Ostatnia tajemnica - Anna Ziobro - ebook
NOWOŚĆ

Ostatnia tajemnica ebook

Ziobro Anna

4,6

Opis

Sabina zdaje sobie sprawę, że jej dni są policzone. Podejmuje więc decyzję o przeniesieniu się do hospicjum. W podróż na miejsce zabiera ją taksówkarz Artur. Tam z kolei wspieraniem pacjentów na ostatnim etapie ich życia zajmuje się jego żona, Eliza. Małżeństwo nie podejrzewa, że ich drogi zetkną się z seniorką ponownie.

 

Odliczając dni, Sabina skupia się na wspominaniu przeszłości, roztrząsa podjęte decyzje, oddaje się nostalgicznym chwilom i wraca z sentymentem do młodości. Jej jedynym pragnieniem jest nawiązanie kontaktu z mieszkającą w Berlinie wnuczką Heike. Niestety przez pewien rodzinny sekret kontakt Sabiny z rodziną jej syna Piotra całkowicie się urwał.

 

Czy Sabina spotka się z wnuczką?

 

Czy uda się rozwikłać ostatnią tajemnicę?

 

Jaką rolę odegra w tym taksówkarz Artur i jego żona Eliza?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (33 oceny)
25
5
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

"Ostatnia tajemnica" Anny Ziobro to poruszająca opowieść o życiu, śmierci i tajemnicach, które skrywają się w rodzinnych historiach. Główna bohaterka, Sabina, stawia czoła swojemu ostatniemu etapowi życia, pełna refleksji i pragnień, w tym głównym pragnieniu – nawiązania kontaktu z wnuczką Heike. Autorka przedstawia historię Sabiny w sposób wnikliwy i pełen empatii, ukazując jej wewnętrzną siłę i determinację w obliczu nieuchronnej śmierci. Przez retrospekcje i wspomnienia, mamy okazję poznać głębię relacji rodzinnych i sekretów, które z czasem wypływają na światło dzienne. Spotkanie Sabiny z taksówkarzem Arturem i jego żoną Elizą nie jest przypadkowe – ich drogi splatają się w sposób, który może przynieść Sabine wsparcie i możliwość rozwiązania jej ostatniej tajemnicy. To, czy uda się jej spotkać z wnuczką oraz, czy tajemnica zostanie rozwikłana, pozostaje do odkrycia przez czytelnika. "Ostatnia tajemnica" to nie tylko opowieść o konfrontacji ze śmiercią, ale także o odnajdywaniu s...
10
kumoszka

Dobrze spędzony czas

Niezły język, ciekawa fabuła. W sumie - dobrze się czyta, raczej dla relaksu!
00
HELENABO

Dobrze spędzony czas

mile spędzony czas 🙂
00
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

W życiu każdego z nas są takie tematy i kwestie, o których nigdy wolelibyśmy nie myśleć i nigdy o nich nie rozmawiać. Dotyczą one różnych aspektów naszej życiowej historii, które w dużej mierze uzależnione są od tego, jak to swoje życie przeżyliśmy. Niezależnie jednak, jakie ono było, nadejdzie w nim taki moment, kiedy wszyscy będziemy musieli zmierzyć się z tym, co nieuniknione i ostateczne, ze śmiercią. Niewielu z nas umie i jest gotowym na to, aby o śmierci myśleć i o niej rozmawiać. W większości z nas wzbudza ona strach i choć jesteśmy świadomi tego, że każdy człowiek prędzej, czy później doświadczy jej na różnych etapach swojego życia, a kiedyś przyjdzie ona także po nas samych, to jednak rozważania o śmierci spychamy gdzieś w najdalsze zakamarki naszego umysłu. Tymczasem trzeba i warto na tyle, na ile się da oswajać się ze śmiercią, po to, aby kiedy już jej bliskość i obecność stanie się dla nas namacalna i dojmująca, mieć poczucie, że pozamykaliśmy wszystkie swoje ziemskie spraw...
00
Maria-Chmielewska

Nie oderwiesz się od lektury

pomimo trudnej tematyki jest to ciepła książka. Polecam
00

Popularność




Redakcja: Joanna Kułakowska-Lis

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Skład: Mariusz Kurkowski

Konwersja do ePub i mobi: mBooks. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2024

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8274-389-0

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Każdy człowiek ma jakąś przeszłość, to oczywiste.

Wyobrażam to sobie jako naszyjnik z pereł, ciąg nawleczonych na nitkę wydarzeń.

(Marie Lucas, Między teraz a wiecznością)

PROLOG

Koperta była całkiem zwyczajna. Biała, gładka w dotyku, nieco większa ‒ pasująca raczej na ozdobną kartkę z życzeniami niż na list, ale Ursel czuła, że to właśnie on jest w środku. Nie żadna oprószona brokatem kartka, tylko arkusz papieru, może kilka, zapisany starannym, odręcznym pismem. Wolałaby, żeby to było wszystko inne, tylko nie list. Od dawna nie trzymała żadnego w dłoni. Takiego od serca być może nikt nigdy do niej nie wysłał. Za to przez całe lata widok listonosza stającego przed frontowymi drzwiami lub obok skrzynki na listy wywoływał u niej przyspieszony oddech. Teraz też oddychała szybciej ‒ o wiele szybciej. Łykała niespokojnie hausty powietrza, jak ryba wyciągnięta raptownie z bezpiecznej toni i wyrzucona na brzeg. Tak właśnie się czuła.

Koperta zdawała się ważyć więcej, niż powinna. To ciężar emocjonalny musiał sprawić, że Ursel trudno było utrzymać ją w dłoni. Przez długi czas podświadomie wyczekiwała takich przesyłek. Wypatrywała małych kopert kryjących słowa, które zburzą jej świat. A jeśli nie zburzą, to przynajmniej trochę nadwyrężą. Co chwilę zmieniała miejsce, w którym trzymała kluczyk do skrzynki na listy, żeby mąż lub córka nie mogli otworzyć jej przed nią. Miała na podorędziu kilka zapasowych przesyłek ‒ kopert z treściami marketingowymi ‒ na wypadek, gdyby musiała im pokazać, co zalegało w skrzynce. Podejmowała absurdalne środki ostrożności, jednak czas mijał, a przesyłki, których tak się obawiała, nie nadchodziły.

Po tym, gdy wraz z rodziną Ursel przeprowadziła się pod inny adres, poczuła się pewnie. Już nie reagowała histerycznie na widok listonosza i nie pędziła do skrzynki na listy, żeby otworzyć ją pierwsza. Teraz nerwowe bicie serca powróciło. Trzymana w dłoni koperta, zaadresowana drobnym, kobiecym pismem ‒ tym samym, które Ursel zdążyła poznać i zapamiętać ‒ dowiodła, że nawet ćwierć wieku później wszystko było możliwe.

‒ Czego ona chce? ‒ powiedziała do siebie niemal bezgłośnie, chociaż była w mieszkaniu sama i nikt nie mógł jej usłyszeć.

Próbowała przypomnieć sobie, jak wyglądała nadawczyni, której imię i nazwisko widniało w lewym górnym rogu koperty. Ursel widziała ją pierwszy ‒ i jak dotąd jedyny ‒ raz niemal trzydzieści lat temu. Już wtedy kobieta miała swoje lata, co oznaczało, że teraz musiała być naprawdę stara. Zapewne była pomarszczona, schorowana, zgorzkniała. Równie dobrze w tym wieku mogłaby już nie żyć… Właściwie powinna już nie żyć.

Ursel przyglądała się przesyłce i gorączkowo rozważała różne scenariusze.

Mogła ją po prostu otworzyć i przeczytać list. Koperta nie została, co prawda, zaadresowana na nią, widniało na niej imię jej córki, Heike, ale przyszła tutaj, pod jej adres, więc była uprawniona do otwarcia. Ewentualnie mogła potrzymać kopertę przez chwilę nad parującym czajnikiem, tak, by gorąca para rozpuściła klej spajający brzegi, nie uszkadzając samego papieru. Mogłaby przeczytać list, a później skleić kopertę i w zasadzie nie pozostałby nawet ślad. Heike niczego by się nie domyśliła. Kolejnym rozwiązaniem ‒ najbardziej uczciwym ‒ było poinformowanie córki o przesyłce i odłożenie koperty w takie miejsce, by nie drażniła oczu… No i wreszcie można było wrzucić list do kominka i zapomnieć, że w ogóle przyszedł.

Ta ostatnia opcja wydawała się naprawdę kusząca, tym bardziej że tego popołudnia Ursel rozpaliła w kominku po raz drugi od śmierci swojego męża, Piotra. Nie umiała powiedzieć, dlaczego akurat dziś, po przyjściu z pracy, poczuła pilną potrzebę, by to zrobić. Nigdy nie przepadała za tym kominkiem. Dawał przyjemne ciepło, ale rozpalanie a później wynoszenie popiołu było koszmarem. Być może zadziałała magia śniegu, który po kilku dniach intensywnych opadów, przeplatanych marznącą mżawką, prószył majestatycznie, wielkimi płatami, tworząc urokliwą scenerię. Aż chciało się doprawić ten wyjątkowy nastrój. To było łaskawe i piękne oblicze zimy… A może wcale nie chodziło o zimową aurę za oknem, tylko Ursel podświadomie czuła, że będzie miała co wrzucić w płomienie?

Kiedy znosiła polana z przydomowej komórki, w której wciąż pozostał zapas z czasu, gdy Piotr jeszcze żył i regularnie rozpalał w kominku, dostrzegła, że coś jest w skrzynce na listy. Większość faktur za media od dawna przychodziła pocztą elektroniczną, ale Ursel była przekonana, że to jakiś zabłąkany rachunek albo przesyłka marketingowa. Na pewno nie prawdziwy list. Dlatego nie spieszyła się. Najpierw wzięła się za rozpalenie ognia, co poszło jej nadspodziewanie sprawnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż nieczęsto to robiła i nie miała wprawy. Dopiero gdy była pewna, że płomień nie zgaśnie, opatuliła się grubym, wełnianym szalem, wyszła ponownie na zewnątrz i otworzyła skrzynkę. Chwilę później pożałowała, że to zrobiła.

Przenosząc wzrok z tańczących w kominku płomieni na kopertę, nadal nie mogła się zdecydować, co z nią zrobić. Języki ognia coraz śmielej pochłaniały drewno, kawałek po kawałku, centymetr po centymetrze. Wystarczyłoby kilka chwil, a po kopercie nie pozostałby żaden ślad. Jednak coś powstrzymało Ursel przed wrzuceniem listu do kominka. Nie była pewna, czy udźwignie kolejny sekret, bo już te nagromadzone przez lata trawiły ją od środka.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ŻYCIE W WALIZCE

22 LUTEGO 2022

Taksówka była już zamówiona. Osoba, która odebrała telefon, wydawała się trochę zaskoczona, że ktoś rezerwował taksówkę na popołudnie kolejnego dnia, dzwoniąc kilka minut po siódmej rano. W mieście działało wiele firm taksówkarskich i nie byłoby żadnego problemu z zamówieniem taryfy o dowolnej porze, „na już”. Sabina nie znosiła tego określenia, podobnie jak „na wczoraj”, „na cito”, „natychmiast”. Lubiła mieć wszystko zaplanowane zawczasu, zwłaszcza na takie dni, jak jutrzejszy. Obiecała sobie, że będzie skrupulatnie odhaczać wszystkie punkty i świadomie przeżyje każdą minutę.

Począwszy od jutra, dom typu bliźniak, którego połowę zajmowała Sabina a drugą połowę jej szwagierka, Marta, miał pozostać niezamieszkany przez co najmniej kilka miesięcy. Sabina nie chciała na razie myśleć o tym, co stanie się z nim później. Jego lokalizacja była dość atrakcyjna, ale sam budynek nie przystawał do dzisiejszej mody. Wymagał solidnego remontu, a może nawet zrównania z ziemią. Nikt młody nie umiałby go docenić i nie chciałby w nim zamieszkać.

