Pacjent - DeWitt Jasper - ebook + audiobook + książka

Pacjent ebook i audiobook

DeWitt Jasper

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Są pacjenci, przez których w lekarzu budzi się morderca.

Trafiłem na takiego na samym początku mojej kariery. Nazywał się Joe i od kilkudziesięciu lat przebywał w odizolowanym skrzydle ponurego szpitala gdzieś w Nowej Anglii. Wszyscy mówili, że to groźny szaleniec, i nawet nie próbowali go leczyć. Personel doradzał mi, żebym trzymał się od niego z daleka. Ale ja wiedziałem lepiej…

Przekonany, że jestem w stanie mu pomóc, zacząłem ryzykowną terapię. Tylko czy na pewno kierowała mną troska o pacjenta, czy może raczej zawodowa pycha? Czy byłem dość czujny, aby nie ulec manipulacjom psychopaty? A może Joe był kimś o wiele, wiele gorszym?

Gdyby Stephen King napisał moją historię, wyszłaby mu ta książka. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 28 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
3,7 (9 ocen)
4
1
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

"Pacjent" Jaspera DeWitt to hipnotyzująca podróż w mroczne zakamarki ludzkiej psychiki, gdzie granice między lekarzem a pacjentem zaczynają się zacierać, a rzeczywistość staje się niepewna. Narrator, młody lekarz na początku swojej kariery, wpada w sidła tajemniczego pacjenta o imieniu Joe, który przez lata pozostawał zepchnięty na margines społeczeństwa jako niebezpieczny szaleniec. DeWitt buduje napięcie, eksplorując nie tylko psychologiczne głębiny postaci, ale również moralne dylematy lekarza, który musi stawić czoła własnym demonom i pychą, kierując się zarówno profesjonalną etyką, jak i osobistymi ambicjami. Czy próba terapii Joe jest czystym altruizmem, czy może wynikiem zawodowej pychy i zuchwałego przekonania o własnych umiejętnościach? Pisząc "Pacjenta", DeWitt miesza elementy psychologicznego thrillera z odrobiną horroru, sprawiając, że czytelnik nieustannie zastanawia się, co jest prawdą, a co iluzją. Czy Joe jest rzeczywiście groźnym psychopatą, czy może istnieją ciemnie...
10
Julka1702

Z braku laku…

Całe szczęście, że taka krótka! Nie wiem kto to zaklasyfikował do kategorii kryminał, ale w najmniejszym stopniu nim nie jest. Po opisie miałam nadzieję na thriller psychologiczny... pudło... Jest to horror, w których nie gustuję, ale nawet gdybym, to nie dałabym wysokiej oceny.
00
Hanna_47

Nie polecam

Thriller dla naiwnych!
00
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Od początku świetny thriller psychologiczny, który pod koniec przerodził się w makabryczny horror. Jakby zakończenie nie było oderwane od rzeczywistości, to całość cholernie dobra, wwiercająca się w głowę i pobudzająca wyobraźnię na temat dziecięcych potworów.
00
Karta95

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda, że taka krótka :(
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Patient

Redakcja, korekta: Marta Śliwińska

Projekt graficzny okładki: Darren Holt, HarperCollins Design Studio

Zdjęcia na okładce: Szpital – imaginima/Getty Images, Chłopiec – Image Source/Getty Images

Opracowanie graficzne: Elżbieta Wastkowska

Redaktor prowadzący: Magdalena Kosińska

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

Copyright © 2020 by Jasper DeWitt, LLC

Copyright © Agora SA, 2021

© Copyright for the Polish translation by Jan Kraśko

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2021

ISBN978-83-268-3748-7

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Royowi, który nauczył mnie dostrzegać w sobie to, co najlepsze, zamiast przejmować się najgorszymi wyobrażeniami innych

Poniższy tekst został opublikowany w kilku odcinkach w wątku zatytułowanym Dlaczego omal nie rzuciłem medycyny na MDconfessions.com, forum internetowym dla pracowników służby zdrowia, które przestało funkcjonować w 2012 roku. Wiedząc, że interesują mnie rzekomo prawdziwe opowieści z dreszczykiem, jeden z moich znajomych, absolwent Uniwersytetu Yale rocznik 2011 i pasjonat medycyny, zarchiwizował go i zechciał się nim ze mną podzielić. Jak widzicie, oryginalny autor niniejszej publikacji ukrywa się pod pseudonimem. Wszystkie próby odkrycia jego prawdziwej tożsamości, jak również tożsamości innych bohaterów tej historii spełzły na niczym, ponieważ aby uniknąć zdekonspirowania, często zmieniał szczegóły umożliwiające identyfikację.

