Drugi płatek śniegu - Anna Ziobro - ebook + książka
NOWOŚĆ

Drugi płatek śniegu ebook

Ziobro Anna

0,0

63 osoby interesują się tą książką

Opis

Ona miała powód, by zniknąć. On – by przestać czuć. Los skrzyżował ich ścieżki w mroźny, mikołajkowy wieczór...

 

Maks nigdy nie zaznał prawdziwego domu, a jego przeszłość – wczesna śmierć matki i dzieciństwo spędzone w sierocińcu – naznaczyła go na całe życie. Doświadcza tego choćby w relacjach ze swoją dziewczyną Magdą, pochodzącą z bogatej i wpływowej rodziny. Chłopak znajduje zrozumienie jedynie u starszego, samotnie mieszkającego mężczyzny, który powszechnie uchodzi za dziwaka.

Weronika żyje w toksycznym związku z Marcelem, starszym od siebie wykładowcą akademickim, który kontroluje każdy jej krok, a za iluzję szczęścia wystawia coraz wyższy rachunek. I to dosłownie! Tymczasem Weronika dramatycznie potrzebuje pieniędzy na leczenie chorej na porażenie mózgowe siostry.

Drogi tej dwójki przecinają się w grudniowy wieczór. Podczas spaceru nad Zalewem Zemborzyckim Maks zauważa stojącą na pomoście dziewczynę. Choć Weronika ma narzeczonego i kochających rodziców, czuje się najbardziej samotną osobą na świecie. Jej życie znalazło się w punkcie, z którego nie ma odwrotu. Jedynym wyjściem wydaje się skok w zimną toń…

 

Czy spotkanie Maksa i Weroniki odmieni ich losy?

Czy tych dwoje ma szansę na szczęście?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Uwierz, że je­steś nie­wi­dzial­ny, a nikt cię nie zo­ba­czy.

John Fla­na­gan, Zie­mia sku­ta lo­dem

PRO­LOG

Wo­kół pach­nia­ło wia­trem, igla­ka­mi i pa­lo­nym węglem. Jego woń uno­si­ła się z ko­mi­nów po­bli­skich bu­dyn­ków. Pro­gno­zy smo­go­we na naj­bli­ższe dni nie na­pa­wa­ły opty­mi­zmem, ale dziś jesz­cze było czym od­dy­chać. Pa­dał pierw­szy w tym se­zo­nie śnieg, któ­ry miał szan­sę się utrzy­mać. Nie top­niał od razu, lecz for­mo­wał na podło­żu war­stew­kę mi­ęk­kie­go pu­chu.

Skrząc się w świe­tle ulicz­nych la­tar­ni, płat­ki opa­da­ły mi­ęk­ko je­den za dru­gim. Ka­żdy był inny, nie­po­wta­rzal­ny. Jak fi­gu­ry w ka­lej­do­sko­pie albo puz­zle w tek­tu­ro­wym pu­de­łku, któ­re mimo po­do­bie­ństw przy pró­bie nie­wła­ści­we­go wpa­so­wa­nia ich w ukła­dan­kę oka­zy­wa­ły się ró­żne. Po­je­dyn­cze śnie­żyn­ki były dro­bin­ka­mi prze­zro­czy­ste­go lodu, łącz­nie zaś zle­wa­ły się w pu­cha­tą, bia­łą masę. Na pierw­szy rzut oka spra­wia­ły wra­że­nie kry­sta­licz­nie czy­stych, ale kie­dy ogląda­ło się je w du­żym po­wi­ęk­sze­niu, nie były już tak nie­ska­zi­tel­ne. Z wie­lo­ma rze­cza­mi było po­dob­nie.

Maks nie był w sta­nie stwier­dzić, czy zimy nie zno­sił, bo ka­żde­go roku przy­po­mi­na­ła mu o tym, że w je­den z ta­kich wie­czo­rów jak dziś – w mi­ko­łaj­ki – jego mat­ka do­sta­ła naj­bar­dziej nie­tra­fio­ny pre­zent, jaki mo­gła­by dla sie­bie wy­my­śleć, czy mimo wszyst­ko go fa­scy­no­wa­ła. W ka­żdym ra­zie od dziec­ka lu­bił, gdy z nie­ba sy­pał śnieg. Cza­sem pró­bo­wał ła­pać płat­ki języ­kiem, cho­ciaż pani Ire­na stro­fo­wa­ła go za to i z wła­ści­wym so­bie upo­rem tłu­ma­czy­ła, że śnie­gu się nie je, bo jest za­nie­czysz­czo­ny. Aż w ko­ńcu któ­re­goś zi­mo­we­go po­ran­ka nie wy­trzy­ma­ła. Po­wie­dzia­ła sze­ścio­let­nie­mu wów­czas Mak­so­wi, że gdy pada śnieg, to ozna­cza, że Bóg sku­bie gęsi. Po­dzia­ła­ło jak żad­na inna z wcze­śniej­szych re­pry­mend. Chło­piec nie miał naj­mniej­szej ocho­ty zja­dać gęsich piór. Cho­ciaż od tam­tej chwi­li mi­nęło czter­na­ście lat, przez cały ten czas ni­g­dy nie pró­bo­wał po­now­nie jeść śnie­gu.

Prze­cha­dza­jąc się nie­opo­dal Za­le­wu Ze­mbo­rzyc­kie­go, ob­ser­wo­wał ko­lej­ne płat­ki osia­da­jące i roz­pły­wa­jące się na śli­skiej po­wierzch­ni jego pu­cho­wej kurt­ki. Na be­to­no­wym dep­ta­ku, któ­ry częścio­wo znik­nął pod śnie­giem. Na ta­fli za­le­wu, któ­ry nie zdążył jesz­cze za­mar­z­nąć, bo w ostat­nich dniach tem­pe­ra­tu­ry były na plu­sie.

Maks miał w ple­ca­ku no­tes i ze­staw ołów­ków o ró­żnej twar­do­ści. Mó­głby coś na­szki­co­wać, zwłasz­cza że oko­licz­no­ści przy­ro­dy dziś wy­jąt­ko­wo do tego na­stra­ja­ły. Często ry­so­wał nad za­le­wem. Za­pe­łniał no­te­sy dzie­si­ąt­ka­mi ry­sun­ków, ale po pew­nym cza­sie zo­sta­wiał so­bie tyl­ko te, któ­re były naj­bar­dziej uda­ne lub na swój spo­sób wa­żne i wy­jąt­ko­we. Dziś taki ry­su­nek mó­głby po­wstać, gdy­by nie to, że ni­g­dzie nie dało się usi­ąść i kart­ka ca­łko­wi­cie by za­mo­kła, za­nim Maks sko­ńczy­łby ry­so­wać. Dla­te­go po pro­stu sze­dł przed sie­bie przez co naj­mniej pół go­dzi­ny. Do­pie­ro gdy zro­bi­ło mu się chłod­no, uznał, że już moc­no od­da­lił się od drew­nia­ne­go po­mo­stu, któ­ry był jego ulu­bio­nym punk­tem nad za­le­wem i znaj­do­wał się nie­da­le­ko przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go.

Po­sta­no­wił za­wró­cić. Dro­gę po­wrot­ną po­ko­nał w krót­szym cza­sie albo tak mu się tyl­ko wy­da­wa­ło, bo po­wro­ty za­wsze spra­wia­ły wra­że­nie krót­szych i ła­twiej­szych, niż kie­dy szło się przed sie­bie. Gdy zna­la­zł się w ta­kim miej­scu, z któ­re­go po­most był już w za­si­ęgu wzro­ku, po raz ko­lej­ny wy­jął z kie­sze­ni te­le­fon i spraw­dził go­dzi­nę. Kie­dy zo­ba­czył, że do­cho­dzi dzie­wi­ęt­na­sta, po­czuł smu­tek i oso­bli­wy ro­dzaj no­stal­gii, któ­re ka­żde­go roku szó­ste­go grud­nia za­le­wa­ły go z nie­słab­nącą in­ten­syw­no­ścią.

Rok temu spędził ten wie­czór nad gro­bem mat­ki, li­cząc, że to przy­nie­sie mu uko­je­nie, ale tak się nie sta­ło. Te­go­rocz­ne mi­ko­łaj­ki pla­no­wał spędzić z Mag­dą, któ­ra przez ostat­nie mie­si­ące była dla nie­go wa­żniej­sza niż kto­kol­wiek inny. Gdy­by była tu­taj z nim, na pew­no ina­czej pa­trzy­łby na wszyst­ko, na­wet na śnieg. Mag­da lu­bi­ła fi­zy­kę i żywo się nią in­te­re­so­wa­ła. Kie­dyś obie­ca­ła, że gdy za­cznie się zima, wy­tłu­ma­czy mu fa­cho­wo, dla­cze­go dru­gi pła­tek śnie­gu ró­żni się od pierw­sze­go, a ka­żdy ko­lej­ny jest inny od po­przed­nie­go. Nie­ste­ty ich zwi­ązek się roz­pa­dł, za­nim spa­dł ich pierw­szy wspól­ny śnieg i zima zdąży­ła się roz­go­ścić w Lu­bli­nie. Cho­ciaż Maks mógł uda­wać przed wszyst­ki­mi, że wy­li­zał już naj­głęb­sze rany po ze­rwa­niu, wca­le tak nie było. Tęsk­no­ta za Mag­dą dzia­ła­ła na nie jak sól. Ka­żde­go dnia bił się z my­śla­mi i iry­tu­jącą pust­ką. Chcia­łby, żeby była tu­taj z nim, zwłasz­cza dzi­siaj.

