Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
63 osoby interesują się tą książką
Ona miała powód, by zniknąć. On – by przestać czuć. Los skrzyżował ich ścieżki w mroźny, mikołajkowy wieczór...
Maks nigdy nie zaznał prawdziwego domu, a jego przeszłość – wczesna śmierć matki i dzieciństwo spędzone w sierocińcu – naznaczyła go na całe życie. Doświadcza tego choćby w relacjach ze swoją dziewczyną Magdą, pochodzącą z bogatej i wpływowej rodziny. Chłopak znajduje zrozumienie jedynie u starszego, samotnie mieszkającego mężczyzny, który powszechnie uchodzi za dziwaka.
Weronika żyje w toksycznym związku z Marcelem, starszym od siebie wykładowcą akademickim, który kontroluje każdy jej krok, a za iluzję szczęścia wystawia coraz wyższy rachunek. I to dosłownie! Tymczasem Weronika dramatycznie potrzebuje pieniędzy na leczenie chorej na porażenie mózgowe siostry.
Drogi tej dwójki przecinają się w grudniowy wieczór. Podczas spaceru nad Zalewem Zemborzyckim Maks zauważa stojącą na pomoście dziewczynę. Choć Weronika ma narzeczonego i kochających rodziców, czuje się najbardziej samotną osobą na świecie. Jej życie znalazło się w punkcie, z którego nie ma odwrotu. Jedynym wyjściem wydaje się skok w zimną toń…
Czy spotkanie Maksa i Weroniki odmieni ich losy?
Czy tych dwoje ma szansę na szczęście?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Uwierz, że jesteś niewidzialny, a nikt cię nie zobaczy.
John Flanagan, Ziemia skuta lodem
PROLOG
Wokół pachniało wiatrem, iglakami i palonym węglem. Jego woń unosiła się z kominów pobliskich budynków. Prognozy smogowe na najbliższe dni nie napawały optymizmem, ale dziś jeszcze było czym oddychać. Padał pierwszy w tym sezonie śnieg, który miał szansę się utrzymać. Nie topniał od razu, lecz formował na podłożu warstewkę miękkiego puchu.
Skrząc się w świetle ulicznych latarni, płatki opadały miękko jeden za drugim. Każdy był inny, niepowtarzalny. Jak figury w kalejdoskopie albo puzzle w tekturowym pudełku, które mimo podobieństw przy próbie niewłaściwego wpasowania ich w układankę okazywały się różne. Pojedyncze śnieżynki były drobinkami przezroczystego lodu, łącznie zaś zlewały się w puchatą, białą masę. Na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie krystalicznie czystych, ale kiedy oglądało się je w dużym powiększeniu, nie były już tak nieskazitelne. Z wieloma rzeczami było podobnie.
Maks nie był w stanie stwierdzić, czy zimy nie znosił, bo każdego roku przypominała mu o tym, że w jeden z takich wieczorów jak dziś – w mikołajki – jego matka dostała najbardziej nietrafiony prezent, jaki mogłaby dla siebie wymyśleć, czy mimo wszystko go fascynowała. W każdym razie od dziecka lubił, gdy z nieba sypał śnieg. Czasem próbował łapać płatki językiem, chociaż pani Irena strofowała go za to i z właściwym sobie uporem tłumaczyła, że śniegu się nie je, bo jest zanieczyszczony. Aż w końcu któregoś zimowego poranka nie wytrzymała. Powiedziała sześcioletniemu wówczas Maksowi, że gdy pada śnieg, to oznacza, że Bóg skubie gęsi. Podziałało jak żadna inna z wcześniejszych reprymend. Chłopiec nie miał najmniejszej ochoty zjadać gęsich piór. Chociaż od tamtej chwili minęło czternaście lat, przez cały ten czas nigdy nie próbował ponownie jeść śniegu.