13 MARCA 2008

Piszę to, ponieważ nie jestem już pewny, czy poznałem straszną tajemnicę, czy też sam wpadłem w obłęd. Jako praktykujący psychiatra oczywiście zdaję sobie sprawę, że postawiłoby mnie to w złym świetle zarówno z punktu widzenia moralnego, jak i zawodowego. Ale ponieważ nie wierzę, że zwariowałem, publikuję tę historię, albowiem prawdopodobnie jako jedyni uznacie, że mogła się wydarzyć naprawdę. Dla mnie jest to kwestia zobowiązania względem ludzkości.

Zacznę od tego, że wielce żałuję, iż nie mogę być bardziej konkretny w kwestii wymienionych tu nazwisk czy miejsc, ale nie chcę trafić na czarną listę personelu medycznego jako ktoś, kto zdradza tajemnicę lekarską, nawet jeśli jest tak wyjątkowa. Dlatego chociaż opisane tu wydarzenia są prawdziwe, z uwagi na moją karierę zawodową i bezpieczeństwo czytelników musiałem zmienić nazwiska oraz nazwy miejscowości.

Mogę podać jedynie kilka szczegółów: historia ta wydarzyła się na początku XXI wieku w stanowym szpitalu psychiatrycznym w Stanach Zjednoczonych. Jocelyn, moja łobuzersko inteligentna, zaciekle sumienna, olśniewająco piękna narzeczona żyjąca z funduszu powierniczego i dorabiająca jako szekspirolożka, wciąż mozoliła się wtedy z pracą doktorską na temat roli kobiet w Królu Lirze. Przez wzgląd na jej doktorat i na to, że chciałem być blisko niej, postanowiłem ubiegać się o pracę tylko w szpitalach w Connecticut.

Ponieważ ukończyłem jedną z najbardziej prestiżowych akademii medycznych w Nowej Anglii i zaliczyłem wymagający staż w równie prestiżowej klinice w tym samym rejonie kraju, moi mentorzy byli bardzo stanowczy co do następnego szczebla mojej kariery zawodowej. W mało znanych i niedofinansowanych szpitalach pracowali jedynie zwykli śmiertelnicy z pipidówki, a nie lekarze z dewizą Uniwersytetu Yale na dyplomie, a już na pewno nie tacy, którym, podobnie jak mnie, świetnie szło na studiach i podczas szkolenia klinicznego.

Z drugiej jednak strony miałem gdzieś tego rodzaju rywalizację. W dzieciństwie, gdy moja chora na schizofrenię paranoidalną matka trafiła do zakładu, otarłem się o system ochrony zdrowia psychicznego, dlatego bardziej niż zaszycie się w wygodnym i jakże funkcjonalnym kokonie opieki psychiatrycznej dla wyższych warstw społeczeństwa interesowało mnie naprawianie wadliwych elementów medycyny.

Ale żeby dostać pracę nawet w najgorszym szpitalu, musiałem mieć referencje, co oznaczało, że musiałem również uwzględnić dominujące w tym zawodzie uprzedzenia. Tak się przypadkiem złożyło, że pewien wyjątkowo zrzędliwy lekarz, do którego się zwróciłem o opinię, znał ze studiów dyrektorkę medyczną pobliskiego szpitala stanowego. Doszedł do wniosku, że praca u kogoś takiego jak ona ustrzeże mnie przynajmniej od nabycia złych nawyków, poza tym nasz „rozbuchany altruizm” sprawi, że będziemy do siebie pasowali. Chętnie się zgodziłem, częściowo po to, żeby zdobyć referencje, częściowo dlatego, że zarekomendowany przez niego szpital – mały, ponury ośrodek, który nazwę Stanowym Zakładem dla Psychicznie Chorych (SZPC), żeby uniknąć pozwu sądowego – doskonale odpowiadał moim preferencjom jako jeden z najbardziej niedofinansowanych w Connecticut.

Gdyby nie moja postawa naukowa, która odrzuca antropomorfizowanie zjawisk naturalnych, wydawałoby się, że nawet aura próbuje ostrzec mnie przed wyjazdem na rozmowę w sprawie pracy. Jeśli byliście wiosną w Nowej Anglii, na pewno wiecie, że tamtejsza pogoda bez najmniejszego ostrzeżenia potrafi zmienić się na paskudną, ponieważ – tu przepraszam Forresta Gumpa – klimat jest tam jak pudełko gówna: nigdy nie wiesz, na jakie trafisz, ale możesz być pewny, że każde będzie śmierdziało.

Nawet według tych nowoangielskich standardów dzień był okropny. Między drzewami przeraźliwie wył wiatr, który z siłą szarżującego byka zaatakował najpierw mnie, a potem mój samochód. W przednią szybę bębnił deszcz. Szosa, ledwo widoczna mimo nieustannie pracujących wycieraczek, przypominała wysypaną węglem drogę do czyśćca, pocętkowaną jedynie punkcikami przyćmionych żółtych świateł i skorupami samochodów wiozących ludzi, którzy na tym mokrym, szarym pustkowiu wyglądali jak duchy. Mgła dusiła powietrze złowrogimi mackami, które przecinając jezdnię, prowokowały kierowcę do tego, żeby zjechał w odludną boczną drogę.

