Pan Iko - Ludwik Ireneusz Lipnicki - ebook

Pan Iko ebook

Ludwik Ireneusz Lipnicki

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy im. Ks. J. Tischnera w Drezdenku

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

10

Biblioteka Pegaza Lubuskiego

 

Związek Literatów Polskich

Oddział w Gorzowie Wielkopolskim

Książka została wydana z pomocą środków finansowychbudżetu miasta Gorzowa Wielkopolskiego

 

Ludwik Ireneusz Lipnicki

Pan Iko

powieść na wtorek

Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne„Arsenał"

Gorzów Wlkp. 2007

 

Redakcja

Ireneusz Krzysztof Szmidt

 

Projekt okładki

Ludwik I. Lipnicki

 

© Copyright by

Ludwik I. Lipnicki

 

© Copyright by

WAG „Arsenał” Gorzów Wlkp. 2007

 

Wydawca

Wydawnictwo Artystyczno - Graficzne „Arsenał”ul. Matejki 82/3, 66-400 Gorzów Wlkp.

tel./fax +48 095 7220958, tel. kom. +48 501 520 227e-mail: [email protected]; www.wag-arsenal.pl

 

Na zamówienie

Związku Literatów PolskichOddział w Gorzowie Wielkopol

 

ISBN 978-83-88300-33-2

 

Wydanie I. Nakład 500 egz.

 

Opracowanie literackie i edytorskie

I. K. Szmidt

 

Skład i łamanie tekstu

Leszek Warsiński, Paweł Marchwiński

 

Druk

Drukarnia anART

ul. Niemcewicza 28, 66-400 Gorzów Wlkptel. 095 735 29 93

Przedsłowie

Masz oto, Szanowny Czytelniku, przed sobą krótką, bo tylko w jednym dniu dziejącą się historię zwykłego człowieka - Pana Iko.

 

Jako autor, oddaję Ci tę książkę z... zazdrością. Tak, tak... - z zazdrością - bo Ty dopiero za chwilę poznasz mojego bohatera, dopiero teraz zaczniesz się o nim dowiadywać tego, o czym ja już od dawna, niestety, wiem. Będziesz mógł zaraz współczuć mu z przejęciem lub podziwiać z lekkim niedowierzaniem jego jakże sympatyczną filozofię bytu. I sam zobaczysz, idąc tropem niezwykłych lub całkiem zwyczajnych z jego życia wydarzeń, że nie mogłem o nim nie napisać tej książki.

 

I jeszcze jeden powód do zazdrości: możesz, Szanowny Czytelniku, książkę tę wziąć do ręki albo w ogóle nie brać. Ale skoro czytasz te słowa, to jednak ją wziąłeś - lecz ciągle jeszcze możesz ją odłożyć - w co zresztą nie wierzę, jeśli ją kupiłeś. Ale gdy przebrniesz przez to przedsłowie, to może przeczytasz i resztę, czyli całość (na przykład jednym tchem, nie mam nic przeciwko temu), albo możesz zamknąć to dzieło, nawet w połowie, i zapomnieć o nim, co - jak w duchu mniemam - jednak nie nastąpi. A ja musiałem nawet w przeddzień druku przeczytać je raz ostatni, z największą, bo ostatnią uwagą, z nadzieją, że jest w tym sens, że ja, autor (dla Ciebie, w końcu!) prześwietlę swym okiem każdą swej książki stroniczkę, każdą linijkę i upewnię się co do zasadności każdego użytego w niej słowa i nawet znaku interpunkcyjnego. Zazdrość tę można sprowadzić do krótkiej nadziei, że trud autora nie poszedł na marne, gdy zaowocuje radością czytania.

Jeśli jednak już teraz z jakichś tam (ważnych, oczywiście, bo inne przecież nie wchodzą w rachubę) powodów musisz przerwać tę niewątpliwie przyjemną lekturę, nie przejmuj się, przeczytaj jeszcze tylko trzy następne (nie szkodzi, że perfidnie długie) zdania, w których sygnalizuję, w czym jest rzecz o Panu Iko, a potem, trudno - taki już los autora - możesz odłożyć książkę i zająć się innymi, z pozoru tylko bardziej pożytecznymi sprawami, ale uprzedzam, stracisz nieodwołalnie wszystkie smaczki i niuanse wysublimowanego stylu tej powieści.

 

A rzecz cała dotyczy tylko jednego dnia z życia mojego bohatera; żeby to jeszcze weekendowego, bo wtedy - wiadomo - różne niespotykane historie każdemu mogą się przytrafić (niektórzy wręcz nie mogą doczekać się tych dni niosących nadzieję zmian i niespodzianek), lecz tu mamy do czynienia z przeciętnym wtorkiem, i to o mało przyjemnej porze roku, kiedy to zima jeszcze nie do końca odeszła, a wiosna wciąż ociąga się z przyjściem - do tego jeszcze nie dotyczy Jakiejś Tam Wielce Ważnej Persony, bo najzwyklejszego (w pierwszym odruchu napisałem: najnormalniejszego, ale się wycofałem) człowieka - niby małego, lecz z wielkiej pisanego litery: Pana Iko.

 

Dlaczego akurat jeden, i do tego właśnie ten, a nie inny dzień? - masz prawo zapytać, a ja uchylę rąbka tajemnicy i odpowiem, że w tym dniu, w życiu naszego bohatera (w trakcie lektury przekonasz się i przyznasz mi rację, że być może od tego momentu już nie tylko mojego) coś ważnego się zaczyna oraz będzie - mam taką nadzieję - postępować i rozwijać się z dnia na dzień - i jest to pierwszy powód, że ten dzień z jego życia opisałem. Drugi powód jest taki, że tego dnia zupełnie niespodziewanie mojemu (i przewiduję, jak wcześniej wspomniałem, że za chwilę także i Twojemu) przyjacielowi los w nagrodę za trwanie z nim w zgodzie, za pokorne akceptowanie tego, co przynosił dotychczas, otworzy furtkę wiodącą w inny (można zaryzykować stwierdzenie: pełniejszy) wymiar życia, skąd przed kilku laty splotem tragicznych okoliczności został wyrwany i otulony przedziwnym kokonem, który to zapewniał mu zaspokajanie jedynie podstawowych potrzeb prostej egzystencji i że w tym właśnie dniu powrócą do niego przeróżne obrazy z kiedyś tak łaskawie dla niego otwartego świata, a to między innymi dlatego, że w ten szczęsny wtorek spotka się - przypadkiem lub w sposób zamierzony - z najważniejszymi dla niego ludźmi: przede wszystkim z hrabiną Anastazją, Profesorem i Upierścienionym, a także z nieznanym sobie wcześniej Sztukmistrzem oraz z „asystentami” Profesora - Bereniką i Orionem.

Stop, stop! Wybacz, Drogi Czytelniku, ale już więcej w tej materii nic nie powiem (to znaczy: nie napiszę), aby nie pozbawiać Cię niezaprzeczalnie ogromnej przyjemności samodzielnego, i we właściwej kolejności, towarzyszenia Panu Iko w przeżyciu tego wyjątkowego dnia wybranego z jego życiorysu.

Autor

00:01Rozdział 1, w którym Pan Iko jeszcze smacznie śpi, czego nie można powiedzieć o autorze

Iko - to imię. Nazwiska, poza jego właścicielem i urzędnikami nikt nie znał w pełnym brzmieniu. Niektórzy wiedzieli, że rozpoczyna się na literę „Q” i czasami pisali „Pan Iko Q.” lub krótko: „Pan IQ”. Gdy nasz bohater pełnił zaszczytną (przynajmniej w swoim i Szefa mniemaniu) funkcję kasjera, to zdarzyło się z tego powodu kilka dość interesujących sytuacji. Na zestawieniach kwot, w przypadku konieczności dokonania jakiejś poprawki (pokażcie kogoś, kto nie pomyliłby się czasami), należało skreślić dotychczasową cyfrę i obok napisać właściwą, stawiając jednocześnie parafkę poprawiającego. W spojrzeniach analizujących zestawienie było coś w rodzaju uznania, gdy obok, na przykład, skreślonego 19,99 i nadpisanego 199,99, była parafa IQ. Gdy cyfra była wyższa - powiedzmy 250 i obok IQ - niedowierzanie! Nie zastanawiał się, co było przyczyną uśmiechu pobłażania, gdy pisał 90,00 - IQ lub wręcz rozbawienia, gdy 9,60 - IQ! Na szczęście Pan Iko tylko kilka razy popełnił takie pomyłki i musiał zrobić korektę zapisu.

Wszyscy, którzy mówili o nim lub do niego - a ostatnimi czasy czynili to nieliczni i do tego coraz rzadziej - używali tylko imienia. Mówili „Iko” - z akcentem na „I”, a to nie było prawidłowe, bo powinno brzmieć „Ikooo”. To imię jest zdrobniałą formą od łkałem, na co wyraźnie wskazywała wywieszka w okienku kasowym. Po wypadku, gdy musiał zostać przedwczesnym rencistą, tabliczkę zdjęto i wręczono mu na pamiątkę w przewiązanym błękitną wstążką pudełeczku. Leżała teraz na najwyższej półce w szafie.