Wci­snął te­le­fon do kie­sze­ni i usze­dł ka­wa­łek, kie­dy po­now­nie spoj­rzał w kie­run­ku po­mo­stu. Na­gle po­czuł się nie­swo­jo, bo do­strze­gł sto­jącą na nim po­stać, któ­rej – cze­go był nie­mal pe­wien – jesz­cze chwi­lę temu tam nie było. Na pierw­szy rzut oka po­stać wy­gląda­ła jak zja­wa, tyle że Maks ani tro­chę nie wie­rzył w du­chy. Kie­dy le­piej się jej przyj­rzał, stwier­dził, że to dziew­czy­na o drob­nej bu­do­wie cia­ła. Mia­ła si­ęga­jącą do po­ło­wy ud ciem­ną kurt­kę, a spod jej czap­ki wy­my­ka­ły się ja­sne loki, któ­re wiły się na ra­mio­nach. Nie wie­dział, skąd i kie­dy dziew­czy­na wzi­ęła się na po­mo­ście ani w jaki spo­sób do­szła tam nie­zau­wa­żo­na przez nie­go. Przy­glądał się jej przez dłu­ższą chwi­lę, sto­jąc w miej­scu, aż w ko­ńcu uznał, że nie po­wi­nien się tak bez­czel­nie ga­pić. Być może dziew­czy­na też przy­szła tu coś prze­my­śleć, jak sam często to ro­bił. W ta­kich sy­tu­acjach nie na­le­ża­ło prze­szka­dzać. A może po pro­stu chcia­ła za­chwy­cić się zimą, któ­ra nad za­le­wem po­ka­zy­wa­ła nie­co inne ob­li­cze niż w cen­trum mia­sta. Już miał się od­wró­cić i ru­szyć w stro­nę przy­stan­ku, kie­dy ku swo­je­mu zdzi­wie­niu i prze­ra­że­niu zo­ba­czył, jak dziew­czy­na, któ­ra jesz­cze przed mo­men­tem sta­ła na po­mo­ście, bez­wład­nie się z nie­go osu­wa i wpa­da do lo­do­wa­tej wody.

***

We­ro­ni­ka usły­sza­ła kie­dyś, że na­wet po­mi­ędzy kra­wędzią mo­stu a ta­flą wody jest czas, żeby wy­ba­czyć so­bie albo ko­muś i za­wo­łać o po­moc. Nie zro­bi­ła żad­nej z tych rze­czy. Czu­ła na twa­rzy zi­mo­wy chłód, któ­ry wy­sma­gał jej po­licz­ki. Mu­sia­ły zro­bić się żywo czer­wo­ne, bo przy ta­kiej po­go­dzie ob­fi­te ru­mie­ńce, któ­re nie przy­da­wa­ły jej uro­dy, za­wsze po­ja­wia­ły się nie wia­do­mo kie­dy. Po chwi­li po­czu­ła, jak ude­rza o wodę i prze­ni­kli­wy chłód otu­la jej cia­ło.

Od­le­gło­ść od drew­nia­ne­go po­mo­stu, któ­ry skrzy­piał na­wet pod jej nie­wiel­kim ci­ęża­rem, do lu­stra za­le­wu była mała. A jed­no­cze­śnie wy­star­cza­jąco duża, by wcześ­niej w We­ro­ni­kę trza­snął z pe­łną mocą bez­sens sy­tu­acji, w ja­kiej się zna­la­zła. Na pew­no w któ­ry­mś mo­men­cie był czas, żeby po­pro­sić o po­moc. Może w ze­szłym mie­si­ącu, ty­dzień temu, wczo­raj? Może jesz­cze tego po­po­łud­nia albo kil­ka mi­nut przed tym, jak we­szła na po­most i za­to­pi­ła po­de­szwy bu­tów w mi­ęsi­stym śnie­gu? Kie­dyś na pew­no był ten mo­ment, ale go prze­oczy­ła. Nie umia­ła ubrać swo­jej pro­śby we wła­ści­we sło­wa albo nie wie­dzia­ła, do kogo je wy­po­wie­dzieć. Dla­te­go i te­raz od­po­wie­dzia­ła jej ci­sza.

We­ro­ni­ka mia­ła na­rze­czo­ne­go, ro­dzi­ców, sio­strę, przy­ja­ció­łkę, ko­le­żan­ki ze stu­diów i zna­jo­mych z pra­cy, a czu­ła się naj­bar­dziej sa­mot­ną oso­bą na świe­cie. Była nie­wi­dzial­na. Ka­żda z wy­mie­nio­nych osób mo­gła za­pła­kać po niej po śmier­ci, ale nie za­pła­ka­ła­by za ży­cia. We­ro­ni­ka nie mia­ła po­jęcia, kie­dy do­kład­nie nad­sze­dł im­pas. Kie­dy prze­kro­czy­ła gra­ni­cę, zza któ­rej nie było po­wro­tu. Rze­czy po pro­stu się wy­da­rzy­ły. Cza­sem mia­ła wra­że­nie, że pa­trzy na swo­je ży­cie z boku. Robi to, cze­go nie zro­bi­ła­by, gdy­by co­kol­wiek za­le­ża­ło tyl­ko od niej. Słu­cha­ła gło­sów in­nych, ale nie tego we­wnętrz­ne­go.

Kie­dy kil­ka­na­ście mi­nut wcze­śniej wy­sia­da­ła z miej­skie­go au­to­bu­su i skie­ro­wa­ła kro­ki na ten po­most, nie pla­no­wa­ła ni­cze­go kon­kret­ne­go, a już na pew­no nie sko­ku do lo­do­wa­tej wody. Szó­sty grud­nia nie był do­brym dniem na śmie­rć. Po pro­stu w pew­nym mo­men­cie osu­nęła się do niej tak, jak­by była bez­wol­ną, nie­wi­dzial­ną ku­kie­łką. Czu­ła się nią od wie­lu mie­si­ęcy. Szó­sty grud­nia nie był do­brym dniem na śmie­rć, ale sto­jąc na kra­wędzi po­mo­stu, We­ro­ni­ka wy­ra­źnie wi­dzia­ła, że śnieg opa­da­jący na ta­flę za­le­wu top­nie­je dużo wol­niej niż jej na­dzie­ja.

DWA MIE­SI­ĄCE WCZE­ŚNIEJ

MAKS

1.

Wietrz­ny wie­czór za­stąpił przy­jem­ne je­sien­ne po­po­łud­nie. In­ten­syw­ne po­dmu­chy wia­tru spra­wia­ły, że od­czu­wal­na tem­pe­ra­tu­ra była znacz­nie ni­ższa niż pi­ęt­na­ście stop­ni, któ­re wska­zy­wał ter­mo­metr. W do­dat­ku za­częło pa­dać, na ra­zie de­li­kat­nie i nie­śmia­ło, ale wi­docz­ne da­le­ko za li­nią bu­dyn­ków sza­ro­bu­re chmu­ry szczel­nie po­kry­wa­jące nie­bo mo­gły zwia­sto­wać so­lid­ny opad.

Maks po­czuł, jak wtu­lo­na w jego ra­mię Mag­da ko­lej­ny raz za­drża­ła.

– Mó­wi­łam już, że nie zno­szę je­sie­ni? – W jej gło­sie za­brzmia­ła iry­ta­cja.

– Mó­wi­łaś. Dziś co naj­mniej ze trzy razy.

Dziew­czy­na mia­ła na so­bie lek­ką su­kien­kę z wi­sko­zy w zie­lo­ny de­seń w li­ście. Wy­gląda­ła w niej zja­wi­sko­wo. Jesz­cze kwa­drans temu, kie­dy sie­dzie­li ra­zem w pu­bie, gdzie sączy­ła aro­ma­tycz­ne pump­kin lat­te z dużą ilo­ścią bi­tej śmie­ta­ny, Maks nie mógł ode­rwać od niej wzro­ku. Te­raz su­kien­ka, mimo że mia­ła dłu­gi rękaw i pod szy­ją ko­ńczy­ła się pó­łgol­fem, oka­za­ła się zu­pe­łnie nie­od­po­wied­nia do po­go­dy. Za­nim do­szli do pla­cu po Fa­rze, przy­sta­nął, wy­swo­bo­dził się z jej uści­sku i zdjął dżin­so­wą kurt­kę. Ow­szem, pa­mi­ęta­ła lep­sze cza­sy, ale wci­ąż była jego ulu­bio­ną i da­wa­ła od­czu­wal­ną ochro­nę przed wia­trem.

– Weź, będzie ci tro­chę cie­plej – po­wie­dział, po­da­jąc ją Mag­dzie.

– Dzi­ęku­ję. Miło z two­jej stro­ny. – Dziew­czy­na chwy­ci­ła kurt­kę, na­ło­ży­ła ją i szczel­nie się opa­tu­li­ła, co nie było trud­ne, bo na jej drob­ną syl­wet­kę ma­te­ria­łu było aż nad­to. – Mu­szę wy­glądać w niej jak w ubra­niu po star­szym bra­cie. – Za­śmia­ła się, ale po chwi­li do­da­ła z tro­ską w gło­sie: – Za to te­raz ty będziesz ma­rzł.