Kiedy z mgły wyłonił się znak zjazdu, skręciłem w coś, co początkowo przypominało labirynt splątanych posępnych ścieżek. Gdyby nie wskazówki z MapQuestu – zapobiegliwie wydrukowałem je przed wyjazdem – pewnie błąkałbym się tam godzinami, szukając drogi wśród górskich serpentyn, które wijąc się leniwie po zboczach falistych wzgórz, szydziły z kierowcy i zbijały go z tropu.

Ale ten złowróżbny dojazd do szpitala okazał się niczym w porównaniu ze złymi przeczuciami, jakie ogarnęły mnie, gdy wjeżdżałem na parking. Po raz pierwszy zobaczyłem wówczas rozciągający się przede mną kompleks stanowego zakładu dla psychicznie chorych. Wywarł na mnie silne, nieprzyjemne wrażenie – to chyba najbardziej eufemistyczny opis, jaki mogę zaproponować. Jak na niedofinansowany szpital, kompleks był zaskakująco rozległy. Czuło się tam specyficzną atmosferę rozkładu otaczającą każdą dumną niegdyś instytucję, która popadła w ruinę. Gdy mijałem rzędy zabitych deskami opuszczonych budynków z kruszejącej czerwonej cegły i przeżartego przez pnącza piaskowca, w których mieściły się kiedyś szpitalne oddziały, trudno mi było uwierzyć, że w tych upiornych grobowcach składających się na olbrzymi pomnik cmentarny dawnego zakładu dla obłąkanych ktokolwiek mógł kiedyś pracować, a nawet mieszkać.

Przytłaczając swoich zapomnianych braci, na skraju kompleksu rozsiadł się jedyny budynek, który mimo cięć budżetowych pozostał otwarty: główny gmach szpitala. Mimo dość funkcjonalnej formy to ceglane monstrum nie wyglądało na miejsce, które ma służyć rozpraszaniu cieni ludzkiego umysłu. Strzelisty i wyniosły budynek, pełen surowych kątów prostych i zakratowanych prostokątnych okien, zdawał się jedynie pogłębiać rozpacz i rzucać jeszcze więcej cieni. Nawet prowadzące do drzwi olbrzymie białe schody – jedyne tu ustępstwo na rzecz zdobnictwa – robiły wrażenie wyblakłych, a nie pomalowanych. Patrząc na nie, poczułem ulotny zapach środków odkażających. W żadnym innym budynku, jaki potem widziałem, nie dostrzegłem równie surowych i ponurych linii arbitralnie narzuconej poczytalności.

Co osobliwe, jego wnętrze było niezwykle czyste i dobrze utrzymane, choć ascetyczne i szare. Znudzony recepcjonista skierował mnie do gabinetu dyrektorki medycznej na najwyższym piętrze. Winda szumiała cicho kilka chwil, po czym nieoczekiwanie zatrzymała się gwałtownie na pierwszym piętrze. Powoli rozsunęły się drzwi i nastawiłem się psychicznie na towarzystwo pasażera. Okazało się jednak, że nie jest to tylko jeden pasażer, bo za drzwiami stały trzy pielęgniarki z wózkiem, na którym leżał jakiś mężczyzna. Chociaż był skrępowany, od razu stwierdziłem, że nie jest pacjentem szpitala. Miał na sobie uniform salowego. I głośno krzyczał, a właściwie ryczał!

– Puśćcie mnie! Jeszcze z nim nie skończyłem!

Dwie pielęgniarki bez słowa wepchnęły wózek do windy, a trzecia, starsza kobieta o ciemnych włosach ściągniętych w ciasny kok, z niezadowoleniem zacmokała językiem, weszła za nimi i nacisnęła guzik mojego piętra.

– O rety, o rety! – rzuciła śpiewnie z lekkim irlandzkim akcentem. – Grahamie, to już trzeci raz w tym miesiącu. Przecież mówiłyśmy ci, żebyś trzymał się z daleka od tego pokoju. Prawda?

Obserwując tę scenę, naiwnie pomyślałem: tak, ten szpital rozpaczliwie potrzebuje mojej wiedzy i umiejętności. Dlatego nie zdziwiłem się, gdy z miejsca zaproponowano mi pracę, choć przyznaję, że – co ciekawe – nie obeszło się bez drobiazgowego przesłuchania, które przeprowadziła doktor G., dyrektorka medyczna szpitala.