Przechadzając się nieopodal Zalewu Zemborzyckiego, obserwował kolejne płatki osiadające i rozpływające się na śliskiej powierzchni jego puchowej kurtki. Na betonowym deptaku, który częściowo zniknął pod śniegiem. Na tafli zalewu, który nie zdążył jeszcze zamarznąć, bo w ostatnich dniach temperatury były na plusie.
Maks miał w plecaku notes i zestaw ołówków o różnej twardości. Mógłby coś naszkicować, zwłaszcza że okoliczności przyrody dziś wyjątkowo do tego nastrajały. Często rysował nad zalewem. Zapełniał notesy dziesiątkami rysunków, ale po pewnym czasie zostawiał sobie tylko te, które były najbardziej udane lub na swój sposób ważne i wyjątkowe. Dziś taki rysunek mógłby powstać, gdyby nie to, że nigdzie nie dało się usiąść i kartka całkowicie by zamokła, zanim Maks skończyłby rysować. Dlatego po prostu szedł przed siebie przez co najmniej pół godziny. Dopiero gdy zrobiło mu się chłodno, uznał, że już mocno oddalił się od drewnianego pomostu, który był jego ulubionym punktem nad zalewem i znajdował się niedaleko przystanku autobusowego.
Postanowił zawrócić. Drogę powrotną pokonał w krótszym czasie albo tak mu się tylko wydawało, bo powroty zawsze sprawiały wrażenie krótszych i łatwiejszych, niż kiedy szło się przed siebie. Gdy znalazł się w takim miejscu, z którego pomost był już w zasięgu wzroku, po raz kolejny wyjął z kieszeni telefon i sprawdził godzinę. Kiedy zobaczył, że dochodzi dziewiętnasta, poczuł smutek i osobliwy rodzaj nostalgii, które każdego roku szóstego grudnia zalewały go z niesłabnącą intensywnością.
Rok temu spędził ten wieczór nad grobem matki, licząc, że to przyniesie mu ukojenie, ale tak się nie stało. Tegoroczne mikołajki planował spędzić z Magdą, która przez ostatnie miesiące była dla niego ważniejsza niż ktokolwiek inny. Gdyby była tutaj z nim, na pewno inaczej patrzyłby na wszystko, nawet na śnieg. Magda lubiła fizykę i żywo się nią interesowała. Kiedyś obiecała, że gdy zacznie się zima, wytłumaczy mu fachowo, dlaczego drugi płatek śniegu różni się od pierwszego, a każdy kolejny jest inny od poprzedniego. Niestety ich związek się rozpadł, zanim spadł ich pierwszy wspólny śnieg i zima zdążyła się rozgościć w Lublinie. Chociaż Maks mógł udawać przed wszystkimi, że wylizał już najgłębsze rany po zerwaniu, wcale tak nie było. Tęsknota za Magdą działała na nie jak sól. Każdego dnia bił się z myślami i irytującą pustką. Chciałby, żeby była tutaj z nim, zwłaszcza dzisiaj.
Wcisnął telefon do kieszeni i uszedł kawałek, kiedy ponownie spojrzał w kierunku pomostu. Nagle poczuł się nieswojo, bo dostrzegł stojącą na nim postać, której – czego był niemal pewien – jeszcze chwilę temu tam nie było. Na pierwszy rzut oka postać wyglądała jak zjawa, tyle że Maks ani trochę nie wierzył w duchy. Kiedy lepiej się jej przyjrzał, stwierdził, że to dziewczyna o drobnej budowie ciała. Miała sięgającą do połowy ud ciemną kurtkę, a spod jej czapki wymykały się jasne loki, które wiły się na ramionach. Nie wiedział, skąd i kiedy dziewczyna wzięła się na pomoście ani w jaki sposób doszła tam niezauważona przez niego. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, stojąc w miejscu, aż w końcu uznał, że nie powinien się tak bezczelnie gapić. Być może dziewczyna też przyszła tu coś przemyśleć, jak sam często to robił. W takich sytuacjach nie należało przeszkadzać. A może po prostu chciała zachwycić się zimą, która nad zalewem pokazywała nieco inne oblicze niż w centrum miasta. Już miał się odwrócić i ruszyć w stronę przystanku, kiedy ku swojemu zdziwieniu i przerażeniu zobaczył, jak dziewczyna, która jeszcze przed momentem stała na pomoście, bezwładnie się z niego osuwa i wpada do lodowatej wody.