Deweloperzy od jakiegoś czasu interesowali się tą lokalizacją. W sąsiedztwie, po prawej stronie, znajdowała się duża działka z pustostanem. Właściciele zmarli kilka lat temu, a trójka ich dzieci przebywała za granicą, każde w innej części świata, i raczej żadne z nich nie planowało się tu sprowadzać. Posesja miała najpewniej trafić na sprzedaż. Chodziły słuchy, że gdyby komuś udało się wykupić większy teren i wyburzyć stare budynki, powstała działka stałaby się łakomym kąskiem dla inwestorów. Ktoś gdzieś wspomniał o nowoczesnych szeregówkach. Ktoś inny o eleganckim obiekcie restauracyjnym. Albo o stacji paliw z myjnią bezdotykową. Sabina nie lubiła plotek, ale niektóre i tak docierały do jej uszu. Te o inwestycyjnych planach, obejmujących także ten dom, uważała za co najmniej niesmaczne. Nieraz odruchowo zatykała uszy, żeby ich nie słuchać. To było wciąż jej miejsce i nikt nie powinien dysponować nim nawet w śmiałych myślach. Nie, kiedy ona jeszcze żyła!

Po zapisaniu, dla porządku, na samoprzylepnej karteczce godziny przyjazdu taksówki, spojrzała na dwie torby podróżne stojące na podłodze, obok starannie zasłanego i przykrytego bladoniebieską ażurową kapą łóżka. Obie były puste, bo wciąż nie mogła się zdecydować, do której się spakować. Miała na to cały poranek, może i cały dzień. Stojąca po prawej stronie granatowa torba ze śliskiego materiału była praktyczniejsza i wyglądała nieporównywalnie lepiej. Miała suwak, który się nie zacinał, była też lżejsza. Tylko nie najlepiej się kojarzyła. Sabina dostała ją na gwiazdkę, cztery lata temu, zapakowaną w ozdobny papier ze świątecznym deseniem. Kiedy zaczęła odwijać kolejne warstwy, spomiędzy nich wysunęła się karteczka. Widniało na niej zdanie nakreślone zamaszystym, kobiecym pismem: „Wreszcie będziesz mieć porządną torbę do szpitala”. Od tamtej chwili torba oficjalnie zyskała to miano, a Sabina nie umiała myśleć o niej inaczej… I prawdę mówiąc, dotąd nie przydała się w żadnym innym celu niż ten, w jakim została podarowana.

Na wspomnienie Marty ‒ kobiety, która sprezentowała jej torbę ‒ w oczach Sabiny jak na zawołanie zaszkliły się łzy. Starła je szybko ze złością. Przedwczoraj obiecały sobie, że nie będą płakać. Mimo to już chwilę po złożeniu obietnicy znowu płakały, próbując zapewniać jedna drugą, że łzy są niepotrzebne. Tylko jak mogły się rozstać bez żalu, kiedy obie wiedziały, że to ich pożegnanie? Chociaż ani Sabina, ani Marta nie wypowiedziały tych słów na głos, myślały w tamtej chwili tylko o jednym ‒ że już nigdy się nie zobaczą.

Po namyśle Sabina wcisnęła granatową torbę do szafy, drugą zaś podniosła z podłogi z pewnym trudem, bo nawet pusta, ważyła swoje. Ustawiła ją otwartą na łóżku i przyjrzała się jej krytycznie, a jednocześnie z nostalgią. Torba liczyła co najmniej pół wieku i nie dało się tego nie zauważyć. Poprzecierana w wielu miejscach skóra wypłowiała, ale torba wciąż była tak samo pakowna jak kiedyś. Wprost idealna, by pomieścić dziesiątki wspomnień. Tam, gdzie Sabina się wybierała, i tak niewiele więcej było potrzebne.

Wspomnienia i starość ‒ to od dawna byli dwaj „mieszkańcy” tego domu, wypełniający jej codzienność. Im bardziej się starzała, tym częściej brało ją na wspominki. Łapała się na tym, że zdarzało jej się zapomnieć, co robiła w zeszłym tygodniu, ale myśli o dawnych czasach były wciąż żywe. Pamięć wyostrzała obrazy sprzed kilkudziesięciu lat do tego stopnia, że czasem wystarczyła drobna wzmianka, jakiś znajomy dźwięk lub piosenka, żeby trybiki wspomnień zaczęły pracować. Sabina z precyzją odtwarzała minione zdarzenia, ludzi, których już nie było, i miejsca, do których już nigdy nie mogła powrócić. Przywoływała w myślach swojego męża, syna i synową. Wnuczkę, której nie miała okazji poznać. Warszawę z dawnych czasów, która zmieniła się tak bardzo, że Sabina już nie byłaby w stanie się w niej odnaleźć. Przemyśl, zmieniający się na jej oczach, dzięki czemu wciąż pozostawał znajomy.

Po wyjeździe Marty do bliźniaka dodatkowo „wprowadziła się” samotność. Była tu zaledwie od dwóch dni, a już zadomowiła się na dobre. Miała nijaki zapach, który zastąpił woń słodkich perfum z nutą wanilii i bergamotki ‒ Marta spryskiwała się nimi, ilekroć wychodziła do kościoła, biblioteki, parku, na spacer. Samotność miała też cierpki smak, bo popołudniowa herbata z miodem i cytryną, którą Sabina piła w pojedynkę przez dwa kolejne popołudnia, nie miała już żadnego uroku.

Marta nie chciała wyjeżdżać. To był także jej dom, poza tym wizja pozostawienia Sabiny samej, nawet tylko na trzy noce, wydawała się jej nie do przyjęcia. Sabinie również, ale to było racjonalne rozwiązanie. Nie mogła ciągle stawiać siebie na pierwszym miejscu. I tak zbyt długo to robiła.

Z sąsiedniego pomieszczenia płynęły dźwięki muzyki nadawanej w stacji radiowej, wybranej na chybił trafił. Współczesne piosenki raczej nie trafiały w gust starszej kobiety, ale cisza byłaby teraz zbyt dotkliwa. Chociaż Sabina od wielu lat otaczała się głównie ciszą, świadomość, że za ścianą, w drugiej połowie bliźniaka, ktoś jest, była kojąca. Sprawiała, że panujący bezgłos wydawał się bezpieczny. Był tylko pozorny. Teraz cisza stała się bardziej nieznośna niż płynący z radia łomoczący kawałek z mało wyszukanym tekstem.

Kursując pomiędzy szafą a łóżkiem, na którym stała czekająca na spakowanie torba, Sabina kilka razy ciężko odetchnęła. Kiedy wyjmowała z szafy niegdyś ulubioną, lecz od dawna nienoszoną bluzkę z białego szyfonu, którą zamierzała uprasować i włożyć jutro, jej spojrzenie przylgnęło do prostokątnego, plastikowego pojemnika z zielonym wieczkiem. Stał na dnie szafy i chociaż był częściowo przysłonięty ubraniami, i tak przyciągał wzrok.

Sabina z trudem przezwyciężyła pokusę wyjęcia pojemnika, otwarcia i obejrzenia zawartości. Robiła to nie dalej jak wczoraj wieczorem. Wyjmowała każdą rzecz i dotykała jej z taką czułością, jakby wierzyła, że materiał, papier i stare fotografie mogą przyjąć wszystkie jej uczucia i zakonserwować je na tak długo, jak będzie trzeba ‒ dopóki nie trafią do rąk osoby, dla której były przeznaczone. Ostatecznie ograniczyła się do przesunięcia opuszkami palców po wypisanych czarnym flamastrem literach, układających się w napis: Für meine Enkelin Heike1. Chwilę później powróciła do pakowania.

Nie potrzebowała wielu ubrań. Najważniejsza była bielizna. Zamierzała spakować kilka kompletów, tak, by mogła używać wyłącznie własnej. Odsunęła skrzypiącą szufladę w starej komodzie i w pierwszej kolejności trafiła na małe, ozdobne pudełko. Dobrze, że specjalnie położyła je tutaj, razem z kilkoma nowymi parami bielizny, bo inaczej mogłaby o nim zapomnieć. Kiedy podniosła wieczko, jej oczom ukazał się pierścionek z białego złota. Niecałe dwa tygodnie temu odebrała go od jubilera, który poszerzył obrączkę o kilka milimetrów. Trochę ją to kosztowało i był to jeden z tych wydatków, które mogła ‒ a może nawet powinna ‒ sobie darować. Nie nosiła pierścionka od dawna, a konkretnie od kiedy zaczęły puchnąć jej palce, ale teraz chciała mieć go przy sobie. Stanowił część jej historii. Mężczyzna, od którego go dostała, najpierw wypełnił jej serce płomiennym uczuciem, by potem pozostawić po sobie ziejącą pustkę. Wyrwę, której nie dało się zasypać. Sabina nigdy tak naprawdę się z nim nie pożegnała. Teraz też nie zamierzała.

Powoli i ostrożnie, jakby trochę obawiając się, że mimo wysiłków jubilera i wydanych pieniędzy pierścionek nie będzie pasować, wsunęła go na palec, po czym obejrzała dłoń pod różnymi kątami. Szafir wciąż odbijał promienie światła. Pierścionek leżał idealnie ‒ dokładnie tak samo jak ponad pół wieku temu. Tylko że wtedy skóra Sabiny nie była pomarszczona, palce nie puchły, a zapach mężczyzny nie był jedynie wytworem wspomnień.

4 MAJA 1966

Ulica Dzika na Muranowie, która zgrabnym łukiem łączyła ulice Stawki z Marchlewskiego, zyskała od niedawna wyjątkowe miejsce na planie Warszawy. Szczególnie mocno wpisała się w niedzielny krajobraz. Przez sześć dni w tygodniu spokojna, w niedzielne przedpołudnia ożywała. Jezdnię wzdłuż i wszerz zastawiały warszawy, syreny i volkswageny, przyciągając nie tylko tych, którzy chcieli pojazd kupić lub sprzedać, ale także ‒ a może przede wszystkim ‒ liczną grupę osób chcących się potargować lub tylko rozejrzeć. Dla tych drugich giełda samochodowa na Dzikiej była cotygodniową rozrywką, bez której nie mogliby w pełni przeżyć niedzieli.

Dwudziestoczteroletnia Sabina kilka razy poszła na giełdę ze swoim wujem Tadeuszem. Wuj przetrwał dwie wojny światowe, okupację, a w powstaniu warszawskim stracił dłoń i przedramię. To znacznie ograniczyło jego możliwości w kwestii późniejszego wyboru miejsca pracy i ścieżki życiowej. Ale przynajmniej żył. Pozostał w swojej ukochanej Warszawie, a to oznaczało, że miał znacznie więcej szczęścia, niż chociażby rodzice Sabiny. Po wojnie z konieczności został szeregowym pracownikiem przetwórni mięsnej, chociaż interesował się motoryzacją. Popołudnia spędzał w warsztacie przyjaciela, któremu los bardziej sprzyjał, bo zamiast obsługiwać maszynę puszkującą mięso mógł grzebać w silnikach i przekładniach. Do tego urodziło mu się dwóch synów, których zarażał swoją pasją. Tadeusz nie doczekał się męskiego potomka. Był ojcem trzech córek, a na dokładkę dostał na wychowanie Sabinę.

Czasem mówił do niej przekornie:

‒ Oj, dzieciaku… Żebyś chociaż ty była chłopcem.

Nie gniewała się za te słowa. Wiedziała, że wuj nie wypowiada ich po to, by ją zranić. Sabina była o siedem lat młodsza od Heleny ‒ najmłodszej córki Tadeusza. Podczas gdy Helena i jej siostry dojrzewały i doroślały, szukając swojego miejsca w brutalnej i surowej powojennej rzeczywistości, Sabina nadal była dzieckiem. Wuj żartował, że dorastała najwolniej z nich wszystkich. Czasami czuła się wyróżniana, jakby była jego ulubienicą. Bywały dni, kiedy faktycznie żałowała, że nie jest chłopcem ‒ wtedy wuj byłby naprawdę szczęśliwy, w dodatku za jej sprawą. Starała się przynajmniej mieć chłopczyńskie zainteresowania. Często chodziła z Tadeuszem do warsztatu przyjaciela. Z początku z poczucia powinności ‒ umierała z nudy, żeby mu się przypodobać, bo żadna z jego córek zupełnie nie interesowała się motoryzacją. Te wspólne wypady czyniły Sabinę w oczach wuja na swój sposób wyjątkową. Później naprawdę je polubiła.