– Przy­spiesz­my tro­chę – za­pro­po­no­wał. – Może uda nam się zła­pać ten wcze­śniej­szy au­to­bus.

– Tyl­ko je­śli tro­chę się spó­źni – od­pa­rła Mag­da, po czym moc­niej ści­snęła jego dłoń, któ­ra mimo chło­du była za­dzi­wia­jąco cie­pła. – To co, bie­gnie­my?

Pa­da­jący co­raz gęściej deszcz za­dzia­łał mo­ty­wu­jąco. Pu­ści­li się truch­tem uli­cą Grodz­ką, ostro­żnie wy­mi­ja­jąc po­je­dyn­cze oso­by i grup­ki, któ­rych mimo psu­jącej się po­go­dy na Sta­rym Mie­ście nie bra­ko­wa­ło. Był pi­ąt­ko­wy wie­czór, a na­stro­jo­we puby i knajp­ki zlo­ka­li­zo­wa­ne we­wnątrz za­byt­ko­wych ka­mie­nic przy­ci­ąga­ły jak ma­gnes.

Kie­dy mi­nęli Bra­mę Kra­kow­ską, sta­no­wi­ącą prze­jście ze Sta­re­go Mia­sta do no­wo­cze­sne­go Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia, i zna­le­źli się tuż przy uli­cy Kró­lew­skiej, nie­opo­dal na przy­stan­ku, na któ­rym chcie­li wsi­ąść, zo­ba­czy­li tył au­to­bu­su li­nii sto pi­ęćdzie­si­ąt sze­ść, ja­dącej do pętli na Cho­in­ach. To był ich au­to­bus. Nie­ste­ty kie­row­ca zdążył już włączyć lewy kie­run­kow­skaz i po­jazd po­wo­lut­ku ru­szał. Dzie­li­ło ich od nie­go kil­ka­dzie­si­ąt me­trów, ale było za pó­źno.

– Cho­le­ra! – Mag­da z wes­tchnie­niem za­trzy­ma­ła się w pół kro­ku, wy­rów­nu­jąc od­dech. – Czu­łam, że na ten nie zdąży­my.

– Na­stęp­ny za pół go­dzi­ny. To będzie ten, któ­rym pla­no­wa­li­śmy po­je­chać – stwier­dził Maks.

Spe­cjal­nie wy­szli z pubu odro­bi­nę wcze­śniej, żeby tro­chę się prze­jść i zdążyć do­pie­ro na pó­źniej­szy au­to­bus. Nie sądzi­li tyl­ko, że przez dwie go­dzi­ny, ja­kie spędzi­li w lo­ka­lu, ca­łkiem przy­jem­na je­sien­na aura, w któ­rej czuć było wspo­mnie­nie nie­daw­ne­go lata, zmie­ni się w prze­szy­wa­jący ziąb okra­szo­ny desz­czem.

– To co ro­bi­my? – spy­tał.

Obo­je spoj­rze­li w kie­run­ku przy­stan­ku. Nie było tam ani wia­ty, ani ni­cze­go in­ne­go, co da­ło­by schro­nie­nie przed desz­czem.

– Na po­czątek scho­waj­my się gdzieś – za­rządzi­ła Mag­da i po­ci­ągnęła Mak­sa po­now­nie w stro­nę Bra­my Kra­kow­skiej, z któ­rej przed mo­men­tem wy­szli.

Ta ce­gla­na kon­struk­cja, zbu­do­wa­na w czter­na­stym wie­ku wraz z mu­ra­mi miej­ski­mi, była jed­nym z sym­bo­li Lu­bli­na. Jej sze­ro­kie wnętrze da­wa­ło ochro­nę przed desz­czem. To ulu­bio­ne miej­sce ulicz­nych kwia­cia­rek sprze­da­jących se­zo­no­we kwia­ty, często ze­bra­ne wła­sno­ręcz­nie z łąki lub przy­do­mo­we­go ogród­ka, i graj­ków – za­zwy­czaj mło­dych lu­dzi pró­bu­jących do­ro­bić so­bie ta­len­tem mu­zycz­nym. Rów­nież i dziś w bra­mie sie­dział dłu­go­wło­sy chło­pak ubra­ny w czar­ną skó­rza­ną kurt­kę. Nic so­bie nie ro­bił z desz­czu i chło­du. Z pó­łprzy­mkni­ęty­mi po­wie­ka­mi i gi­ta­rą w rękach in­to­no­wał utwór Dże­mu, Sen o Vic­to­rii.

Maks opa­rł się o jed­ną z ce­gla­nych ścian i przy­ci­ągnął do sie­bie Mag­dę. Po­czuł na twa­rzy ła­sko­ta­nie jej kasz­ta­no­wych wło­sów pach­nących owo­co­wą odżyw­ką i opa­da­jących na jed­no ra­mię. Dziew­czy­na przy­wa­rła do nie­go ca­łym cia­łem. Miał ocho­tę ją po­ca­ło­wać – tym ra­zem nie­zbyt po­spiesz­nie i nie w prze­lo­cie, jak ro­bił to na przy­wi­ta­nie czy po­że­gna­nie. Chciał wpić w jej usta swo­je i nie od­kle­jać ich przed dłu­gi czas. Wie­dział jed­nak, że Mag­da nie prze­pa­da za oka­zy­wa­niem so­bie czu­ło­ści w miej­scach pu­blicz­nych. Uwa­ża­ła, że tak nie wy­pa­da. Poza tym mia­ła bar­dzo za­sad­ni­czych ro­dzi­ców, zwłasz­cza ojca. Kie­dyś po­wie­dzia­ła Mak­so­wi, że oj­ciec wpa­dłby w szał, gdy­by ktoś do­nió­sł mu, że cór­ka ca­łu­je się z chło­pa­ka­mi, gdzie po­pad­nie.

Na myśl o ojcu dziew­czy­ny Maks po­czuł, jak jego żo­łądek za­wi­ązu­je się w cia­sny su­peł. Mag­da wy­czu­ła jego zde­ner­wo­wa­nie.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – spy­ta­ła, od­su­wa­jąc się od nie­go na tyle, by mo­gła wi­dzieć jego twarz.

– Tak – od­pa­rł po­spiesz­nie. – W po­rząd­ku.

– Na pew­no? – Zmru­ży­ła oczy, po czym spo­chmur­nia­ła. – Pew­nie my­śli­my o tym sa­mym…

– Tak? – On też na nią spoj­rzał.

– O nie­dziel­nym spo­tka­niu z mo­imi ro­dzi­ca­mi.

Maks przy­tak­nął i po krót­kiej chwi­li ci­szy stwier­dził:

– Wiesz, że nie zro­bię na nich do­bre­go wra­że­nia…

– Na nich nikt nie robi do­bre­go wra­że­nia. – Mag­da za­chi­cho­ta­ła ner­wo­wo, ale szyb­ko spo­wa­żnia­ła. – Też chcia­ła­bym od­wlec ten mo­ment, a naj­le­piej nie mu­sieć prze­ży­wać go wca­le, ale oj­ciec po­wie­dział, że nie po­zwo­li mi wy­je­chać z tobą, do­pó­ki cię nie po­zna.

– To wła­ści­wie zro­zu­mia­łe – za­uwa­żył chło­pak. – Mar­twi się o cie­bie.

– Mar­twi?! Ra­czej za­mar­twia się na śmie­rć. W do­dat­ku zu­pe­łnie nie­po­trzeb­nie.

– Na jego miej­scu też bym się mar­twił. – Maks pu­ścił do niej oko, żeby choć tro­chę roz­ła­do­wać stres. – Jego je­dy­na, pi­ęk­na i mądra cór­ka spo­ty­ka się z chło­pa­kiem z bi­du­la, w do­dat­ku śred­nio bły­sko­tli­wym i bez pie­ni­ędzy.

– Nie iro­ni­zuj!

– Nie iro­ni­zu­ję. Ta­kie są fak­ty.

Mag­da ucie­kła spoj­rze­niem w stro­nę skąpa­ne­go w bu­rych chmu­rach Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia i przez mo­ment się nie od­zy­wa­ła.

– Nie mó­wi­łam im, że je­steś z domu dziec­ka – po­wie­dzia­ła w ko­ńcu, wci­ąż na nie­go nie pa­trząc. – Im mniej wie­dzą, tym mniej będą uprze­dze­ni.

– Ro­zu­miem – od­pa­rł po­nu­ro Maks. – Co w ta­kim ra­zie im o mnie po­wie­dzia­łaś?

– Nie­wie­le.

– Spo­ty­ka­my się od kil­ku mie­si­ęcy. Mu­sie­li o mnie py­tać.

– Nie po­wie­dzia­łam im ni­cze­go, co nie by­ło­by zgod­ne z praw­dą – za­pew­ni­ła. – Przede wszyst­kim to, że je­steś do­bry, opie­ku­ńczy, tro­skli­wy… I że za­le­ży ci na mnie.

– Twój oj­ciec to łyk­nął?

– Nie miał wy­jścia. – Mag­da uśmiech­nęła się z przy­mu­sem, po czym po­now­nie spoj­rza­ła w stro­nę uli­cy. – A te­raz cho­dźmy, bo chwi­lo­wo prze­sta­ło pa­dać. Za­miast mar­z­nąć, mo­że­my się po­ru­szać i po­de­jść do na­stęp­ne­go przy­stan­ku.