Zapewne nie zaszokuję was informacją, że praca w zakładzie psychiatrycznym, zwłaszcza cierpiącym na braki kadrowe, jest zarówno fascynująca, jak i monotonna. Większość naszych podopiecznych przebywała w szpitalu na terapii krótkoterminowej albo należała do grupy pacjentów ambulatoryjnych. Reprezentowali szeroki wachlarz przypadków, od nadużywania i uzależnienia od środków odurzających, po zaburzenia afektywne, zwłaszcza depresje i lęki, jak również schizofrenię oraz wszelkiego rodzaju psychozy, a nawet zaburzenia łaknienia, choć pacjentów z tej ostatniej grupy mieliśmy jedynie garstkę. Jako szpital stanowy musimy pomagać każdemu, kto się do nas zgłosi, a są to głównie ludzie na skraju swoich możliwości finansowych, którzy dość długo obijali się po różnych instytucjach psychiatrycznych i nie wiedzą, co począć. Z uwagi na zmiany w systemie opieki psychiatrycznej, zarówno polityczne, jak i ekonomiczne, prowadzimy tylko jeden niewielki oddział dla pacjentów długoterminowych. Ponieważ większość firm ubezpieczeniowych nie chce płacić za wielomiesięczną opiekę, są to pacjenci prywatni przebywający w oddziałach finansowanych przez władze stanowe.

W murach tego szpitala spotyka się ludzi o przekonaniach, które można by umieścić w księdze czarnego humoru, gdyby nie to, że są źródłem wielkiego cierpienia. Jeden z moich pacjentów na przykład rozpaczliwie próbował mi wmówić, że członkowie klubu studenckiego pewnego elitarnego uniwersytetu trzymają w piwnicy miejscowej restauracji gigantycznego potwora ludojada o niemożliwej do wymówienia nazwie i rzucili mu na pożarcie jego kochankę. Tymczasem tak naprawdę człowiek ten przeszedł załamanie nerwowe i zabił ją sam. Inny twierdził, że zakochała się w nim postać z komiksów; ten trafił do nas jako pacjent krótkoterminowy, kiedy aresztowano go za nachodzenie i prześladowanie autorki tychże komiksów. Podczas pierwszych miesięcy pracy przekonałem się na własnej skórze, że nie warto nawracać na rzeczywistość ludzi cierpiących na omamy. To nie pomaga i wprawia ich tylko w jeszcze większy gniew.

Było tam również trzech starszych dżentelmenów, z których każdy uważał się za Jezusa, więc ilekroć znaleźli się w jednym pomieszczeniu, zaczynali na siebie wrzeszczeć. Jeden studiował kiedyś teologię – wykładał w seminarium duchownym – i ciągle wykrzykiwał na chybił trafił wybrane cytaty ze świętego Tomasza z Akwinu, jakby miał dzięki temu uchodzić za bardziej autentycznego Zbawiciela. Z nich też można by się pośmiać, gdyby ich sytuacja nie była tak przygnębiająco beznadziejna.

Ale każdy szpital, nawet z tak ekscentrycznymi pacjentami, ma co najmniej jednego, który swoją dziwacznością wykracza poza tę spotykaną zwykle w oddziałach psychiatrycznych. Mówię o kimś, na kim krzyżyk postawili nawet lekarze i kogo wszyscy, bez względu na swoje kwalifikacje, omijają szerokim łukiem. Jest oczywiste, że ten ktoś na coś choruje, problem w tym, że nikt nie wie na co ani dlaczego. Wszyscy jednak zdają sobie sprawę, że próbując tego dociec, sami popadną w obłęd.

Nasz pacjent był wyjątkowo osobliwy. Zacznijmy od tego, że trafił do szpitala jako małe dziecko i jakimś cudem wytrwał u nas ponad dwadzieścia lat, chociaż nikomu nie udało się go zdiagnozować. Miał nazwisko, lecz powiedziano mi, że nikt w szpitalu go nie pamięta, ponieważ uznano, że jego przypadek jest tak trudny, iż nie warto zawracać sobie głowy ponownym przeglądaniem dokumentacji medycznej. Kiedy już musiano o nim rozmawiać, nazywano go „Joem”.

