącym.

Otworzyła drzwi, poczuła prąd świeżego powietrza – pewnie Martha wietrzyła salon – i ruszyła pośpiesznie korytarzem, za wszelką cenę chcąc uniknąć spotkania ze służącą. Weszła do swojej sypialni, w której usłyszała za ścianą szybki jazz dobiegający z mieszkania sąsiadów. Ściany były haniebnie cienkie jak na taki luksusowy apartament. Pani March zaczęła się zastanawiać, nie po raz pierwszy, dlaczego nie zajęli się tym w czasie remontu po zakupie apartamentu. Prawdopodobnie nie zwracała wtedy uwagi na hałasy.

Zdjęła płaszcz i rękawiczki, jakby uwalniała się ze zbroi, po czym ściągnęła buty i wyszła do holu, lekko stąpając po drewnianej podłodze, która tak często zdradzała jej obecność. Stała nieruchomo przez kilka sekund, oświetlona ciepłymi promieniami słońca wpadającymi przez otwarte drzwi sypialni. Pozostałe drzwi w korytarzu były zamknięte. Podeszła na palcach do drzwi gabinetu Georgeʼa, wślizgnęła się do środka i cicho zamknęła je za sobą, słysząc wołanie dobiegające z salonu – prawdopodobnie był to głos Marthy.

Niemal spodziewała się zobaczyć publiczność nagradzającą brawami jej popis żałosnej głupoty, lecz zobaczyła tylko ciemnoczerwoną tapetę z chińskimi scenami, półki pełne książek i abstrakcyjne obrazy uchodzące za dzieła sztuki. Pani March w sekrecie przypuszczała, że George, podobnie jak ona, kompletnie nie rozumie sztuki współczesnej, choć oboje udawali jej entuzjastów. Pod jedną ze ścian stała ogromna skórzana kanapa typu chesterfield, pokryta okruszkami, z dziurkami wypalonymi przez popiół z cygar. George czasem sypiał w gabinecie, gdy intensywnie pracował nad nową książką.

Okno wychodziło na ceglany mur. George nie lubił, gdy coś rozpraszało jego uwagę w trakcie pisania, lecz nawet ten dość ponury widok musiał mu się wydawać rozpraszający, ponieważ biurko było zwrócone w stronę drzwi.

Pani March podeszła do biurka, prawie czując wyrzuty sumienia. Nigdy nie ośmielała się wchodzić do gabinetu Georgeʼa pod jego nieobecność, a cóż dopiero zakradać się w sekrecie. Matka nazywała takie zachowania buszowaniem w cudzych rzeczach.

Jak niewidoma przesunęła palcami po blacie, dotykając piór z monogramami. Uniosła wieczko porcelanowego słoja i obejrzała jego zawartość (cygara i pudełka zapałek). Zauważyła, że z notesu wystaje róg wycinka prasowego. Wyjęła go delikatnie. Z czarno-białej fotografii, prawdopodobnie pochodzącej z kroniki szkolnej, uśmiechała się do pani March piękna młoda dziewczyna. Miała długie ciemne włosy i policzki z dołeczkami, uśmiechała się naturalnie, jakby zdjęcie nie było upozowane. Nagłówek brzmiał: ZAGINIONA SYLVIA GIBBLER W DALSZYM CIĄGU NIE ZOSTAŁA ODNALEZIONA. PRAWDOPODOBNIE NIE ŻYJE. Uznała za dziwne, że George przechowuje wycinek dotyczący takiej makabrycznej sprawy. Poczuła ściskanie w żołądku. Niewyraźnie pamiętała, że krajowe media opisywały zaginięcie Sylvii Gibbler, która zniknęła ze swojego domu w Maine. Poszukiwania trwały wiele tygodni i nie dały żadnych rezultatów. „Pewnie zbiera materiały do książki” – pomyślała, wsuwając wycinek z powrotem do notesu.

W końcu zauważyła to, czego szukała – spostrzegła na skraju blatu jaskrawe, barokowe kolory okładki najnowszej powieści Georgeʼa. Po lewej stronie biurka stał na podłodze cały karton egzemplarzy autorskich.

Wzięła książkę. Wydała jej się ciężka, jej palce pozostawiały tłuste ślady na lśniącej powierzchni okładki. Dotknięcie wytrąciło ją z równowagi. Okładka była dziwnie gładka, jak skóra węża, którego musiała kiedyś wziąć do ręki w czasie szkolnych zajęć z biologii. Nerwowo otworzyła powieść, szukając dedykacji. Zerknęła na stronę tytułową i początek pierwszego rozdziału, potem znowu na stronę tytułową. Niczego nie znalazła. Było to dziwne, ponieważ George zawsze zaczynał powieści od dedykacji. W jednej z dawnych książek uhonorował również panią March. Po jej opublikowaniu poprosiła, by umieszczał autografy dla przyjaciół właśnie na tej stronie, bo chciała zwrócić na siebie uwagę.

Przerzuciła kilka kartek i z frustracją pogodziła się z myślą, że tym razem nie ma dedykacji. Otworzyła powieść na przypadkowej stronie; grzbiet zatrzeszczał. Czytała szybko, nieuważnie, lecz mimo to docierały do niej słowa, tak piękne i miękkie, że topiły się jak wosk.

Lafirynda z Nantes. Słaba, brzydka, godna pogardy, żałosna kreatura, niekochana, niegodna miłości. Opis Johanny mógł pasować do pani March, ale był tak ogólnikowy, że nie potrafiła ocenić, czy George celowo ją sportretował. Johanna zawsze nosiła futra, a jej szorstkie dłonie były okryte rękawiczkami (pani March przejrzała książkę, szukając wzmianki o ich kolorze – padłaby trupem, gdyby była to barwa listków mięty). Johanna regularnie prasowała i perfumowała halki, choć rzadko ktoś je widywał, bo klienci, płacący z litości, nie chcieli z nią sypiać. W końcu spotkał ją nieunikniony los, skutek biedy i nędzy, śmierć godna włoskiej opery, ropa z jątrzących się ran wsiąkająca w futro z norek…

Coś tak odrażającego opisanego tak pięknie. Pomyślała, że zastawił na nią pułapkę, że chce, by przeczytała książkę i stopniowo utożsamiła się z odrażającą bohaterką. „Cały świat będzie wiedział, że to ty. Przejrzą cię na wylot, poznają wszystkie twoje grzeszki”.

Pod wpływem niepokojącej intuicji przejrzała gruby tom i dotarła do podziękowań – wydawca, agent literacki, profesorowie specjalizujący się w historii Francji, rodzice („zawsze w naszych myślach i modlitwach”) – aż dotarła do ostatniego zdania: „W końcu przekazuję wyrazy wdzięczności swojej żonie, nieustannemu źródłu inspiracji”.

Chwyciła się za pierś. Oddychała ciężko, konwulsyjnie i nagle zauważyła, że ciekną jej z oczu łzy. Uniosła książkę, uderzyła nią w biurko, otworzyła na stronie z fotografią autora, wydrapała Georgeʼowi oczy, potargała zszyty grzbiet i wyrwała garść stronic – fruwały po pokoju jak ptasie pióra.

Zrozumiała, co zrobiła, dopiero wtedy, gdy ostatnia kartka wylądowała na podłodze. Jęknęła. „O nie” – powiedziała na głos. „O nie, o nie, o nie…” Splotła dłonie i mocno je ścisnęła, jak często w chwilach zdenerwowania. W tej chwili wiedziała już, że Johanna również miała taki nawyk.

Wyjęła z pudła egzemplarz autorski książki i położyła go na biurku, zastępując ten, który zniszczyła. Później podkasała spódnicę i ściągnęła rajstopy, pochylona, niepewnie przestępując z nogi na nogę – włosy opadły jej na twarz, ciekło jej z nosa. Uklękła na podłodze i wepchnęła do rajstop pozostałości zniszczonej książki: wyrwane strony, strzępy papieru, resztki okładki. Związała lśniące rajstopy, tworząc coś w rodzaju worka. Doszła do wniosku, że to jedyny sposób, by przenieść dowody rzeczowe do kosza na śmieci w kuchni (gdzie George nigdy nie zajrzy).