***
Weronika usłyszała kiedyś, że nawet pomiędzy krawędzią mostu a taflą wody jest czas, żeby wybaczyć sobie albo komuś i zawołać o pomoc. Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Czuła na twarzy zimowy chłód, który wysmagał jej policzki. Musiały zrobić się żywo czerwone, bo przy takiej pogodzie obfite rumieńce, które nie przydawały jej urody, zawsze pojawiały się nie wiadomo kiedy. Po chwili poczuła, jak uderza o wodę i przenikliwy chłód otula jej ciało.
Odległość od drewnianego pomostu, który skrzypiał nawet pod jej niewielkim ciężarem, do lustra zalewu była mała. A jednocześnie wystarczająco duża, by wcześniej w Weronikę trzasnął z pełną mocą bezsens sytuacji, w jakiej się znalazła. Na pewno w którymś momencie był czas, żeby poprosić o pomoc. Może w zeszłym miesiącu, tydzień temu, wczoraj? Może jeszcze tego popołudnia albo kilka minut przed tym, jak weszła na pomost i zatopiła podeszwy butów w mięsistym śniegu? Kiedyś na pewno był ten moment, ale go przeoczyła. Nie umiała ubrać swojej prośby we właściwe słowa albo nie wiedziała, do kogo je wypowiedzieć. Dlatego i teraz odpowiedziała jej cisza.
Weronika miała narzeczonego, rodziców, siostrę, przyjaciółkę, koleżanki ze studiów i znajomych z pracy, a czuła się najbardziej samotną osobą na świecie. Była niewidzialna. Każda z wymienionych osób mogła zapłakać po niej po śmierci, ale nie zapłakałaby za życia. Weronika nie miała pojęcia, kiedy dokładnie nadszedł impas. Kiedy przekroczyła granicę, zza której nie było powrotu. Rzeczy po prostu się wydarzyły. Czasem miała wrażenie, że patrzy na swoje życie z boku. Robi to, czego nie zrobiłaby, gdyby cokolwiek zależało tylko od niej. Słuchała głosów innych, ale nie tego wewnętrznego.
Kiedy kilkanaście minut wcześniej wysiadała z miejskiego autobusu i skierowała kroki na ten pomost, nie planowała niczego konkretnego, a już na pewno nie skoku do lodowatej wody. Szósty grudnia nie był dobrym dniem na śmierć. Po prostu w pewnym momencie osunęła się do niej tak, jakby była bezwolną, niewidzialną kukiełką. Czuła się nią od wielu miesięcy. Szósty grudnia nie był dobrym dniem na śmierć, ale stojąc na krawędzi pomostu, Weronika wyraźnie widziała, że śnieg opadający na taflę zalewu topnieje dużo wolniej niż jej nadzieja.
DWA MIESIĄCE WCZEŚNIEJ
MAKS
1.
Wietrzny wieczór zastąpił przyjemne jesienne popołudnie. Intensywne podmuchy wiatru sprawiały, że odczuwalna temperatura była znacznie niższa niż piętnaście stopni, które wskazywał termometr. W dodatku zaczęło padać, na razie delikatnie i nieśmiało, ale widoczne daleko za linią budynków szarobure chmury szczelnie pokrywające niebo mogły zwiastować solidny opad.
Maks poczuł, jak wtulona w jego ramię Magda kolejny raz zadrżała.
– Mówiłam już, że nie znoszę jesieni? – W jej głosie zabrzmiała irytacja.
– Mówiłaś. Dziś co najmniej ze trzy razy.