Piszę „rozmawiać o nim”, bo nikt nie rozmawiał z nim. Joe nigdy nie wychodził ze swojego pokoju, nigdy nie uczestniczył w terapii grupowej ani nie odbywał sesji sam na sam z psychiatrą czy terapeutą, zresztą wszystkich przestrzegano, żeby trzymali się od niego z daleka, i kropka. Podobno jakikolwiek kontakt z innym człowiekiem, nawet wykwalifikowanym profesjonalistą, jeszcze bardziej pogarszał jego stan. Regularnie widywali go jedynie salowi, którzy zmieniali mu pościel albo przynosili i zabierali tacę z jedzeniem, oraz pielęgniarki dbające o to, żeby przyjmował przepisane leki. Ich wizyty przebiegały zazwyczaj w upiornym milczeniu i zawsze kończyły się tym, że ludzie ci wyglądali potem tak, jakby mieli ochotę spożyć cały zapas alkoholu w najbliższym sklepie monopolowym. Z czasem dowiedziałem się, że Graham, salowy, którego widziałem przywiązanego pasami do wózka zaraz po przyjeździe na rozmowę w sprawie pracy, właśnie wyszedł z pokoju Joego. Jako nowy członek zespołu psychiatrów miałem dostęp do historii choroby tego pacjenta oraz do listy przepisywanych mu leków, lecz nie znalazłem tam zbyt wielu informacji. Wyglądało na to, że dokumenty w jego niezwykle cienkiej teczce pochodzą jedynie z ostatniego roku i składają się z list administrowanych Joemu medykamentów, łagodnych antydepresantów i środków uspakajających. Najdziwniejsze jednak było to, że w udostępnionych mi materiałach brakowało jego pełnego nazwiska, które zastąpiono lakoniczno-humorystycznym przydomkiem „Joe”.

Jako młody, ambitny lekarz, absolwent prestiżowej akademii medycznej, dumny ze swoich stopni i nieznający skromności, byłem zafascynowany tym przypadkiem i kiedy tylko usłyszałem o Joem, postanowiłem go wyleczyć. Początkowo wspominałem o tym tylko przelotnie, półżartem, a ci, do których ów półżart adresowałem, przypisywali to ze śmiechem mojemu młodzieńczemu entuzjazmowi.

Jednakże był ktoś, komu zwierzyłem się z moich planów zupełnie poważnie, a mianowicie pielęgniarka, którą widziałem w windzie z salowym Grahamem. Z szacunku dla niej i jej rodziny nazwę ją Nessie i to właśnie od niej zaczyna się ta historia.

Powinienem ją pokrótce przedstawić i wytłumaczyć, dlaczego to akurat przed nią się otworzyłem. Nessie pracowała w naszym szpitalu od początku lat siedemdziesiątych, odkąd jako świeżo upieczona pielęgniarka wyemigrowała z Irlandii do Stanów. Teoretycznie jako siostra przełożona pracowała jedynie za dnia, ale ponieważ zawsze była pod ręką, można by pomyśleć, że po pracy nigdy nie wracała do domu.

Ponieważ twardą ręką rządziła pielęgniarkami, salowymi i sprzątaczkami, stanowiła źródło wielkiej otuchy dla mnie oraz dla innych lekarzy i terapeutów. Wydawało się, że potrafi rozwiązać praktycznie każdy problem. Jeśli trzeba było uspokoić wzburzonego pacjenta, natychmiast się zjawiała, błyskając inteligentnymi zielonymi oczami i demonstrując surowo zaczesane do góry rzedniejące włosy oraz ściągniętą twarz. Jeśli pacjent nie chciał przyjąć lekarstwa, potrafiła szybko go do tego namówić. Jeśli ktoś z personelu z nieusprawiedliwionych powodów nie przyszedł do pracy, zawsze zgłaszała się na zastępstwo. Jestem pewien, że gdyby podczas pożaru spłonął cały szpital, to ona pokazałaby architektowi, jak go odbudować i przywrócić do pierwotnego stanu.

Innymi słowy, jeżeli chciało się wiedzieć, co i jak, albo potrzebowało jakiejś rady, szło się do Nessie. Już samo to stanowiłoby dobry powód, żeby porozmawiać z nią o moich naiwnych ambicjach, ale, o czym już wspomniałem, było coś jeszcze: jako pielęgniarka odpowiedzialna za podawanie leków Joemu Nessie należała do garstki tych, którzy regularnie go widywali.

Pamiętam tę rozmowę bardzo dokładnie. Nessie siedziała w szpitalnej stołówce z papierowym kubkiem kawy w zaskakująco silnych rękach. Domyśliłem się, że jest w dobrym humorze, ponieważ miała rozpuszczone włosy, zdawała się bowiem hołdować zasadzie: im bardziej jestem spięta, tym ciaśniej spinam włosy w kok. To, że zupełnie je rozpuściła, oznaczało, że pierwszy raz w życiu widzę ją zupełnie spokojną i odprężoną.

Nalałem sobie kawy i usiadłem naprzeciwko niej. Gdy mnie zauważyła, skinęła mi głową i na jej twarzy pojawił się rzadki spontaniczny uśmiech.

– Cześć, Parker. Jak się miewa nasze cudowne dziecko? – spytała z lekkim irlandzkim zaśpiewem, który sprawił, że uśmiech jeszcze bardziej podniósł mnie na duchu. Ja też się uśmiechnąłem.

– Jak samobójca – odparłem.

– Ojej – powiedziała z teatralnym zatroskaniem. – Podać ci odrobinę jakiegoś antydepresantu?

Roześmiałem się.