***

Nie­spe­łna go­dzi­nę pó­źniej Maks zo­stał sam. Z bez­piecz­nej od­le­gło­ści ob­ser­wo­wał, jak Mag­da, lek­ko ko­ły­sząc bio­dra­mi, zmie­rza w stro­nę przy­sa­dzi­stych fron­to­wych drzwi swo­je­go domu. Wła­ści­wie nie mu­siał z nią tu przy­je­żdżać. Mógł tyl­ko po­cze­kać z nią na przy­stan­ku, zwłasz­cza że za­nim do­je­cha­li na Cho­iny, zno­wu za­częło pa­dać, a on mu­siał chwi­lę pó­źniej wsi­ąść w au­to­bus po­wrot­ny ja­dący do cen­trum. Ale nie wy­obra­żał so­bie ina­czej. Uwa­żał, że po spo­tka­niu po­wi­nien od­sta­wić ją bez­piecz­nie do domu.

Mag­da miesz­ka­ła na obrze­żach Lu­bli­na na ład­nym osie­dlu, któ­re się roz­ra­sta­ło, ale to wci­ąż było pra­wie od­lu­dzie. Nie mógł po­zwo­lić, by w pó­źny pi­ąt­ko­wy wie­czór wra­ca­ła do domu sama. Kie­dyś wspo­mnia­ła mu, że mo­gła­by wzi­ąć tak­sów­kę, ale w opie­ku­ńczo­ści Mak­sa i ro­man­tycz­nym po­czu­ciu, że dla wła­sne­go spo­ko­ju musi od­pro­wa­dzić ją pod dom, było coś uj­mu­jące­go. Lu­bi­ła to w nim i nie chcia­ła so­bie tego od­ma­wiać. Poza tym trwa­jąca kil­ka­na­ście mi­nut wspól­na pod­róż au­to­bu­sem i spa­cer z przy­stan­ku da­wa­ły im ko­lej­ne cen­ne chwi­le, ja­kie mo­gli ze sobą spędzić.

Spo­ty­ka­li się od pi­ęciu mie­si­ęcy. Po­zna­li się z ko­ńcem maja na jed­nej z im­prez w mod­nym klu­bie w cen­trum mia­sta. Maks spo­ra­dycz­nie od­wie­dzał ta­kie miej­sca. Nie prze­pa­dał za mu­zy­ką dys­ko­te­ko­wą, nie miał pie­ni­ędzy na sza­le­ństwa so­bot­nich nocy, nie umiał też ba­je­ro­wać dziew­czyn i za­wie­rać zna­jo­mo­ści na je­den wie­czór. Nie miał na­wet po­jęcia, czy jest przy­stoj­ny, a je­śli tak było, nie po­tra­fił z tego ko­rzy­stać. Jego do­tych­cza­so­we re­la­cje z dziew­czy­na­mi tyl­ko dwu­krot­nie wy­kra­cza­ły poza ko­le­że­ństwo, ale w żad­nym z tych przy­pad­ków nie były to dłu­gie i uda­ne zwi­ąz­ki. Ra­czej ogra­ni­cza­ły się do za­in­te­re­so­wa­nia fi­zycz­no­ścią i chęci zmie­rze­nia się z po­za­ko­le­że­ńską re­la­cją. Nie wy­nió­sł z domu ro­dzin­ne­go żad­nych wzor­ców mi­ło­ści. Nie wie­dział na­wet, czy będzie umiał ko­goś po­ko­chać.

W tam­tą ma­jo­wą so­bo­tę dał się wy­ci­ągnąć na im­pre­zę kum­plom z tech­ni­kum, z któ­rych je­den za­ła­twił mu do­ryw­czą week­en­do­wą ro­bo­tę na lato w fir­mie bu­dow­la­nej swo­je­go wuj­ka. Maks po­trze­bo­wał pie­ni­ędzy, dla­te­go ta z nie­ma­łym tru­dem za­ła­twio­na pra­ca wy­wo­ła­ła w nim eu­fo­rię – na tyle, że był skłon­ny pó­jść z ko­le­ga­mi do klu­bu i do­brze się ba­wić. Miał za­miar wy­pić parę piw i tro­chę się wy­lu­zo­wać.

– No, Tęcza! Cho­ciaż raz za­ba­wisz się jak nor­mal­ny dwu­dzie­sto­la­tek i prze­sta­niesz za­cho­wy­wać się jak wła­sny dzia­dek – stwier­dził je­den z jego kum­pli.

– Wiesz, że nie mam żad­ne­go dziad­ka – za­uwa­żył z prze­kąsem Maks. – Ni­g­dy nie mia­łem.

– No to jak ten wam­pir, z któ­rym się przy­ja­źnisz – spro­sto­wał.

Chło­pak wzru­sze­niem ra­mion i lek­kim unie­sie­niem kąci­ków ust skwi­to­wał wzmian­kę o Emi­lu, je­dy­nym przy­ja­cie­lu, ja­kie­go kie­dy­kol­wiek miał. Nie ko­le­gą, z któ­rym mo­żna było pó­jść na im­pre­zę i wy­chy­lić bro­war, tyl­ko kimś na­praw­dę wa­żnym i bli­skim. Nie ob­ra­ził się jed­nak na za to okre­śle­nie. Wie­dział, że kum­pel tyl­ko się dro­czył.

Mag­da też twier­dzi­ła, że przy­szła wte­dy do klu­bu po raz pierw­szy. Do pe­łno­let­nio­ści bra­ko­wa­ło jej nie­spe­łna mie­si­ąc i oj­ciec na­dal nie po­zwa­lał jej na re­gu­lar­ne wy­jścia na im­pre­zy i noc­ne po­wro­ty. Ten je­den raz po wie­lu pro­śbach się zgo­dził, ale wy­łącz­nie dla­te­go, że spo­tka­nie od­by­wa­ło się w ra­mach świ­ęto­wa­nia osiem­na­stych uro­dzin jed­nej z dwóch naj­bli­ższych ko­le­ża­nek Mag­dy. A na­wet wte­dy su­ro­wo przy­ka­zał jej wró­cić przed dwu­dzie­stą trze­cią.

– Je­stem jak Kop­ciu­szek – żar­to­wa­ła, kie­dy wtu­lo­na w Mak­sa ta­ńczy­ła z nim ko­lej­ny wol­ny ka­wa­łek.

To ona go po­de­rwa­ła. Ja­kiś czas pó­źniej spy­tał, dla­cze­go tam­te­go wie­czo­ru spo­śród wszyst­kich osób tłum­nie wy­pe­łnia­jących klub zwró­ci­ła uwa­gę wła­śnie na nie­go. Od­po­wie­dzia­ła, że to była ko­bie­ca in­tu­icja, któ­ra ni­g­dy do­tąd jej nie za­wio­dła. A po­tem do­da­ła, że jako je­den z nie­licz­nych sin­gli w lo­ka­lu nie wo­dził po dziew­czy­nach ape­tycz­nym wzro­kiem w po­szu­ki­wa­niu szyb­kiej zdo­by­czy. Prze­ta­ńczy­li wi­ęk­szo­ść cza­su, jaki Mag­da spędzi­ła w klu­bie. Maks nie miał dry­gu do ta­ńca. Na szczęście w przy­tu­la­ńcach nie było wiel­kiej fi­lo­zo­fii, nie trze­ba było znać kro­ków, a do dud­ni­ące­go di­sco ka­żdy mógł ta­ńczyć, jak chciał. Ośmie­lił się na­wet od­ta­ńczyć kil­ka ka­wa­łków z sza­lo­nych lat sze­śćdzie­si­ątych, cho­ciaż te szły mu zde­cy­do­wa­nie naj­go­rzej. Mag­dy to wy­ra­źnie nie znie­chęci­ło. Wy­star­czy­ły nie­co po­nad dwie wspól­nie spędzo­ne go­dzi­ny, żeby po­czuł się ca­łko­wi­cie nią ocza­ro­wa­ny – za­pa­chem jej słod­kich ró­ża­nych per­fum, do­ty­kiem jej chłod­nych dło­ni, któ­re za­rzu­ci­ła mu na szy­ję pod­czas When You’re Gone*, i mi­ęto­wym od­de­chem, któ­ry przez kil­ka­na­ście mi­nut wy­pe­łnio­nych wol­ny­mi utwo­ra­mi przy­pra­wiał go o gęsią skór­kę na kar­ku.

* Utwór ze­spo­łu The Cran­be­ries.

Do chwi­li, w któ­rej mu­sia­ła wy­jść, by wró­cić do domu przed wy­zna­czo­ną przez ojca go­dzi­ną, Maks nie wy­pił na­wet jed­ne­go piwa. A po­tem nie miał już na nie ocho­ty, bo my­ślał tyl­ko o Mag­dzie – zja­wi­sko­wej dziew­czy­nie, któ­ra wy­ło­wi­ła go z roz­ta­ńczo­ne­go i po­chło­ni­ęte­go im­pre­zo­wa­niem tłu­mu. Na od­chod­ne nie dała mu na­wet swo­je­go nu­me­ru. Uzna­ła, że to by­ło­by zbyt pro­ste. Po­wie­dzia­ła tyl­ko, do któ­rej cho­dzi szko­ły, żar­tu­jąc, że je­śli w po­nie­dzia­łko­we po­po­łud­nie będzie mu da­lej za­le­ża­ło na spo­tka­niu, to zada so­bie trud i ją od­naj­dzie.