Odkąd ruszyła giełda na Dzikiej, Tadeusz niemal w każdą niedzielę pędził podziwiać pojawiające się na niej okazy. Sabina, choć była już dorosłą kobietą, czasem mu towarzyszyła. Umiała rozróżniać marki samochodów, wiedziała, które kolory określa się mianem metallic, potrafiła wymienić główne części samochodowe i powiedzieć, czym jedne modele różnią się od drugich.

Przemierzając senną w poniedziałkowe popołudnie ulicę Dziką, której środek przecinały nieużywane od dawna szyny tramwajowe, Sabina czuła obecność wuja. Z konieczności odpuścił wczorajszą giełdę, bo mocno podupadł na zdrowiu. Miał już swoje lata, a przeżyte wojny i ciężkie czasy odcisnęły na nim piętno. Bez ręki już dawno nauczył się żyć. Czasem żartował, że zapomina o jej braku. Jednak każdego roku dochodziły kolejne problemy zdrowotne. Tadeusz był twardy jak skała i niczego nie dawał po sobie poznać, jednak Sabina wiedziała, że tracił siły.

Miała wyrzuty sumienia, że zamiast prosto po pracy pójść do domu, zmierzała w przeciwnym kierunku, do Ogrodu Krasińskich. Szła szybkim krokiem, chociaż takie tempo marszu było dla niej niewskazane i mogła dostać zadyszki. Od dziecka była astmatyczką, nie zawsze skutecznie leczoną ‒ w zasadzie przez większość czasu nieleczoną wcale. Ciągle zasapana, wiecznie niezdrowa, często nie mogła złapać tchu. Ale i tak na przekór wszystkim ‒ a zwłaszcza ciotce, która pilnowała, żeby nie biegała, nie zgrzała się i nie zrobiła sobie krzywdy ‒ Sabina nauczyła się szybko chodzić. Żeby zaoszczędzić na bilecie autobusowym, każdego dnia pokonywała około czterdziestominutową trasę, dzielącą dom od sklepu krawiecko-pasmanteryjnego, w którym pracowała. Dziś zamierzała nadłożyć drogi, ale dla człowieka, z którym miała się spotkać, poszłaby na drugi koniec Warszawy.

Być może już na nią czekał, kiedy ona wciąż miała do przejścia spory kawałek. Nie lubiła się spóźniać, ale nic nie mogła poradzić na to, że nawet jeśli docierała na czas, Kazimierz przychodził wcześniej. Twierdził, że to mężczyzna powinien czekać na kobietę, a nie odwrotnie. Lubiła to w nim… Prawdę mówiąc, nie tylko to. Kochała w nim absolutnie wszystko.

Wciąż nie mogła uwierzyć, że przystojny, inteligentny, przebojowy mężczyzna, robiący karierę inżynierską, zwrócił uwagę właśnie na nią. Zwykle była tłem, szarą myszką, może i całkiem ładną, ale nie umiejącą wybić się ponad innych. Marzyła o tym, żeby zostać nauczycielką, ale nie udało jej się ukończyć studium. Nie było jej stać na to, żeby poświęcać czas wyłącznie na naukę. Od szesnastego roku życia pracowała i fakt, że w międzyczasie zdołała skończyć szkołę średnią i zdać z dobrym wynikiem maturę, był osiągnięciem samym w sobie. Ciotka Maryla ubolewała, że Sabina nie poszukała sobie męża, zamiast siedzieć w książkach. Teraz miała dwadzieścia cztery lata i najlepsze partie sprzątnięto jej sprzed nosa. Niebawem miała zostać okrzyknięta starą panną. Dziewczyna niewiele sobie z tego robiła. Nie chciała wpadać w pierwsze lepsze ramiona, byle tylko zmienić stan cywilny na bardziej stosowny do jej wieku. Była wciąż pełna ideałów. Czekała na wielką miłość ‒ na kogoś, kto odmieni jej świat. Chciała wszystko albo nic.

Z pozoru nie pasowała do Kazimierza. Był od niej pięć lat starszy i w pewnych kręgach też przypięto by mu już łatkę starego kawalera, ale miał na to zbyt wiele atutów. Za bardzo ceniono jego pracę naukową, żeby ubolewać, że jeszcze się nie ożenił. Uzyskał tytuł magistra inżyniera, brał udział w licznych nowatorskich projektach, poza tym tworzył śmiałe plany na przyszłość, które wiązały się ze zdobytą i wciąż poszerzaną wiedzą. Chociaż znali się dopiero trzy miesiące, podkreślał, że w tych planach jest miejsce dla Sabiny. Bardzo chciała w to wierzyć, dlatego na każde spotkanie leciała jak na skrzydłach. Jakby bała się, że Kazimierz zniknie. I jakby ciągle nie dowierzała, że naprawdę związał się z nią, Sabiną Wiśniewską.

Dostrzegła go z daleka. Stał przed wejściem do Ogrodu Krasińskich. Pomachał do niej jedną ręką, w drugiej trzymając bukiet czerwonych goździków. Wiedział, że Sabina wolała goździki od tulipanów i róż, bo najdłużej zachowywały świeżość i mogły cieszyć oko. Czasem przynosił jej trzy kwiatki, a niekiedy okazały bukiet.

Zanim zrównała się z nim przed bramą, poczuła na twarzy pierwsze wiosenne krople. Od rana zanosiło się na deszcz. Chmury przez wiele godzin wisiały nisko, ale aż do teraz nie spadła z nich ani kropla. Sabina spojrzała na swoją wystającą z torebki lichą parasolkę, którą podczas niedawnej wichury trochę powyginał wiatr. Na delikatny deszczyk powinna wystarczyć, ale sunące po niebie skłębione, bure chmury mogły równie dobrze przynieść solidną ulewę.

‒ Znowu jesteś przede mną ‒ zauważyła, po czym wspięła się na palcach, żeby dać Kazimierzowi szybkiego całusa. ‒ Nawet nie chcę myśleć, jak długo czekasz.

‒ Tylko chwilkę ‒ zapewnił.

Przytrzymał wolną dłonią twarz Sabiny i pocałował ją w usta, następnie starł z jej czoła wielką kroplę deszczu, która przed momentem na nim wylądowała. Za nią szybko pojawiły się następne.

‒ Za chwilę solidnie przemokniemy ‒ zauważyła, śmiejąc się.

‒ Mój parasol pomieści nas oboje. ‒ Kazimierz otworzył nad nimi duży, czarny parasol i podał Sabinie ramię. ‒ Ale masz rację. Musimy się gdzieś schronić. Myślałem, że na początek przejdziemy się trochę po parku, ale to chyba nie jest najlepszy pomysł… Co powiesz w takim razie na bar kawowy przy placu Dzierżyńskiego2?

‒ To góra dziesięć minut stąd.

‒ Tak. Jeśli się pospieszymy, jest szansa, że nie przemokniemy do suchej nitki.

‒ Zatem chodźmy! ‒ zgodziła się, oplatając jego przedramię własnym.

Szli dość szybko, niewiele się odzywając. Kazimierz zręcznie balansował parasolem nad ich głowami, próbując ustawiać go do coraz śmielej poczynającego sobie wiatru.

Sabina tuliła do siebie bukiet, starając się, żeby za bardzo nie potarmosił go wiatr. Zanim dotarli przed budynek, na którym widniał duży neonowy napis, zdążyła przemoczyć buty, ale poza tym uchroniła się przed deszczem. W lokalu było ciepło, może nawet trochę duszno. Raczej nie dało się określić go mianem przytulnego, ale Sabina go lubiła. Była tu z Kazimierzem już kilka razy. Wcześniej ledwie wiedziała o istnieniu takich miejsc. Nie mogła sobie pozwolić na regularne wypady do barów, na ulubionego murzynka czy kawę z likierem. Początkowo trochę się nawet buntowała, kiedy przychodzili tu razem, bo nie chciała naciągać Kazimierza na koszty. Spacery po parku były pod tym względem mniej niezręczne. Mężczyzna zapewniał jednak, że kawa i ciastko nie rujnują jego finansów, za to dają im obojgu chwilę przyjemności.

‒ Trzeba łapać dobre momenty, Sabinko. Nigdy nie wiadomo, co czeka za rogiem ‒ powtarzał.

Sabina przytakiwała z uśmiechem. Dla niej już samo przebywanie z Kazimierzem było przyjemne, nieważne, gdzie przebywali.

Ich ulubiony stolik w rogu, tuż przy oknie osłoniętym sznurkową firanką, wychodzącym wprost na skąpaną w deszczu ulicę, był wolny. Wystarczyło, że wymienili szybkie spojrzenia i oboje ruszyli w jego kierunku.

‒ To co zwykle? Czy może masz ochotę na coś zupełnie innego? ‒ spytał Kazimierz, po tym, jak ostrożnie złożył mokrą parasolkę i przewiesił marynarkę przez oparcie krzesła.

‒ Jestem wierna murzynkowi ‒ odparła Sabina, a zerkając na bukiet, dodała: ‒ I przydałaby się jakaś woda na te kwiaty.

Mężczyzna podszedł do lady, obok której stała chłodnia z ciastami. Nie było zbyt dużego wyboru, ale dostępne wypieki smakowały naprawdę dobrze. Powierzchnię murzynka pokrywała gruba warstwa ciemnej, prawie czarnej czekolady, której zapach uniósł się w powietrzu, gdy ekspedientka wyjęła ciasto, by odkroić z niego dwa kawałki.

‒ Kawa będzie za chwilę ‒ powiedziała, przesuwając w stronę Kazimierza talerzyki z wypiekiem. ‒ Jak zawołam, to przyjdzie i weźmie.

‒ A znalazłby się jeszcze jakiś słoik z wodą na kwiaty?

‒ Nie wiem. ‒ Kobieta obojętnie wzruszyła ramionami. ‒ Zobaczę, co się da zrobić.

‒ Dziękuję.

‒ Jeszcze czegoś potrzebuje? ‒ dopytywała, wydymając usta.

‒ Nie, to wszystko.

Wróciwszy do stolika, Kazimierz postawił na blacie talerzyki z ciastem. Sabina niemal od razu chwyciła łyżeczkę i zeskrobała z wierzchu odrobinę czekoladowej polewy. Zawsze tak robiła. Potem przytrzymywała czekoladę przez chwilę w ustach, żeby dłużej się nią delektować.

‒ Jak ci minął dzień? ‒ spytała, odkładając łyżeczkę, bo z dalszym jedzeniem postanowiła poczekać na kawę.

Kazimierz spojrzał na nią tajemniczo, z uśmiechem błąkającym się po ustach, których zwieńczenie stanowiły starannie i modnie przystrzyżone ciemne wąsy.

‒ Chciałbym z tobą o czymś ważnym porozmawiać, Sabinko.

‒ W takim razie zamieniam się w słuch. ‒ Sabina nachyliła się w jego stronę w geście wyczekiwania.

Mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w nią dużymi piwnymi oczami, nie przestając się uśmiechać. W końcu z kieszeni marynarki wydobył małe zawiniątko. Zanim Sabina zdążyła się zorientować, co się kroi, klęczał przed nią na oczach wszystkich gości.

‒ Wyjdziesz za mnie? ‒ zapytał, wyciągając w jej stronę pierścionek z okazałym, szafirowym oczkiem.

Nie była w stanie odpowiedzieć. Przenosiła wzrok z Kazimierza na pierścionek i z powrotem na niego. Głos na chwilę uwiązł jej w gardle, ale dało się dostrzec w jej spojrzeniu, że przepełnia ją szczęście. Żadna z osób będących świadkami tej sceny nie miała wątpliwości, jaka będzie odpowiedź. Sam Kazimierz również.

Chwilę później porwał ją w ramiona i zaczęli wirować przy dźwięku braw, które bili im goście. Ten moment trwałby może znacznie dłużej, gdyby nie przerwał go głos ekspedientki, która obwieściła, że kawa jest gotowa, a następnie przywołała wszystkich do porządku.

‒ Dość tych szaleństw i krzyków! To nie dom weselny. Jeszcze mi kłopoty na głowę sprowadzą!