Imię to nadał mu ojciec i zawsze tak doń się zwracał. Mamusia, nie akceptująca w pełni pomysłów swego męża, mówiła do syna pieszczotliwie Emeuriusz. W przypływie szczerości zwierzył się z tego jedynie pani Anastazji. Ta z kolei, jak na hrabinę przystało, nazywała go Emeuhiusz albo Emehiu, wymawiając ni to „r” ni to ,h”, ni to jedną i drugą głoskę jednocześnie, ale zawsze wyraźnie przeciągle i gardłowo, z akcentem na ostatnią sylabę. Lubił, gdy mówiła tak do niego tym swoim zmysłowym głosem, bo wtedy po jego grzbiecie przebiegało całe stado mrówek, chociaż nijak nie mógł sobie tego zjawiska wytłumaczyć...

A Mamusię bardzo kochał. Któregoś wieczoru, gdy nie było w domu ojca, pięcioletni Iko wsunął się do jej łóżka. Długo oglądał jej dłonie. Potem zaczął gładzić pachnącą skórę i chcąc dać dowód swojej miłości, wygłosił niewielkie przemówienie:

- Ja tak bardzo, ciebie, Mamo, kocham, że gdy już umrzesz, to schowam na pamiątkę twoją rękę. Wieczorem przed zaśnięciem będę ją głaskał, bo przecież umarłemu już ręce nie są potrzebne, prawda?

Tę dziecięcą, jakby nie patrzeć, makabreskę, do dziś pamięta, mimo że minęło od tamtej chwili prawie czterdzieści lat, a ponadto w wyniku wypadku jego pamięć została dość mocno wyczyszczona.

W aktualnym - nowym i nieskomplikowanym - świecie wszystko było na swoim miejscu i żadne nieprzewidziane zdarzenia nie wchodziły w rachubę. Gdy zdarzyła mu się jakaś niespodzianka, paraliżowała go ona zupełnie. Jeśli jeszcze nie wyruszył z domu, to tego dnia nie wychodził aż do wieczora. Wcześniej szedł spać po to, by jak najprędzej wrócić do rozpoznawalnej codzienności.

Na razie jednak Pan Iko śpi skulony w pozycji embriona. Przez głowę przelatują mu te same co wczoraj, przedwczoraj i jeszcze wcześniej czarno-białe obrazy balansowania i spadania z niebotycznych wysokości. Potem dalsze i bliższe widoki rozmazują się, co kwitowane jest westchnieniem ulgi i śpiący przewraca się na drugi bok. Niekiedy budzi go, ale tylko na chwilkę, skrzypienie sprężyn wąskiego i przykrótkiego łoża lub ból kolana, jeśli akurat wykonał gwałtowniejszy ruch i wyrżnął nim o metalową ramę łóżka lub o ścianę. W lewym kolanie, zresztą już dawno, zagnieździły się jakieś reumatyczne dolegliwości. Szczególnie dobitnie dawały znać o sobie podczas zimowych nocy, gdy nogawka piżamy podwijała się, a kolano wysuwało się spod pierzyny i nieco zmarzło. A zdarzało się to nierzadko.

Pan Iko ułożył się wczoraj do snu z gotowym rozkładem zajęć na jutro, to znaczy na dzisiaj, bo niedługo zadzwoni jego budzik. Ma to być najnormalniejszy dzień pod słońcem - chociaż słońca akurat trudno się spodziewać na pograniczu zimy i przedwiośnia. Nie wiedział - bo skąd? - że tego dnia staną przed nim nieprzewidziane zadania. Ale nie uprzedzajmy faktów, które i tak w swoim czasie nastąpią.

04:30Rozdział 2, w którym korzystając ze snu gospodarza, zwiedzamy jego mieszkanie

Mieszkanie Pana Iko znajduje się na pierwszym piętrze dwukondygnacyjnej kamienicy i powstało z podzielenia większego na dwa, w niesprawiedliwie wymierzonych metrażach. Pan Iko zajmuje mniejsze. W większym i zdecydowanie ładniejszym, bo z salonem i balkonem, mieszka, a teraz śpi - ta od „Emeuhiusza” - hrabina Anastazja, o czym świadczy dolatujące zza ściany grasejujące chrapanie. Naprzeciw Pana Iko mieszkał kiedyś Profesor. W czasie, gdy Pan Iko się wprowadzał, ów sąsiad mieszkał sam, opuszczony przez żonę i córkę. Po jego eksmisji nikogo już w tym mieszkaniu nie udało się osadzić, mimo usilnych prób czynionych przez administratora. Tamtą stronę od następnego mieszkania oddziela klatka schodowa.

W przeciwległym końcu korytarza znajdują się dwa inne lokale mieszkalne. W jednym, mieszka ni to dziewczyna, ni to kobieta - Pan Iko nigdy nie mógł znaleźć właściwej definicji. Razem z nią - starsza zrzędliwa matrona, prawdopodobnie matka. Drugie mieszkanie zajmuje rodzina Gołębiarza. Składa się ona z rodziców i ich kilkunastoletniego syna. „Gołębiarz” - takie nazwisko-przezwisko nadał sąsiadowi Pan Iko i oprócz niego samego, to znaczy Pana Iko, wiedzieli o nim tylko Profesor i Pani Doktor.

Tu konieczna jest niewielka dygresja wyjaśniająca zasady stosowania przez Pana Iko nazewnictwa pisanego i mówionego z wielkiej i małej litery. Z wielkiej nazywa on swoich bliskich - Mama, Tatuś - co jest samo przez się zrozumiałe; dalej - tych spośród swoich znajomych, których prawdziwych imion i nazwisk nie znał, ale zasługujących na szacunek, a także tych, którzy istnieją dla niego poprzez pełnienie ważnej funkcji. Przykładem tych ostatnich są właśnie Profesor i Pani Doktor, a pierwszych - Gołębiarz, o którym Pan Iko mówi czasami Pan Gołębiarz, czym jeszcze bardziej podkreśla szacunek, jaki do niego żywi. Należy pamiętać, że Pan Iko nazywając z dużej litery ludzi starszych, w niezamierzony sposób wskazuje na posiadanie przez siebie tej pięknej i niestety rzadkiej cechy, jaką jest uszanowanie powagi wieku. No, chyba że ktoś w bardzo jednoznaczny sposób prezentuje się w jego oczach wyłącznie lub prawie wyłącznie wadami - dla takich było imię z małej litery. Bywało, że ta sama osoba, w zależności od tego, czy dokonywała rzeczy wielkich i pozytywnych, czy też przykrych i niemiłych - raz miała miano z wielkiej, innym razem z małej litery.

Zajrzyjmy do mieszkania Pana Iko. Bezpośrednio z korytarza wchodzi się do kuchni, a właściwie do kuchenki. Nieco dziwny kształt, przypominający gruby trzewik, pomieszczenie to uzyskało w wyniku wydzielenie go z niegdysiejszej dużej łazienki. Wchodzi się przez drzwi znajdujące się jak gdyby napięcie owego buta. Po lewej stronie, w szerokiej cholewie oddzielonej ścianą od korytarza, stoi kuchenka gazowa, nad nią nieco skośnie wisi szafka, naprzeciwko - staromodny kredens, z jednej jego strony znajduje się nieduża lodówka, z drugiej wisi półkolisty zlew z dwoma kranami: z ciepłą i zimną wodą. Przykryty ceratą stół dosunięty jest do samego szczytu owej cholewy. Stoi przy nim jedno krzesło. W kuchni, podobnie jak w pozostałych (bardzo wysokich) pomieszczeniach lokalu, zachowały się resztki sztukaterii na suficie.

Pan Iko, jak przystało na skrupulatnego kasjera i do tego jeszcze urodzonego pod znakiem Panny, jest pedantem. Przejawia się to, przykładowo, w przygotowywaniu posiłków i ich spożywaniu. Nadał tej czynności status ceremonii. W jego domu rodzinnym największe i najdokuczliwsze kary spadały na dzieci właśnie za uchybienia w zachowaniu przy stole, nawet jeśli ojciec, bo w gruncie rzeczy on był szafarzem i egzekutorem kar, przed chwilą właśnie tak a nie inaczej się zachował, a któreś z dzieci jedynie jego gest lub czynność powtórzyło.

Obecnie Pan Iko jada głównie „na mieście”, to znaczy w barze zwanym krótko i treściwie „Bar”. Dzięki temu unika wchodzenia do sklepów i wybierania wiktuałów - deprymują go bowiem zawsze pytania o ilość jakichś tam bzdurnych sztuk, kilogramów czy litrów. Jakby tego było mało, to za ladą stoją zazwyczaj kobiety, które zawsze go onieśmielają i próbując odpowiadać na ich pytania rumieni się i zaczyna się jąkać. A w barze wskazuje palcem na wypisane na tablicy przed oczyma kasjerki słowa „Kopytka ze skwarkami” albo określające inne, tak samo niewyszukane danie i nie niepokojony przez nikogo, jako jeden z wielu anonimowych codziennych zjadaczy prostych i tanich potraw, posila się spokojnie. Przy okazji może przyglądać się innym kopytko-lub pierogożercom. Może siorbać, gdy je zupę grzybową albo szczawiową z połową jajka na twardo. Może nawet od czasu do czasu, co prawda dyskretnie, mlasnąć sobie z zadowoleniem.