Oka­za­ło się, że cho­dzi do naj­bar­dziej pre­sti­żo­we­go li­ceum w mie­ście, co Maks usta­lił kil­ka go­dzin pó­źniej, w nie­dziel­ny po­ra­nek, kie­dy za­miast wy­ko­rzy­stać wol­ny dzień na od­sy­pia­nie im­pre­zy lub w ja­ki­kol­wiek pro­duk­tyw­ny spo­sób, spraw­dzał, gdzie do­kład­nie mie­ści się jej szko­ła, i od­li­czał go­dzi­ny do ko­lej­ne­go spo­tka­nia. Ja­kaś część jego oba­wia­ła się, że po tym, jak pry­snął czar so­bot­niej nocy, dziew­czy­na nie będzie nim za­in­te­re­so­wa­na.

Po pierw­szym po­nie­dzia­łku, kie­dy wy­cze­ki­wał jej przed szko­łą, przy­szły jed­nak ko­lej­ne. A po­tem do­szły też wtor­ki, śro­dy, czwart­ki i pi­ąt­ki. Maks pierw­szy raz w ży­ciu nie miał ab­so­lut­nie żad­nych wąt­pli­wo­ści, że jest za­ko­cha­ny. Po­tra­fił prze­je­chać au­to­bu­sem kil­ka przy­stan­ków, a na­wet urwać się z ostat­niej lek­cji, żeby tyl­ko spo­tkać się z Mag­dą cho­ciaż na chwi­lę. Ta­kie wie­czo­ry jak ten dzi­siej­szy, kie­dy sie­dzie­li ra­zem w pu­bie, bez po­śpie­chu pili lat­te i spa­ce­ro­wa­li po Sta­rym Mie­ście, wca­le nie były tak częste, jak­by chciał. Dziew­czy­na mia­ła mnó­stwo do­dat­ko­wych za­jęć, przy­go­to­wy­wa­ła się do ma­tu­ry mi­ędzy­na­ro­do­wej i ka­żde­go dnia skru­pu­lat­nie pra­co­wa­ła na to, by do­stać się na pre­sti­żo­we stu­dia.

W wa­ka­cje, nie­spe­łna dwa mie­si­ące po tym, jak się po­zna­li, wy­je­cha­ła na mie­si­ęcz­ny obóz języ­ko­wy do Lon­dy­nu. Wy­jazd był z jed­nej stro­ny pre­zen­tem od ro­dzi­ców na osiem­na­ste uro­dzi­ny, a z dru­giej miał do­dat­ko­wo uła­twić jej start w do­ro­sło­ść i po­ka­zać per­spek­ty­wy tego, co mo­gło cze­kać na nią poza ro­dzin­nym Lu­bli­nem. Któ­re­goś razu Mag­da wspo­mnia­ła Mak­so­wi, że je­śli ma­tu­ra pój­dzie jej tak do­brze, jak ocze­ku­je, to roz­wa­ży pod­jęcie stu­diów za gra­ni­cą, na przy­kład na Wy­spach Bry­tyj­skich, któ­re po­lu­bi­ła mimo ka­pry­śnej po­go­dy. Po­tem nie wra­ca­ła jed­nak do te­ma­tu. Twier­dzi­ła, że to wci­ąż od­le­głe pla­ny, ale od tam­tej wzmian­ki Maks czuł, że w jej świe­tla­nej przy­szło­ści może nie być dla nie­go miej­sca. Tym sa­mym ich za­ko­cha­nie zy­ska­ło nie­wi­dzial­ną datę wa­żno­ści.

Maks sta­rał się jed­nak nie wy­bie­gać zbyt da­le­ko my­śla­mi. Za nie­spe­łna dwie doby cze­ka­ło go spo­tka­nie z jej ro­dzi­ca­mi i to nie mia­ła być ła­twa prze­pra­wa.

2.

Emil roz­sia­dł się na roz­kła­da­nym krze­se­łku ty­łem do we­jścia i z wpra­wą roz­dzie­lał kłącza ro­śli­ny. Na po­czątek de­li­kat­nie wy­jął su­ku­lent z do­nicz­ki, po­tem to samo zro­bił z kil­ko­ma ko­lej­ny­mi i spe­cjal­nym no­ży­kiem po­prze­ci­nał kłącza w od­po­wied­nich miej­scach. Po­zy­ska­ne w ten spo­sób sa­dzon­ki po­ukła­dał w rząd­ku, jed­na obok dru­giej. Przy bar­dziej ener­gicz­nych ru­chach me­ta­lo­we rur­ki krze­sła skrzy­pia­ły pod jego ci­ęża­rem. Był sze­śćdzie­si­ęcio­let­nim mężczy­zną słusz­nej po­stu­ry. Na­wet wa­żący po­nad osiem­dzie­si­ąt ki­lo­gra­mów Maks wy­da­wał się przy nim nie­na­tu­ral­nie drob­ny i nie­po­zor­ny.

– Wężow­ni­ca – po­wie­dział Maks, od dłu­ższej chwi­li przy­gląda­jąc się w ci­szy pra­cy przy­ja­cie­la. – Na oko będzie z tego czter­dzie­ści sa­dzo­nek, o ile nie uszko­dzi­łeś ko­rze­ni i wszyst­kie się przyj­mą.

Na dźwi­ęk jego gło­su Emil aż pod­sko­czył. Tak gwa­łtow­nie od­wró­cił się w stro­nę we­jścia do szklar­ni, że pra­wie spa­dł z krze­se­łka.

– Na li­to­ść bo­ską! Chcesz, że­bym do­stał za­wa­łu?!

– By­naj­mniej! – od­pa­rł Maks ze śmie­chem. – Kto by się wte­dy tym wszyst­kim za­jął?

– To po ja­kie­go dia­bła skra­dasz się tu­taj jak zło­dziej, co? Tyl­ko ty umiesz tu wle­źć tak, że­bym cię nie usły­szał.

– Bo tyl­ko ja mogę być pe­wien, że nie zo­sta­nę po­żar­ty przez Fre­ję.

Sły­sząc swo­je imię, dzie­si­ęcio­let­nia sucz­ka o czar­nym umasz­cze­niu, w ty­pie doga nie­miec­kie­go (choć jej po­cho­dze­nia nie zna­no i nie była czy­sto­ra­so­wym psem) we­tknęła łeb do szklar­ni. Nie we­szła jed­nak do środ­ka. Była na to zbyt do­brze wy­szko­lo­na i wie­dzia­ła, cze­go jej nie wol­no. Mia­ła bro­nić te­ry­to­rium i od­ga­niać in­tru­zów, czy­li za­sad­ni­czo wszyst­kich z wy­jąt­kiem Mak­sa, miej­sco­we­go li­sto­no­sza i cór­ki Emi­la. Jed­nak wstępu do kró­le­stwa swo­je­go pana ab­so­lut­nie nie mia­ła.

– Po­móc ci z tym? – za­gad­nął chło­pak po­jed­naw­czym to­nem.

– Nie lu­bię, kie­dy tak się skra­dasz. – Emil wci­ąż był obu­rzo­ny, ale osta­tecz­nie ru­chem gło­wy wska­zał róg szklar­ni.

Sta­ło tam dru­gie, nie­mal iden­tycz­ne skła­da­ne krze­se­łko. Tyl­ko Maks z nie­go ko­rzy­stał i do dziś pa­mi­ętał dzień, w któ­rym Emil dał mu je po raz pierw­szy, ofi­cjal­nie do­pusz­cza­jąc go do swo­ich ro­ślin. To było ogrom­ne wy­ró­żnie­nie i nie­mal uro­czy­sta chwi­la.

– Nie ma tego dużo – za­strze­gł. – Przy ta­kiej po­go­dzie nic mi się nie chce i to ostat­nia ro­bo­ta na dziś, ale je­śli masz ocho­tę, to śmia­ło.

Po chwi­li Maks usa­do­wił się obok przy­ja­cie­la. Wcześ­niej na­ło­żył parę la­tek­so­wych ręka­wi­czek w naj­wi­ęk­szym do­stęp­nym roz­mia­rze, któ­re na nie­go pa­so­wa­ły jak ulał, ale dło­nie Emi­la mie­ści­ły się w nich z tru­dem. Chwy­cił małą, kwa­dra­to­wą do­nicz­kę i si­ęgnął po por­cję zie­mi. Od pew­ne­go cza­su uda­wa­ło mu się na oko na­bie­rać jej nie­mal do­kład­nie tyle, ile po­trze­ba. Ro­bi­li to wspól­nie już wie­le razy. Mak­so­wi z po­cząt­ku po­ci­ły się z ner­wów ręce i cały czas sku­piał się na tym, żeby cze­goś nie skno­cić. Z cza­sem na­brał wpra­wy. Po­lu­bił roz­sa­dy i inne czyn­no­ści pie­lęgna­cyj­ne wy­ko­ny­wa­ne przy kwia­tach. Na­uczył się też, z ja­ki­mi oka­za­mi mie­li tu­taj do czy­nie­nia.

– San­se­wie­ria cy­lin­drycz­na, zna­na rów­nież pod na­zwą wężow­ni­ca cy­lin­drycz­na – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się pod no­sem. – Su­ku­lent z ro­dzi­ny szpa­ra­go­wa­tych. Po­cho­dzi z po­łu­dnio­wo-za­chod­niej Afry­ki, nie­co rza­dziej spo­ty­ka się go w po­łu­dnio­wo-wschod­niej Azji i na Pó­łwy­spie Arab­skim.