Mimo jej surowego tonu, Sabina kątem oka dostrzegła, że ekspedientka uśmiecha się ukradkiem, a jednocześnie patrzy na nią z maskowaną z trudem zazdrością. Nie dziwiła się jej. W tamtej chwili sama zazdrościłaby każdej innej kobiecie… Gdyby nie fakt, że to ona była tą kobietą.

***

Ciotki Maryli nie zachwyciła informacja o oświadczynach.

‒ Dziecko, postradałaś zmysły? Jakie oświadczyny? Jaki ślub?! ‒ Uniosła głos, przeszywając Sabinę ostrym wzrokiem. ‒ Wcześniej nawet nie chciałaś słyszeć o zamążpójściu, a teraz taki pośpiech? Znacie się… ile właściwie?

‒ Trzy miesiące, ciociu ‒ odparła dziewczyna posłusznie.

‒ No właśnie.

‒ Ale mam wrażenie, jakbyśmy znali się całe życie.

‒ Masz wrażenie?! Jeśli już, to raczej masz klapki na oczach. Nawet nam go nie przedstawiłaś, a teraz za mąż będziesz wychodzić?! To się w głowie nie mieści! Moja świętej pamięci siostra… A zresztą… nieważne!

Maryla pociągnęła nosem i otarła pojedynczą łzę.

Minęło ponad dwadzieścia lat, a ona wciąż nie umiała myśleć i mówić o swojej siostrze Elżbiecie, matce Sabiny, ze spokojem. Wuj twierdził, że nie miała sposobności należycie opłakać siostry, dlatego jej żałoba wciąż trwała. W praktyce wyglądało to tak, że Maryla wspominała Elżbietę głównie wtedy, kiedy nie była zadowolona z czegoś, co zrobiła Sabina.

‒ Może zaprosimy go na przyszłą niedzielę? ‒ podsunęła dziewczyna. ‒ Będziecie mieli okazję go poznać.

‒ Dziecko, a czymże ja go przyjmę? O czym będę z nim rozmawiać? ‒ Ciotka wytoczyła kontrargumenty. ‒ Jestem prostą kobietą. Gdzie mnie tam do naukowców! Zobaczy, jak skromnie żyjemy, i jeszcze gotowy uciec. A ty później będziesz się na mnie boczyć.

‒ Ciociu, to zwykły chłopak. Rozmawiamy o wszystkim, nie tylko o jego pracy i pasjach naukowych. Na pewno znajdziesz z nim wspólny język ‒ zapewniła Sabina. ‒ Poza tym Kazimierz nie przyjdzie tu po to, żeby oceniać, na ile majętni jesteśmy.

I nie po to, by sprawdzić, czy tym ślubem nie popełni mezaliansu ‒ dopowiedziała w myślach, głównie po to, by przekonać samą siebie.

Kazimierz pochodził z południowo-wschodniej części kraju, a konkretnie spod Przemyśla. Opowiadał, że jego rodzina była niegdyś zamożna, ale wojna dużo im zabrała. Czasy dla wszystkich były mniej lub bardziej trudne. Poza tym Sabina chciała wierzyć, że to, na ile dobrze ktoś był sytuowany, nie miało większego znaczenia. Żyli w końcu w drugiej połowie dwudziestego wieku, w nowoczesnych czasach. Nie było już aranżowanych małżeństw, ludzie nie dobierali się pod kątem zasobności majątku. Kazimierz dał jej do zrozumienia, że dokładnie tak samo uważał. Jego ojciec planował w przyszłym tygodniu przyjechać do Warszawy i wtedy Kazimierz chciał mu przedstawić Sabinę ‒ już jako swoją narzeczoną. Był pewien, że ojciec będzie oczarowany i pobłogosławi ich związek.

Kiedy ciotka Maryla oznajmiła, że pójdzie się położyć, bo rewelacje siostrzenicy niemal ścięły ją z nóg, Sabina została w kuchni z wujem. Tadeusz odpoczywał na prowizorycznym legowisku, które zasadniczo służyło jako długa ława do siedzenia, gdy na obiad schodziły się wszystkie córki wujostwa ze swoimi rodzinami. Na co dzień wuj często na niej polegiwał, z poduszką wciśniętą pod głową. Nikt w rodzinie nie mógł tego pojąć. Ława była twarda i niezbyt wygodna, nawet do siedzenia, a co dopiero, gdy służyła jako leżanka, ale Tadeusz w ciągu dnia nie lubił kłaść się nigdzie indziej.

Przez całą wymianę zdań pomiędzy Sabiną a ciotką wuj ani razu się nie odezwał. Żyjąc przez lata pod jednym dachem z pięcioma kobietami, w dodatku z posiadającą silną osobowość małżonką u boku, Tadeusz nauczył się, że czasem nie warto się wtrącać. Na pewno miał jednak swoje przemyślenia, a Sabina liczyła się z jego zdaniem. Może nawet bardziej niż ze zdaniem ciotki.

Nie mogła powiedzieć, że Maryla nie miała dla niej serca. To ona ją wychowała i wzięła na siebie ciężar odpowiedzialności za jej dobro. Sabina w ogóle nie pamiętała rodziców. Jej ojciec został wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec, jeszcze zanim się urodziła, i nigdy z nich nie wrócił. Matka z kolei zmarła tragicznie, gdy dziewczynka miała niespełna rok. To był ogromny dramat, jednak nikł on w gąszczu podobnych zdarzeń, z których składała się wojenna i powojenna rzeczywistość. Nikt nie roztkliwiał się nad sierotą. Pełno było takich w ochronkach i przytułkach, chyba że ktoś z rodziny okazywał wielkoduszność.

Maryla i Tadeusz z trudem wiązali koniec z końcem. W zniszczonej Warszawie brakowało wszystkiego, często nawet jedzenia. Jak wspominała po latach ciotka, nie chodziło o to, że trudno było coś zdobyć ‒ jeśli ktoś włożył trochę wysiłku, to prędzej czy później to dostał. Wielu rzeczy po prostu nie było. Nigdzie. Ciotka i wujek zmagali się z tym, by zapewnić bezpieczeństwo i byt własnym dzieciom, ale gdy siostra Maryli osierociła Sabinę, nie zawahali się ani przez moment. Kobieta otoczyła dziewczynkę opieką i traktowała jak własne dziecko, chociaż od najmłodszych lat nie ukrywała przed nią faktu, że jest jej ciotką, a nie matką. Konsekwentnie nie pozwoliła nazywać się mamą, a bywały tygodnie, miesiące, może nawet lata, kiedy dziewczynka tak bardzo pragnęła matki! Nawet ciotka mogłaby ją zastąpić. Nie miało znaczenia, że jej nie urodziła. Jednak Maryla pozostała nieugięta.

‒ Nie jestem twoją matką! ‒ powtarzała z uporem. ‒ Wychowuję cię najlepiej, jak potrafię, ale nie możesz mówić do mnie „mamo”. Ela gotowa by mnie za to zza grobu straszyć.

Po latach Sabina była wdzięczna Maryli za wszystko, co dla niej zrobiła i co robiła nadal, ale to od wuja Tadeusza zaznała więcej ciepła. Ze zdwojoną energią starał się wynagrodzić jej, że nie miała rodziców.

‒ A ty, co o tym myślisz? ‒ spytała, przysiadając obok niego na ławie, gdy za ciotką zamknęły się drzwi i ucichły wszystkie odgłosy, które świadczyłyby, że krząta się gdzieś w pobliżu.

‒ A co ja mogę myśleć? Stary jestem, nie znam się na miłości ‒ odparł i puścił do niej oko.

‒ Na miłości nie trzeba się znać. Trzeba ją czuć ‒ sprostowała z uśmiechem.

‒ I to właśnie czujesz do tego… ehm… inżyniera? ‒ spytał, bacznie się jej przypatrując, a kiedy przytaknęła, dodał: ‒ No to w takim razie zupełnie nieważne, co ja o tym myślę.

‒ A mimo to chciałabym wiedzieć.

Na chwilę zapadła cisza, ale w końcu Tadeusz uniósł się na ławie, stękając cicho, i z filozoficzną miną spojrzał na dziewczynę.

‒ Czy ten człowiek będzie dla ciebie dobry, Sabinko? Czy będzie cię szanował?

‒ Tak sądzę.

‒ Bo wiesz, te wszystkie miłostki, fascynacje, zauroczenia… One w którymś momencie przemijają, a zostaje to, co jest pod nimi. Fundament. Na mocnych fundamentach można odbudować choćby Warszawę, ale na słabych nie da się zbudować nawet związku dwojga ludzi. Kiedy nie ma szacunku i zrozumienia, zmiecie go byle wiatr… A wiatr przyjdzie, Sabinko, prędzej czy później… Dlatego to ty musisz być pewna tego człowieka. Nie ja albo Maryla.

‒  Ciocia, delikatnie mówiąc, nie jest tym wszystkim zachwycona. Ty też uważasz, że to za szybko i że postradałam zmysły?

‒ Maryla musi ochłonąć. Zaskoczyłaś ją, a wiesz, jaka jest. Lubi, gdy wszystko jest poukładane i idzie zgodnie z planem… Z jej planem, tak dla jasności.

Sabina zachichotała w odpowiedzi.

‒ Ale ostatecznie i tak liczy się to, co jest tu. ‒ Tadeusz wymierzył wskazujący palec w stronę mostka dziewczyny, a przenosząc go wprost na jej czoło, dodał: ‒ I tu. A może tu przede wszystkim.

23 LUTEGO 2022

Drobinki mrozu cięły powietrze. Prognozy pogody były bezlitosne. Po rekordowo ciepłym, niemal bezśnieżnym grudniu i podobnie łaskawym styczniu, końcówka lutego była wyjątkowo sroga. Artur cieszył się, że miał dziś kilka dobrych kursów i nie musiał długo stać na postoju z wyłączonym silnikiem, bo przemarzłby do szpiku kości. W takie dni zarobek taksówkarza bywał trochę lepszy. Komuś gdzieś nie odpalił silnik, ktoś inny obawiał się jazdy po drodze, na której uformowała się zdradliwa warstewka lodu, a jeszcze komuś nie chciało się marznąć na przystanku w oczekiwaniu na spóźniający się autobus.

Miał umówiony jeszcze jeden kurs, a po nim planował udać się do domu. Do wyjazdu pod wskazany adres, z którego miał odebrać klientkę, pozostawało jeszcze co najmniej dziesięć minut, nawet gdyby chciał jechać wyjątkowo powoli. Chuchnął w dłonie i potarł jedną o drugą, bo wystarczyło posiedzieć kilkanaście minut z wyłączonym silnikiem, by zimno zaczęło przenikać do auta. Dla zabicia czasu postanowił przejrzeć w telefonie serwis informacyjny, ale zanim uruchomił przeglądarkę, komórka rozdzwoniła się. Na ekranie zobaczył imię córki.

‒ Tak, Saniu? ‒ Odebrał natychmiast.

Starał się brzmieć wesoło, chociaż nastawiał się na niezbyt miłą rozmowę. Ostatnio każda wymiana zdań z nastoletnią córką, nawet przez telefon, przypominała spacer po polu minowym.

‒ Ile mam tu jeszcze stać i czekać, tato?! ‒ Dziewczyna zaczęła bojowym tonem. ‒ Mózg mi zamarza!

‒ Ciebie też dobrze słyszeć! ‒ odparł Artur i uśmiechnął się z przymusem, chociaż i tak nie mogła tego zobaczyć.

‒ Nie mam czasu na uprzejmości! ‒ prychnęła. ‒ Miałeś po mnie przyjechać. Zajęcia skończyły się kwadrans temu i wszyscy już wyszli. Administracja zaraz zamknie budynek.

Mężczyzna podrapał się po czole i próbował szybko odtworzyć w myślach przebieg poranka, zastanawiając się, czy o czymś nie zapomniał. Jego żona Eliza jak zwykle szykowała się w pośpiechu. Hektyczne poranki były jej specjalnością. Nie potrafiła podnieść się z łóżka na tyle wcześnie, żeby w spokoju przygotować się do wyjścia i dopić kawę, którą jej zaparzył. Łypała przy tym na niego z irytacją, bo kiedy sama w biegu czesała włosy, spryskiwała je lakierem i wrzucała do torebki kolejne przedmioty, Artur ze spokojem sączył latte i przeglądał wiadomości w telefonie. Zanim Eliza trzasnęła z werwą drzwiami wyjściowymi, wyrzuciła z siebie kilka instrukcji i ustaleń. Nie zdążył się do nich odnieść, bo zniknęła na klatce schodowej. Był pewien, że wśród nich padło zdanie, iż to ona odbierze Sandrę po zajęciach tanecznych.