Kuchnia pełni jednocześnie funkcję jadalni. Na prawo od drzwi wejściowych pomieszczenie zwęża się. Tuż za załomem ściany są drzwi prowadzące do obecnej łazienki. Nie będziemy zatrzymywać się w niej na dłużej, ponieważ nie ma tam nic poza sedesem, wiszącą nad nim i ciągle cieknącą spłuczką z łańcuszkiem zakończonym porcelanową gałką oraz zlewem, nad którym na ścianie umieszczone jest coś, co trudno jednoznacznie określić, a co Pan Iko traktuje jako lustro. Na półeczce leży pasta i szczoteczka do zębów oraz maszynka do golenia na żyletki. Ot i wszystko.

Tam, gdzie w bucie są palce, w kuchni Pana Iko znajdują się drzwi. Za nimi jest pokój - jedyny wchodzący w skład tego mieszkania. Ma on kształt ni to kiszki, ni to wysokiego acz wąskiego korytarza. Najbardziej odległy od wejścia koniec pokoju, dokładnie naprzeciwko drzwi, zamyka wysokie okno zasłonięte grubą kotarą zawieszoną hen pod sufitem na mosiężnym karniszu, a na dole sięgającą prawie do podłogi. Ostatni raz była ona zdejmowana i prana w ubiegłym roku przy okazji przeprowadzania deratyzacji w całej kamienicy.

Do okna dochodzi się przy ścianie po prawej stronie. Panu Iko, mimo że mieszka tu już od kilku lat, zdarza się jeszcze czasami potrącić ciężką i szeroką jajowatą ramę okalającą malowidło w stylu - jak to kiedyś określił Profesor - sosów monachijskich. Są tam jakieś góry w tle, u ich podnóża jezioro albo staw, a na pierwszym planie głazy, rozwalająca się chatka i obok niej dziewczyna na kamieniu. Profesor stwierdził, co Pan Iko przyjął z zaskoczeniem i niedowierzaniem, że obraz może być bardzo wartościowy, bo prawdopodobnie pochodzi spod pędzla nie byle jakiego artysty. Przy lewej ścianie stoją kolejno: tuż przy drzwiach staromodna szafa, dalej - nocna szafka z budzikiem i lampką, za nią łóżko z pionowymi prętami w czole i nogach, na końcu, wciśnięte między ścianę okienną a łóżko, stoi krzesło. Wysokie łoże było zapewne kiedyś meblem szpitalnym, a wyszukał je Profesor w swoim „królestwie”. Przypominało ono Panu Iko ten cudowny okres, który spędzał na nic-nie-robieniu w zamkniętym zakładzie obsługiwany przez personel w białych kitlach. Był tam jednym spośród wielu snujących się po salach i korytarzach uśmiechniętych pensjonariuszy, których głównym i w zasadzie wyłącznym zadaniem było wypełnianie poleceń pielęgniarek, czyli łykanie pigułek. A jak smacznie mu się spało po ich zażyciu...

Teraz Pan Iko delektuje się ostatnią minutą snu. Pod łóżkiem mieści się wysuwany pojemnik na kółkach, służący jako dzienna skrytka pościeli. Z kolei na ścianie nad łożem wisi mosiężny kinkiet, a na niebotycznym suficie sześcioramienny żyrandol. Sprzęty te Pan Iko zastał sprowadzając się tutaj, a że nie miał nigdy smykałki do robót domowych, nie wiedział, jak się zabrać za ich wymontowanie lub naprawianie. Nie przyszło mu do głowy, że w ogóle można je zdjąć i oddać do naprawy, no bo też i nie zagościła w jego świadomości taka potrzeba. Inna sprawa, że chyba nigdy w życiu, a przynajmniej w ciągu ostatnich kilku lat, z własnej i nieprzymuszonej woli nie trzymał w ręku śrubokrętu; mechaniczne wykonywanie poleceń Pana Gołębiarza, gdy wspólnie pracowali na strychu przy gołębniku, to zupełnie inna sprawa - tam nie musiał myśleć, wykonywał jedynie to, co mu kazano.

04:59Rozdział 3, na początku którego dzwoni budzik i Pan Iko budzi się po to, żeby jeszcze poleżeć

Ufffl co za ulga!... - zdążyliśmy. Zza okna doleciał przytłumiony szybą i zaciągniętą dokładnie zasłoną, odgłos pięciu „bim-bamów” zegara na wieży katedry. Jeszcze nie przebrzmiały, a już w błogą ciszę pokoju Pana Iko wdarł się brutalnie terkot budzika.

Gdy burzący spokój dźwięk całkowicie odpędził sen, spod pierzyny wychynęła ręka, przesunęła się ponad poduszkę między pręty czoła łóżka, i palce bezbłędnie znalazły dźwigienkę pod dzwonkiem budzika. Nastała znów cisza, dłoń poleżała bez ruchu kilka minut, a następnie drgnęła. Tym razem jednak, palce omijając zegar, namacały od góry abażur lampy, zsunęły się do jej podstawy i przycisnęły wyłącznik. Niezbyt silna żarówka, której mdłe światło dodatkowo jeszcze tłumił brązowawy abażur rozpięty na drucianym szkielecie, odsłoniła fragment pokoju.

Pan Iko powolnym ruchem ułożył się na plecach, wysunął drugą rękę ponad głowę, zacisnął obie pięści i z głośnym ziewaniem wyprężył się. Przy tej niezbyt skomplikowanej czynności, wyrażającej przede wszystkim błogostan, stopy wysunęły się między prętami poza łóżko, a sprężyny odezwały się głośną skargą. Pozostał w tej pozycji przez kolejnych kilka minut, przeciągając się raz po raz, a następnie cofnął ręce zza głowy, podkurczył kolana wciągając jednocześnie stopy pod pierzynę, bo zaczął odczuwać w nich chłód, i leniwym ruchem położył się na prawym boku, twarzą do pokoju. Sprężyny i teraz zaskrzypiały przeraźliwie. Nadal nie otwierając jeszcze oczu, zwilżył językiem wargi i zamlaskał.

Przebudzony leży i uśmiecha się do swoich myśli, które nie należą do nazbyt złożonych. Błogość, przyjemne wylegiwanie się: budzik zadzwonił, światło zapalone, a on sobie leży w łóżku, pod cieplutką pierzynką i wcale - ale to nic a nic! - nie musi wstawać do jakichś tam obowiązków. Inni w takiej sytuacji denerwują się, zżymają na nieprzyzwoicie wczesną porę, która ich zmusza do wyrywania się z przytulnego ciepełka; potem rozespani, na wpół rozbudzeni, niemalże na oślep i przy tym potykając się, suną do łazienki i na siłę starając otrząsnąć się z senności, następnie w pośpiechu próbują posilić się trudnymi do przełknięcia pajdami chleba z czymś tam, potem wybiegają na chłód i szarugę... Brrr! Okropność! A on... nie musi. On sobie leży. Wstanie wtedy, gdy mu przyjdzie na to ochota. Póki co, będzie ze swojego ciepłego łóżeczka nasłuchiwał pośpiesznych kroków, trzaskania drzwiami i będzie jedynie żałował, że ci wszyscy tak śpieszący się, tak niezadowoleni ze zrywania się do swoich wczesnych obowiązków, nie wiedzą, że jego budzik nie jest dla niego - ha, ha! - sygnałem do wstawania i mimo iż on - Iko - obudził się, to niczego nie musi. Nie ma takiego obowiązku! Szkoda, że nie wiedzą i dlatego nie mogą mu zazdrościć tego wspaniałego uczucia. Ale to nic. Ważne, że on sam wie. To mu wystarcza i zapewnia dobre samopoczucie na cały dzień. Och, jakże on lubi te przyjemności przedświtu. Ma czas, by spokojnie ułożyć sobie w myślach plan dnia.

Więc po kolei. Ochota na wstawanie nadejdzie dzisiaj o godzinie siódmej. Dzisiaj, tak jak wczoraj i przedwczoraj... O nie! Przedwczoraj była niedziela i na ten dzień Pan Iko ma zawsze inny rozkład. A więc... jak wczoraj, i tak jak będzie jutro, i pojutrze, i w pozostałe dni tygodnia aż do następnej niedzieli. Dzisiaj wyjdzie z domu o ósmej . Wyjdzie, bo tak właśnie chce. Pójdzie do śródmieścia tą samą co zwykle trasą i w tym samym tempie. Mógłby - pewnie, że mógłby, bo ma czas - pójść innymi ulicami, ale wybiera stałą marszrutę. Dojdzie do swojego banku - nadal nazywał ten bank w myślach „swoim” - wejdzie do środka i pobierze pieniądze... O, o... uwaga!

05:05Rozdział 4, w którym Pan Iko wspomina niezbyt przyjemne spotkania z dziewczyną mieszkającą na końcu korytarza

Ten odległy i stłumiony, ale wystarczająco wyraźny, by go rozpoznać, dźwięk - to otwieranie drzwi wejściowych do kamienicy. Pan Iko znieruchomiał. Stukanie obcasów na schodach... To ta dziewczyna z końca korytarza! Zatrzyma się dzisiaj?... Tak, przystanęła... Pan Iko ma bardzo dobry słuch i niebawem dociera do jego uszu chrobot klucza w zamku mieszkania na drugim końcu korytarza. Zatem zdjęła buty jeszcze na schodach i dalszą drogę odbyła już boso.