– Zgry­wus! – fuk­nął Emil, jed­nak jego spoj­rze­nie zdra­dza­ło za­do­wo­le­nie.

To on prze­ka­zy­wał Mak­so­wi całą wie­dzę o ro­śli­nach. Ro­bił to z kon­se­kwen­cją i upo­rem. W ko­ńcu do Mak­sa do­ta­rło, że chcąc usa­tys­fak­cjo­no­wać przy­ja­cie­la, musi tę wie­dzę przy­swo­ić.

– Ta ro­śli­na bo­ha­ter­sko zno­si eks­tre­mal­ne wa­run­ki – kon­ty­nu­ował Maks. – Ale sam mó­wi­łeś, że pa­ździer­nik to nie jest naj­lep­szy czas na prze­sa­dza­nie kwia­tów.

– Mó­wi­łem – zgo­dził się mężczy­zna. – Tyle że cza­sem nie ma się wy­bo­ru. W ko­ńcu klient nasz pan. Je­śli ży­czy so­bie od­mia­nę Stra­ight aku­rat te­raz, to ją do­sta­nie.

– Ra­cja. Ty tu je­steś sze­fem.

– Ma­ry­sia przy­je­dzie po nie pod ko­niec przy­szłe­go ty­go­dnia. Do tego cza­su po­wi­nie­nem stwier­dzić, czy się przy­jęły.

Ma­ry­sia była cór­ką Emi­la i po­ma­ga­ła mu w pro­wa­dze­niu tego, co szum­nie obo­je na­zy­wa­li ro­dzin­nym biz­ne­sem. Jego ser­cem była im­po­nu­jąca roz­mia­rem i roz­ma­chem, wci­ąż udo­sko­na­la­na przez Emi­la szklar­nia, wy­pe­łnio­na roz­licz­ny­mi ga­tun­ka­mi kwia­tów do­nicz­ko­wych. Wśród nich prze­wa­ża­ły ka­la­tee o po­marsz­czo­nych li­ściach, skrzy­dło­kwia­ty i wężow­ni­ce o pal­cza­stej struk­tu­rze, w kil­ku­na­stu od­mia­nach. Wszyst­kie te ro­śli­ny łączy­ło eg­zo­tycz­ne po­cho­dze­nie, sto­sun­ko­wo duża od­por­no­ść i ła­two­ść utrzy­ma­nia. A ta­kże to, że szko­dzi­ło im ostre świa­tło sło­necz­ne – do­kład­nie tak samo jak Emi­lo­wi.

To on w ca­ło­ści od­po­wia­dał za upra­wę i pie­lęgna­cję kwia­tów oraz za zdo­by­wa­nie klien­tów, za­ma­wia­nie nie­zbęd­nych ak­ce­so­riów do upra­wy ro­ślin i pre­pa­ra­tów. Wy­szu­ki­wał też i spro­wa­dzał ko­lej­ne od­mia­ny, nie­kie­dy tak rzad­kie, że szyb­ko sta­wał się ich je­dy­nym do­staw­cą w oko­li­cy. Bez­po­śred­nie kon­tak­ty z od­bior­ca­mi były na­to­miast do­me­ną jego cór­ki. Emil stro­nił od lu­dzi, w do­dat­ku z wza­jem­no­ścią. Nie tyl­ko wy­szko­lo­na na psa obron­ne­go Fre­ja do­sko­na­le o tym wie­dzia­ła.

Maks lu­bił po­ma­gać mu przy kwia­tach, a od dłu­ższe­go cza­su ro­zu­mie­li się bez słów. By­wa­ły jed­nak dni, że Emil czuł po­trze­bę roz­mo­wy. Cza­sem na­wet ro­bił się ga­da­tli­wy. To wy­da­wa­ło się na­tu­ral­ne, bo miał tyl­ko Mak­sa, Ma­ry­się i swo­je psy.

– To kie­dy ten wiel­ki dzień? – za­gad­nął, kie­dy Maks na­pe­łnił zie­mią ko­lej­ną do­nicz­kę i umie­ścił w niej sa­dzon­kę.

– Wiel­ki dzień? – po­wtó­rzył.

– Mam na my­śli wi­zy­tę w domu Mag­dy i spo­tka­nie z jej ro­dzi­ca­mi.

– Ach, to… – Chło­pak wy­ra­źnie się skrzy­wił. – Po­ju­trze.

– I jak two­je na­sta­wie­nie?

– Bez zmian. Na­dal uwa­żam, że nie będą mną za­chwy­ce­ni, de­li­kat­nie mó­wi­ąc.

– Je­steś dla sie­bie zbyt su­ro­wy.

– Je­stem re­ali­stą – stwier­dził Maks.

– Mag­da jest tobą za­chwy­co­na od wie­lu mie­si­ęcy. Wi­docz­nie ma po­wo­dy.

– Nie po­wie­dzia­ła im, że je­stem z domu dziec­ka. Strach po­my­śleć, cze­go jesz­cze o mnie nie wie­dzą.

– Źle do tego pod­cho­dzisz – po­wie­dział Emil fi­lo­zo­ficz­nym to­nem.

– Se­rio?! To po­wiedz mi, jak po­de­jść le­piej.

– Im mniej o to­bie wie­dzą, tym le­piej dla cie­bie. Będziesz dla nich ta­bu­la rasa.

– Mo­żesz po pol­sku? – sark­nął Maks.

– Ta­bu­la rasa, czy­li czy­sta kar­ta, któ­rą za­pe­łnią w taki spo­sób, w jaki ty będziesz chciał.

– I może naj­le­piej kłam­stwa­mi, co? Mam kła­mać jak z nut, byle tyl­ko do­brze przed nimi wy­pa­ść? Nie wiem, czy tak po­tra­fię. Mar­ny ze mnie ak­tor.

– Za­raz kłam­stwa­mi! – ob­ru­szył się mężczy­zna. – Po pro­stu po­wiesz im tyle, ile uznasz za sto­sow­ne, a inne fak­ty prze­mil­czysz. Nie będziesz prze­cież na prze­słu­cha­niu.

– W ogó­le wo­ła­łbym tam nie być.

– Cza­sem trze­ba się tro­chę po­świ­ęcić. Zwłasz­cza że jesz­cze nie­daw­no cie­szy­łeś się na wasz wy­jazd do Za­ko­pa­ne­go.

Rze­czy­wi­ście tak było. Dwa ty­go­dnie temu Mag­da oznaj­mi­ła Mak­so­wi, że jej dru­ga naj­bli­ższa przy­ja­ció­łka, Ame­lia, po­sta­no­wi­ła uczcić osiem­na­ste uro­dzi­ny w wiel­kim sty­lu, or­ga­ni­zu­jąc wy­jazd w Ta­try. Za­re­zer­wo­wa­ła gó­ral­ską cha­tę w Mur­za­si­ch­lu dla kil­ku­na­stu osób, w tym dla nich dwoj­ga. Maks w pierw­szej chwi­li był wnie­bo­wzi­ęty. Po­tem jed­nak za­czął do­cie­kać, czy oj­ciec Mag­dę pu­ści, sko­ro mimo tego że od wa­ka­cji była pe­łno­let­nia, wci­ąż mu­sia­ła się spo­wia­dać ze wszyst­kich wy­jść i pó­źniej­szych po­wro­tów. Za­pew­ni­ła go wte­dy, że zro­bi wszyst­ko, by tym ra­zem oj­ciec się zgo­dził.

To miał być ich pierw­szy wspól­ny wy­jazd, dla Mak­sa rów­nież pierw­sza w ży­ciu wy­pra­wa na Pod­ha­le. Miał odło­żo­ną pew­ną kwo­tę, któ­rą za­ro­bił w le­cie pod­czas pra­cy na bu­do­wie u wuj­ka kum­pla. Mógł do­ło­żyć się fi­nan­so­wo, ale Mag­da upa­rła się, że nie trze­ba. Naj­wa­żniej­sze było to, że w ko­ńcu będą mo­gli spędzić ra­zem cały week­end, w do­dat­ku dłu­ższy, bo od pi­ąt­ko­we­go­po­ran­ka do nie­dziel­ne­go wie­czo­ru. Nie będą mu­sie­li nie­ustan­nie spraw­dzać go­dzi­ny, my­śleć o jej ojcu i wy­kra­dać so­bie chwil po­mi­ędzy ko­lej­ny­mi nie­cier­pi­ący­mi zwło­ki obo­wi­ąz­ka­mi. Do tego będą mieć wspól­ny po­kój… Już sama myśl o tym, że będą tak bli­sko, elek­try­zo­wa­ła Mak­sa do gra­nic mo­żli­wo­ści.