‒ Mama miała po ciebie przyjechać ‒ powiedział po chwili namysłu.

‒ Mama, mama... ‒ Dziewczyna wyraźnie go przedrzeźniała. Robiła to w taki sposób, że Artur mógł sobie wyobrazić, jak przewraca przy tym oczami. ‒ Cały czas byś się nią wysługiwał.

Zabolało. To była jedna z dziesiątek słownych szpilek, jakie Sandra od pewnego czasu z lubością wszystkim wbijała. W dodatku zupełnie niesłusznie, bo jeśli chodziło o domową logistykę, to zwykle Artur stosował się do poleceń. Wykonywał wolny zawód, był bardziej dyspozycyjny i mógł swobodnie załatwiać różne sprawy, podczas gdy żona musiałaby wziąć dzień urlopu.

Jeździł taksówką przez niemal całe dorosłe życie. Czasem żartował, że do jego największych osiągnięć życiowych należało zostanie ojcem i wyrobienie licencji taksówkarza. Zmieniały się modele samochodów, klienci i warunki pogodowe, a on wciąż lubił prowadzić. Eliza przez większość czasu szczerze mu tego zazdrościła, a jednocześnie miała mu to na swój sposób za złe. Raz czy dwa, podczas kłótni o bzdety ‒ jednej z tych, które, jak większość par ze słusznym stażem, toczyli z przygnębiającą zaciętością i regularnością ‒ wygarnęła mu, że nie był dość ambitny i nie zależało mu na samorozwoju, skoro taka praca była szczytem jego marzeń. Przyjmował te słowa milczeniem, nie znajdując właściwej riposty. Był taksówkarzem z powołania i nie zamierzał tego zmieniać. Poza tym zarabiał na tyle dobrze, by nie musieć się martwić, że jego wkład w domowy budżet wypada słabo, w porównaniu z tym, co zarabiała Eliza, pracując w lokalnej przychodni jako technik elektroradiolog. Jednocześnie, gdyby zarabiał lepiej i miał bardziej rozwojową pracę, mogliby wreszcie pomyśleć o realizacji jej marzenia o domku z ogrodem, w którym sadziłaby swoje ulubione bratki.

‒ To jak będzie? ‒ Sandra po drugiej stronie linii coraz bardziej się niecierpliwiła.

‒ Mama powiedziała rano, że cię odbierze ‒ powtórzył. ‒ Po prostu do niej zadzwoń.

‒ Dzwoniłam, ale bez efektu ‒ przyznała dziewczyna. ‒ Abonent chwilowo niedostępny.

‒ To może spróbuj jeszcze raz albo idź na przystanek.

‒ Wielkie dzięki za takie rady! ‒ fuknęła, po czym złagodziła ton. ‒ Naprawdę nie mógłbyś przyjechać, tatusiu? Jest zimno jak na Antarktydzie.

Artur uśmiechnął się na dźwięk pieszczotliwego zdrobnienia. Kiedyś było na porządku dziennym, ale od dawna córka dawkowała je z aptekarską dokładnością, tylko jeśli bardzo czegoś chciała. Przypomniał sobie, że chwilę przed wyłączeniem silnika wskaźnik temperatury na desce rozdzielczej pokazywał sześć stopni poniżej zera. Faktycznie było zimno, ale bez przesady.

‒ Przyjechałbym, gdyby nie to, że mam jeszcze jeden umówiony kurs w inną część miasta. Nie wiem, ile mi zejdzie, więc chyba szybciej wrócisz do domu autobusem.

‒ No pewnie! ‒ Dziewczyna ponownie się obruszyła, a po łagodnym i przymilnym tonie sprzed kilku chwil nie pozostał ślad. ‒ Wszystkim wozisz tyłki, tylko nie mnie! Ja mam się tłuc jakimś śmierdzącym i do tego pewnie spóźnionym autobusem.

Artura niezmiennie zadziwiało to, w jakim tempie zmieniał się nastrój jego córki. Kładł wszystko na karb dojrzewania, chociaż Sandra była już w szkole średniej i najgorsze powinni mieć za sobą. Do niedawna nie sprawiała żadnych problemów i oboje z Elizą zaczęli się cieszyć, że nastoletnią burzę hormonów wszyscy przetrwają łatwo i bezboleśnie. Radość okazała się przedwczesna. Jakiś czas temu, krótko przed szesnastymi urodzinami, Sandra z całkiem spokojnej i ułożonej nastolatki zmieniła się w wulkan, który wybuchał w nieoczekiwanych momentach. Większość tych wybuchów Artur brał na przeczekanie. Nic innego mu nie pozostało.

‒ Jeśli szybko uwinę się z kursem, a ty nadal nie znajdziesz transportu, to po ciebie przyjadę. Ale lepiej spróbuj złapać autobus albo mamę ‒ powiedział ze spokojem, kontrastującym z jej złością.

‒ Na razie! ‒ burknęła, po czym się rozłączyła.

Mężczyzna przez moment wpatrywał się w ekran telefonu, następnie ponownie sprawdził adres, spod którego miał odebrać klientkę, i uruchomił silnik.

***

Przyjechał na czas. Lubił kursy późnym popołudniem, kiedy największe korki zdążyły się rozładować a natężenie ruchu nie było tak dotkliwe, jak w godzinach szczytu. Chociaż po drodze czerwone światło złapało go niemal na każdym możliwym skrzyżowaniu, sprawnie dotarł na miejsce. Zatrzymał się przed budynkiem, jakich wiele stało w tej dzielnicy ‒ typowy bliźniak, mniej więcej z połowy dwudziestego wieku, kształtem przypominający kostkę. Obejście było zadbane i chociaż samemu budynkowi przydałby się remont, był na swój sposób urokliwy. Nie widząc nigdzie bramy wjazdowej, Artur postanowił zatrzymać się na ulicy, delikatnie najeżdżając kołami na chodnik. Spojrzał ponownie na posesję. Granatowa tabliczka z nazwą ulicy i numerem potwierdzała, że dotarł pod właściwy adres.

Przez chwilę wpatrywał się w drzwi wejściowe prowadzące do niewielkiego ganku, zabudowanego niebieskimi luksferami. W oknie od strony ulicy paliło się światło. Za firanką Artur dostrzegł jakiś ruch. Był pewien, że ktoś go zauważył i pasażerka za chwilę ukaże się w drzwiach, jednak minęła minuta, a potem kolejne, a drzwi się nie otwierały. Zatrąbił krótko dwa razy, ale bez efektu. Mruknął z niezadowoleniem, patrząc na zegarek. Nie lubił trąbić pod oknami ani wyczekiwać w nieskończoność. Zanim jednak rozważył myśl, czy po prostu nie odjechać i nie udać się po Sandrę, firanka znowu się poruszyła. Tym razem wychynęła zza niej drobna postać. Było ciemno, więc Artur nie mógł dokładnie się jej przyjrzeć, ale bez wątpienia była to starsza kobieta. Ich spojrzenia na moment się skrzyżowały. Kobieta wykonała jakiś gest, wyglądało, jakby zapraszała go do środka.

Słońce zdążyło już zajść. Ulicę otulało subtelne światło latarni, ale w miejscu, w którym Artur się zatrzymał, było dość ciemno. Nie miał w zwyczaju wchodzić do cudzych mieszkań i nawet przemknęło mu przez myśl, że może go spotkać jakaś niemiła niespodzianka. Lubił prowadzić taksówkę, ale poza samą jazdą, to nie zawsze była przyjemna i bezpieczna robota. Nasłuchał się wielu historii. Na szczęście poza kilkoma drobnymi incydentami jemu samemu nigdy się taka nie przydarzyła. Po krótkiej chwili wysiadł, okrążył swoją srebrną octavię i stanął przy drzwiach od strony pasażera. Skąd lepiej widział okno, w którym paliło się światło, lecz przez gęsty materiał firanki niewiele więcej dało się dostrzec.

W końcu drzwi się otworzyły. Pojawiła się w nich najpierw twarz okolona burzą siwych loków, a później cała postać. Była to z pewnością ta sama kobieta, która chwilę temu patrzyła na Artura przez okno.

‒ Przepraszam, czy mógłby mi pan pomóc? Mam trochę ciężki bagaż ‒ spytała ciepłym, ale tak cichym głosem, że z tej odległości był on ledwo słyszalny.

Artur skrzywił się nieznacznie, po czym ruszył w stronę domu. Kiedy przeszedł przez furtkę i stanął przed rządkiem betonowych schodków, mógł dokładniej przyjrzeć się kobiecie. Wyglądała wytwornie ‒ właśnie to słowo jako pierwsze przyszło mu na myśl. Miała na sobie elegancki, trochę staromodny komplet: spódnicę i żakiet, spod którego przy szyi wystawał ażurowy kołnierzyk. Żakiet zdobiła szyfonowa róża w bladoróżowym kolorze, silnie kontrastującym z granatowym materiałem, z którego uszyto ubranie.

Podchodząc do drzwi, Artur faktycznie dostrzegł w korytarzu bagaż. A konkretnie ciemnobrązową, skórzaną walizkę. Wyglądała charakterystycznie. Przywodziła na myśl dawne lata i Artur momentalnie przypomniał sobie swoich dziadków. Mieli identyczną albo bardzo podobną. Dziadek do końca życia jej używał, ilekroć gdzieś wyjeżdżał, nawet kiedy była już mocno wysłużona.

‒ Proszę wziąć walizkę ‒ poleciła kobieta. ‒ Zgaszę tylko światło w pokoju, włożę płaszcz i możemy jechać.

Po tych słowach skierowała się w głąb korytarza, w stronę pomieszczenia, z którego sączyło się światło. Nie zgasiła go jednak od razu, lecz stanęła i omiotła pokój wzrokiem, w taki sposób, jakby nieprędko zamierzała tu wrócić. Wyglądało to jak pożegnanie.

Kiedy Artur chwycił walizkę, zaskoczył go jej ciężar.

‒ Rzeczywiście, trochę waży ‒ powiedział.

Kobieta wzdrygnęła się na dźwięk głosu, jakby na moment zapomniała o obecności mężczyzny, ale szybko zebrała się w sobie. Zgasiła światło i odwróciła się w jego stronę.

‒ Kiedy człowiek próbuje zmieścić w walizce całe życie, to nie może być lekka, prawda? ‒ odparła tajemniczo, a gdy Artur, zaskoczony tymi słowami, skinął głową, zadzwoniła pęczkiem kluczy i oznajmiła: ‒ Lepiej już chodźmy, zanim się rozmyślę.

***

Kobieta z pewnością miała czym zapłacić za kurs, a mimo to Artur w pewnym momencie przestał naliczać kilometry. Wcześniej zdarzyło mu się to tylko raz. Nie należał przecież do organizacji charytatywnej i jazdą „na taksówce” zarabiał na życie. Nie mógł sobie pozwolić na jeżdżenie za darmo, a mimo to woził tę kobietę po mieście przez blisko pięćdziesiąt minut. To mógł być naprawdę dobry kurs. Gdyby ktoś zapytał, dlaczego w takim razie wyłączył licznik, nie umiałby jednoznacznie odpowiedzieć. W takich sytuacjach szczególnie się cieszył, że nie musiał spowiadać się nikomu z każdego przejechanego kilometra.

W tej pasażerce było coś dziwnego. Coś, czego nie umiał nazwać. Oczywiście ‒ była trochę niedzisiejsza, zapewne przez strój, torbę i dodatki, ale chodziło o coś więcej. Roztaczała aurę tajemniczości już od chwili, w której powiedziała, że do starej walizki spakowała całe życie. Kiedy przemierzali miasto, przyglądała się mijanym ulicom z nieskrywanym zaciekawieniem. Dosłownie je chłonęła, jakby oglądała po raz pierwszy. Albo po raz ostatni.