Dziewczyna miała na sobie lekką sukienkę z wiskozy w zielony deseń w liście. Wyglądała w niej zjawiskowo. Jeszcze kwadrans temu, kiedy siedzieli razem w pubie, gdzie sączyła aromatyczne pumpkin latte z dużą ilością bitej śmietany, Maks nie mógł oderwać od niej wzroku. Teraz sukienka, mimo że miała długi rękaw i pod szyją kończyła się półgolfem, okazała się zupełnie nieodpowiednia do pogody. Zanim doszli do placu po Farze, przystanął, wyswobodził się z jej uścisku i zdjął dżinsową kurtkę. Owszem, pamiętała lepsze czasy, ale wciąż była jego ulubioną i dawała odczuwalną ochronę przed wiatrem.
– Weź, będzie ci trochę cieplej – powiedział, podając ją Magdzie.
– Dziękuję. Miło z twojej strony. – Dziewczyna chwyciła kurtkę, nałożyła ją i szczelnie się opatuliła, co nie było trudne, bo na jej drobną sylwetkę materiału było aż nadto. – Muszę wyglądać w niej jak w ubraniu po starszym bracie. – Zaśmiała się, ale po chwili dodała z troską w głosie: – Za to teraz ty będziesz marzł.
– Przyspieszmy trochę – zaproponował. – Może uda nam się złapać ten wcześniejszy autobus.
– Tylko jeśli trochę się spóźni – odparła Magda, po czym mocniej ścisnęła jego dłoń, która mimo chłodu była zadziwiająco ciepła. – To co, biegniemy?
Padający coraz gęściej deszcz zadziałał motywująco. Puścili się truchtem ulicą Grodzką, ostrożnie wymijając pojedyncze osoby i grupki, których mimo psującej się pogody na Starym Mieście nie brakowało. Był piątkowy wieczór, a nastrojowe puby i knajpki zlokalizowane wewnątrz zabytkowych kamienic przyciągały jak magnes.
Kiedy minęli Bramę Krakowską, stanowiącą przejście ze Starego Miasta do nowoczesnego Krakowskiego Przedmieścia, i znaleźli się tuż przy ulicy Królewskiej, nieopodal na przystanku, na którym chcieli wsiąść, zobaczyli tył autobusu linii sto pięćdziesiąt sześć, jadącej do pętli na Choinach. To był ich autobus. Niestety kierowca zdążył już włączyć lewy kierunkowskaz i pojazd powolutku ruszał. Dzieliło ich od niego kilkadziesiąt metrów, ale było za późno.
– Cholera! – Magda z westchnieniem zatrzymała się w pół kroku, wyrównując oddech. – Czułam, że na ten nie zdążymy.
– Następny za pół godziny. To będzie ten, którym planowaliśmy pojechać – stwierdził Maks.
Specjalnie wyszli z pubu odrobinę wcześniej, żeby trochę się przejść i zdążyć dopiero na późniejszy autobus. Nie sądzili tylko, że przez dwie godziny, jakie spędzili w lokalu, całkiem przyjemna jesienna aura, w której czuć było wspomnienie niedawnego lata, zmieni się w przeszywający ziąb okraszony deszczem.
– To co robimy? – spytał.
Oboje spojrzeli w kierunku przystanku. Nie było tam ani wiaty, ani niczego innego, co dałoby schronienie przed deszczem.
– Na początek schowajmy się gdzieś – zarządziła Magda i pociągnęła Maksa ponownie w stronę Bramy Krakowskiej, z której przed momentem wyszli.
Ta ceglana konstrukcja, zbudowana w czternastym wieku wraz z murami miejskimi, była jednym z symboli Lublina. Jej szerokie wnętrze dawało ochronę przed deszczem. To ulubione miejsce ulicznych kwiaciarek sprzedających sezonowe kwiaty, często zebrane własnoręcznie z łąki lub przydomowego ogródka, i grajków – zazwyczaj młodych ludzi próbujących dorobić sobie talentem muzycznym. Również i dziś w bramie siedział długowłosy chłopak ubrany w czarną skórzaną kurtkę. Nic sobie nie robił z deszczu i chłodu. Z półprzymkniętymi powiekami i gitarą w rękach intonował utwór Dżemu, Sen o Victorii.