Po raz ostatni zerknęła na gabinet i wyszła równie cicho, jak weszła.

W holu oparła się o ścianę, drżąc na całym ciele. Minęła salon – wzdrygnęła się, słysząc dźwięk przesuwanego fotela – i dotarła do kuchni. Chłodna podłoga pokryta terakotą wydała się rozkosznie bezpieczna.

Kosz na śmieci znajdował się za zasłoną pod zlewem. Pani March z trudem ją odsunęła i umieściła worek wykonany z rajstop w zatłuszczonym pudełku po torcie. Triumfalnie wyszła z kuchni i nagle zauważyła Marthę.

– Ach… – powiedziała służąca, zaskoczona jej widokiem. Dawno temu zawarły niepisaną umowę, że Martha dzierży niepodzielną władzę w kuchni. Kiedy przebywały razem w apartamencie, zawsze starannie się omijały, co czasem wymagało pewnej ekwilibrystyki. Krążyły wokół siebie, przechodziły z pokoju do pokoju, jakby grały w gorące krzesła, nigdy się nie spotykając. Tak przynajmniej zachowywała się pani March.

– Wszystko w porządku, proszę pani?

– O tak – odpowiedziała pani March, lekko zdyszana. – Zastanawiałam się po prostu, czy nie podać dziś na kolację spaghetti. George przepada za spaghetti z kiełbasą.

– Nie mamy wszystkich potrzebnych składników. Spaghetti na kolację… radzę z tego zrezygnować, pani March. Zwłaszcza po wczorajszej zapiekance z kurczaka z warzywami.

Martha, około pięćdziesięcioletnia, miała szerokie ramiona i włosy związane w boleśnie ciasny kok. Lekko piegowata, bez makijażu, z oczami otoczonymi czerwonymi obwódkami, wydawała się anielsko cierpliwa. W gruncie rzeczy pani March trochę się jej bała. Obawiała się, że Martha pragnie zająć jej miejsce jako pani domu, relegując ją do roli sprzątaczki.

– Proponowałabym na dzisiejszy wieczór filety z włócznika atlantyckiego – powiedziała służąca.

– Cóż, może… – odparła pani March. – Ale George naprawdę przepada za spaghetti…

Martha zrobiła krok do przodu. Cóż za tupet!

– Radzę podać spaghetti w przyszłym tygodniu.

Pani March przełknęła ślinę i skinęła głową. Martha uśmiechnęła się poważnie, prawie przepraszająco, i pani March wycofała się z kuchni. Miała nadzieję, że służąca nie zauważyła jej gołych łydek.

IV

Kiedy wieczorem zasiedli do kolacji, pani March obserwowała Georgeʼa. Wszedł do jadalni, wpatrując się w czubki swoich butów i drapiąc się po podbródku, pogrążony w myślach. Zesztywniała i czekała, aż na nią spojrzy, by posłać mu przygotowany uśmiech. Nie uniósł oczu, więc odsunęła krzesło i usiadła. Uśmiech zbladł.

Kolację podano w niewielkiej jadalni połączonej z salonem z przeszklonymi drzwiami. W tle brzmiały nokturny Chopina. Stół był bogato zastawiony, zwyczaju tego nauczyła panią March matka, która często powtarzała, że zdrowe małżeństwo opiera się na wartościach rodzinnych. Po powrocie z pracy mąż zawsze powinien widzieć piękną żonę i wspaniały dom, z którego byłby dumny. To podstawa udanego związku. Matka podkreślała, że jeśli pani March nie potrafi być dobrą gospodynią, powinna zaangażować odpowiednią służącą. Marthę nauczono nakrywać do stołu, każdego dnia i każdego wieczoru stawiała na nim srebrne świeczniki, serwetki z monogramami, ciemny chleb z oliwkami w srebrnym koszyku, masywną karafkę z winem. Na stole leżał haftowany obrus należący niegdyś do babki pani March (stanowiący część jej wyprawy małżeńskiej, z którą matka rozstała się niechętnie, ponieważ córka wychodziła za rozwodnika i do tego brała tylko ślub cywilny).

Piękne nakrycie stanowiło w domu zwyczaj, nawet jeśli pani March sama siadała do stołu, co często się zdarzało. Kiedy George intensywnie pracował nad książką, prawie nic nie jadł, z wyjątkiem kanapek przynoszonych do gabinetu przez Marthę. Wyjeżdżał na wieczory autorskie albo konferencje; spotykał się na wykwintnych kolacjach i lunchach z agentami literackimi albo wydawcami. W takich dniach pani March również puszczała Chopina, korzystała ze srebrnych sztućców i luksusowej porcelany; popijała wino z zabytkowego, ozdobnego kieliszka, obserwowana przez postacie z wiktoriańskich portretów olejnych wiszących na ścianach jadalni.

Państwo Marchowie najczęściej spożywali posiłki w milczeniu. Wydawało się, że cisza uspokaja Georgeʼa. Pani March zerknęła kątem oka na męża. Pod konserwatywnym, szarym blezerem uwypuklał się brzuch, brodę pokrywały nierówne kępki włosów. Jadł dość głośno, choć nie otwierał ust. Słyszała chrzęst gryzionych szparagów, widziała, jak porusza winem w ustach, nim je połknie; kiedy rozchylał wargi, w ich kąciku widać było kropelkę śliny. Wytrącało ją to z równowagi. Poza tym od czasu do czasu głośno, niepokojąco pociągał nosem. Zauważył jej spojrzenie i uśmiechnął się. Ona również się uśmiechnęła.

– Wszystko gotowe na jutrzejsze przyjęcie? – spytał.

– Hm, tak sądzę. – W głosie pani March zabrzmiała nuta niepewności, jakby nie była zupełnie pewna, czy przygotowania zakończyły się sukcesem. Gdyby coś się nie udało, kompletnie by się załamała. Nonszalancko spytała, nakładając sobie z półmiska nową porcję filetów z miecznika Marthy: – Co z powieścią? Jakieś nowiny?

George przełknął kęs jedzenia i otarł usta serwetką. Pani March uznała, że chce się z czegoś zwierzyć.

– Całkiem nieźle – odparł. – To chyba mój największy sukces. Tak przynajmniej mówi Zelda.

Zelda była agentką literacką Georgeʼa. Paliła jak komin, mówiła ochrypłym głosem, nosiła fryzury na boba i używała jasnobrązowych szminek. Uśmiechała się, szczerząc zęby. Pani March wątpiła, czy Zelda, zawsze otoczona świtą zapracowanych asystentów, kiedykolwiek przeczytała choć jedną powieść Georgeʼa. Z pewnością nie od deski do deski.

– Cudownie, kochany – powiedziała. – Czy… – ostrożnie, ostrożnie – …chciałbyś, żebym ją przeczytała? – Martha jadła kolację w kuchni, szczęk jej sztućców rozlegał się w holu i docierał do jadalni.

George wzruszył ramionami.

– Jak wiesz, uwielbiam twoje komentarze, ale w tej chwili nie mogę nic zmienić, bo książka już się ukazała.

– Masz oczywiście rację. Nie przeczytam jej. Właściwie po co?

– Nie to miałem na myśli.

– Tak, wiem – odparła pani March nieco łagodniejszym tonem. – W końcu ją przeczytam. Kiedy skończę obecną lekturę. Wiesz, że nie znoszę czytać dwóch książek jednocześnie. Nie mogę się skoncentrować na żadnej z nich i wszystko zaczyna się mieszać…

Poczuła dotknięcie i spojrzała na swoją dłoń. George uspokajająco położył na niej rękę.

– Przeczytaj powieść, kiedy będziesz miała ochotę – odezwał się łagodnie.

Uspokoiła się trochę. Nie chciała kapitulować, zdawała sobie sprawę, że później będzie ją to męczyło.

– Przeczytałam fragmenty, naprawdę.

– Wiem.

– Jest bardzo… obrazowa.

– Tak, to cecha tamtej epoki. Jak wiesz, prowadziłem długie studia historyczne.