W któryś z pierwszych poranków zaraz po wprowadzeniu się do tej kamienicy, wyjrzał kilka razy ostrożnie na korytarz i stąd wie, że dziewczyna wraca nad ranem naj częściej bardzo chwiejnym krokiem. Ciekawe, czy ta stara kobieta, która z nią mieszka będzie ją dzisiaj wyzywać? Pan Iko nasłuchuje. Ale nic się tam nie dzieje. Widocznie Starsza Pani nie obudziła się i już nie urządzi awantury. Podniesione głosy o takiej właśnie porze dolatują stamtąd przynajmniej raz na dwa tygodnie. Jeśli około godziny piątej nie ma odgłosu kroków na schodach, to znaczy, że Starsza Pani jest w szpitalu. W takie ranki z tamtego mieszkania wychodzą, ale w godzinę lub dwie później niż teraz, inne, bardziej zdecydowane i cięższe męskie kroki.

Iko nie musi o tej porze ani przychodzić, ani wychodzić. O! Oczywiście, mógłby, gdyby zechciał, ale wybiera niechcenie i może sobie jeszcze poleżeć... Przypomniało mu się spotkanie z tą dziewczyną. Zaraz, zaraz... nie! To były dwa spotkania. Dwa? No tak - dwa na pewno. Nie pamięta wszystkich szczegółów ani okoliczności. Gdyby tak mocno, mocno się postarał, to zapewne przypomniałby sobie dokładniej. Ale nie ma takiej potrzeby. Zawsze, gdy intensywnie nad czymś myśli, zaczyna go boleć tam głęboko pod lewą skronią. Zatem, nie będzie sobie przypominał, tym bardziej, że spotkania te nie sprawiły przyjemnego wrażenia. Pamięta jednak, że oba miały miejsce na schodach. Nie w nocy, ale tak jakoś pod wieczór, gdy wracał z miasta... Nie zmuszajmy go jednak do męki przypominania i opowiedzmy sami, jak to było. Ano właśnie...

Powoli, z pochyloną - jak zwykle - głową, wchodził na swoje piętro. Na półpiętrze zatrzymał się. Coś tu było zmienione, coś inaczej niż zwykle... Na siódmym czy ósmym stopniu, a więc prawie na wysokości jego oczu, stały dwa lśniące czerwone damskie buty na bardzo wysokim obcasie. Zdumiony zjawiskiem, powoli podnosił wzrok nad butami były kolana..., nad nimi uda, których połączenie grywała biała - wyraźnie to widział - koronkowa tkanina. To... były... damskie... majtki! Wiedział, że w takim miejscu może być tylko ta część damskiej garderoby. W szpitalu Głupi Józek zawsze skądś przynosił podobne i pokazywał wszystkim mężczyznom, dopóki pielęgniarki mu ich nie odebrały. A te znajdujące się teraz przed nim majtki z przodu zasłaniała króciutka czarna spódnica... Stal jak wmurowany, bojąc się patrzeć jeszcze wyżej. Jednak przemógł się i powoli, powoli, gotów w każdej chwili uciec wzrokiem w bok, podnosił głowę. Gdzieś tam bardzo wysoko nad unoszącymi się i opadającymi piersiami opiętymi ciasnym sweterkiem były oczy tej dziewczyny. Stała, szeroko rozstawiwszy nogi, i uśmiechała się jakoś dziwnie. W tej perspektywie sprawiała wrażenie niemalże olbrzymki.

- No i czego tak rozdziawia gębę? - To jej pytanie zapamiętał dokładnie.

W pierwszej chwili chciał zawrócić, wybiec na ulicę i wrócić później, ale przecież on był w drodze do domu - w zasadzie już w domu - zaledwie kilka kroków dzieli go od mieszkania i nie chciał zmieniać swoich planów. Spuścił wzrok, zacisnął mocno zęby i opierając się mocno plecami o poręcz schodów w milczeniu zaczął przeciskać się ku górze. Gdy już zrównał się z nią, ona zrobiła coś niespodziewanego, coś, czego Pan Iko do dziś nie rozumie. To było... straszne! Wyciągnęła ku niemu lewą rękę, palec podetknęła pod jego podbródek i mocno naciskając od dołu zmusiła go do podniesienia głowy i spojrzenia w jej oczy. Była bardzo mocno wymalowana i uśmiechała się w sposób, na który Pan Iko nie mógł znaleźć określenia.

- No i co, sąsiedzie? - ni to zapytała, ni to stwierdziła uśmiechając się drwiąco. - Podobno przygłupy są dobre w te kłoda. Wpadnij kiedyś do mnie - powiedziała i zaczęła schodzić na dół, śmiejąc się coraz głośniej.

Pan Iko był oszołomiony faktem niespodziewanego i do tego jeszcze tak bliskiego obcowania z kobietą, a przy tym w gruncie rzeczy nie wiedział, o co jej właściwie chodzi. W głowie mu huczało, a jednocześnie tłukły się pytania: Jakie przygłupy? Jakie klocki?

A w ogóle, dlaczego go ktoś dotyka? Potem puścił się pędem ku swemu mieszkaniu. Ręce, pamięta, tak mu się trzęsły, że z trudem włożył klucz do zamka. Wpadł do kuchni, zapominając o zapukaniu w drzwi.

Tu trzeba zaznaczyć, że Pan Iko zawsze puka do drzwi, gdy wchodzi do mieszkania - nie tylko do pani Anastazji, ale również i do swojego, chociaż wiadomo, że mieszka sam i jeśli jego samego nie ma w domu, to nie ma tam nikogo. Ale puka i tego nie zmieni.

Dla Pana Iko cały późniejszy wieczór owego pamiętnego dnia, a potem także prawie bezsenna noc i następujący po niej ranek, kojarzą się z rozmazanym wspomnieniem jakiegoś potężnego bólu dudniącego pod lewą skronią. Gdy rozwidniło się, na wpół przytomny powlókł się do Pani Doktor, chociaż to nie był jeszcze dzień comiesięcznej wizyty u niej. Szedł niczym ranne zwierzę, bowiem każde odwiedziny w tym białym pomieszczeniu przynosiły mu ulgę. Tylko z Panią Doktor mógł rozmawiać otwarcie, ponieważ była - przynajmniej w tamtym okresie - jedyną kobietą, której mógł się zwierzyć ze swoich niepokojów i problemów. Może było tak również i dlatego, że przywodziła mu na myśl jak gdyby zamglony obraz Mamy - miała też taki cierpliwy i ciepły głos, tak samo dobre spojrzenie.

Tu dygresja: jest jeszcze jedna kobieta, która zdobyła, chociaż nie w takim stopniu i nieco później, jego zaufanie. To najbliższa sąsiadka - aktualnie chrapiąca za ścianą hrabina Anastazja. Ale nie wyprzedzajmy biegu wypadków...

Drugi raz spotkał tę młodą kobietę z końca korytarza późnym popołudniem ubiegłego lata. Wszedł wówczas z ulicy i aż podskoczył ze strachu, gdy z wnęki przy schodach doleciały jakieś jęki, jakieś westchnienia. Zajrzał ostrożnie: może ktoś potrzebuje pomocy? Ale nie! We wpadającej przez okienko smudze światła zobaczył ją obejmującą jakiegoś mężczyznę. Wierciła się przy tym, pojękiwała i wzdychała. Uspokoił się, bo takie sceny już widział kilka razy gdzie indziej i poszedł spokojnie na piętro.

Ziewnął i przewrócił się na drugi bok, chcąc w ten sposób jak gdyby porzucić myśli o sąsiadce. I udało mu się, aczkolwiek towarzyszyło temu coś w rodzaju satysfakcji z niepodważalnego faktu, że oto teraz ona na pewno jest bardzo zmęczona i dopiero kładzie się spać. Nawet nie wie, że on - Iko - o tej porze ma już spanie za sobą, nie śpi i - ba! - jest wypoczęty. On może sobie bez pośpiechu układać plany na cały dzień; może niemalże w takim samym tempie, w jakim to będzie się działo w rzeczywistości, przemierzać ulice swojego miasta.

Właśnie! Czas przywołać się do porządku i codziennym zwyczajem przeanalizować plan na dzisiaj... Spędzi w banku, jak zwykle, ze dwie godziny. Porozmawia tam również ze starym, jeszcze sprzed wypadku, znajomym - Maurycym. Ostatni raz widział go jakoś tak pod koniec ubiegłego tygodnia. Wczoraj nie spotkali się - widocznie Maurycy stróżował w nocy z soboty na niedzielę albo pełnił dyżur przez całą niedzielę i dlatego miał wolny poniedziałek. No tak, jeśli miał dzień wolny, to na pewno pod wieczór był już kompletnie pijany i dzisiaj będzie spał w swojej kanciapie albo będzie znów narzekał na ciężkie życie ze swoją kobietą i siódemką dzieci. Ale to nic, Panu Iko wystarczy, że posiedzi sobie u niego w dyżurce i będzie wyglądało tak, jak gdyby to on - właśnie Iko - pełnił tu służbę. Potem pójdzie na obiad do baru obok Galerii. Potem...