Maks oparł się o jedną z ceglanych ścian i przyciągnął do siebie Magdę. Poczuł na twarzy łaskotanie jej kasztanowych włosów pachnących owocową odżywką i opadających na jedno ramię. Dziewczyna przywarła do niego całym ciałem. Miał ochotę ją pocałować – tym razem niezbyt pospiesznie i nie w przelocie, jak robił to na przywitanie czy pożegnanie. Chciał wpić w jej usta swoje i nie odklejać ich przed długi czas. Wiedział jednak, że Magda nie przepada za okazywaniem sobie czułości w miejscach publicznych. Uważała, że tak nie wypada. Poza tym miała bardzo zasadniczych rodziców, zwłaszcza ojca. Kiedyś powiedziała Maksowi, że ojciec wpadłby w szał, gdyby ktoś doniósł mu, że córka całuje się z chłopakami, gdzie popadnie.
Na myśl o ojcu dziewczyny Maks poczuł, jak jego żołądek zawiązuje się w ciasny supeł. Magda wyczuła jego zdenerwowanie.
– Wszystko w porządku? – spytała, odsuwając się od niego na tyle, by mogła widzieć jego twarz.
– Tak – odparł pospiesznie. – W porządku.
– Na pewno? – Zmrużyła oczy, po czym spochmurniała. – Pewnie myślimy o tym samym…
– Tak? – On też na nią spojrzał.
– O niedzielnym spotkaniu z moimi rodzicami.
Maks przytaknął i po krótkiej chwili ciszy stwierdził:
– Wiesz, że nie zrobię na nich dobrego wrażenia…
– Na nich nikt nie robi dobrego wrażenia. – Magda zachichotała nerwowo, ale szybko spoważniała. – Też chciałabym odwlec ten moment, a najlepiej nie musieć przeżywać go wcale, ale ojciec powiedział, że nie pozwoli mi wyjechać z tobą, dopóki cię nie pozna.
– To właściwie zrozumiałe – zauważył chłopak. – Martwi się o ciebie.
– Martwi?! Raczej zamartwia się na śmierć. W dodatku zupełnie niepotrzebnie.
– Na jego miejscu też bym się martwił. – Maks puścił do niej oko, żeby choć trochę rozładować stres. – Jego jedyna, piękna i mądra córka spotyka się z chłopakiem z bidula, w dodatku średnio błyskotliwym i bez pieniędzy.
– Nie ironizuj!
– Nie ironizuję. Takie są fakty.
Magda uciekła spojrzeniem w stronę skąpanego w burych chmurach Krakowskiego Przedmieścia i przez moment się nie odzywała.
– Nie mówiłam im, że jesteś z domu dziecka – powiedziała w końcu, wciąż na niego nie patrząc. – Im mniej wiedzą, tym mniej będą uprzedzeni.
– Rozumiem – odparł ponuro Maks. – Co w takim razie im o mnie powiedziałaś?
– Niewiele.
– Spotykamy się od kilku miesięcy. Musieli o mnie pytać.
– Nie powiedziałam im niczego, co nie byłoby zgodne z prawdą – zapewniła. – Przede wszystkim to, że jesteś dobry, opiekuńczy, troskliwy… I że zależy ci na mnie.
– Twój ojciec to łyknął?
– Nie miał wyjścia. – Magda uśmiechnęła się z przymusem, po czym ponownie spojrzała w stronę ulicy. – A teraz chodźmy, bo chwilowo przestało padać. Zamiast marznąć, możemy się poruszać i podejść do następnego przystanku.