Pani March dobrze wiedziała: wyjazd do Nantes, rozmowy z historykami z Bibliothèque Universitaire, książki przysyłane do domu przez uczonych z całego świata pragnących udzielić pomocy – obserwowała roczne studia męża. Nie zwracała na nie uwagi, bo nie przypuszczała, że George może tak ją zohydzić.

– Prowadziłeś studia nad… ladacznicami?

– Oczywiście. – Kiwnął głową. – Nad całym tłem epoki.

Dalej jadł, nie zwracając na nią uwagi. Pani March głęboko odetchnęła. Może Patricia się pomyliła? Może pierwowzorem lafiryndy z Nantes, żałosnej Johanny, nie jest wcale pani March? „A może – pomyślała z nagłym dreszczem zadowolenia – pierwowzorem jest jego matka?!” Stłumiła radosny chichot.

Po kolacji pożegnali się z Marthą, która czekała przy drzwiach bez fartuszka, z kwadratową oliwkową torebką dyndającą na nadgarstku. Zamknęli za nią drzwi, George poszedł do swojego gabinetu, a pani March do sypialni. Świeża pościel, biała flanelowa koszula nocna i egzemplarz Rebeki Daphne du Maurier w twardej oprawie na nocnym stoliku.

Oparła plecy na poduszce i westchnęła z ulgą, którą mylnie brała za zadowolenie. Ostrożnie ujęła powieść czubkami palców, jakby nie chciała jej poplamić kremem do rąk, ale kiedy próbowała obrócić stronicę, kciuk ześlizgnął się po papierze, rozmazując słowo „tchórzostwo”. Spojrzała ponuro na wysoki stos książek na stoliku Georgeʼa. Zawsze zazdrościła mężowi intymnego kontaktu z książkami: tego, jak ich dotykał, gryzmolił na marginesach, gniótł kartki. Wydawało się, że się z nimi przyjaźni, znajduje w nich coś, czego pani March nie potrafiłaby odnaleźć, choćby nawet z całych sił próbowała.

Z determinacją wróciła do lektury. Po chwili okazało się, że nie jest w stanie się skupić – stale myślała o budzących onieśmielenie gościach zaproszonych na przyjęcie i możliwych wpadkach związanych z kateringiem. W końcu zażyła ziołowe tabletki kupione bez recepty przed dwoma tygodniami. Farmaceutka zapewniała, że działają bardzo łagodnie, ale poskutkowały i wkrótce pani March zapadła w głęboki sen. Nawet nie zauważyła, kiedy George w końcu położył się spać – i czy w ogóle wrócił do sypialni.

V

Marchom nie udało się zaangażować kucharza z modnej restauracji w West Village, który artystycznie łączył tradycje kulinarne wielu regionów świata i szczycił się tym, że należy go rezerwować z dwumiesięcznym wyprzedzeniem (pani March nigdy wcześniej nie korzystała z jego usług), więc wynajęli firmę kateringową. Trzy razy dzwoniła z prośbą o potwierdzenie. Nadzór miała sprawować Martha, znacznie lepiej znająca się na sprawach związanych z prowadzeniem kuchni.

Rankiem w dniu przyjęcia pani March zajęła się salonem, sprawdziła stereo i temperaturę w apartamencie. Ustawiła pod jedną ze ścian rząd krzeseł, na wypadek gdyby George albo jego agent literacki postanowili wygłosić przemówienie do zebranych. Przetoczyła do sypialni telewizor z salonu. Wymieniła żarówkę w poziomej lampie nad oryginalnym obrazem pędzla Edwarda Hoppera i przesunęła choinkę do rogu pomieszczenia, zwracając uwagę, by nie uszkodzić kolorowych łańcuchów i rozkołysanych bombek. Kupili choinkę obok Rockefeller Center, tuż po Święcie Dziękczynienia. George zaniósł ją do domu z pomocą redaktora wydawnictwa. „Po tylu latach ciągle lubi chłopięce zabawy takie jak dźwiganie choinki” – mruknęła pani March. Chętnie ćwiczyła w myślach przyszłe rozmowy, bo dzięki temu czuła się do nich przygotowana: dawało jej to poczucie bezpieczeństwa.

Kiedy ustawiła choinkę obok jednego z okien, w miejscu, gdzie na pewno nikt jej nie potrąci, jej uwagę zwróciła duża oprawiona fotografia na jednej z półek z książkami. Obejrzała ją dopiero wtedy, gdy robotnicy wyszli do kuchni. Było to stare zdjęcie Pauli, córki Georgeʼa z pierwszego małżeństwa. Rodzice nazywali ją Paulette, co budziło niesmak pani March.

Zaczęła w sekrecie spotykać się z Georgeʼem jako dwudziestojednoletnia studentka ostatniego roku. George, w owym czasie trzydziestodwuletni obiecujący pisarz, prowadził na uczelni zajęcia z literatury i creative writing. Nigdy w nich nie uczestniczyła. Poznali się w kolejce w bufecie. George postawił na swojej tacy opakowanie jogurtu i nonszalancko zauważył: „Powściągnij swój apetyt, moja droga!”. Mówił w stronę pani March, która nie zdawała sobie sprawy, że cytuje Dickensa1, ale roześmiała się z zachwytem, powtórzyła cytat i pokręciła karcąco głową, jakby uwaga Georgeʼa wydała jej się niestosowna.

Pamiętała słowa koleżanki z akademika na pierwszym roku: „George March to najprzystojniejszy facet na kampusie”. Ta ocena długo ją frapowała, nim po raz pierwszy go zobaczyła; dodawała jej odwagi, kiedy się poznali. Do dziś wspominała z triumfem słowa koleżanki, traktując je jak coś w rodzaju cennej pamiątki rodzinnej.

George uwodził ją powoli, subtelnie – tak subtelnie, że często się zastanawiała, czy w ogóle ją uwodzi. Pojawiał się w miejscach, gdzie przebywała, ale zawsze na pozór przypadkowo, spontanicznie. Spotykali się przez sześć lat; w tym czasie przestał być obiecującym pisarzem i zmienił się we wschodzącą gwiazdę literatury współczesnej. W końcu w rozczulający sposób poprosił ją o rękę przy jogurcie.

Marzyła o tradycyjnym ślubie w kościele, ale George wziął ślub kościelny z pierwszą żoną, więc skończyło się na ślubie cywilnym, co do dziś wywoływało gniewne uwagi matki (jeśli akurat nie cierpiała na demencję).

Zawarcie związku małżeńskiego z Georgeʼem w obecności wszystkich ludzi, którzy uczestniczyli w jego pierwszym ślubie, okazało się groteskowym przeżyciem; można się było tego spodziewać. Słyszeli, jak przysięga innej kobiecie wierność w zdrowiu i w chorobie. Po kilku latach przysięga poszła w niepamięć, z kominka zdjęto fotografie w ramkach… Było nieuniknione, że wartość drugiego małżeństwa zmniejszyła się w ich oczach. Kiedy pani March przysięgała Georgeʼowi dozgonną miłość, miała wrażenie, że słyszy szept jednego z gości: „Miejmy nadzieję, że tym razem będzie lepiej”.

Wprowadzili się do nowego apartamentu, założyli wspólny rachunek bankowy i zamieszkali z ośmioletnią córką Georgeʼa, Paulą. W miesiącach poprzedzających małżeństwo pani March czuła przerażenie na myśl o spotkaniu z byłą żoną Georgeʼa; przygotowywała się psychicznie na awanturę, a przynajmniej ledwo skrywaną niechęć. Okazało się jednak, że ich relacje układają się poprawnie. Dawna pani March zaprosiła przyszłą panią March na kawę; spędziły razem dwie godziny, prowadząc banalną dyskusję na temat edukacji zagranicznej; na przemian ukradkowo zerkały na zegar, aż wreszcie spotkanie się skończyło.