05:40Rozdział 5, dość długi, ale to nie powinno nikogo dziwić, dotyczy bowiem Pana Iko i gołębi

Oho! Pojawił się inny dźwięk: to charakterystycznym nierównym krokiem wychodzi do pracy Pan Gołębiarz, czyli jest mniej więcej za dwadzieścia albo za dwadzieścia pięć minut szósta. Znajomość z tym sąsiadem zawiązała się którejś czerwcowej niedzieli, bodaj w miesiąc po wprowadzeniu się Pana Iko. Zawiązała się, trwa do dzisiaj i zapewne będzie istniała nadal.

Było to w sobotę lub w niedzielę przed południem i Pan Iko, już wtedy wdrażając W życie odmienny rytm dnia wolnego od pracy, opuścił swe mieszkanie, by - zgodnie z zaleceniem Pani Doktor - pospacerować nad rzeką. Doszedł do klatki schodowej i musiał się zatrzymać. Dalszą drogę zagradzał mu tenże właśnie sąsiad mocujący się z jakąś drewnianą konstrukcją.

- Och, przepraszam! - zmieszał się sąsiad. - Czy pan bardzo się spieszy? Jeśli tak, to ja zaraz to uprzątnę...

- Nie... nie - odpowiedział Pan Iko zgodnie z prawdą i już chciał się wycofać do swojego mieszkania. - Ja mogę później... Mogę poczekać... Nie mam właściwie nic do roboty.

- O, to bardzo dobrze - ucieszył się sąsiad. - To może zechciałby mi pan pomóc? - i nie czekając na odpowiedź polecił: - Proszę to przytrzymać.

Pan Iko nie tylko przytrzymał dwie zbite ze sobą pod kątem prostym deski, ale również, zapominając o swoich planach na dziś, pomógł wnieść na strych element naprawianego akurat (jak się niebawem okazało) gołębnika. Od tego spotkania rozpoczęła się fascynująca przygoda. Sąsiad, krzątając się po strychu, całymi godzinami opowiadał o gołębiach, tłumaczył ich zachowanie i obyczaje, a Pan Iko nigdy nie przerywał mu jakimiś zbędnymi pytaniami - po prostu słuchał i oglądał te przepiękne ptaki.

Od tamtego dnia, w każdą niedzielę, od wczesnej wiosny do późnej jesieni, wiele godzin spędzali przy gołębniku. Sąsiad, w towarzystwie odgłosów gołębiego gruchania dokonywał bieżących napraw, konstruował jakieś kojce i boksy, niemalże niańczył gołębie pisklęta, a z jego opowieści wyłaniał się nieznany dotychczas Panu Iko obraz wielkiej mądrości tych ptaków, ich rodzicielskiego poświęcenia i ofiarności. Jednak Pan Iko najbardziej lubił te chwile, gdy za pomocą przemyślnie poprzeciąganych sznurków sąsiad otwierał drzwiczki umieszczonych na dachu klatek, stanowiących zewnętrzną część gołębnika. Ptaki, niczym biała chmura, z łopotem skrzydeł wznosiły się nad domem, wykonywały jedno lub więcej kół na niebie i odlatywały. Pan Iko wspinał się wówczas po drabinie, siadał okrakiem na belce ponad klatką, otwierał skośne okienko umieszczone między dachówkami i śledził wzrokiem coraz mniejsze sylwetki lotników. Gołębie wzbijały się wysoko-wysoko, to łopotały skrzydłami, to znów szybowały, dopóki nie zasłonił ich przed wzrokiem szczyt dachu. Ale nie martwił się tym - sąsiad mu kiedyś powiedział, że te mądre ptaki poznały się na jego dobroci, polubiły go i że zaraz wrócą. Rzeczywiście, nie wiadomo skąd zlatywały się siwą chmurą i oznajmiały z dachu swoją obecność głośnym gruchaniem i odgłosem mnogich drobnych kroków. Niektóre przechodziły do klatki, inne znów się zrywały - i tak przez kilka godzin...

W którąś niedzielę, gdzieś po dwóch-trzech miesiącach znajomości, Pan Iko co chwilę wyglądał na korytarz, ale drzwi na strych pozostawały zamknięte. Siedział nasłuchując przy stole w swojej kuchni. Zbliżało się już południe, gdy z mieszkania sąsiada ktoś wyszedł, a z korytarza zamiast zwykłego odgłosu kroków i zgrzytu klucza w zamku obwieszczającego otwieranie drzwi na strych, dobiegało coraz bliższe na przemian szuranie i postukiwanie. Gdy odgłosy te dotarły do jego drzwi i ktoś zapukał, Pan Iko zerwał się. Na korytarzu, ubrany tylko w piżamę stal sąsiad oparty na jednej kuli - to po lewej stronie, i lasce - po prawej. Lewa noga była w gipsie.

- Przepraszam najmocniej, panie sąsiedzie... - Gołębiarz plątał się w wypowiedzi stojąc w drzwiach. - Ale syn... jak to chłopak, ugania się gdzieś z kolegami za piłką i nie można na niego liczyć. Ja, niechże no sąsiad spojrzy i posłucha - postukał laską o gips - nie mogę, niestety, wejść na strych, i do tego jeszcze po tak stromych schodach.

Pan Iko patrzył szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma i słuchał, kompletnie nie wiedząc, o co sąsiadowi chodzi i dziwiąc się w myślach, skąd u niego takie zmiany w wyglądzie i stroju.

- Czy nie będzie zatem niegrzecznie z mojej strony... - sąsiad przeszedł nareszcie do wyłuszczenia swojej prośby - jeśli poproszę, aby pan dzisiaj sam poszedł do gołębi i zrobił tam to, co dotychczas razem robiliśmy w każdą niedzielę?

Pan Gołębiarz patrzył mu wyczekująco w oczy.

- Dobrze by było, jeśli pan sąsiad ma tyle czasu, wypuścić ptaki i poczekać, aż wrócą. Oto są klucze...

Pan Iko zrazu nie zareagował wpatrzony w wyciągniętą ku niemu rękę z kluczem na kółku, który tak dobrze znał. W końcu zrozumiawszy, o co chodzi, zaskoczony okazaniem mu aż takiego zaufania i powierzeniem pieczy nad czymś tak niezwykłym jak gołębie, zaniemówił i intensywnie myślał, nie dowierzając własnym uszom. W pierwszej chwili sąsiad wziął tę reakcję, a właściwie jej brak, za odmowę, ale odetchnął z ulgą, gdy na twarzy Pana Iko wyraz niewiary zamienił się w uśmiech uszczęśliwienia.

W niecałe pół godziny później, po sprawnym zrobieniu w gołębniku niezbędnych porządków i wykonaniu innych prac, które już znał, Pan Iko wypuścił gołębie. Otworzył okienko i siedząc okrakiem na belce, oparł oba łokcie o blaszaną futrynę. Podparłszy dłońmi brodę śledził wzrokiem stado krążących ptaków. Wtedy to, gdy po raz pierwszy był sam na strychu, wydało mu się, że też jest ptakiem. I... - jak wielokroć później utwierdzał się w myślach w tym nabytym wówczas przekonaniu - zamienił się w ptaka. Rozpostarłszy szeroko ręce, które stały się skrzydłami, leci oto wraz z gołębiami coraz wyżej i wyżej, ponad dachy kamienic, ponad zielone czupryny drzew wypełniające wolne miejsca między budynkami, ponad strzelające ku niebu wieże: niedalekiej katedry i ratusza oraz dalszych, zapewne kościołów... Nie był pewien, co tam jest dalej - kiedyś, kiedyś, jeszcze grubo przed tym, co się stało w banku, chyba tam bywał, teraz jednak bał się zapuszczać tak daleko... Oto szybuje, coraz dalej i wyżej, ku błękitowi nieba, ku bieli obłoków. Ścigając wzrokiem gołębie, wraz z nimi wzbija się wysoko, by zaraz potem z szeroko rozłożonymi skrzydłami odpoczywać szybując, to znów niespodziewanie załamuje kierunek lotu i śmiga w dół i znów się unosi i znowu... i znowu... i tak bez końca ... aż do pełnego uszczęśliwienia i... szczęśliwy bez miary. Ptaki opadły na rodzinny dach, Pan Iko wraz z nimi, ale po chwili znów wzbija się, ponownie płynie w przestworzach, sam siebie prowadzi nad dachami, między chmurami...

Gdy już zdrętwiały mu łokcie od opierania się o twardą futrynę okienka i od podpierania brody, wrócił do swoich skrzydlatych towarzyszy lotu, które z gruchaniem tupały nóżkami i stukały dziobkami o miseczki z pokarmem.

To przeistoczenie się Pana Iko w gołębia, chociaż tylko w wyobraźni, było tak silnym przeżyciem, że pojawiło się ponownie podczas już pierwszej nocy po tym dniu. A potem jeszcze wiele razy stawał się we śnie białym ptakiem, podniebnym szybowcem i przeważnie sam, chociaż kilka razy dołączał do stadka jemu podobnych, unosił się wysoko ponad miasto z czerwonymi dachówkami, z zieloną patyną dachów i wież kościołów... I właśnie... jedynie te jego „gołębie” sny były kolorowe, z błękitem nieba u góry a rzeki na dole, z odległą hen, hen niżej zielenią drzew i łąk, z bielą obłoków, między które wpadał, krył się w nich, przeszywał cudownym lotem we wszystkich kierunkach: z góry do dołu, z prawego krańca do lewego, i jeszcze tak, i jeszcze inaczej... Śmigał w dół, by rozpościerając skrzydła, wyrównać lot i znowu wzbić się, i szybować ponad dachami... Ludzie, a z tej wysokości takie malutkie ludziki, zadzierali głowy i z zazdrością śledzili jego, Pana Iko, szczęście... Przy takich snach budzik zdecydowanie był natrętem.