***
Niespełna godzinę później Maks został sam. Z bezpiecznej odległości obserwował, jak Magda, lekko kołysząc biodrami, zmierza w stronę przysadzistych frontowych drzwi swojego domu. Właściwie nie musiał z nią tu przyjeżdżać. Mógł tylko poczekać z nią na przystanku, zwłaszcza że zanim dojechali na Choiny, znowu zaczęło padać, a on musiał chwilę później wsiąść w autobus powrotny jadący do centrum. Ale nie wyobrażał sobie inaczej. Uważał, że po spotkaniu powinien odstawić ją bezpiecznie do domu.
Magda mieszkała na obrzeżach Lublina na ładnym osiedlu, które się rozrastało, ale to wciąż było prawie odludzie. Nie mógł pozwolić, by w późny piątkowy wieczór wracała do domu sama. Kiedyś wspomniała mu, że mogłaby wziąć taksówkę, ale w opiekuńczości Maksa i romantycznym poczuciu, że dla własnego spokoju musi odprowadzić ją pod dom, było coś ujmującego. Lubiła to w nim i nie chciała sobie tego odmawiać. Poza tym trwająca kilkanaście minut wspólna podróż autobusem i spacer z przystanku dawały im kolejne cenne chwile, jakie mogli ze sobą spędzić.
Spotykali się od pięciu miesięcy. Poznali się z końcem maja na jednej z imprez w modnym klubie w centrum miasta. Maks sporadycznie odwiedzał takie miejsca. Nie przepadał za muzyką dyskotekową, nie miał pieniędzy na szaleństwa sobotnich nocy, nie umiał też bajerować dziewczyn i zawierać znajomości na jeden wieczór. Nie miał nawet pojęcia, czy jest przystojny, a jeśli tak było, nie potrafił z tego korzystać. Jego dotychczasowe relacje z dziewczynami tylko dwukrotnie wykraczały poza koleżeństwo, ale w żadnym z tych przypadków nie były to długie i udane związki. Raczej ograniczały się do zainteresowania fizycznością i chęci zmierzenia się z pozakoleżeńską relacją. Nie wyniósł z domu rodzinnego żadnych wzorców miłości. Nie wiedział nawet, czy będzie umiał kogoś pokochać.
W tamtą majową sobotę dał się wyciągnąć na imprezę kumplom z technikum, z których jeden załatwił mu dorywczą weekendową robotę na lato w firmie budowlanej swojego wujka. Maks potrzebował pieniędzy, dlatego ta z niemałym trudem załatwiona praca wywołała w nim euforię – na tyle, że był skłonny pójść z kolegami do klubu i dobrze się bawić. Miał zamiar wypić parę piw i trochę się wyluzować.
– No, Tęcza! Chociaż raz zabawisz się jak normalny dwudziestolatek i przestaniesz zachowywać się jak własny dziadek – stwierdził jeden z jego kumpli.
– Wiesz, że nie mam żadnego dziadka – zauważył z przekąsem Maks. – Nigdy nie miałem.
– No to jak ten wampir, z którym się przyjaźnisz – sprostował.
Chłopak wzruszeniem ramion i lekkim uniesieniem kącików ust skwitował wzmiankę o Emilu, jedynym przyjacielu, jakiego kiedykolwiek miał. Nie kolegą, z którym można było pójść na imprezę i wychylić browar, tylko kimś naprawdę ważnym i bliskim. Nie obraził się jednak na za to określenie. Wiedział, że kumpel tylko się droczył.
Magda też twierdziła, że przyszła wtedy do klubu po raz pierwszy. Do pełnoletniości brakowało jej niespełna miesiąc i ojciec nadal nie pozwalał jej na regularne wyjścia na imprezy i nocne powroty. Ten jeden raz po wielu prośbach się zgodził, ale wyłącznie dlatego, że spotkanie odbywało się w ramach świętowania osiemnastych urodzin jednej z dwóch najbliższych koleżanek Magdy. A nawet wtedy surowo przykazał jej wrócić przed dwudziestą trzecią.