Problemem okazała się córka, co pani March odkryła z rozczarowaniem. Spodziewała się spotkać uległą, mniejszą wersję samej siebie, którą mogłaby ubierać w ażurowe sukienki bez rękawów i kształtować zgodnie ze swoimi upodobaniami. Paula okazała się zarozumiała, uparta, zbyt ładna. Zadawała impertynenckie pytania („Dlaczego masz takie suche ręce?”, „Dlaczego tata pracuje, a ty nie?”). Zawsze próbowała zwrócić uwagę ojca; kiedy wybuchła burza albo otarła sobie kolano, krzyczała żałośnie: „Tato, och, tato!” (miała podejrzanie donośny głos jak na osobę cierpiącą straszliwy ból). George chwalił się Paulą przed przyjaciółmi, czego pani March nie znosiła. Zawsze się wtrącała – przedrzeźniała Georgeʼa, który mówił, że dziewczynka jest wyjątkowa i utalentowana – lecz w głębi duszy chciało jej się krzyczeć.

Czuła przerażenie na myśl, gdy Paula przyjeżdżała w odwiedziny; po jej wyjeździe zawsze pozostawały ślady. Różowa sukienka z falbankami, złożona i schowana przez Marthę między rzeczami pani March w garderobie. Tłuste ślady palców pomazanych czekoladą na ulubionym kocu pani March z wielbłądziej sierści. Brudne szklanki z niedopitą wodą na każdym meblu.

Nawet pod nieobecność Pauli wyczuwało się jej zapach: charakterystyczną, kwiatową, agresywną woń, której nie dało się usunąć sprayem bergamotowym rozpaczliwie rozpylanym przez panią March w całym apartamencie.

Aby udowodnić całemu światu, że potrafi wychować nieskończenie milsze, wrażliwe dziecko, a także w pewien sposób ukarać Paulę, pani March sama urodziła dziecko. Była zadowolona, że to chłopiec, zadowolona, że nie skazano jej na obserwowanie nieskażonego odbicia własnego dzieciństwa w dorastającej dziewczynce.

Jonathan, obecnie ośmioletni, zajmował pokój, w którym wcześniej nocowała w czasie wizyt Paula. Pani March wyremontowała go, ozdobiła i zmieniła nie do poznania. Wytapetowała ściany tkaniną w szkocką kratę z domu mody Ralpha Laurena, która sprawiała, że w zimie sypialnia stawała się przytulna, ale duszna w gorących miesiącach roku, kiedy w pokoju powstawał własny mikroklimat. Wyrzuciła wszystkie markowe zabawki Pauli, Myszki Miki i księżniczki Disneya; zastąpiła je prostymi, tradycyjnymi akcesoriami, jak drewniany koń na biegunach i stare sanki. Na półkach ustawiła absurdalnie drogie pierwsze wydania książek dla dzieci (Przygody Hucka, Mały lord). Na jednej ze ścian powiesiła rząd oprawionych okładek „National Geographic”. Jonathan nigdy nie przeczytał ani jednego numeru – a ponadto pani March nigdy by nie pozwoliła, by oglądał fotografie afrykańskich wieśniaczek z gołymi biustami, z obojczykami ozdobionymi naszyjnikami z paciorków, z obwisłymi piersiami zwisającymi do pępków. Mimo to w obecności gości dumnie twierdziła, że to ulubione zdjęcia syna. Pokój Jonathana wyglądał jak projekt z czasopisma o dekoracji wnętrz.

Jonathan był bałaganiarskim, niekiedy kapryśnym chłopcem, ale miał spokojny, introwertyczny temperament. Jego odzież pachniała trawą boiska piłkarskiego i płynem do płukania tkanin. Pojechał z wycieczką szkolną do ośrodka Fitzwilliam, klubu specjalizującego się w szermierce i szachach, leżącego w północnej części stanu Nowy Jork. Miał wrócić za kilka dni. Pani March czasem się zastanawiała, co w tej chwili robi, i z dumą myślała, że to oznaka tęsknoty za synem.

Paula, mająca obecnie dwadzieścia trzy lata, żyła jak królowa. Prawdopodobnie uważała, że należy jej się to z racji urodzenia. Mieszkała w Londynie, o czym od dawna marzyła pani March – steki restauracji Wolseley, drinki w hotelu Savoy, a w soboty sztuki teatralne na West Endzie. Paula często dzwoniła do Georgeʼa, by poznać najświeższe nowiny. Zawsze pytała o panią March, która uważała to za wścibstwo.

Pani March patrzyła z pogardą na oprawioną fotografię, na której dziesięcioletnia Paula pozowała w uwodzicielskiej pozie – oczy o barwie karmelu, łukowate brwi, zaciśnięte pełne wargi. Dziesięcioletnia Paula nalegała, by George postawił fotografię w tym miejscu, z pewnością dlatego, że znajdowała się na wysokości oczu i musiał ją zobaczyć każdy gość wchodzący do salonu. Pani March położyła ją poziomo na wyższej półce, twarzą w dół, i znowu zajęła się przygotowaniami do przyjęcia.

Ułożyła na kanapie poduszki, umieszczając z przodu perkalową, z wzorem przedstawiającym drozdy dziobiące owoce. Rzuciła na kanapę kaszmirowy koc. Powtarzała tę czynność kilkakrotnie, aż udało jej się stworzyć niedbały, artystyczny efekt sugerujący, że w trakcie lektury straciła rachubę czasu, zapomniała o przyjęciu, po czym przypomniała jej o nim grzeczna uwaga Marthy (potulniejszej, służalczej wersji Marthy), po czym odrzuciła koc i zajęła się przygotowaniami.

Tego ranka pani March poszła do kwiaciarni – drogiej, przy Madison Avenue, mającej własną szklarnię – i kupiła kilka dużych bukietów czerwonych róż z dodatkiem gałązek eukaliptusa i ostrokrzewu, a ponadto rozłożyste sosnowe gałęzie pokryte igliwiem, przypominające miotełki perkusistów jazzowych w klubie Carlyle. Położyła dwie gałęzie w salonie, a jedną w toalecie dla gości, gdzie umieściła również świecę o zapachu magnolii, imponujący wybór zagranicznych mydełek i złocisty pojemnik balsamu do rąk, który zwykle trzymała w swojej szafce nocnej. Obawiała się, że Martha może go wziąć za mydło w płynie. Balsam był francuski i pani March podejrzewała, że Martha nie zrozumie francuskiego zwrotu pour mains.

Wyprostowała obraz wiszący nad sedesem – kokieteryjną, żartobliwą scenkę przedstawiającą kilkoro dziewcząt kąpiących się w strumieniu. Przez gałęzie drzew rosnących na brzegu świeciły promienie słońca, padając na jasne włosy i ciała dziewcząt. Uśmiechały się skromnie ze spuszczonymi oczami, zwrócone w stronę widza. Bezcenny obraz, kupiony za grosze w starej galerii sztuki na skraju bankructwa. Pani March podziwiała go przez jakiś czas. Uważała się za kobietę potrafiącą docenić sztukę o podtekstach erotycznych, choć nie znała nazwiska malarza i nie przepadała za nagością. W końcu opuściła toaletę, w tej chwili intensywnie pachnącą sosną.

Weszła do kuchni. Była przyjemnie ciemna i spokojna, pani March słyszała cichy pomruk lodówki. Wkrótce mieli przybyć pracownicy firmy kateringowej, co o mało nie wzbudziło w niej poczucia winy. W końcu postanowiła nie podawać na deser makaroników, lecz babeczki z serem i malinami z maleńkiej piekarni po drugiej stronie parku (tuż obok cukierni Patricii) i dobre, staroświeckie truskawki ze śmietaną. Owoce, stojące na podłodze kuchni w drewnianych skrzynkach, wyglądały wspaniale. Lśniły, miały intensywną barwę czerwonych maków. Śmietana, ubita z cukrem pudrem i ekstraktem wanilii z Madagaskaru, stała w kryształowym szklanym naczyniu, puszysta jak mgiełka. Wyobraziła sobie twarze gości, pełne zachwytu i podziwu – z domieszką zazdrości – i pękała z dumy.

Podziwiała zamówione wiktuały stojące w kuchni. Doszła do wniosku, że z pewnością będzie to wspaniałe przyjęcie. Jeszcze nigdy nie uczestniczyła w podobnym wydarzeniu, a środowisko literackie na długo je zapamięta.