– Nie, nie, nic z tych rzeczy. Po prostu przymierzam się do czegoś, co wszyscy uznaliby pewnie za ostatnią głupotę.

– A ponieważ to głupota, przyszedłeś porozmawiać z najstarszą i najgłupszą babą na oddziale. Wiem, jak to działa.

– Nieprawda, wcale nie dlatego!

– Dlatego, dlatego. Ale nie musisz od razu robić w spodnie – dodała z uspokajającym gestem ręki. – A więc jakiż to chciałbyś wyciąć numer?

Nachyliłem się ku niej konspiracyjnie i zanim zacząłem mówić, pozwoliłem sobie na dramatyczną pauzę.

– Chcę poddać terapii Joego.

Nessie, która też się nachyliła, żeby lepiej mnie słyszeć, wyprostowała się tak nagle i gwałtownie, jakby coś ją użądliło. Jej kubek z głośnym chlapnięciem wylądował na podłodze, a ona odruchowo się przeżegnała.

– Jezus Maria! – tchnęła, całkowicie zapominając o amerykańskim akcencie. – Ani mi się waż z tego żartować, kretynie! Mama ci nie mówiła, że nie wolno straszyć starszych pań?

– Ja nie żartuję – odparłem. – Naprawdę chcę...

– Żartujesz, żartujesz, bo z tego tylko żartować ci wolno!

Z jej zielonych oczu biła wściekłość, ale wyczułem, że nie jest na mnie zła. Wyglądała jak niedźwiedzica, która właśnie uchroniła przed niebezpieczeństwem swoje małe. Delikatnie położyłem rękę na jej ramieniu.

– Przepraszam. Nie chciałem pani wystraszyć.

Jej oczy złagodniały, lecz twarz pozostała surowa. Nessie robiła teraz wrażenie wyczerpanej. Położyła rękę na mojej.

– To nie twoja wina, chłopcze. – Przestrach minął i powiedziała to prawie bez akcentu. – Ale nie masz pojęcia, o czym mówisz, i obyś nigdy się nie dowiedział.

– Dlaczego? – spytałem cicho. – O co tu chodzi?

I wiedząc, że może nie odpowiedzieć, dodałem:

– Nessie, przecież pani wie, że jestem na to ciut za bystry. Nie lubię zagadek, których nie potrafię rozwiązać.

– To nie twoja wina – powtórzyła zimno i znów surowo błysnęła oczami. – Ale dobrze, jeśli ma cię to powstrzymać, powiem ci dlaczego. Dlatego że ilekroć muszę wejść do jego pokoju z lekami, zaczynam się zastanawiać, czy nie warto by było dać się tu zamknąć, żeby nie musieć wchodzić tam ponownie. Czasem mam takie koszmary, że nie mogę spać. Tak więc jeśli uważasz się za bystrzaka, lepiej uwierz mi na słowo i trzymaj się od niego z daleka. Inaczej skończysz tu razem z nim. A nikt z nas by tego nie chciał.

Wolałbym napisać, że nie na próżno to powiedziała. Ale nie, bo w rzeczywistości tylko podsyciła moją ciekawość, choć muszę nadmienić, że była ostatnim członkiem naszego personelu medycznego, z którym tak otwarcie rozmawiałem o moich ambicjach wyleczenia Joego. Ale teraz zyskałem jeszcze lepszy powód do tego, żeby spróbować, bo gdyby mi się udało, zlikwidowałbym coś, co zdawało się głównym źródłem cierpienia dla niej i wszystkich tych, którzy mieli do czynienia z Joem. Musiałem znaleźć jego dokumentację medyczną i spróbować postawić diagnozę.

Zastanawiacie się pewnie, dlaczego nie poszedłem z tym do swojej szefowej, tylko uciekłem się do podstępu. Otóż struktura administracyjna szpitala praktycznie nie pozwalała mi widywać doktor G., dyrektorki medycznej, która przyjęła mnie do pracy. Moim bezpośrednim przełożonym był ordynator, doktor P., i, niestety, od naszego pierwszego spotkania wiedziałem, że prędzej czy później weźmiemy się za łby. Doktor P., umęczony, niedźwiedziowaty mężczyzna o beczkowatej klatce piersiowej, miał ogoloną głowę, brodę tak dziko rozwichrzoną, że z powodzeniem można by w niej ukryć kilka trucheł małych zwierzątek, i wiecznie znudzone świńskie oczka, z których biło tak wielkie zgorzknienie, że nie ucieszyłaby go pewnie nawet główna wygrana na loterii. Początkowo nękał mnie werbalnie, lecz szybko zrozumiałem, że chce mi jedynie pokazać, kto tu rządzi, i podbudować swój autorytet. Potem odkryłem, że jest nieprawdopodobnie leniwy i unika pracy, jak może – wobec wszystkich pacjentów stosował tylko jedną terapię: otumanić ich do nieprzytomności środkami uspokajającymi – co dawało mi bardzo dużą swobodę działania. Stosując się do jego polityki, prawie nigdy go nie widywałem, tym bardziej nie szukałem jego rady, a nikt nie musiał rozmawiać z nim o mnie. Ledwo uczestniczył w prawie codziennych odprawach, podczas których omawialiśmy nasze strategie terapeutyczne. Rzadko kiedy widywałem go nawet poza gabinetem, gdzie dusił się pewnie w ponurym smrodzie.