Oj­ciec Mag­dy zgo­dził się na wy­jazd, ale po­dob­nie jak w przy­pad­ku tam­tej im­pre­zy w klu­bie, na któ­rej się po­zna­li, zro­bił to tyl­ko dla­te­go, że do­brze znał jej przy­ja­ció­łkę, przy­ja­źnił się z jej oj­cem, a osiem­na­ste uro­dzi­ny uwa­żał za wy­jąt­ko­wą oko­licz­no­ść, któ­rej po­win­ny to­wa­rzy­szyć spe­cjal­ne ulgi. Maks nie mógł uwie­rzyć, że wy­ra­ził też zgo­dę na jego obec­no­ść, ale Mag­da od po­cząt­ku po­sta­wi­ła spra­wę ja­sno – wszyst­kie ko­le­żan­ki je­cha­ły z chło­pa­ka­mi i ona też nie za­mie­rza­ła je­chać sama. Poza tym była do­ro­sła. Ten ostat­ni ar­gu­ment rzad­ko kie­dy dzia­łał, ale tym ra­zem po­skut­ko­wał. Jej oj­ciec się ugi­ął, ale pod wa­run­kiem że wcze­śniej po­zna Mak­sa. Chło­pak mu­siał iść na kom­pro­mis.

– To tyl­ko jed­na prze­szko­da, któ­rą trze­ba po­ko­nać – stwier­dził Emil, przy­gląda­jąc się, jak chło­pak pal­ca­mi ugnia­ta zie­mię w do­nicz­ce. – Za dwa dni o tej po­rze będziesz miał to za sobą. A po­tem mo­żesz za­cząć pa­ko­wać się w góry… I nie za­po­mnij przy­wie­źć mi ciu­pa­gi.

Mak­so­wi nie udzie­lił się jego do­bry hu­mor. Z po­wa­żną miną, ostro­żnie pod­nió­sł ko­lej­ną sa­dzon­kę i w za­my­śle­niu prze­su­nął pal­ca­mi po cien­kim ko­rze­niu, spraw­dza­jąc, czy jest cały.

– Na pew­no spy­ta­ją o mo­ich ro­dzi­ców… I co wte­dy?

Emil rów­nież spo­wa­żniał.

– Wy­ja­wisz im tę część praw­dy, któ­ra jest neu­tral­na.

– Chcia­łbym, żeby w mo­jej hi­sto­rii było co­kol­wiek neu­tral­ne­go.

– W ka­żdej coś się znaj­dzie, Maks. Mu­sisz tyl­ko po­sta­rać się o odro­bi­nę opty­mi­zmu.

***

Jo­wi­ta Tęcza, mat­ka Mak­sa, nie żyła od trzech lat. Na­wet za ży­cia była dla nie­go jak uma­rła. Wte­dy może na­wet bar­dziej, bo te­raz przy­naj­mniej mógł od cza­su do cza­su od­wie­dzić jej grób. Wie­dział, gdzie jej szu­kać, a gdy w oko­li­cach Wszyst­kich Świ­ętych za­pa­lał dla niej znicz, nie czuł pa­lące­go skrępo­wa­nia, że nie umie z nią roz­ma­wiać ani jej wy­ba­czyć. O zma­rłych nie na­le­ża­ło mó­wić źle, więc sta­jąc nad jej skrom­ną na­grob­ną pły­tą, sta­rał się przy­naj­mniej przez chwi­lę po­my­śleć o niej do­brze.

Uro­dzi­ła go w mło­dym wie­ku, jed­nak nie na tyle, żeby wiek uspra­wie­dli­wiał to wszyst­ko, co sta­ło się pó­źniej. Część swo­jej hi­sto­rii z pierw­szych lat ży­cia Maks znał z opo­wia­dań pani Ire­ny, opie­kun­ki z domu dziec­ka, któ­ra za­wsze mia­ła dla nie­go naj­wi­ęcej ser­ca i pró­bo­wa­ła dać mu na­miast­kę mi­ło­ści i do­mo­we­go cie­pła. Ko­lej­ne części do­po­wia­da­ła mat­ka pod­czas nie­licz­nych wi­zyt Mak­sa w jej domu, kie­dy był ci­ągle zbyt mały, by wszyst­ko zro­zu­mieć, a przede wszyst­kim pod­czas ich ostat­nich trzech roz­mów, na któ­re na­le­ga­ła, wie­dząc, że jej czas dra­ma­tycz­nie się kur­czył.

Jo­wi­ta za­szła w ci­ążę, ma­jąc dwa­dzie­ścia lat – do­kład­nie tyle, ile Maks te­raz. Zdąży­ła za­li­czyć pierw­szy se­mestr stu­diów, któ­re mia­ły być dla niej prze­pust­ką do lep­sze­go ży­cia. Pra­gnęła uło­żyć so­bie co­dzien­no­ść inną niż ta, któ­rej za­zna­ła we wła­snym domu. Od­kąd pa­mi­ęta­ła, prze­wi­ja­li się przez nią ko­lej­ni „wuj­ko­wie”. Ka­żdy z nich sta­no­wił dla jej mat­ki szan­sę na wiel­ką mi­ło­ść. Jo­wi­ta była zmęczo­na tym, w ja­kim tem­pie zmie­nia­li się mężczy­źni w ży­ciu ich obu. Jed­ni przy­ja­cie­le mat­ki ją lu­bi­li, inni le­d­wo to­le­ro­wa­li, ale wszy­scy mie­li wi­ęk­szą zdol­no­ść przy­ci­ąga­nia uwa­gi mat­ki niż ona – drob­na, pie­go­wa­ta dziew­czyn­ka, któ­ra uro­dę odzie­dzi­czy­ła po ojcu, a przy­naj­mniej tak przy­pusz­cza­ła, bo w rze­czy­wi­sto­ści bar­dzo sła­bo go pa­mi­ęta­ła.

Kie­dy za­częła do­ra­stać, obec­no­ść ob­cych do­ro­słych mężczyzn, któ­rych na­po­ty­ka­ła o po­ran­ku w dro­dze z wła­sne­go łó­żka do ła­zien­ki, albo na któ­rych na­ty­ka­ła się wie­czo­rem w ko­ry­ta­rzu, prze­my­ka­jąc w za­ło­żo­nym po kąpie­li szla­fro­ku, bar­dzo ją krępo­wa­ła. W do­dat­ku, je­śli tyl­ko do któ­re­goś z nich zdąży­ła się przy­zwy­cza­ić, albo co gor­sza przy­wi­ązać – jego zwi­ązek z mat­ką roz­pa­dał się z mniej­szym lub wi­ęk­szym hu­kiem i znów zo­sta­wa­ły same. Jed­nak nie na dłu­go. Mat­ka mu­sia­ła szyb­ko wy­pe­łnić kimś no­wym lukę, jaka po­wsta­wa­ła na po­ło­wie du­że­go, przez lata moc­no eks­plo­ato­wa­ne­go łó­żka. Jesz­cze bar­dziej pa­ląca była po­trze­ba wy­pe­łnie­nia luki w ser­cu, któ­ra po ka­żdym za­ko­ńczo­nym zwi­ąz­ku zda­wa­ła się po­głębiać tak bar­dzo, że w ich nie­wiel­kim domu co­raz moc­niej zio­nęło pust­ką.

Kil­ka mie­si­ęcy przed ma­tu­rą Jo­wi­ty jej mat­ka za­ko­cha­ła się po­now­nie. Tym ra­zem, jak twier­dzi­ła, na po­wa­żnie. Nowy wy­bra­nek, Ar­ka­diusz, był od niej o bli­sko dzie­si­ęć lat młod­szy, ale mat­ka utrzy­my­wa­ła, że jest bar­dzo do­świad­czo­ny ży­ciem i doj­rza­ły, przez co ró­żni­ca wie­ku była nie­od­czu­wal­na i zu­pe­łnie im nie prze­szka­dza­ła. Szyb­ko oka­za­ło się jed­nak, że Ar­ka­diusz bar­dziej in­te­re­su­je się Jo­wi­tą niż jej mat­ką. W obec­no­ści ro­dzi­ciel­ki trak­to­wał ją jak smar­ku­lę albo po­wie­trze, ale kie­dy zda­rzy­ło im się zo­sta­wać sam na sam, jaw­nie i bez­czel­nie ją pod­ry­wał.

Któ­re­goś razu z taką żar­li­wo­ścią przy­pa­rł ją do ścia­ny w kuch­ni, wsu­wa­jąc łap­czy­we dło­nie pod jej bluz­kę i przy­ci­ska­jąc usta do jej warg, że przez chwi­lę dziew­czy­na sta­ła jak spa­ra­li­żo­wa­na. Na szczęście zdo­ła­ła wy­śli­zgnąć się spod jego ci­ęża­ru, a tuż po­tem mat­ka we­szła do po­miesz­cze­nia. Jo­wi­ta wie­dzia­ła, że jest bez­piecz­na, ale do­tyk ust Ar­ka­diu­sza i po­smak wy­pa­lo­ne­go przez nie­go chwi­lę wcze­śniej pa­pie­ro­sa jesz­cze przez dłu­gi czas ją prze­śla­do­wa­ły i ni­g­dy w ca­łym swo­im do­ro­słym ży­ciu nie si­ęgnęła po pa­pie­ro­sy. Kie­dy pó­źniej opo­wie­dzia­ła o wszyst­kim mat­ce, ta nie chcia­ła jej uwie­rzyć. Za­miast oka­zać zro­zu­mie­nie, zru­ga­ła ją, że pró­bu­je znisz­czyć jej per­spek­ty­wicz­ny zwi­ązek, ale na wszel­ki wy­pa­dek po­sta­no­wi­ła przez ja­kiś czas uma­wiać się z Ar­ka­diu­szem poza do­mem. Przy­naj­mniej tyle było do­bre­go, a krót­ko po­tem Jo­wi­ta zda­ła ma­tu­rę. Do­sta­ła się na wy­bra­ny przez sie­bie, na szczęście nie­zbyt ob­le­ga­ny kie­ru­nek stu­diów i z ma­łej wio­ski pod Łu­ko­wem prze­pro­wa­dzi­ła się do po­ło­żo­ne­go bli­sko dzie­wi­ęćdzie­si­ąt ki­lo­me­trów da­lej Lu­bli­na. Za­miesz­ka­ła w aka­de­mi­ku i po raz pierw­szy w ży­ciu mia­ła wra­że­nie, że jest pa­nią swo­je­go losu. Od­dy­cha­ła pe­łną pier­sią, a jej co­dzien­no­ści nie wy­zna­cza­ła w ko­ńcu de­spe­rac­ka po­goń mat­ki za nie­uchwyt­nym ma­rze­niem o praw­dzi­wej mi­ło­ści.