Wydawała się krucha i wątła. Miała ciężki, świszczący oddech, a to wrażenie nasilało się, kiedy mówiła. Trochę sapała, jakby samo wydobywanie dźwięków wymagało wysiłku. Może dlatego niewiele się odzywała. Od czasu do czasu rzucała tylko jakąś uwagę o mijanym miejscu, o tym, jak bardzo miasto się zmieniło i rozrosło. Chwilami się uśmiechała, po to, by za moment spochmurnieć i wędrować w ciemniejsze zakamarki myśli, którymi najwyraźniej nie zamierzała się podzielić. Artur prawie się nie odzywał. Niekiedy tylko przytakiwał lub wtrącał krótką uwagę, jednak przez większość czasu pokonywali kolejne kilometry w milczeniu.

Jeszcze zanim wyruszyli spod jej domu, kobieta podała mu adres, pod który miał ją zawieźć. Artur od razu skojarzył ulicę, choć była jedną z tych mniejszych, położonych trochę na uboczu tętniącego życiem miasta. Kiedy ustalił najkrótszą trasę dojazdu, pasażerka poprosiła, żeby pojechali inną. Chciała przejechać przez Bramę Przemyską ‒ podwieszony most na Sanie w ciągu wschodniej obwodnicy miasta. Twierdziła, że dawno nie oglądała go wieczorem, kiedy był podświetlony. Dodała, że zawsze wolała oglądać San po zachodzie słońca. Artur się z tym zgodził. To właśnie po zmroku rzeka wyglądała najkorzystniej. Nie było widać mułu i zanieczyszczeń, jedynie majestatyczną taflę wody i tańczące na jej powierzchni rozproszone światło latarni. On też lubił przejeżdżać przez Bramę Przemyską wieczorem, ale zauważył uczciwie, że jadąc tamtędy, zrobią dużo dodatkowych kilometrów. Kobiecie to nie przeszkadzało. Zapewniła, że zapłaci tyle, ile trzeba, bo tam, dokąd zmierza, pieniądze nie mają większego znaczenia. Nikt nie będzie czekać na nią z otwartymi ramionami ani martwić się, jeśli przybędzie odrobinę później. Te słowa dodatkowo wzmogły ciekawość Artura.

Kiedy zgodnie z jej życzeniem przejechali przez most, poprosiła, by skierował się drogą wzdłuż ogródków działkowych do najstarszej, zabytkowej części miasta. Koniecznie chciała minąć zamek, chociaż to jeszcze bardziej oddalało ich od celu. Gdy znaleźli się w okolicy Śródmieścia, spytała nieoczekiwanie:

‒ Z którego miejsca najbardziej lubi pan oglądać miasto?

‒ Ja?

‒ Tak.

‒ To zależy.

‒ Od czego?

‒ Od tego, co chcę w nim dostrzec ‒ odparł z nieznacznym uśmiechem.

Tak samo jak prowadzenie taksówki, Artur lubił swoje miasto. Przemyśl położony był tuż przy granicy polsko-ukraińskiej, nie miał większych zakładów pracy ani nie zyskiwał zainteresowania międzynarodowych koncernów. Wielu młodych stąd wyjeżdżało. Nie można było zarobić tyle, ile chociażby w miastach wojewódzkich, nie mówiąc o Warszawie czy Wrocławiu. Jednak miasto miało swoją duszę i Artur nie wyobrażał sobie mieszkania gdziekolwiek indziej.

‒ W takim razie zapytam inaczej. Skąd, pana zdaniem, roztacza się najlepsza panorama? ‒ drążyła kobieta.

‒ Zdecydowanie z Zielonki ‒ odpowiedział po chwili namysłu.

Była to najwyżej położona dzielnica Przemyśla, usytuowana na grzbiecie wznoszącym się ponad sto metrów nad doliną Sanu, pomiędzy Zniesieniem i wzgórzem Kruhel.

Kobieta uśmiechnęła się szeroko, najwyraźniej aprobując jego wybór.

‒ W takim razie pojedźmy jeszcze tam ‒ poleciła.

Artur bez słowa skinął głową i ustawił się na właściwym pasie. Droga, początkowo dość szeroka i wygodna, zaczęła się stopniowo zwężać i pogarszać. Pięła się w górę zakosami, przez co jazda zrobiła się mniej komfortowa. Dobrze, że nie było szczególnie ślisko, czego przy tej pogodzie można byłoby się spodziewać.

Po niespełna dziesięciu minutach znaleźli się w miejscu, z którego rozpościerała się rozświetlona setkami świateł panorama, z budynkami i osiedlami, które z tej odległości zlewały się w świetlistą całość. Wieczór był mroźny, a to w zimie często szło w parze z bezchmurnym niebem. Dziś właśnie tak było.

Artur nie wyłączał silnika, tylko zatrzymał się i czekał na dalsze dyspozycje pasażerki. Kobieta patrzyła daleko przed siebie w milczeniu, a po chwili oznajmiła, że mogą wracać i że już czas pojechać pod wskazany adres. Najkrótszą drogą dotarli do celu. Ku własnemu zdziwieniu mężczyzna poczuł, że jest mu autentycznie szkoda, że kurs dobiegł końca.

‒ Należy się czterdzieści pięć złotych ‒ powiedział, podając opłatę w oparciu o kilometry widniejące na wyłączonym co najmniej pół godziny wcześniej liczniku.

Kobieta spojrzała na niego podejrzliwie. Cmoknęła głośno i pokręciła głową, po czym wyjęła z portmonetki stuzłotowy banknot. Kiedy Artur chciał wydać jej resztę, stanowczo go powstrzymała.

‒ Absolutnie proszę mi nie wydawać! Wiem, że ten kurs był wart znacznie więcej ‒ stwierdziła. ‒ Wyłączył pan licznik tuż po tym, jak przejechaliśmy przez San.

To mówiąc, uśmiechnęła się z satysfakcją. Artur odpowiedział tym samym, po czym dorzucił, jakby chciał usprawiedliwić samego siebie:

‒ Zwykle tego nie robię.

‒ Domyślam się. Nie chciałabym, żeby późnym wieczorem usiadł pan przy stole i doszedł do wniosku, że dał się pan oszukać starej kobiecie. Dlatego proszę schować te pieniądze i nie myśleć, że pana naciągnęłam, tylko że podarował mi pan kilkadziesiąt minut szczęścia. ‒ Ponownie się uśmiechnęła. ‒ A człowieka w moim wieku nie tak łatwo jest uszczęśliwić.

Nie wiedząc, co odpowiedzieć, Artur ponownie skinął głową i schował banknot. Następnie wysiadł i w milczeniu okrążył taksówkę. Otworzył drzwi od strony pasażera i pomógł kobiecie wysiąść. Zanim z bagażnika wyjął jej walizkę, spojrzał na dość obskurną frontową ścianę budynku, przed którym się zatrzymali. Skrzydło dobudowane w późniejszym okresie było obstawione rusztowaniem. Na czas remontu fasadę zabezpieczono siatką. Artur znał to miejsce. Pracowała tutaj najlepsza przyjaciółka Elizy, Martyna. Nagle pożałował, że nie rozmawiali częściej o jej pracy, w zasadzie w towarzystwie niewiele o niej mówiła. W każdym razie to musiało być bardzo smutne miejsce. Tak je zawsze postrzegał i tak też wyglądało.

Chociaż starsza kobieta próbowała protestować i zapewniać, że nie trzeba, Artur podprowadził ją pod same drzwi, niosąc bagaż, który nadal wydawał mu się tak samo ciężki, jak wówczas, gdy wynosił go z jej domu. Na odchodne wcisnął pasażerce wizytówkę i zapewnił, że może zadzwonić w dowolnej chwili, gdyby ponownie potrzebowała podwózki. Zważywszy na miejsce, w którym się znajdowali, to ostatnie zabrzmiało jak ponury żart. Kobieta wzięła jednak blankiecik, obejrzała go z każdej strony i schowała do oddzielnej kieszonki w torebce.

‒ Da sobie pani radę? ‒ spytał, podając jej walizkę.

‒ Czy dam sobie radę? ‒ powtórzyła, unosząc kąciki ust. ‒ Właśnie dlatego tutaj jestem, bo już nie daję sobie rady.

‒ No tak… ‒ odparł Artur trochę zmieszany. ‒ Przepraszam.

‒ To ja przepraszam, że zajęłam panu tyle czasu. ‒ Chwyciła torbę i uniosła ją z wysiłkiem. ‒ Do zobaczenia! Czuję, że się jeszcze spotkamy.

‒ Naprawdę?

‒ Tak. W końcu dał mi pan swoją wizytówkę. To zobowiązuje.

Po chwili mężczyzna został sam na pustej ulicy. Poczuł przeszywający chłód zimowego wieczoru, który zwiastował bardzo mroźną noc. Dopiero teraz przypomniał sobie o Sandrze i poczuł wyrzuty sumienia. Sprawdził na wszelki wypadek telefon, ale nie było żadnego nieodebranego połączenia ani wiadomości od córki. Miał nadzieję, że już dawno dotarła do domu.

***

‒ Niech to szlag!

Eliza syknęła ze złością, kiedy wyjęty w pośpiechu z torebki telefon omal nie wypadł jej na chodnik. Złapała go w ostatniej chwili.

Miała cztery nieodebrane połączenia od Sandry, z czego ostatnie sprzed kilku sekund, bo zbyt późno usłyszała wibracje w wyciszonej komórce. Jednocześnie przypomniała sobie, że miała odebrać ją z zajęć w szkole tańca, która znajdowała się na drugim końcu miasta. A tymczasem stała na ulicy, w dodatku bez samochodu, bo zostawiła go przed blokiem, w którym mieszkali.

‒ Cholera, cholera, cholera… ‒ mamrotała, zmarzniętymi palcami przesuwając po ekranie.

Po chwili starła z policzka łzy i naciągnęła na głowę kaptur. Podmuchy wiatru, choć niezbyt intensywne, przy ujemnej temperaturze przeszywały ciało do szpiku kości i nawet gruba puchowa kurtka nie zapewniała wystarczającej ochrony. Eliza miała wrażenie, że przez całą zimę nie było tak wrednie jak dziś. Chyba tylko Artur lubił taką pogodę. Twierdził, że zarobek jest w takie dni lepszy.

Zostawiając za sobą budynek miejskiego hospicjum, Eliza z ciężkim sercem skierowała się na położony dwieście metrów dalej przystanek. Na ulicy było prawie pusto i wcale jej to nie dziwiło. Paliły ją policzki, chociaż starała się jakoś trzymać. Wiedziała, że powinna od razu oddzwonić do Sandry, ale po cichu liczyła, że dziewczyna dodzwoniła się do ojca i że to on ją odebrał. Zamiast do córki, Eliza najpierw zadzwoniła do przyjaciółki.

‒ Martyna, jesteś w domu? ‒ spytała zaraz po tym, gdy usłyszała w słuchawce leniwe „halo”.

‒ Eliza, to ty? ‒ Przyjaciółka brzmiała tak, jakby nie była całkiem rozbudzona. ‒ Przepraszam, musiałam przysnąć.

‒ Przysnąć? O tej porze?

‒ O siódmej rano zeszłam z dyżuru ‒ wyjaśniła. ‒ Mieliśmy dzisiaj wyjątkowo ciężką noc, a do południa nie udało mi się usnąć. Ale dobrze, że mnie obudziłaś. Najpewniej pospałabym tak jeszcze przez kilka godzin i około północy obudziłabym się rześka jak wiosenny poranek, a potem…

‒ Mogę do ciebie przyjechać? ‒ Eliza przerwała jej przygaszonym tonem.

‒ Jasne, ogarnę się szybko… A coś się stało?

‒ Pan Franciszek… ‒ Eliza czuła, że głos uwiązł jej w gardle i nie była w stanie wydusić z siebie nawet słowa.

‒ Hej, jesteś tam jeszcze? ‒ ponagliła ją Martyna, kiedy cisza w słuchawce trwała zbyt długo. ‒ Co z nim?

Eliza w końcu zebrała się w sobie.

‒ Zmarł kilkanaście minut temu.

‒ Cholera. ‒ Martyna odetchnęła głośno. ‒ W takim razie przyjeżdżaj od razu. Schłodzę jakieś wino.