VI

Nie znaczy to, że nie uczestniczyła w ekskluzywnych przyjęciach. Zaliczyła ich nawet dość sporo.

Kiedy była nastolatką, rodzice często wydawali wykwintne kolacje. Goście w garniturach, z czarnymi krawatami, wynajęci kucharze i kwartety jazzowe. W takie dni pani March i jej siostra Lisa jadły wcześniej kolację w kuchni – zwykle resztki pozostawione przez kucharzy, które spożywały w ponurym milczeniu, zerkając na różowe, lśniące tartinki przeznaczone dla gości, które wydawały się z nich drwić. Czasem je podkradały.

Później rodzice zamykali je w sypialniach mających wspólną łazienkę. Najczęściej spędzały wieczór w pokoju Lisy, bo była starsza i dysponowała telewizorem. Oglądały horrory, a niekiedy europejskie filmy z wyższej półki, chichocąc od czasu do czasu na widok gołych aktorek i wstrzymując oddech.

Niepokoiły je piskliwe krzyki dobiegające z salonu albo zwierzęce pomruki na korytarzu. Pewnego wieczoru ktoś delikatnie nacisnął klamkę w drzwiach, a później zaczął ją szarpać, jakby chciał je wyważyć. Siostry siedziały bez ruchu i wpatrywały się z fascynacją w drzwi, aż grzechot ustał.

Rodzice zamykali z panią March i Lisą kota wraz z kuwetą, jedzeniem i miską z wodą, żeby nie denerwował gości miauczeniem, nie ocierał się o nich, pozostawiając włosy na ich ubraniach, albo – tylko nie to! – nie wskoczył na stół. Drapał pazurami drzwi i miauczał, pragnąc się wymknąć. Pani March, wytrącona z równowagi jego mękami, dotykała drzwi, jakby chciała je otworzyć, a potem udawała zdenerwowanie, by myślał, że ona również jest uwięziona.

Nazajutrz po przyjęciu dom pachniał inaczej, perfumami z drewna sandałowego i cygarami, a także aromatycznymi świecami – co wydawało się dziwne, ponieważ rodzice ich nie używali.

Kiedy pani March skończyła siedemnaście lat, w końcu zaproszono ją na kolację. Ojciec wspomniał o tym mimochodem przy sobotnim śniadaniu, czytając gazetę.

Czując się bardzo dorosła albo zdenerwowana (a może jedno i drugie?), ukradła z barku butelkę sherry. Piła ją w swojej sypialni, początkowo nieśmiało i powoli, a później wielkimi łykami.

Wieczorem z przesadnym ożywieniem dyskutowała z przyjaciółmi rodziców o sztuce i teatrze. Śmiała się perliście z dowcipów, których nie rozumiała. Przerwała głęboką, intelektualną dyskusję o wpływie dziedziczności i wychowania na charakter człowieka, cytując Mary Shelley, której książki studiowała w szkole. Jadła kolejne dania przygotowane przez kucharza (była to ciężka, dekadencka uczta jak z epoki Tudorów) – w tym pieczoną dziczyznę i ciasto z mięsnym nadzieniem – i dalej piła. Ocknęła się po wyjściu gości: stała samotnie, trzymając w ręku kieliszek porto, choć nie pamiętała, by go napełniła.

W nocy ściskała deskę od sedesu, klęcząc na chłodnej terakotowej podłodze toalety dzielonej z siostrą. Wymiotowała aż do rana, oczyszczając ciało z ciężkostrawnych, mięsnych potraw, wyrzygując włókniste kawałki.

Ukrywała się w sypialni, aż minęła pora lunchu. Kiedy w końcu wyszła, meble w salonie wydawały się stać w nieco innych miejscach, wśród książek ojca panował bałagan, a na chińskim porcelanowym wazonie znajdował się niebieski smok, choć miała wrażenie, że poprzednio zawsze był tam ptak.

Rodzice siedzieli na przeciwległych krańcach kanapy. Czytali dwa egzemplarze tej samej książki, z pozoru nie zwracając uwagi na smród aksamitu przesiąkniętego alkoholem. Nie spojrzeli na córkę, gdy weszła do salonu. Nie wspomnieli o przyjęciu, co pani March uznała za ponurą, milczącą akceptację jej wad – matka nalegała, że umyje jej włosy. Zawsze pomagała córce myć głowę, robiła to do czasu, gdy pani March wyjechała na studia.

Tego dnia, dzień po przyjęciu wydanym przez rodziców, pani March klęczała na podłodze łazienki, a matka siedziała na skraju wanny i mydliła jej głowę. Nie rozmawiały, ale matka wyjątkowo mocno szarpała włosy, a pani March powstrzymywała mdłości, co było bardzo trudne z opuszczoną głową. Uważała to za karę za swoje zachowanie poprzedniego wieczoru. Kiedy matka szorowała skórę jej głowy, przysięgła, że do ukończenia studiów nie weźmie do ust ani kropli alkoholu.

Dotrzymała słowa, pojawiała się na imprezach uniwersyteckich bardziej jako gość niż uczestniczka. Przemykała się jak duch po akademikach, bywała na zebraniach bractw studenckich, patrzyła na pijanych studentów grających w ping-ponga i pary całujące się namiętnie w ciemnych zakamarkach.

Na jednej z imprez na kampusie poznała swojego pierwszego ważnego chłopaka, Darrena Turpa. Narzuciła sobie inną surową regułę: straci dziewictwo z pierwszym chłopakiem, który powie jej, że ją kocha. I tak się też stało w nietypowo gorący wiosenny dzień, półtora roku później, gdy leżała spocona na materacu Darrena w akademiku (jego ojciec, stary przyjaciel dziekana, załatwił mu pojedynczy pokój). W końcu zasnęli, a wieczorem, kiedy pani March się obudziła, prawie nic nie pamiętała. Czuła na powiekach promienie słońca, a prześcieradło owinęło jej się wokół kostek i miała wrażenie, że ktoś trzyma ją za nogi. Wyślizgnęła się cichutko z łóżka i obejrzała prześcieradło przy świetle harcerskiej latarki Darrena. Niczego nie zauważyła – nawet rdzawej smugi jak po okresie. Błona dziewicza, rzekoma świętość, musiała już dawno pęknąć.

Spotykała się z miłym, bezpretensjonalnym Darrenem do ostatniego roku studiów, kiedy poznała Georgeʼa i natychmiast się w nim zakochała („George March to najprzystojniejszy mężczyzna na kampusie”). Powiedziała Darrenowi, że powinni się rozstać, niczego nie wyjaśniając. Prosił, by zmieniła decyzję, a przynajmniej ją przemyślała. Kiedy zdecydowanie odmówiła, domagał się, by zadzwoniła do jego matki i poinformowała ją osobiście. „Matka zasługuje na wyjaśnienie po wszystkim, co dla ciebie zrobiła!” – rzucił. Pani March spędziła kilka Świąt Dziękczynienia w domu państwa Turpów w Bostonie, gdzie ona i Darren spali w sąsiednich pokojach, by nie urazić pani Turp, dumnej ze swego konserwatyzmu. Każdego ranka o świcie wchodziła cicho do jej pokoju – pani March na początku podejrzewała, że chce sprawdzić, czy młodzi ludzie nie spędzili razem nocy, lecz okazało się, że pani Turp zabiera ręczniki, by je ogrzać w suszarce bębnowej przed porannym prysznicem.

W końcu, kilka minut po zerwaniu z Darrenem, zatelefonowała do pani Turp z budki przed kafeterią. Lało jak z cebra, na niebie co kilka sekund grzmiało i błyskało. Ledwo się słyszały z powodu burzy.

– Uważam, że ja i Darren powinniśmy się rozstać…

– Co takiego?

– Darren i ja uważamy, że…

– Nie słyszę cię!

– Zrywam z Darrenem! – krzyknęła pani March do słuchawki przyciśniętej do lewego ucha, zatykając palcem prawe.

Przez chwilę panowała cisza, po czym pani Turp powiedziała chłodnym, twardym głosem:

– W porządku. Dziękuję. Życzę ci powodzenia.