Jeszcze przez kilka tygodni sam wychodził na strych i były to najszczęśliwsze chwile, od kiedy tu zamieszkał. Wspomnienia o nich nie zatarło nawet ogromne zagrożenie dla ptaków, jakie wdarło się na strych w postaci czarnej Bazylii i jej pręgowanego synka Małego - wrednych kotów sympatycznej Pani Anastazji. Gdyby Pan Iko w porę nie włączył się do akcji z miotłą, nie jest wykluczone, że Pan Gołębiarz w odwecie za ich niecny czyn, do którego akurat się przymierzali, pozbawiłby ich żywota, a skórki stałyby się przeciwreumatycznymi poduszeczkami. Kiedyś tam później, gdy zapytał właścicielkę kotów, skąd się wzięły ich imiona, dowiedział się, że najpierw był „Bazyli”, ale domniemany kocur okazał się kotką - stąd „Bazylia”, natomiast dzisiejszy ogromny i większy od matki „Mały”, kiedyś był rzeczywiście małym kociakiem.

Sąsiad, gdy już jako tako wydobrzał, opowiedział mu, że nogę pogruchotał, spadając z belki. Chciał bowiem, przez okienko w dachu złapać pięknego, ale obcego gołębia, który zdrożony przysiadł nieopodal. Ledwie zwlókł się ze strychu. Zawieziono go do szpitala, ale coś tam widocznie źle poskładano i Pan Gołębiarz będzie już zawsze utykał. Gdy zdjęto gips z nogi i skończyło się zwolnienie chorobowe, odgłos kroków Pana Gołębiarza wychodzącego rano do pracy już miał inny charakter akustyczny. Panu Iko z początku było nawet trochę przykro. Pojawiło się w jego myślach coś w rodzaju wstydu, że oto on - zdrowy na ciele - leży sobie w ciepłym łóżku, a tam inny człowiek musi, kuśtykając, iść rano do pracy. Z czasem jednak to uczucie minęło...

Przekręcił się i ułożył w łóżku na wznak. Przeraźliwe skrzypienie sprężyn pod materacem przepłoszyły piękne podniebne obrazy. Nie przeszkodziło to jednak, żeby dzisiaj również pojawiła się myśl, która coraz częściej gościła w jego głowie: gdy za kilka tygodni przyjdzie wiosna, znowu z sąsiadem będzie pracował na strychu przy gołębniku i będzie to trwało aż do jesieni i znowu będą co jakiś czas pojawiały się kolorowe sny... Ha! Zaczną się piękne dni, i noce również.

Westchnął, ale też i od razu spróbował się wziąć się w garść. Co się dzisiaj z nim dzieje? Już któryś z kolei raz zaczyna planowanie dnia i ciągle się rozprasza, myśli wciąż gdzieś uciekają. Znikła ta codzienna radość z wylegiwania się w łóżku, podczas gdy inni, których kroki słyszy, muszą wstawać...

No cóż, Pan Iko nie podejrzewa jeszcze, że jest to zapowiedź zbliżających się nieuchronnie niespodzianek, które niczym lawina pojawią się samoistnie, a będą też i takie, które, poprzednimi wywołane, staną się przyczyną kolejnych.

Na razie szuka innych, bliższych przyczyn. Znalazł - tak przynajmniej mu się wydaje. Uświadomił sobie narastający gdzieś w dole brzucha ucisk przepełnionego pęcherza. Widocznie wczoraj się przechłodził. Trudno, chociaż jest o wiele wcześniej niż zwykle, musi się wysikać. Idzie więc po ciemku do ubikacji. Nie, nie zapala światła ani tam, ani w kuchni, bo i po co. Zna każdy szczegół swego niewielkiego mieszkania, w którym wszystkie przedmioty i sprzęty znajdują się na właściwych sobie, a przypisanych im przez Pana Iko, miejscach. Dotarł. Siusia siadając na desce klozetowej, mimo że w szpitalu sąsiad z sali obok, którego nie lubił, a którego wszyscy nazywali Dziadkiem, wyśmiewał się z Pana Iko, że ten załatwia tak zwane małe potrzeby po kobiecemu. To przyzwyczajenie pozostało mu jako jedno z wielu jeszcze z dzieciństwa. Tatuś bowiem, w ramach nauki dobrych obyczajów, dawał swoim dzieciom lekcje poglądowe na różne tematy, w tym też uczył swoich synów w jaki sposób kulturalny mężczyzna powinien sikać. „Pamiętajcie, chłopaki! - perorował rodzic - jest dobry zwyczaj taki: czy to wielka, czy też mała jest potrzeba, to nie lać z góry do kibelka, tylko usiąść trzeba...”. I dalej rymując, co było w jego stałym zwyczaju - przynajmniej do pewnego pamiętnego smutnego wydarzenia - przekonywał synów, demonstrując odpowiednio, że podczas sikania w pozycji siedzącej stłumione są owe charakterystyczne dźwięki, niezbyt przyjemne dla akurat przebywających w sąsiednim pomieszczeniu domowników. Jednocześnie - co ma też duże znaczenie estetyczne - ciecz nie rozpryskuje się na boki. Dalej, po załatwieniu całej sprawy (związanej zarówno z małą jak i z dużą potrzebą), należy opuścić klapę i dopiero wtedy spuścić wodę. Chodzi o to, że nikt nie musi słyszeć, że ktoś z domowników akurat w tej chwili korzysta z ubikacji...

Minęło już, co prawda, wiele lat i teraz Pan Iko mieszka sam, mógłby sikać, jak chce i spuszczać wodę w dowolny sposób, a nawet wcale jej nie spuszczać (a co? mógłby, gdyby chciał), ale pozostał wiemy niegdysiejszym tatowym nakazom...

Wrócił do łóżka lżejszy i spokojniejszy. Jest jeszcze dużo czasu, można zatem przeanalizować przebieg dzisiejszego dnia.

No więc, jeszcze raz od początku: wstanie, zje śniadanie, pójdzie do banku, tam utnie sobie pogawędkę z portierem Maurycym, potem spacerek przez rynek i obiad w barze koło Galerii. No i co dalej? - zadał sobie to pytanie z pobłażliwym uśmiechem, bo przecież znał już odpowiedź. Wiadomo: Filharmonia.

6:30Rozdział 6, który miał dotyczyć tylko wypraw Pana Iko do Filharmonii, ale na szczęście pod jego koniec Pan Iko przypomina sobie treść wczorajszej rozmowy z Panią Anastazją

Pan Iko był dwa lata temu aż trzy razy w Filharmonii. Jego i dwóch innych podopiecznych zaprowadziła tam Pani Doktor w ramach eksperymentu terapeutycznego. To oszołomienie zapamiętał jako jedno z nielicznych zdarzeń, które nastąpiło po wypadku. A poprzedziło je polecenie Pani Doktor:

- Za tydzień... Zapamiętaj! - Pani Doktor powiedziała to z naciskiem, patrząc mu głęboko w oczy. - Przyjdziesz do mojego gabinetu dokładnie o trzeciej po południu.

Pokiwał wtedy ze zrozumieniem głową, bo przecież potrafił odczytywać czas z zegara. Im bliżej jednak było do tej pamiętnej wizyty, tym większy ogarniał go niepokój. Chodziło nie tylko o to, że musiał zmienić rytm dnia, ale powodowała to potrzeba zrealizowania drugiej części polecenia:

- Proszę ubrać się odświętnie. Pójdziemy do Filharmonii. Wiesz, co to jest takiego?

Nie wiedział, ale wydało mu się, że zrobi przyjemność Pani Doktor, jeśli potwierdzi, że wie. Mijały kolejne dni bicia się z własnymi myślami i niepewnością oraz z towarzyszącym temu coraz silniejszym bólem głowy. Może położę się do łóżka i będę chory? I tak czuję się coraz gorzej! - ten pomysł przyszedł mu do głowy w trzecim dniu. Odrzucił go jednak, bo uznał, że to wyjście do Filharmonii musi być czymś ważnym dla Pani Doktor i on by to mógł zepsuć. Ponieważ nie mógł sobie sam z tym poradzić - jak zwykle w takich sytuacjach - poszedł do Profesora. Ból pod skronią ucichł, gdy odszukał tę swoją ostatnią deskę ratunku i zwierzył się z trapiącego go problemu.