Rozłączywszy się, Eliza ponownie wcisnęła telefon do torebki, a kiedy dotarła na przystanek, zaczęła analizować rozkład jazdy. Do domu dotarłaby znacznie szybciej niż do położonego w odległej dzielnicy mieszkania przyjaciółki, ale musiała z nią porozmawiać, a przede wszystkim musiała trochę ochłonąć.

Nie była w tej chwili gotowa, żeby stanąć przed mężem i córką, i udawać, że wszystko jest w porządku. Albo że zwyczajnie miała ciężki dzień. Żadne z nich nie miało pojęcia, w jaki sposób od pewnego czasu spędzała dwa albo trzy popołudnia w tygodniu. Tym bardziej nie zrozumieliby, co dziś oznaczał jej ciężki dzień. Czuła, że zanim znajdzie się w domu, powinna pozbyć się spod powiek gasnącego uśmiechu pana Franciszka, o którego istnieniu Artur i Sandra też nie wiedzieli.

Autobus jadący na drugi koniec miasta tym razem wyjątkowo przyjechał o czasie. Przynajmniej tyle dobrego. Eliza wyciągnęła z portfela bilet. Odkąd była wolontariuszką w hospicjum, zawsze miała ze sobą kilka sztuk, bo musiała dojechać tutaj z pracy lub domu, a nie zawsze brała samochód. Kiedy skasowała bilet i zajęła miejsce przy oknie, postanowiła wreszcie oddzwonić do córki, przeprosić, że nie odebrała jej z zajęć i uprzedzić, że wstąpi na chwilę do Martyny. Kiedy wybierała numer, kątem oka dostrzegła srebrną octavię z charakterystycznymi nalepkami i umieszczoną na dachu lampą z napisem „taxi”. Wyglądała jak taksówka Artura. Wyjeżdżała od strony, gdzie mieściło się hospicjum. Eliza miała nadzieję, że to jednak nie był jej mąż.

***

Sandra leżała na kanapie w salonie, ukryta pod kocem. Na uszach miała duże słuchawki połączone z telefonem. Muzyka płynęła z nich tak głośno, że Artur jeszcze w korytarzu usłyszał jeden z rytmicznych, latynoskich kawałków, które stanowiły ulubiony muzyczny repertuar jego córki. Dziewczyna nie zauważyła nawet, kiedy wszedł do mieszkania. Zdążył zdjąć buty i płaszcz, robiąc przy tym trochę hałasu. Gdy zajrzał do salonu, intensywnie scrollowała jakąś stronę w telefonie. Mógł zgadywać, że to Facebook, Instagram, Tik-Tok lub inne media społecznościowe, o których sam miał mgliste pojęcie. Już miał zapytać, czy zamiast siedzieć na telefonie nie powinna się uczyć albo odrabiać lekcji, ale na razie to sobie podarował. W końcu nie dalej niż półtorej godziny temu rozłączyła się zagniewana.

‒ Cześć! ‒ powiedział zamiast tego, delikatnie łaskocząc ją w stopę wystającą spod koca.

Sandra wzdrygnęła się i szybko wyłączyła muzykę, gwałtownie ściągając z uszu słuchawki. Dopiero teraz zauważyła ojca.

‒ O! Raczyłeś wreszcie wrócić ‒ stwierdziła. ‒ Strasznie długi był ten ostatni kurs.

‒ Mamy nie ma? ‒ spytał, ignorując jej uwagę i butny ton.

‒ Nie ma ‒ potwierdziła. ‒ Musiałam tłuc się autobusem… Oddzwoniła do mnie, kiedy byłam już przed blokiem.

‒ Mówiła, gdzie jest?

‒ Tak. Pojechała do cioci Martyny. Podobno jakaś kryzysowa sytuacja.

Artur uśmiechnął się pod nosem. Martyna formalnie nie była ciotką Sandry, ale miała zaszczyt zostać jej chrzestną matką. Przyjaźniły się z Elizą od piaskownicy, choć lubiły podkreślać, że ich relacja miewała wzloty i upadki. Obecnie od wielu lat niezmiennie trwał wzlot. Kiedy działo się coś złego lub dobrego, jedna musiała natychmiast podzielić się tym z drugą. Czasem nawet jeśli nic się nie działo, musiały to po swojemu omówić.

‒ Mówiła, o co chodzi? ‒ spytał.

Sandra wzruszyła ramionami.

‒ Nie dopytywałam. Powiedziała tylko, że wróci około dwudziestej, o ile nie stracą rachuby czasu. Wiesz, jak z nimi jest, kiedy się zejdą, żeby omawiać ważne sprawy. ‒ Ostatnie dwa słowa zaakcentowała z wyczuwalnym sarkazmem.

‒ Mhm… ‒ Artur przytaknął. Wiedział aż za dobrze. ‒ Jadłaś już kolację?

‒ Może jadłam, może nie. A co?

‒ Pomyślałem, że moglibyśmy przygotować sobie coś i zjeść razem ‒ podsunął, ale dziewczyna tylko prychnęła w odpowiedzi. ‒ Kiepski pomysł?

‒ Raczej! Na razie nie ruszam się spod koca. Muszę odtajać. Przez was prawie zamarzłam.

Artur westchnął w odpowiedzi, po czym przeszedł do kuchni połączonej z salonem. Wstawił wodę na herbatę. Zanim się zagotowała, pokroił w plastry cytrynę, obrał kawałek korzenia imbiru i wyciągnął małą tarkę. Otworzył też słoik z miodem. Po krótkim namyśle umył jeszcze małą pomarańczę i przelał ją wrzątkiem. W końcu w wysokich szklankach przygotował dwie herbaty.

‒ Wersja de luxe ‒ powiedział, ostrożnie zanosząc je na stół w salonie.

Sandra uśmiechnęła się w przelocie. To już było coś.

Kiedyś lubili siedzieć razem wieczorami i przy kubku kakao lub herbaty opowiadać sobie o całym dniu. Artur relacjonował swoje kursy i opowiadał o pasażerach, a Sandra dzieliła się nowinkami z życia szkoły, dla siebie zachowując jedynie tajemnice wymieniane z koleżankami. Nieraz rozkładali planszówki i wciągali w grę Elizę. Albo robili górę popcornu i całą trójką wybierali jakiś film, który zwykle to Arturowi odpowiadał najmniej, ale i tak lubił te rodzinne wieczory filmowe. Niestety, to wszystko należało do przeszłości. Teraz każda dłuższa wymiana zdań, która była przyjemna dla nich obojga, stanowiła dobro luksusowe.

‒ Postarałeś się ‒ stwierdziła dziewczyna.

Wyskoczyła spod koca, usiadła przy stole, chwyciła jedną ze szklanek i grzebiąc w niej długą łyżeczką, próbowała wyłowić kawałek pomarańczy. Drugą ręką ciągle scrollowała jakąś stronę w smartfonie.

‒ Naszła mnie ochota. ‒ Mrugnął do niej okiem. ‒ Co dziś tańczyliście?

Sandra uniosła brew i spojrzała na niego znacząco.

‒ Przecież totalnie się na tym nie znasz! Gdybym powiedziała, że czardasza, to też byś uwierzył.

‒ Może i tak, ale chcę po prostu pogadać...

‒ To lepiej znajdź inny temat.

Ponownie zaczęła mieszać łyżeczką w herbacie. Zachowywała się nieznośnie, ale Artur nie zamierzał dać za wygraną.

‒ Okej. Niech ci będzie. W takim razie inny temat ‒ powiedział. ‒ Miałem dzisiaj pewną pasażerkę.

‒ Tylko jedną? ‒ podchwyciła i dorzuciła znów z sarkazmem: ‒ Statystycznie rzecz biorąc, około pięćdziesiąt procent wszystkich twoich klientów to pasażerki.

‒ Ta jedna była wyjątkowa.

‒ W jakim sensie?

‒ To była starsza kobieta, która, w przeciwieństwie do zdecydowanej większości moich klientów, wcale się nie spieszyła.

‒ Dokąd jechała? ‒ spytała Sandra od niechcenia.

‒ Do cioci Martyny.

‒ Co?! ‒ Dziewczyna w końcu odłożyła telefon i spojrzała na ojca.

‒ Pardon. Źle się wyraziłem ‒ zreflektował się. ‒ Nie do jej mieszkania oczywiście. Tylko tam, gdzie pracuje.

‒ O, ciekawe…! Miałeś kurs do umieralni? Nie sądziłam, że ktokolwiek jeździ tam taksówką. ‒ Sandra sposępniała, a przynajmniej Artur odniósł takie wrażenie. W każdym razie zaczęła ponownie grzebać łyżeczką w zanurzonych w herbacie kawałkach owoców. ‒ Od zawożenia do takich miejsc powinni być bliscy. Jakaś rodzina albo przyjaciele. W każdym razie ktoś inny niż pierwszy lepszy taksówkarz… No, chyba że jechała w odwiedziny.

Artur pokręcił głową, chociaż wolałby, żeby tak było.

‒ Może nie każdy ma kogoś bliskiego, Saniu.

‒ Może…

‒ A tak w ogóle, nie podoba mi się słowo „umieralnia” ‒ zauważył. ‒ Określenie „pierwszy lepszy taksówkarz” też niespecjalnie lubię. Wolę myśleć, że jestem wyjątkowy ‒ dodał z nieznacznym uśmiechem.

Sandra nie odwzajemniła uśmiechu. Na chwilę się zamyśliła, bawiąc się tym razem kosmykiem włosów. Upiła kilka łyków herbaty, parząc sobie język i wargi, bo wciąż była trochę za gorąca. Po chwili ponownie podniosła wzrok na Artura.

‒ Czyli tak po prostu zostawiłeś ją za bramą hospicjum?

‒ Dokładnie zostawiłem ją przed drzwiami ‒ sprostował. ‒ Wcześniej przez kilkadziesiąt minut jeździliśmy po Przemyślu. Poprosiła mnie, żebym zawiózł ją w kilka miejsc.

‒ Po co?

‒ Może chciała zobaczyć je po raz ostatni? Albo trochę powspominać? ‒ zawiesił głos. ‒ Wyobraź sobie, że byliśmy nawet na Zielonce.

‒ Ile mogła mieć lat?

‒ Nie wiem. Co najmniej siedemdziesiąt parę, może osiemdziesiąt.

‒ Na co choruje? ‒ Sandra wyrzucała z siebie kolejne pytania. Artur czuł się trochę jak na przesłuchaniu, ale przynajmniej rozmawiali, a ona wydawała się zainteresowana. Albo nawet poruszona.

‒ Nie mam pojęcia. Nie wypytuję moich pasażerów o ich prywatne sprawy.

‒ Chyba że sami chcą o tym mówić.

‒ Tak. Wtedy muszę ich słuchać.

‒ Starsi ludzie uwielbiają gadać o chorobach i utyskiwać na to, że wszystko ich boli. Młodym tak nie wypada, ale im jak najbardziej… Na przykład, taka ciotka Halina. Nie da się z nią pogadać o niczym innym, jak o wizytach u lekarzy i o pobytach w sanatoriach.

Artur zaśmiał się, ale szybko spoważniał.

‒ Zapewniam cię, że ta kobieta w niczym nie przypominała ciotki Haliny.

‒ Płakała? ‒ spytała Sandra po chwili ciszy.

‒ Co? ‒ zdziwił się.

‒ No pytam, czy płakała… Kiedy jedzie się do takiego miejsca…

‒ Nie, nie płakała. ‒ Wszedł jej w słowo. ‒ Chwilami nawet się uśmiechała, chyba do tych swoich wspomnień.

‒ Starość jest straszna ‒ skwitowała dziewczyna.

‒ To po prostu jeden z etapów naszego życia. Niekoniecznie zły. ‒ Artur na moment się zamyślił. ‒ Poza tym od pewnych rzeczy w życiu nie ma ucieczki. Starość i śmierć do nich należą.

‒ Próbujesz mnie zdołować, tato? ‒ Sandra spojrzała na niego posępnym wzrokiem.

Mężczyzna przyjrzał się jej dokładniej i odniósł wrażenie, że ta rozmowa naprawdę ją dołuje. Nie bardzo rozumiał, dlaczego.

‒ Po prostu sobie gawędzimy.

‒ Gawędzimy?! Mogłeś zagaić jakiś przyjemniejszy temat.