Rozłączyła się. Pani March wyszła z budki i nie odezwała się do Darrena, który spacerował tam i z powrotem po ulicy, kompletnie przemoczony. Opłakiwała ich związek przez szesnaście minut, bo tyle trwał powrót do akademika.

Kiedy poślubiła Georgeʼa, zrezygnowała z narzuconego sobie zakazu spożywania alkoholu. Zaczęła pić wino i koktajle Kir Royal na coraz liczniejszych przyjęciach, na które zapraszano męża robiącego karierę powieściopisarską. W czasie jednej z uroczystości, ekskluzywnego rautu po godzinach otwarcia Metropolitan Museum, gości oprowadzono po wystawie, której jeszcze nie udostępniono publiczności, a następnie wzięli udział w koktajl party w specjalnej jadalni dla wybrańców. Uczestnicy krążyli między stołami, czepiając się ich jak łodzi ratunkowych.

Pani March znowu spotkała wtedy Darrena. Minęło osiem lub dziewięć lat, odkąd się rozstali, ale miał te same pokryte plamami policzki i te same kędzierzawe włosy; był ubrany w taką samą płócienną koszulę w prążki (choć z przykrością zauważyła, że nie pamięta tej konkretnej koszuli, jakby na zawsze zachowała prawo do znajomości całej jego garderoby).

George z ożywieniem z kimś rozmawiał, co pozwoliło pani March podejść do Darrena, stojącego w rogu i popijającego różowy koktajl. Klepnęła go w bark; kiedy się odwrócił, spuścił nos na kwintę.

– Och, to ty… – powiedział.

Ponieważ goście patrzyli, pani March hałaśliwie się roześmiała, jakby usłyszała żart.

– Widziałem cię wcześniej z profesorem Marchem – odezwał się Darren. – Naprawdę ze sobą chodzicie? – Spojrzał w stronę Georgeʼa, pogrążonego w rozmowie z grupką gości.

– Tak… jesteśmy małżeństwem – powiedziała pani March z nieskrywaną dumą. Uniosła dłoń i dotknęła masywnej obrączki na palcu. – Nie jest już profesorem – dodała w nadziei, że Darren spyta o ostatni sukces Georgeʼa.

Prychnął i dodał:

– Powinienem się domyślić.

– Czego?

– Że zdradziłaś mnie z profesorem.

Pani March przełknęła ślinę.

– Nie zdradziłam cię.

– Oczywiście, że mnie zdradziłaś! Ktoś mówił, że widział was razem dzień po tym, jak ze mną zerwałaś. Nie mogłaś odczekać nawet czterdziestu ośmiu godzin? – Pani March oniemiała. To, że posuwa się do takich niedorzecznych insynuacji, wydawało się idiotyczne, choć trochę jej pochlebiało. Darren uważał ją za tak ważną, że analizował jej życie. – Nie dziwię się, że postanowiłaś złapać profesora. Robisz wszystko na pokaz.

– Nie bądź niemądry.

– Nie zależało ci na mnie? A może się mną zainteresowałaś, bo moja rodzina jest bogata?

Pani March zamierzała powiedzieć, że jej rodzice są bogatsi, ale zamiast tego uciszyła Darrena:

– Daj spokój, ludzie patrzą.

– Cóż, powinnaś wiedzieć, że ostatnio odnoszę sukcesy. Zatrudnili mnie w „New Yorkerze”. Nieźle płacą, jak pewnie słyszałaś.

Wiadomość była dość nieprzyjemna, ponieważ George niedawno złożył w „New Yorkerze” opowiadanie, które bezceremonialnie odrzucono.

– Moje gratulacje! – rzekła potulnie pani March. Miała ochotę chlusnąć na niego drinkiem, napluć mu w twarz. Nie, tak naprawdę chciała wiedzieć, kto mu naplotkował o niej i o Georgeʼu i czy ktoś jeszcze wie o tej niewielkiej skazie na jej reputacji. Oszołomiona alkoholem i muzyką, opuściła Darrena; przez chwilę dręczyło ją wspomnienie głupiego zwrotu „moje gratulacje”. Z wysiłkiem udawała wesołość i beztroskę do końca przyjęcia, cały czas unikając kędzierzawej głowy kołyszącej się groźnie w tłumie gości.

Później wypytała dyskretnie przyjaciół i odkryła, że ją okłamał. Został tylko gońcem redakcyjnym – i do tego kiepsko opłacanym. George stawał się celebrytą (tak przynajmniej sądziła pani March), natomiast Darren nie zrobił kariery literackiej (ani jakiejkolwiek innej). Zwyciężyła. Miała rozpaczliwą nadzieję, że Darren nigdy nie przeczyta nowej książki Georgeʼa. Dostarczyłaby mu ogromnej satysfakcji.

VII

Dzień przyjęcia z okazji premiery powieści George’a zbliżał się frustrująco powoli. Temat wisiał w powietrzu niczym trująca mgiełka. Unosił się nad każdą rozmową pani March, czaił się w każdej chwili ciszy. Wydawało się, że apartament się z nią zgadza – pokoje doprowadzono do idealnego stanu, meble ustawiono w dziwnych miejscach, w których wydawały się zdziwione i nieszczęśliwe.

Była zbyt podekscytowana, by coś zjeść, ale poprosiła Marthę o przygotowanie lekkiej przekąski – „żebym nie dostała wzdęcia”. Nie chciała, by Martha się domyśliła, jaki lęk budzi w niej przyjęcie, jak całkowicie ją absorbuje i sprawia, że pozostałe sprawy odchodzą na dalszy plan.

Leniwie jadła warzywa, popijając je dużymi łykami wody i oddychając przez usta, podobnie jak wtedy, gdy była małą dziewczynką i zmuszano ją do jedzenia czegoś, czego nie lubiła. W holu tykał z dezaprobatą zegar stojący; kojarzył się z ubranym w perukę wiktoriańskim sędzią, który cicho cmoka, wyrażając potępienie dla przestępcy. Kiedy wybijał godziny, wydawało się, że ogłasza wyrok skazujący.

Kucharz i kelnerzy przygotowali potrawy, po czym wyszli się przebrać w oficjalne stroje. Pani March pomyślała nagle, zaszokowana, że wcale nie odeszli i że schowali się w holu, by ją nastraszyć. Odsunęła talerz z warzywami i przykryła go serwetką, by ukryć, jak niewiele zjadła.

Kiedy Martha sprzątała ze stołu, pani March popędziła do sypialni. O tej porze apartament był oświetlony ostrymi promieniami słońca. Zaciągnęła zasłony, obawiając się, że rozboli ją głowa. Zdjęła buty, położyła się na łóżku, wygładziła spódnicę, splotła ręce na brzuchu i popatrzyła na sufit. Usiłowała się zdrzemnąć, lecz pulsowanie krwi w uszach było zbyt głośne. Prześladowała ją myśl, że popełniła nieodwracalny błąd w sprawie kateringu. Czy goście również nie mogą się doczekać przyjęcia? Czy myśl o nim paraliżuje każdą ich myśl, nie pozwala czymkolwiek się zająć? Prawdopodobnie nie. Przełknęła ślinę, miała wysuszone, popękane wargi. Zerknęła na zegarek, na posuwającą się skokami wskazówkę sekundnika, aż doszła ona do za kwadrans czwartej, najwcześniejszej godziny, gdy pani March mogła się przebrać.

Szybko wstała i otworzyła drzwi garderoby obok sypialni. Od dawna prześladowało ją podejrzenie, że chociaż markowe ubrania są w dobrym guście, jej sposób ich układania albo noszenia sprawia, że wydają się pospolite, tandetne. Podejrzewała, że takie wrażenie robią również jej meble i rzeczy osobiste, lecz szczególnie odzież. Sukienki nie podkreślały jej urody jak w przypadku innych kobiet – były za ciasne, za krótkie, zbyt obszerne albo nie pasowały do figury – zawsze wydawało się, że nosi cudze rzeczy.