W dniu koncertu Pan Iko poszedł do banku na krótko i już o godzinie dziesiątej wrócił do domu. Po niecałej godzinie przyszedł Profesor ze swoją asystentką. Powyciągali z toreb i rozłożyli na łóżku koszulę, spodnie, marynarkę i muszkę. Asystentka zabrała się za czyszczenie i prasowanie (żelazko, chociaż dotychczas bezużyteczne, na szczęście było w domu i działało), a Pan Iko przyglądał się sprawności, z jaką Profesor przyszył guzik do marynarki. Guzik ten, co prawda, był nieco inny niż pozostałe, ale z pewnością ładniejszy. Pan Iko został ustrojony, a asystentka już na nim pofastrygowała zaszewki w pasie, by spodnie nie opadały; podwinęła również i prowizorycznie podszyła zakładki u dołu nogawek. Profesor dodatkowo pożyczył mu na ten dzień swoje szelki. Rękawy marynarki, odmiennie niż nogawki spodni, były nieco przykrótkie. Żeby nie było widać wystających spod nich postrzępionych w kilku miejscach mankietów koszuli, asystentka, wziąwszy z łazienki żyletkę z maszynki do golenia, po prostu brutalnie skróciła rękawy. Widząc stan, w jakim był przyszły meloman, Profesor, w obawie przed możliwymi sensacjami żołądkowym, zakazał mu w tym dniu spożywania obiadu.

- Ojej! Nie wzięłam perfum - zmartwiła się asystentka.

- A po co ci jakieś tam śmierdzidło? - zdziwił się Profesor.

- Jak to? Żeby go skropić - odpowiedziała. - Przecież idzie między ludzi.

- Ani mi się waż! - uniósł się Profesor. - Iko jest umyty, pachnie czystą wodą i mydłem. I to wystarczy. Nie musi, tak jak ty i inni pracownicy naszego laboratorium, braków w higienie maskować sztucznymi pachnidłami. Jasne?

Było jasne i gdy Pan Iko został wystrojony, oboje odprowadzili go aż pod dom Pani Doktor, gdzie już czekali takoż wystrojeni i - na co z sarkazmem i satysfakcją asystentka zwróciła uwagę znacząco pociągając nosem - jednak solidnie wyperfumowani dwaj inni pacjenci.

Pan Iko później opowiadał Profesorowi o pięknych marmurowych schodach, o budzących zachwyt rzeźbach, o białych krzesłach z czerwonym obiciem, o żyrandolach i ich światłach. Nie mówił o muzyce, o dźwiękach, bo nie potrafił znaleźć określenia na to oszołomienie, które na niego spadło wraz z pierwszymi akordami i trwało, trwało długo jeszcze po powrocie do domu. Bardzo podobał mu się także dyrygent - ów cudotwórca, który ruchem ręki uzbrojonej w pałeczkę wzbudzał, podnosił lub uciszał dźwięki, prowadził czarodziejskie tony, a było mu posłuszne wszystko: i instrumenty, i ludzie, którzy na nich grali, i widzowie - a wśród nich także Pan Iko - którzy podpatrując dyrygenta, wiedzieli, kiedy należy klaskać.

Tego przeżycia Pan Iko doświadczył jeszcze dwukrotnie: w miesiąc i w dwa miesiące później. Pani Doktor, co prawda obiecywała, że jeszcze ich tam kiedyś zaprowadzi, ale widocznie nie starczało jej czasu, a jemu nikt nie powiedział, że samemu też można to miejsce odwiedzać. W dwa miesiące po trzecim - i niestety, ostatnim - koncercie, wiedziony jakąś tęsknotą przyszedł pod Filharmonię. Koncert akurat się skończył i z gmachu wychodzili wystrojeni ludzie, tak samo uduchowieni i piękni, jak widział to wewnątrz już trzy razy. On, Iko, też już przecież był taki i bardzo pragnął być nadal. W następną sobotę założył to swoje odświętne ubranie i ponownie się zjawił. Krążył prawie godzinę po chodniku, a kiedy zaczęli wychodzić melomani, podszedł do drzwi i wraz z gęstniejącym tłumem uroczyście, powoli począł schodzić ze schodów. Wyobrażał sobie, że oto wraca z koncertu, a miało o tym świadczyć przybranie podpatrzonego u innych uroczystego wyrazu twarzy, zamyślenie i - tak jak to robił idący przed nim starszy pan w meloniku - rytmiczne wymachiwanie przed sobą zwiniętą prawą dłonią z wysuniętym do przodu palcem wskazującym: w górę, w dół, w lewo, w prawo, i znowu w górę... Tak szedł aż do rogu ulicy, a gdy coraz więcej ludzi odłączało się po drodze, on również włożywszy ręce do kieszeni spodni, które nieco opadały, bo musiał oddać szelki Profesorowi, skierował się do domu. Jeszcze kilka razy, gdy udawał się pod Filharmonię, zakładał to odświętne, przynajmniej z nazwy, ubranie. Później, jako że zrobiło się chłodniej, a też i ubranie przestało mu się podobać, już nie przebierał się specjalnie na tę okazję.

Ale udawane wyjścia z Filharmonii włączył do swojego planu zajęć, wywołując tym u stałych bywalców najpierw zdziwienie, później rozbawienie, aż w końcu obojętność. Nie zauważał tego - było mu dobrze.

Dzisiaj pójdzie tam znowu. Pójdzie, a potem zamyślony będzie wracał. Jedyna w jakimś stopniu przykra czynność, którą musi wykonać po drodze, to zrobienie zakupów. Jak zwykle skręci w tym celu w uliczkę przy rzece i w sklepiku, gdzie sprzedawał okrągły staruszek, który niczemu się nie dziwił i właściwie o nic nie pytał, kupi to, co mu na dzisiejszy wieczór będzie potrzebne. Przyrządzi sobie kolację, nakręci budzik i położy się spać, nie zważając na odgłosy życia domu o wieczornej porze.

Myśl o jedzeniu wywołała początkowo niewielkie, a już niebawem, ku niezadowoleniu Pana Iko, silniejsze ssanie w żołądku. Poczuł głód i zaniepokoił się nie słysząc dotąd odgłosów zza ściany - bo przecież skoro chce mu się jeść, to musi być już późno. Skoncentrował się, próbując coś usłyszeć... Właściwie, to nie tak zupełnie zza ściany, bo ktoś, kto budował przepierzenie, zużył widocznie część cegieł na jakieś inne cele i blisko metrowej szerokości fragment ściany postawił nie z cegieł, ale z desek. Miejsce to jest teraz zastawione szafą Pana Iko. Dzięki temu sąsiadka zza tej niewydarzonej ściany, czyli Pani Anastazja, mogła wiedzieć dokładnie, kiedy Pan Iko zmienia pozycje podczas snu, a on z kolei, mógł przysłuchiwać się jej krzątaninie. Początkowo słyszał także jej donośne chrapanie, ale z czasem dźwięki te tak się wtopiły w pejzaż nocy, że stały się naturalną i już niedostrzeganą (a właściwie to niesłyszalną) jej częścią...

Pani Anastazja jeszcze nie chodzi po swoim mieszkaniu, ale nie słychać też jej chrapania. Która to może być godzina? Wyciągnął rękę za głowę i przeniósł budzik przed oczy. Odetchnął z ulgą - dwadzieścia pięć minut po szóstej. Koty sąsiadki narobią hałasu dopiero za pięć-dziesięć minut... A Pani Anastazja-o, o! - jednak pochrapuje.

Pani Anastazja...? Zaraz, zaraz... Zapomniał o czymś ważnym... Ale o czym? Pod lewą skronią coś niepokojąco zapulsowało. Siadł gwałtownie na łóżku, a sprężyny swoim zwyczajem zaskrzypiały przeraźliwie. Już wiedział! Już sobie przypomniał! Pani Anastazja wczoraj pod wieczór czekała na niego i gdy przechodził obok jej drzwi, uchyliła je i tym swoim niskim, strojonym na aksamitny, głosem, który zawsze wywoływał gęsią skórkę na jego plecach, ni to zaprosiła, ni to poleciła:

- Panie Emehiuszu, zaphaszam na jutho, na wieczohną lektuhę.

Przypatrywała mu się spod nieco przymkniętych powiek i składając usta w dzióbek zapytała, a właściwie to stwierdziła:

- Nie odmówi pan, niephawdaż?.

- Jutro? Ach tak... Wieczorem... - oczywiście, że nie odmówi. Przyjdzie

Uff! Tak niewiele brakowało, a byłby zapomniał. Panią Anastazję zapewne znowu dopadły te jej dolegliwości, a jego obecność - jak zapewniała-łagodzi jej cierpienia. Od prawie pół roku powtarzało się to samo: trzy lub cztery kolejne wieczory, kiedy to Pan Iko starał się zmniejszyć jej boleści, potem tygodniowa przerwa i znowu dwa lub trzy wieczory, i dwa tygodnie przerwy. Czasami jednak już po jego wyjściu wzywała na dokończenie kuracji lekarzy różnej specjalności...

I oto proszę. W planie na dzisiaj, a przynajmniej w elementach jego wieczornej konstrukcji, zarysowały się wyraźne pęknięcia.

Niestety, Pan Iko będzie musiał jeszcze raz przeanalizować i ponownie ułożyć w myślach popołudniową część dnia. A jak już wspomnieliśmy, bardzo nie lubił zmieniać tego, co już raz postanowił. Nie wiedział, nieszczęsny, że nie jest to jedyna korekta, która go dzisiaj czeka. Ba, przy tych, które już się czają, ta jest błahostką...

Rozpoczął ponowne rozważania i tak sobie czynił je dopóty, dopóki nie przeszkodziło temu dochodzące zza ściany miauczenie, a zaraz po nim szuranie kapci Pani Anastazji i odgłosy otwieranych i zamykanych łazienkowych drzwi w jej mieszkaniu.