‒ Proponowałem taniec ‒ zauważył, po czym dodał już całkiem poważnie: ‒ Jeśli coś cię trapi, Saniu, to…

‒ Nic mnie nie trapi ‒ fuknęła dziewczyna, po czym upiła kolejny łyk herbaty.

‒ Na pewno? Bo odnoszę wrażenie, że…

‒ Daruj sobie! ‒ Spojrzała na niego ze złością. ‒ Poza tym właściwie miałam się dzisiaj jeszcze trochę pouczyć. Trygonometria będzie mimo wszystko przyjemniejsza niż gawędzenie z tobą.

Po tych słowach chwyciła szklankę z herbatą, zabrała telefon, pozostawione na kanapie słuchawki i wyszła z pokoju. Artur pokręcił głową. Jego porcja napoju stała nietknięta i całkiem odeszła mu na nią ochota, nawet jeśli była to wersja de luxe, a on od wczesnego przedpołudnia nie miał w ustach nic ciepłego.

***

Martyna podniosła ze stołu butelkę i wyciągnęła korek luźno wetknięty w smukłą szyjkę z barwionego na brązowo szkła.

‒ Nalać ci jeszcze?

Eliza skinęła głową.

‒ Tylko odrobinkę. Nie powinnam wparować do domu śmierdząca alkoholem.

W odpowiedzi Martyna nalała do kieliszka przyjaciółki taką ilość czerwonego wina, że ledwo pokrywała dno. Swój napełniła do jednej trzeciej. W końcu miała jutro wolne.

‒ Ciągle nie powiedziałaś mi, co teraz zamierzasz ‒ zagadnęła.

‒ Co zamierzam z czym?

‒ Dobrze wiesz! Chodzi mi o to, czy nadal będziesz naszą Matką Teresą, czy może to doświadczenie pokazało ci, że wolontariat to dla ciebie za dużo.

‒ Jeśli pytasz, czy nadal będę do was przychodzić, to oczywiście, że tak ‒ obruszyła się Eliza. ‒ Zaczęłam dopiero dwa miesiące temu.

‒ Ale pamiętasz, co ustaliłyśmy na początku?

‒ Mhm... ‒ Kobieta mruknęła bez przekonania.

‒ Jeśli to będzie dla ciebie za trudne, to po prostu…

‒ Muszę to tylko przetrawić. To chyba normalne, prawda? ‒ spytała Eliza, poważnym wzrokiem spoglądając na przyjaciółkę. ‒ Wy, pielęgniarki, też przywiązujecie się do pacjentów i czasem po nich płaczecie. Strata nie spływa po człowieku jak po kaczce.

‒ Na studiach nauczyli nas, jak to robić, żeby spływała ‒ odparła Martyna z kwaśnym uśmiechem.

Eliza wiedziała, że to nieprawda. Jej przyjaciółka miała prawie dwudziestoletnie doświadczenie w pielęgniarstwie. Początkowo pracowała w szpitalu na intensywnej terapii, później na oddziale pozabiegowym, aż pięć lat temu trafiła do hospicjum. Mimo to twierdziła, że ciągle uczy się obcowania ze śmiercią i godzenia się ze stratą, nawet, jeśli chodziło tylko o stratę pacjenta ‒ obcej osoby, z którą zetknęła się na końcowym etapie jej życia. Nie dało się tego nauczyć z książek ani wytrenować „na sucho”. Trzeba było zanurzyć się w tej pracy, nasiąknąć nią, wyrobić sobie własny mechanizm obronny. Inaczej na dłuższą metę się nie dało. Eliza nie przebyła jak dotąd nawet ułamka tej drogi.

‒ Może to dobra okazja, żebyś porozmawiała wreszcie z Arturem? ‒ zasugerowała Martyna, pociągając łyk wina.

‒ O czym? ‒ Eliza popatrzyła na nią zaskoczona. ‒ O śmierci Franciszka? A jak Artur może mi pomóc? Przecież nie ma pojęcia, że…

‒ No właśnie ‒ Martyna weszła jej w słowo. ‒ Mogłabyś przestać robić tajemnicę z tego, że jesteś u nas wolontariuszką. Zamiast wymyślać kolejne „kryzysowe sytuacje”, które zatrzymały cię u mnie, mogłabyś po prostu powiedzieć prawdę jemu i Sandrze.

‒ Jak ty to sobie wyobrażasz?

‒ Jak zwyczajną rozmowę, Eli.

‒ Miałabym powiedzieć im coś w tym stylu: „Wiecie, bywam czasem w hospicjum, żeby towarzyszyć w umieraniu ludziom, o istnieniu których jeszcze kilka dni czy tygodni temu nie miałam pojęcia? ” ‒ Eliza zawiesiła głos, krzywiąc się. ‒ Na pewno by tego nie zrozumieli. Uznaliby to za jakąś fanaberię.

‒ To, że bezinteresownie robisz coś dla innych, miałoby być fanaberią? ‒ Przyjaciółka spojrzała na nią ostro. ‒ Chyba masz bardzo niskie mniemanie o swojej rodzinie.

‒ Nie, tylko po prostu… ‒ Eliza pokręciła głową. ‒ Z Sandrą trudno się teraz dogadać, a Artur i ja oddaliliśmy się od siebie. Coraz mniej się rozumiemy.

‒ Może dlatego, że ze sobą nie rozmawiacie? ‒ podsunęła Martyna, po czym parsknęła krótkim, smutnym śmiechem. ‒ Zresztą co ja tam wiem! Mój Rysiek od ponad dwóch miesięcy jest za granicą, a chłopaki na studiach kilkaset kilometrów od domu. Też w zasadzie ze sobą nie rozmawiamy.

‒ U was to przynajmniej siła wyższa. ‒ Eliza klepnęła ją pokrzepiająco w ramię. ‒ Dobrze, że mamy siebie nawzajem.

‒ Tak, dobrze… Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie, kiedy moje gniazdko opustoszało ‒ stwierdziła kobieta. ‒ Za to ty swoje wciąż masz pełne. I twoja rodzina zasługuje na to, żebyś czasem porozmawiała z nimi o tym, co jest dla ciebie ważne.

Eliza ponownie mruknęła bez przekonania.

Kiedy kilka miesięcy temu w jej głowie zaświtał pomysł podjęcia wolontariatu w miejskim hospicjum, to właśnie z Martyną podzieliła się nim w pierwszej kolejności. Nie tylko dlatego, że była jej przyjaciółką ‒ przede wszystkim pracowała tam na etacie i znała tę robotę od podszewki. Eliza nie powiedziała ani słowa mężowi i córce, początkowo dlatego, że nie była pewna, czy da radę i nie zrezygnuje za szybko. Porażka byłaby tym łatwiejsza do udźwignięcia, im mniej osób wiedziało, że w ogóle próbowała. Jednak mijały tygodnie, a ona nabierała pewności, że nie zrezygnuje tak łatwo.

Jej życie od pewnego czasu stało się odstręczająco jałowe. Sandra dorastała i już nie chciała spędzać z matką tyle czasu, co wcześniej. Chwilowo należało zaakceptować fakt, że stała się tykającą bombą, a znalezienie wspólnego gruntu jest trudne, choć jeszcze do niedawna przychodziło zupełnie naturalnie. Przez większość czasu kłóciłyby się bez sensu, gdyby nie Artur, któremu łatwiej, niż Elizie, przychodziło traktowanie humorów Sandry ze stoickim spokojem. Wielokrotnie ratował rodzinę przed karczemną, lecz nieprowadzącą donikąd awanturą. Eliza nie miała pojęcia, skąd brały się jego niewyczerpane pokłady spokoju, ale zazdrościła mu ich. Jednocześnie złościła się, że to on je miał, a nie ona.

Kolejną rzeczą, której po cichu mu zazdrościła, było podejście do pracy. Artur jazdę na taksówce traktował jak misję. Potrafił przepracować dziesięć godzin dziennie, standardowo sześć, a niekiedy siedem dni w tygodniu, a mimo to nigdy nie wydawał się znużony i nie utyskiwał na robotę. Zachowywał się przy tym tak, jakby to, że podwoził ludzi na dworce, do pracy, na spotkania czy do domu po zakrapianych imprezach, stanowiło nieodzowny element wszechświata. Jakby ci ludzie bez niego nie mogli się obejść… Uważał swoją pracę za ważną ‒ taką, która robi komuś różnicę.

Tymczasem Eliza już dawno straciła to poczucie w stosunku do własnej pracy. Była sumienna i starała się, żeby pacjenci wychodzili od niej zadowoleni, z dobrej jakości zdjęciem rentgenowskim. Nieraz w ciągu tygodnia wykonywała ich tak dużo, że później zrośnięte po złamaniach kości, kontrolowane w ramach medycyny pracy płuca i leczone kanałowo zęby śniły się jej po nocach. Przez gabinet przewijały się dziesiątki osób, a ona, siedząc wieczorem w mieszkaniu, nie potrafiła przywołać z pamięci żadnej z nich. Przypuszczała, że działało to w obie strony. Pracowała tak od kilkunastu lat i chociaż nie mogła powiedzieć, że nie lubiła swojego zajęcia, rutyna, monotonia i powtarzalność dni zaczynały jej doskwierać. Chciała czegoś więcej, ale nie umiałaby wytłumaczyć tego Arturowi.

OD AUTORKI

Drodzy Czytelnicy,

oddaję w Wasze ręce dziewiątą powieść. To wciąż niesamowite emocje, zwłaszcza że tym razem po raz pierwszy przenoszę Was w swojej historii kilkadziesiąt lat wstecz. Przygotowując się do pracy nad „Ostatnią tajemnicą”, przewertowałam szereg reportaży i materiałów ukazujących lata sześćdziesiąte i dziewięćdziesiąte, aby jak najwierniej odtworzyć tamten okres. Mam nadzieję, że się udało i że poznając historię mojej bohaterki, Sabiny Leneckiej, poczujecie klimat tamtych czasów. Chciałabym w tym miejscu podziękować szczególnie Ewie Kiszkowiak, która wsparła mnie w procesie powstawania tej książki i na której życzliwość zawsze mogę liczyć.

Ta powieść jest fikcją literacką, a wszelka zbieżność nazwisk, zdarzeń i dat jest przypadkowa, ale jedno z głównych miejsc akcji ‒ Przemyśl ‒ zostało wybrane nieprzypadkowo. To miasto, w którym się urodziłam i do którego mam sentyment. Pamiętam je z lat dziewięćdziesiątych i widzę, jak bardzo się zmieniło. Liczę, że czytając tę powieść, Wy również to zauważycie.

„Ostatnia tajemnica” nie powstałaby, gdyby nie moja rodzina, która mnie wspiera i znosi to, że dzielę czas pomiędzy nimi a fikcyjnymi bohaterami. Dziękuję Wam za to! Dziękuję również Wydawnictwu Dragon za obdarzenie mnie po raz kolejny zaufaniem. Cieszę się, że wspólnie wypuszczamy w świat kolejną historię. Dziękuję patronom medialnym za wspieranie mnie w docieraniu z książką do czytelników, a recenzentom za szczere opinie, które często dodają skrzydeł, a niekiedy pozwalają spojrzeć krytycznie na własną twórczość. Dziękuję wszystkim bibliotekom, które zapraszają mnie w swoje progi ‒ w przypadku tej powieści szczególnie bibliotece z podprzemyskiej Żurawicy, spotkanie w której zainspirowało mnie do stworzenia jednego z wątków.

I wreszcie dziękuję Wam, Drodzy Czytelnicy, za to, że sięgacie po moje powieści, wyczekujecie kolejnych, wspieracie mnie dobrym słowem, dzielicie się opiniami, zachęcając innych do poznania mojej twórczości. I za to, że po prostu jesteście! Bez Was nie byłoby „Ostatniej tajemnicy”. Mam nadzieję, że ta historia dostarczy Wam emocji, skłoni do refleksji i zostanie z Wami na dłużej. Zapraszam do odwiedzania moich stron autorskich w mediach społecznościowych i do kontaktu podczas targów książki i spotkań autorskich. Rozmowy z Wami są ogromnie budujące.

Do zobaczenia w kolejnych historiach.

Anna Ziobro

Przypisy

1Dla mojej wnuczki Heike (niem.)

2 Obecnie: plac Bankowy.