Stała bez ruchu przed garderobą, spoglądając na sukienki, spódnice, komplety złożone ze spodni i żakietu, przyglądając się tkaninom i wzorom. Pomyślała: „Jakie to dziwne, że kiedyś włożę ostatnie ubranie przed śmiercią. Bluzkę, w której wydam ostatnie tchnienie, spódnicę opinającą brzuch w czasie ostatniego posiłku”. Nie musi w nich umrzeć (przez chwilę wyobrażała sobie szpitalną piżamę) ani zostać pochowana (siostra, niewolnica konwencji, prawdopodobnie wybierze do trumny najbrzydszą sukienkę), ale i tak będą to ostatnie noszone przez nią stroje. Czy umrze właśnie dzisiaj, nim zdąży wydać przyjęcie? Dopóki to sobie wyobraża, nigdy to nie nastąpi. Często uprawiała takie gierki z samą sobą. Skoro się zastanawia, czy to ostatnie ubranie w jej życiu, to na pewno okaże się to nieprawdą. Jeśli wyobrazi sobie, że dziś umrze, nie spotka jej nic złego. Głupi nawyk, lecz jakie naprawdę jest prawdopodobieństwo, że spotka nas coś strasznego, jeśli się tego spodziewamy? Bardzo niewielkie. Nikt nie mówi: „Dziś zmarła moja żona, zgodnie z oczekiwaniami”. Albo: „Był to straszliwy wypadek, który przewidziałem”.

Przesunęła dłonią wieszaki, szukając sukienki, którą od dawna chciała włożyć na przyjęcie, ciemnozielonej sukni z długimi rękawami. Górna część ramion pani March zwiotczała z wiekiem, więc starannie je zasłaniała.

Znalazła sukienkę ukrytą między dwoma kompletami w pepitkę. Wyjęła ją. Pamiętała, że wcześniej nosiła ją tylko raz, w czasie kolacji przed kilkoma miesiącami. Uczestniczyli w niej George i jego kuzyn Jared. Chociaż uważnie studiowała listę gości dzisiejszego przyjęcia, dręczył ją niepokój, że Jared mimo wszystko też się pojawi. Spotkała go tylko dwa razy i nie mogła dopuścić, by widział ją dwa razy w tej samej sukience. Oczywiście ciepło ją powita, spodziewając się, że żona sławnego kuzyna okaże się nienagannie ubrana, ale gdy spostrzeże, że pani March nosi tę samą suknię, biżuterię i fryzurę, z pewnością skupi uwagę na bardziej eleganckich uczestniczkach przyjęcia.

Zauważyła ciemnoniebieską sukienkę z odkrytymi ramionami ukrytą w zakamarku w tylnej części garderoby. Nigdy jej nie nosiła. Nie oderwała nawet metki ze sklepu. Miała intensywny, lecz elegancki odcień; wydawało się mało prawdopodobne, by któraś z uczestniczek przyjęcia włożyła coś podobnego. Ale, niestety, była bez rękawów. Wyjęła ją z szafy i obejrzała obie sukienki trzymane w rękach. Niebieski kolor był z pewnością ładny, lecz nie mogła ryzykować, że ktoś sfotografuje jej nagie ramiona. Powiesiła suknię z powrotem w garderobie.

Zdjęła z wieszaka sukienkę o barwie butelkowej zieleni, zaniosła na rękach na łóżko jak śpiące dziecko i położyła na kołdrze. Obok umieściła złotą broszkę i okrągłe złote kolczyki.

Później zajęła się włosami. Nawijała je ciasno na wałki, pasmo po paśmie.

Oszlifowała i polakierowała paznokcie. Zawsze robiła to samodzielnie, nie korzystając z usług zawodowych manikiurzystek, by nie oceniały stanu jej paznokci (w przeszłości często to robiły w obecności innych klientek, zadawały pytania w rodzaju: „Dlaczego pani paznokcie są takie żółte?” albo: „Czy nie zmywa pani lakieru zbyt późno?”).

Czekała, aż paznokcie wyschną, i spoglądała na zegarek powoli odmierzający sekundy. Zdjęła z głowy gorące wałki. Kiedy rozwijała jeden z loków, wałek musnął jej skórę i sparzył ją w tylną część ucha. Syknęła i dotknęła piekącej małżowiny kawałkiem wilgotnego papieru toaletowego.

Rozebrała się, unikając widoku swojego nagiego ciała w lustrze. Skóra na brzuchu była zwiotczała, nigdy się nie wygładziła po urodzeniu Jonathana. Rozstępy ciągnęły się aż do trójkąta ciemnych włosów między nogami. Z trudem wcisnęła obwisły brzuch w ciasny, kremowy gorset, po czym włożyła butelkowozieloną suknię. Kiedy w końcu popatrzyła na siebie w lustrze łazienki, uśmiechnęła się – sztucznie, jakby pozowała do fotografii. Zakołysała się, udając, że trzyma w dłoni kieliszek, i zalotnie zachichotała. „Dziękuję państwu za przybycie” – powiedziała do lustra. „To dla nas ogromny zaszczyt”.

Próbowała różnych szminek – wszystkich nieużywanych, wyschniętych ze starości i lśniących jak stearyna – po czym po kolei je ścierała, plamiąc policzki i podrażniając wargi papierowymi ręcznikami. W pewnym momencie z wściekłością narysowała na szyi cynobrową kreskę. W końcu, pokonana, wróciła do spokojnej, kremowej szminki, której zawsze używała. W przypływie niezdecydowania wyplątała się z butelkowozielonej sukni, wróciła do garderoby i przymierzyła ciemnoniebieską. Skrzywiła się, widząc w lustrze wybrzuszenie w pasie. Ramiona wydawały się jednocześnie napięte i obwisłe. Zerwała sukienkę z przytłumionym okrzykiem. Przymierzyła jedwabną bluzkę, zwykle noszoną ze starymi spinkami do mankietów matki ze szklanymi imitacjami klejnotów, i czarną spódnicę – po czym wybrała butelkowozieloną suknię.

* * *

George wrócił do domu o zmroku, gdy pani March eksperymentowała z lampami na suficie i podłodze i sprawdzała, jaka kombinacja oświetlenia stworzy przytulną, ale żywą atmosferę. Zachowywała się jak spokojna, opanowana kobieta, nuciła lekko pod nosem. Manipulowała przy lampach, a kelnerzy uprzejmie ją ignorowali, nie zwracając uwagi na teatralne popisy.

Zerknęła z niepokojem na zegarek. Niektórzy goście zapewne byli już w drodze, małżeństwa kłóciły się w windach i na tylnych siedzeniach taksówek, kobiety tak starannie ufryzowane, że wyglądały jak po wizycie w salonie, mężczyźni udający, że ciągle mogą nosić garnitury od Armaniego sprzed dziesięciu lat.

Po raz ostatni bez przekonania próbowała włożyć inną sukienkę, a tymczasem George wiązał krawat w łazience.

– Wiesz, zadzwoniła Paulette i złożyła mi gratulacje – powiedział ni w pięć, ni w dziewięć.

– Ach tak? – spytała.

– Nie, nie, tylko nie zaczynaj…

– Czego nie zaczynać? Powiedziałam tylko „ach tak”.

– To miło, że zatelefonowała, zwłaszcza że ma teraz bardzo absorbujące sesje zdjęciowe…

– Tak, jest niezwykle utalentowana – odpowiedziała pani March.

– Robi wspaniałą karierę.

Pani March poczuła mdłości na myśl, że w czasie przyjęcia George zacznie opowiadać, jaki jest dumny z Pauli. Wcześniej puściła wodze wyobraźni i marzyła o tym, że George wygłosi mowę, w której opowie o swojej miłości do ukochanej żony, a goście zaczną jej gratulować dobrego smaku. Jej oczekiwania dotyczące wieczoru mogły być zbyt wygórowane.

– Tak, wspaniałą – odparł George, poprawiając spinkę do mankietów. – Chce kupić dom w dzielnicy Kensington.

– Cudownie…

– Tak. Podobno jest piękny, a do tego to ma znaczenie historyczne. Mówi, że zawsze możemy się tam zatrzymać po przyjeździe do Londynu.