Za kilka minut przyjdzie też na Pana Iko pora na wstawanie. Teraz już może. On na całym piętrze wstanie ostatni. Co komu do tego, że pierwszy się obudził - może sobie pozwolić na wstawanie na końcu. Nie bierze pod uwagę w tych rozważaniach dziewczyny, która niedawno wróciła z miasta, ale ona właściwie to nie wiadomo, czy już, czy jeszcze śpi. Pan Iko nie uwzględnia także w swoich nasłuchiwaniach rodziny Pana Gołębiarza i Starszej Pani od dziewczyny - bo i tak do jego mieszkania z końca korytarza dochodzą tylko odgłosy otwierania lub zamykania tamtych drzwi, a co się dzieje za nimi - nie wiadomo. Zatem Pan Iko poleży jednak troszkę dłużej niż wczoraj. Skoro Pani Anastazja zaprosiła go na dzisiejszy wieczór, to znaczy, że starym zwyczajem zrobi również i dla niego poranne zakupy.

06:45Rozdział 7 o porannych dylematach Pana Iko, jego śniadaniu, a także o przyjęciu przed wyjściem z domu, wielce dwuznacznego zamówienia Pani Anastazji

Pan Iko jednak wstał dzisiaj kwadrans przed godziną siódmą - czyli pięć minut później niż wczoraj. Ale dzisiaj, podobnie jak w inne dni, gdy zapowiedziane jest wieczorne wyjście do sąsiadki, Pani Anastazja wyprowadzając swoje koty i robiąc poranne zakupy w kiosku za rogiem, kupi również podstawowe wiktuały na śniadanie dla niego, dla swojego wieczornego gościa. Ot, taka drobna grzeczność, a może przejaw jakiejś tam sympatii - któż to odgadnie, co, jak i kiedy zagra w duszy kobiety. W każdym razie Pan Iko mógłby sobie poleżeć jeszcze pięć minut. Ale nie, wstał już teraz i wszedł do łazienki. Nie będziemy zaglądać, co też on tam robi. Zaspokoiliśmy swoją ciekawość wcześniej, ale było to uzasadnione nietypową porą odwiedzin tego pomieszczenia. Teraz wszystko już zaczyna toczyć się według scenariusza wymyślanego przez Pana Iko, zodiakalną Pannę, scenariusza przez niego ustalonego i zweryfikowanego oraz - w końcu - przez niego zatwierdzonego i skutecznie już dawno wdrożonego.

Przez kilkanaście minut z łazienki dolatują różnorakie, typowe dla tej pory odgłosy. Potem - jak zwykle - nastaje cisza, ale Pan Iko nie wychodzi. Stoi przed namiastką lustra i analizuje ledwie widoczny w nim obraz. Rysuje się tam okrągła, o nieco jajowatym zarysie twarz i perkaty nos. Oczy rozstawione szeroko i dość głęboko osadzone, jakby zapadły się nieco pod wysunięte, łukowato wygięte czarne brwi. Wyżej - niezbyt wysokie, zwężające się ku górze czoło zamknięte z boków i z góry nieco przerzedzoną czupryną o nieokreślonej (przynajmniej w tym lustrze) barwie. Włosy są jeszcze w nieładzie i Pan Iko przygładza je, przeczesuje palcami – sprawdza z niepokojem ich długość. Gdyby nie zapowiedź złożenia wieczornej wizyty, na pewno nie przyszłaby mu do głowy myśl o fryzjerze. A nawet gdyby coś takiego zrodziło się, z pewnością - podobnie jak to już czynił od kilku czy kilkunastu dni - nie przywiązywałby wagi do takich pomysłów. Dzisiaj jednak sytuacja jest inna.

- Niestety - westchnął i podjął decyzję, mimo że pociągnie ona za sobą konieczność tej już drugiej dzisiaj radykalnej zmiany planu. Sprawdził również długość wąsów. - No tak, skoro już ma zajść do fryzjera, to przy okazji trzeba będzie zrobić porządek z wąsami.

Przez kilkanaście kolejnych minut nic nowego się nie dzieje, czyli wszystko odbywa się normalnie: Pan Iko wraca do pokoju, zdejmuje i składa w kostkę swoją niebieską piżamę w różowe misie, a następnie wraz z pościelą wkładają do skrzyni, której miejsce znajduje się pod łóżkiem... I tak dalej, i tak samo jak co dzień wszystko toczy się niemalże automatycznie. Wart odnotowania jest jedynie fakt, że w czasie, gdy Pan Iko przebierał się w pokoju, klamka drzwi wejściowych nieco opadła w dół z powodu powieszenia na jej odpowiedniczce od strony korytarza niewielkiej torby z zakupami. Po powrócić do kuchni od razu zauważył tę zmianę, otworzył drzwi i wypakował na stół świeże bułeczki, masło, jogurt, a na koniec paragon z ceną. Te wiktuały uzupełnione wyjętymi z szafki powidłami śliwkowymi, musli, które wsypał do jogurtu i starannie wymieszał, stanowiły od lat jego popijane malinową herbatą śniadanie. Czasami tylko, chociaż niechętnie, jadł płatki owsiane w mleku.

Ani podczas łazienkowych czynności, ani w trakcie przygotowywania i spożywania śniadania, ani też sprzątając po śniadaniu, Pan Iko nigdy się nie śpieszył. Wszystko wykonywane było z rozmysłem, pod pełną kontrolą, we właściwym porządku i tempie. Wykluczona była jakakolwiek pomyłka albo świadome lub nieopatrzne odstępstwo - to zawsze groziło trudnymi do przewidzenia skutkami.

Teraz należało przywdziać ubranie wyjściowe. I znowu dylemat: jak się ubrać? Nawet jeśli zagadnienie dotyczyło wyboru między granatowymi a czarnymi skarpetkami, to było ono przez Pana Iko traktowane bardzo poważnie. Co prawda jego szafa nie była zasobna w odzież, a to co wisiało na wieszakach, nie było pierwszej młodości, ale - trzeba to przyznać uczciwie - Pana Iko nie można było nazwać flejtuchem ani obdarciuchem. Nie była to, prawdę powiedziawszy, akurat jego zasługa, ale inni w jego sytuacji nosili się i wyglądali zdecydowanie gorzej.

Na podstawie ilościowych relacji między tym, co wisiało na wieszakach, a tym, co leżało na dnie szafy, wiedział, że już jutro lub pojutrze po powrocie z miasta zastanie świeże koszule, być może wróci także sweter, który będąc mocno zabrudzonym został zabrany do prania prawie dwa tygodnie temu. Z pewnością zmieniona będzie także pościel, a podłoga będzie pachniała świeżą wilgocią. Podczas nieobecności Pana Iko do jego mieszkania przychodziła posiadająca dodatkowe klucze Siostra od Pani Doktor. Jej zadaniem było sprzątanie, zabranie do prania brudnej odzieży i pościeli oraz - jeśli była taka potrzeba - uzupełnienie braków w tym asortymencie; środki na to dawała pomoc społeczna. Czasami Pan Iko zastawał kartkę z informacją w rodzaju: „Kupiłam nowy zestaw naczyń - ułożyłam je w kuchni w kredensie. Należy się trzydzieści złotych.” Innym razem chodziło o skarpetki, płaszcz lub inny element garderoby. Siostrę, to znaczy dyskretnie opiekującą się nim pielęgniarkę, widywał podczas swoich comiesięcznych wizyt u Pani Doktor, ale tu, w swoim mieszkaniu tylko dwa razy ją spotkał. W obu przypadkach było to wtedy, gdy Pan Iko mocno się przeziębił i leżał w łóżku. Skąd Siostra dowiedziała się, że Pan Iko jest w potrzebie, nigdy nie dociekał. Przychodziła wówczas do niego przez kilka dni, robiła zakupy, przygotowywała posiłki, przynosiła i podawała mu leki.

Stał teraz przed otwartą szafą, medytując, czy założyć tę ostatnią czystą granatową koszulę, czy dzisiaj jeszcze wyjść w tej niebieskiej, którą już miał na sobie. To był trudny wybór. W porę jednak przypomniał sobie o wieczorze i rozwiązanie nasunęło się samo: wieczorem musi wyglądać uroczyście. Zatem teraz na kiedyś niebieską, a dziś mocno wyblakłą koszulę nałoży zielony sweter z naszytymi nałokietnikami z dermy.

I oto kolejny, pojawiający się od kilku już miesięcy problem: narękawki - brać czy nie brać? Tak czy siak? Wcześniej to nawet nie wyjmował ich z teczki po powrocie do domu, ale teraz, każdego ranka, za wyjątkiem niedzieli i innych ustawowo wolnych od pracy dni, spędzał na tych dywagacjach przed otwartą szafą dobrych kilka minut. W gruncie rzeczy, te ściągnięte z obu stron gumką zabezpieczenia przed wycieraniem się swetra na łokciach, tak naprawdę nie były już mu potrzebne i powinien dawno je wyrzucić. Ale to jest spostrzeżenie „z boku”; nigdy nie przyszło mu do głowy takie rozwiązanie, chociaż ostatnio właśnie coraz częściej pojawiało się wahanie - brać czy nie brać? Nie: będą czy nie będą potrzebne?, ale: brać czy nie brać? To był pierwszy dzień, gdy postanowił inaczej. NIE WEŹMIE!