Ale wróćmy do mojego polowania na akta medyczne Joego. Aby zdobyć dostęp do dokumentacji pacjenta przyjętego przed 2000 rokiem, musiałem podać archiwiście jego nazwisko, inaczej nie odszukałby odpowiedniej teczki, ponieważ dane pacjentów przyjętych do szpitala przed tym rokiem nie zostały jeszcze zdigitalizowane. Szukanie według imienia czy daty przyjęcia było teoretycznie możliwe, lecz uprzedzono mnie, że jeśli nie chcę, aby archiwista mnie zamordował, nie powinienem go o to prosić.

Na rozwiązanie tego problemu wpadłem zupełnie przypadkowo: po prostu zerknąłem na harmonogram wydawania leków, kiedy Nessie, która prawie nigdy się z nim nie rozstawała, zostawiła go przypadkiem na widoku. Ku mojej wielkiej satysfakcji stwierdziłem, że jest to chyba jedyny dokument zawierający nie tylko imię, ale też nazwisko Joego: Joseph E.M.

Aby uniknąć ciągle plotkującego urzędasa, który pracował w archiwum w dni powszednie i czepiał się mnie, ilekroć pytałem go o coś zupełnie legalnego, poszedłem tam w weekend, bo wtedy pałeczkę przejmował Jerry, ledwo funkcjonujący alkoholik. Wpuścił mnie, skierował gdzie trzeba, wybełkotał, żebym tylko odstawił „tę pieprzoną teczkę na miejsce”, po czym znów osunął się bezwładnie w fotelu.

I wtedy to znalazłem. Josepha E.M. przyjęto do szpitala w 1973 roku. Miał wtedy sześć lat. Jego teczka była tak zakurzona, jakby nie otwierano jej od dziesięciu lat, i tak gruba, że pękała w szwach.

Ale zawarte w niej notatki kliniczne przetrwały w zaskakująco dobrym stanie, podobnie jak nieudane czarno-białe zdjęcie jasnowłosego chłopca patrzącego w obiektyw dziko rozszerzonymi oczami. Poczułem się nieswojo na sam ten widok, dlatego odwróciłem wzrok i zacząłem przeglądać notatki.

Czytając, zdałem sobie sprawę, że informacje, iż Joego nie zdiagnozowano, nie do końca odpowiadają prawdzie. To nie diagnoza stanowiła problem. Problem stanowiło to, że diagnoz było kilka, a symptomy Joego zdawały się nieprzewidywalnie mutować. Najbardziej zaskakujące okazało się jednak to, że przed laty, na początku swojego życia w systemie naszej opieki psychiatrycznej, po ledwie czterdziestu ośmiu godzinach pobytu w szpitalu wypisano go do domu. Oto pełny tekst notatki klinicznej sporządzonej wówczas przez jednego z lekarzy:

5 czerwca 1973 r.

Pacjent Joseph M. jest sześcioletnim chłopcem cierpiącym na dojmujące koszmary nocne, łącznie z plastycznymi halucynacjami, w których mieszkający w ścianie jego pokoju potwór wychodzi nocą, żeby go nastraszyć. Rodzice przyprowadzili go do nas po wyjątkowo gwałtownym epizodzie, podczas którego nabawił się licznych siniaków i otarć; pacjent twierdzi, że pochodzą one od szponów potwora. Może to wskazywać na skłonności do samookaleczania. Przepisano 50 mg trazodonu oraz podstawową terapię.

6 czerwca 1973 r.

Pacjent w pełni współpracował podczas sesji terapeutycznej. Cierpi na ostrą entomofobię i prawdopodobnie ma halucynacje wzrokowo-słuchowe. W nocy spał dobrze, ale, jak wyjaśnił, tylko dlatego, że „potwór tu nie mieszka”. Skonfrontowany z teorią, że potwór jest wytworem jego własnej psychiki, zareagował bardzo pozytywnie, co wskazywałoby, że dręczą go jedynie normalne dziecięce lęki. Rodzicom zaproponowano, żeby zostawili go w szpitalu na dodatkowe dwadzieścia cztery godziny i skierowali na łagodną kurację neuroleptyczną w razie ponownego wystąpienia halucynacji. Rodzice przychylili się do tej sugestii.