Jedna z powiek pani March zatrzepotała; myśl o tym, że mogłaby spać w domu Pauli, być jej wdzięczną za cokolwiek, wydawała jej się nie do przyjęcia. Uspokoiła się, patrząc na palce Georgeʼa, który zapinał drugą spinkę do mankietów. Czy widziała już wcześniej te spinki?

– Robi wspaniałą karierę – powtórzył cicho, z roztargnieniem.

Na pewno nie widziała wcześniej tych spinek, co ją zaniepokoiło. Dobrze znała wszystkie spinki, krawaty i poszetki Georgeʼa; większość podarowała mu na przestrzeni lat. Skąd się wzięły te spinki? Zrobiła krok do przodu, otworzyła usta, by się odezwać, gdy nagle zadzwonił dzwonek do drzwi.

Pojawili się pierwsi goście, grupka złożona z pięciu osób, jakby w sekrecie umówili się wcześniej w pobliżu domu. „O Boże, kto chciałby rozmawiać z tą babą sam na sam?!” – wyobraziła sobie ich komentarze. Zresztą ona również czuła niepokój na myśl, że mogłaby prowadzić banalną konwersację z jedną lub dwiema osobami, które przyszły wcześniej. Z ulgą zostawiła gości w salonie, udając, że musi się czymś zająć; w rzeczywistości poszła do toalety przylegającej do sypialni i ostrożnie usiadła na klapie sedesu, by nie pognieść sukni.

Wkrótce apartament wypełnił się gośćmi. W tle grała muzyka – żywa, nowoczesna wersja Dziadka do orzechów, którą pani March uznała za idealny podkład do koktajl party w zimie. Harmonizowała z gwarem męskich głosów i okazjonalnymi piskliwymi śmiechami kobiet.

Kilku gości – starych przyjaciół Georgeʼa – podarowało mu oprawioną czarno-białą fotografię jego dziadka, który stał z poważną miną obok łaciatego angielskiego setera. W jednej ręce trzymał strzelbę, a w drugiej kaczkę wiszącą głową w dół. Powaga, dostojny wyraz twarzy mężczyzny – a także pyska psa – miały w sobie coś wyjątkowo absurdalnego, spotęgowanego przez to, że ktoś uznał fotografię za godną oprawienia. Postanowiła ukryć ją w garderobie za pudłami na kapelusze zaraz po wyjściu gości.

W czasie przyjęcia, gdy do salonu stale wchodziły nowe osoby, pani March poprosiła Marthę, by regularnie zaglądała do toalety dla gości, składała ręczniki, rozpylała sosnowy odświeżacz powietrza i przecierała deskę sedesową oraz podłogę słabym roztworem amoniaku. Ostra woń amoniaku z domieszką natrętnego leśnego aromatu była tak niezwykła, że uczestnicy przyjęcia u państwa Marchów natychmiast ją sobie przypominali, gdy odwiedzali szpitale albo mijali sklepikarza wylewającego na ulicę wiadro z wodą po myciu podłóg.

VIII

Pani March obserwowała kobiety. Szczególnie przykuła jej uwagę jedna, w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat, co sprawiało, że wydawała się najmłodszą uczestniczką przyjęcia. Pani March podziwiała bujne złociste loki, olśniewająco prostą ciemnoczerwoną suknię pięknie opinającą smukłe ciało. Skurczyła się wewnętrznie, poczuła się zdemaskowana, jakby niezgrabnie próbowała udawać młodszą kobietę – „stara krowa udająca jałówkę”, jak powiedziałaby jej matka. A jej włosy… były rzadkie i brzydkie, nawet nie wiedziała, jaki mają kolor. Spociła się i cienkie, wilgotne kosmyki przykleiły się do czoła.

Wśród gości krążyli kelnerzy z tacami. Leżały na nich tartaletki z serem brie, tartaletki z cebulą i tartinki z wędzonym łososiem. Z głośników zestawu stereofonicznego dobiegała rozmarzona piosenka śpiewana przez Annę Marię Alberghetti. Pani March jeszcze raz spojrzała na młodą kobietę rozmawiającą z dwoma zafascynowanymi mężczyznami i zauważyła, jak nonszalancko wsuwa za ucho kosmyk złocistych włosów, po czym instynktownie zrobiła to samo. Musnęła wrażliwą małżowinę i dotknęła bolesnego strupka. Skrzywiła się lekko, zaciskając zęby, po czym ukradkiem podeszła do grupki mężczyzn otaczających młodą kobietę, jakby miała coś na sumieniu. „Wszystko w porządku?” – spytała, mocno splatając dłonie. Obrócili głowy i popatrzyli na nią. Dziewczyna paliła papierosa luksusowej marki, długiego i kremowego jak jej szyja. Kiedy uniosła go do ust, na kościstych nadgarstkach zabrzęczały bransoletki.

– Bardzo się cieszę, że panią widzę, pani March – odezwał się jeden z mężczyzn. Pani March pamiętała jak przez mgłę, że to prywatny bankier Georgeʼa. Zapomniała jego nazwisko, ale wiedziała, że czasami gra z Georgeʼem w tenisa.

– Mam nadzieję, że dobrze się państwo bawią – rzekła, zwracając raczej do młodej kobiety.

– Pojawiło się dużo osób – zauważył bankier.

– O tak – odparła pani March. – Prawie nikogo nie znam. – Młoda kobieta spoglądała w bok. Kiedy zaciągała się papierosem, przechylała głowę do tyłu, jakby piła szampana z groteskowo smukłego kieliszka.

– Cóż, najpierw przedstawię pani Toma – rzekł bankier. – I pannę Gabriellę Lynne. Jestem pewien, że pamięta ją pani z przyjęcia w „Artforum” w zeszłym miesiącu.

Pani March uśmiechnęła się do panny Lynne, podobnej do gazeli. Być może zrobiła to nieco zbyt agresywnie. Młoda kobieta wydmuchała kłąb dymu i w ogóle się nie odezwała.

– Panna Lynne jest w tej chwili najmodniejszą projektantką okładek książkowych – zaszczebiotał Tom.

Gabriella pokręciła głową, znowu wydmuchując dym, a później cicho się roześmiała.

– Niewiele trzeba, by zaimponować tym panom – powiedziała do pani March, która zachichotała, zadowolona, że uwaga jej nie dotyczy. – Nawiasem mówiąc, fantastyczne przyjęcie – dodała Gabriella cichym, bezbarwnym głosem. Pani March dowiedziała się później, że jej uwodzicielski akcent, niemożliwy do identyfikacji, to efekt podróży po Europie w dzieciństwie.

– Och, bardzo dziękuję – odpowiedziała pani March. – Przyjaciele Georgeʼa są moimi przyjaciółmi. Projektowała pani okładki do jego książek?

– Och, chętnie podjęłabym to wyzwanie. – Gabriella wetknęła niedopałek papierosa w resztki kawioru i blinów z crème fraîche, które szybko zabrał kelner. Pani March nie wiedziała, czy powinna się czuć urażona zachowaniem Gabrielli. Niedojedzone bliny i tak trafiłyby na śmietnik, ale potraktowanie ich w ten sposób można by uznać za afront wobec gospodyni. Nagle miała ochotę krzyknąć i przeraziła ją sama taka możliwość.

– Tak naprawdę zaproponowano mi zaprojektowanie okładki do jego ostatniej powieści, ale niestety miałam inne zobowiązania – ciągnęła Gabriella. – Jednak wszystko dobrze się skończyło: projektant wykorzystał słynny historyczny obraz. Jest wspaniały i świetnie pasuje do powieści. Nie wymyśliłabym niczego lepszego.

Pani March obojętnie skinęła głową, zastanawiając się, jak wygląda ciało Gabrielli pod satynową suknią: jakiego koloru są jej sutki, czy ma piegi albo pieprzyki. Może uważa jeden z nich za brzydki, ale mężczyźni twierdzą, że jest niewiarygodnie seksowny?

– Rozumiem, że czytała pani książkę? – spytała Gabriella. W jej głosie zabrzmiała ironia. Spojrzała pani March prosto w oczy i przekrzywiła głowę, rozchylając wargi. Jej wzrok miał w sobie coś figlarnego.