Jo­wi­ta je­ździ­ła do domu nie częściej niż raz w mie­si­ącu, a i wte­dy za­miast cie­szyć się z od­wie­dzin, za­wsze mo­dli­ła się w du­chu, żeby nie zna­la­zła w ła­zien­ce szczo­tecz­ki do zębów i przy­bo­rów do go­le­nia Ar­ka­diu­sza, bo to ozna­cza­ło­by, że wpro­wa­dził się na sta­łe. To jed­nak ni­g­dy się nie wy­da­rzy­ło. Ko­lej­na wiel­ka mi­ło­ść mat­ki pękła jak ba­ńka, w do­dat­ku tuż przed Bo­żym Na­ro­dze­niem. Kie­dy Jo­wi­ta przy­je­cha­ła do domu na świ­ęta, od razu za­uwa­ży­ła, że mat­ka jest zła jak osa. W ko­ńcu z mar­kot­ną miną wy­zna­ła jej, że i ten zwi­ązek nie prze­trwał. Dziew­czy­na ode­tchnęła. Wszyst­ko na­praw­dę za­częło się ukła­dać. Pierw­szy raz w jej ży­ciu mo­gło być na­praw­dę do­brze.

– Los daje nam szan­se – po­wie­dzia­ła Mak­so­wi pod­czas ich przed­ostat­niej roz­mo­wy, któ­ra mia­ła wy­pe­łnić bra­ku­jące ele­men­ty ukła­dan­ki, jaką skła­dał od lat z często nie­kle­jących się ze sobą opo­wie­ści. – Nie­któ­re z nich mo­żna bez­kar­nie zmar­no­wać, nie po­no­sząc kon­se­kwen­cji. Inne do­sta­jesz tyl­ko raz. Nie masz mo­żli­wo­ści po­wtór­ki. Po pro­stu jest game over… Ty ozna­cza­łeś dla mnie game over, synu. A przy­naj­mniej tak to wte­dy wi­dzia­łam.

Na po­cząt­ku dru­gie­go se­me­stru na­uki Jo­wi­ta wpa­dła w nie­od­po­wied­nie to­wa­rzy­stwo. Nie chcia­ła wy­ja­śniać Mak­so­wi, co do­kład­nie kry­ło się w tym enig­ma­tycz­nym okre­śle­niu. W ka­żdym ra­zie stu­dia i nowy start w ży­ciu ze­szły na dru­gi plan. Sta­ły się tą naj­bar­dziej uwie­ra­jącą częścią rze­czy­wi­sto­ści, z cza­sem prak­tycz­nie nie­po­trzeb­ną, nie­war­tą uwa­gi. Jo­wi­ta za­częła co­raz wi­ęcej im­pre­zo­wać, po­ja­wi­ły się używ­ki, co­raz bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­ne spo­so­by za­ba­wy, chęć sma­ko­wa­nia ży­cia w taki spo­sób, któ­ry do­star­czał moc­nych wra­żeń.

Tro­chę przez przy­pa­dek tra­fi­ła do śro­do­wi­ska ar­ty­stów, gdzie po­zna­ła star­sze­go żo­na­te­go mężczy­znę z wy­ro­bio­ną po­zy­cją, i łat­ką czło­wie­ka suk­ce­su… I trój­ką dzie­ci na wy­cho­wa­niu, w wie­ku od czte­rech do czter­na­stu lat. Jo­wi­ta do­wie­dzia­ła się o ich ist­nie­niu już wte­dy, gdy mężczy­zna gor­li­wie wy­zna­wał jej uczu­cie. Twier­dził, że się za­ko­chał. Przez mo­ment na­wet chciał ode­jść dla niej od ro­dzi­ny, ale się nie zgo­dzi­ła. Sama wy­cho­wa­ła się bez ojca, któ­ry zo­sta­wił mat­kę dla in­nej. Aż za do­brze wie­dzia­ła, jak to sma­ku­je i ja­kie mogą być kon­se­kwen­cje. Ode­zwa­ło się po­czu­cie przy­zwo­ito­ści, któ­re wci­ąż głębo­ko w niej tkwi­ło, tyle że przez dłu­gi czas ukry­te pod gru­bą war­stwą prze­bo­jo­wo­ści, chęci czer­pa­nia z ży­cia ga­rścia­mi bez ogląda­nia się na in­nych i tego wszyst­kie­go, na co wcze­śniej nie mo­gła so­bie po­zwo­lić. W gło­wie Jo­wi­ty za­świe­ci­ła się czer­wo­na lamp­ka.Dziew­czy­na uświa­do­mi­ła so­bie, że prze­sa­dzi­ła. Po­sta­no­wi­ła znik­nąć na chwi­lę z ży­cia to­wa­rzy­skie­go i przede wszyst­kim od­ci­ąć się od żo­na­te­go ko­chan­ka.

Krót­ko po tym, jak ze­rwa­ła z nim kon­takt, oka­za­ło się, że jest w ci­ąży.

O swo­im ojcu Maks wie­dział tyl­ko tyle, że był uzna­nym ar­ty­stą. Jo­wi­ta nie chcia­ła zdra­dzić na ten te­mat nic wi­ęcej na­wet na łożu śmier­ci, kie­dy opo­wie­dzia­ła mu całą hi­sto­rię o swo­im pa­to­lo­gicz­nym domu, złym to­wa­rzy­stwie i po­czu­ciu przy­zwo­ito­ści, któ­re po­ja­wi­ło się spó­źnio­ne i wy­star­czy­ło go za­le­d­wie na to, by nie roz­bić cu­dzej ro­dzi­ny. Na do­brą spra­wę chło­pak nie wie­dział, ile w tej opo­wie­ści było praw­dy i czy mat­ka nie snu­ła jej wy­łącz­nie po to, żeby przed śmier­cią odro­bi­nę się wy­bie­lić. Być może po­trze­bo­wa­ła roz­grze­sze­nia, ale mimo tej smut­nej hi­sto­rii nie był w sta­nie jej go udzie­lić.

Naj­gor­sza w tym wszyst­kim była jed­nak świa­do­mo­ść tego, że przez cały ten czas gdzieś tam żyła trój­ka jego ro­dze­ństwa – dzie­ci bio­lo­gicz­ne­go ojca, z któ­rych naj­młod­sze było od nie­go za­le­d­wie o pięć lat star­sze. Być może miesz­ka­li w in­nych mia­stach, a może mi­ja­li się na uli­cach Lu­bli­na, nie wie­dząc o swo­im ist­nie­niu. Po tym, jak Jo­wi­ta zma­rła po krót­kiej, ale wy­czer­pu­jącej wal­ce z cho­ro­bą, po­zo­sta­wia­jąc Mak­sa z wie­lo­ma zna­ka­mi za­py­ta­nia, nie mie­li się już ra­czej o so­bie do­wie­dzieć.

Re­dak­cja: Ka­ta­rzy­na Ju­sty­na Mro­wiec

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Bar­cik

Skład: Iza­be­la Kru­źlak

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Pie­da

Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca: An­ge­li­ka Ogroc­ka

Ilu­stra­cje na okład­ce: Fre­epik Pre­mium

Wy­da­nie I 

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Dra­gon PL Sp. z o.o.

Biel­sko-Bia­ła 2025

Ni­niej­sza po­wie­ść jest fik­cją li­te­rac­ką. Od­nie­sie­nia do re­al­nych osób, wy­da­rzeń i miejsc są za­bie­giem czy­sto li­te­rac­kim. Po­zo­sta­li bo­ha­te­ro­wie, miej­sca i wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obra­źni au­tor­ki i ja­ka­kol­wiek zbie­żno­ść z rze­czy­wi­sty­mi wy­da­rze­nia­mi, miej­sca­mi lub oso­ba­mi, ży­jący­mi bądź zma­rły­mi, jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­wa.

Wy­daw­nic­two Dra­gon PL Sp. z o.o.

ul. 11 Li­sto­pa­da 60-62

43-300 Biel­sko-Bia­ła

www.wy­daw­nic­two-dra­gon.pl

ISBN 978-83-8274-676-1

Wy­łącz­ny dys­try­bu­tor:

TROY-DYS­TRY­BU­CJA PL Sp. z o.o.

Ale­ja Jana Pa­wła II 27

00-867 War­sza­wa

tel. 795 159 275

Za­pra­sza­my na za­ku­py: www.fa­bu­lo.com.pl

Znaj­dź nas na Fa­ce­bo­oku: www.fa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­dra­gon