Omal nie parsknąłem śmiechem. Uznałem, że to niedorzeczne, żeby te dwa krótkie wpisy stanowiły preludium do dziesiątków lat koszmaru. Mimo to czytałem dalej. Według notatek po dodatkowych dwudziestu czterech godzinach Joego wypisano ze szpitala. Znalazłem również wzmiankę o taśmie nagranej podczas sesji terapeutycznej, której numer skrzętnie zapisałem w notesie.

Optymizm lekarzy okazał się najwyraźniej przedwczesny, ponieważ następnego dnia Joe wrócił do szpitala, tym razem z o wiele poważniejszymi zaburzeniami. I tym razem już go nie wypisano. Oto notatki sporządzone po jego ponownym przyjęciu:

8 czerwca 1973 r.

Pacjent Joseph M. jest sześcioletnim chłopcem przyjętym poprzednio z rozpoznaniem lęków nocnych; przepisano mu środki uspokajające oraz podstawową terapię zachowań przystosowawczych. Od tamtej pory jego stan uległ dramatycznej zmianie. Pacjent nie ma już symptomów etomofobii ani halucynacji i wydaje się, że uległ regresowi do stanu prewerbalnego.

Ponadto wykazuje dużą skłonność do przemocy i sadyzmu. Zaatakował kilku członków personelu medycznego i musiano go skrępować. Mimo młodego wieku intuicyjnie wie, które części ciała są najbardziej podatne na ciosy i wrażliwe na ból. Wydaje się kierować przy tym cechami indywidualnymi swoich ofiar. Kopnął w goleń starszą pielęgniarkę, dokładnie w miejsce, gdzie ją niedawno operowano, więc trzeba ją było wywieźć na wózku.

Pacjent przestał współpracować z terapeutami. Nie mówi, klika tylko językiem i wydaje skrzekliwe odgłosy. Stracił też umiejętność chodzenia. Wciąż jest agresywny i po próbie napaści na doktora A. musiano go skrępować i zamknąć w pokoju.

9 czerwca 1973 r.

Stan pacjenta ponownie uległ zmianie. Kiedy pielęgniarka Ashley N. powiedziała: „Jesteś niegrzeczny, bo ciągle kogoś bijesz i kopiesz”, nagle odzyskał mowę, wyzywając ją od „długonosych morderczyń Chrystusa”, „głupich dziwek” i tak dalej. Roztrzęsiona pielęgniarka poprosiła o kilka dni zwolnienia, motywując to traumatycznymi wspomnieniami, które sprowokowała ta słowna napaść.

Przemoc fizyczna, obelgi oraz aspołeczne zachowania sugerują antyspołeczne zaburzenia osobowości, anomalię niewystępującą u pacjentów w tym wieku. Szczegóły przypadku nie dają się na razie wyjaśnić.

10 czerwca 1973 r.

Stan pacjenta ciągle się pogarsza. Przyprowadzony na wywiad kontrolny, Joseph nie próbował nawet uczestniczyć w rozmowie. Obrzucał psychiatrę wyzwiskami takimi jak „bezwartościowy pijak”, „zimna, bezpłciowa ryba” czy „Tomcio zasrany Paluch”, obelgami podobnymi do tych, jakie psychiatra musiał znosić podczas poprzednich ataków werbalnych, do których dochodziło w chwilach silnego rozstroju psychicznego. Spytałem pacjenta, dlaczego wybrał akurat te konkretne obelgi. Nie chciał odpowiedzieć. Spytałem, czy ktoś go kiedyś tak nazywał. Odmówił odpowiedzi. Spytałem, dlaczego atakuje werbalnie ludzi. Odparł, że musi, ponieważ „jest niegrzecznym chłopcem”. Spytałem, czy może przestać nim być. Pacjent odparł: „A jak pan myśli?”. Odrzekłem, że interesuje mnie jego zdanie. Nie odpowiedział. Sesja dobiegła końca. Uwaga osobista: jako członek wspólnoty Anonimowych Alkoholików przed dwudziestu laty złożyłem przysięgę, że już nigdy nie będę pił alkoholu, ale po żadnym innym doświadczeniu, jakie od tamtej pory miałem, nie korciło mnie bardziej, aby ją złamać. Dlatego proszę, żeby pacjenta przejął inny psychiatra.

Dalszych zapisków na temat kuracji Joego nie było. Najwyraźniej jedna sesja wystarczyła, żeby ich autor zrezygnował. Pokręciłem głową. Nawet szpital cierpiący na braki kadrowe powinien się bardziej przyłożyć. Jedynym dokumentem z tego roku była oschła adnotacja, w której dyrektor medyczny nakazywał personelowi, żeby całkowicie odseparować Joego od pracowników i pozostałych pacjentów szpitala. Przez następne cztery lata do teczki nie trafił ani jeden papier.

[...]