– Jestem jak Kopciuszek – żartowała, kiedy wtulona w Maksa tańczyła z nim kolejny wolny kawałek.
To ona go poderwała. Jakiś czas później spytał, dlaczego tamtego wieczoru spośród wszystkich osób tłumnie wypełniających klub zwróciła uwagę właśnie na niego. Odpowiedziała, że to była kobieca intuicja, która nigdy dotąd jej nie zawiodła. A potem dodała, że jako jeden z nielicznych singli w lokalu nie wodził po dziewczynach apetycznym wzrokiem w poszukiwaniu szybkiej zdobyczy. Przetańczyli większość czasu, jaki Magda spędziła w klubie. Maks nie miał drygu do tańca. Na szczęście w przytulańcach nie było wielkiej filozofii, nie trzeba było znać kroków, a do dudniącego disco każdy mógł tańczyć, jak chciał. Ośmielił się nawet odtańczyć kilka kawałków z szalonych lat sześćdziesiątych, chociaż te szły mu zdecydowanie najgorzej. Magdy to wyraźnie nie zniechęciło. Wystarczyły nieco ponad dwie wspólnie spędzone godziny, żeby poczuł się całkowicie nią oczarowany – zapachem jej słodkich różanych perfum, dotykiem jej chłodnych dłoni, które zarzuciła mu na szyję podczas When You’re Gone*, i miętowym oddechem, który przez kilkanaście minut wypełnionych wolnymi utworami przyprawiał go o gęsią skórkę na karku.
* Utwór zespołu The Cranberies.
Do chwili, w której musiała wyjść, by wrócić do domu przed wyznaczoną przez ojca godziną, Maks nie wypił nawet jednego piwa. A potem nie miał już na nie ochoty, bo myślał tylko o Magdzie – zjawiskowej dziewczynie, która wyłowiła go z roztańczonego i pochłoniętego imprezowaniem tłumu. Na odchodne nie dała mu nawet swojego numeru. Uznała, że to byłoby zbyt proste. Powiedziała tylko, do której chodzi szkoły, żartując, że jeśli w poniedziałkowe popołudnie będzie mu dalej zależało na spotkaniu, to zada sobie trud i ją odnajdzie.
Okazało się, że chodzi do najbardziej prestiżowego liceum w mieście, co Maks ustalił kilka godzin później, w niedzielny poranek, kiedy zamiast wykorzystać wolny dzień na odsypianie imprezy lub w jakikolwiek produktywny sposób, sprawdzał, gdzie dokładnie mieści się jej szkoła, i odliczał godziny do kolejnego spotkania. Jakaś część jego obawiała się, że po tym, jak prysnął czar sobotniej nocy, dziewczyna nie będzie nim zainteresowana.
Po pierwszym poniedziałku, kiedy wyczekiwał jej przed szkołą, przyszły jednak kolejne. A potem doszły też wtorki, środy, czwartki i piątki. Maks pierwszy raz w życiu nie miał absolutnie żadnych wątpliwości, że jest zakochany. Potrafił przejechać autobusem kilka przystanków, a nawet urwać się z ostatniej lekcji, żeby tylko spotkać się z Magdą chociaż na chwilę. Takie wieczory jak ten dzisiejszy, kiedy siedzieli razem w pubie, bez pośpiechu pili latte i spacerowali po Starym Mieście, wcale nie były tak częste, jakby chciał. Dziewczyna miała mnóstwo dodatkowych zajęć, przygotowywała się do matury międzynarodowej i każdego dnia skrupulatnie pracowała na to, by dostać się na prestiżowe studia.
W wakacje, niespełna dwa miesiące po tym, jak się poznali, wyjechała na miesięczny obóz językowy do Londynu. Wyjazd był z jednej strony prezentem od rodziców na osiemnaste urodziny, a z drugiej miał dodatkowo ułatwić jej start w dorosłość i pokazać perspektywy tego, co mogło czekać na nią poza rodzinnym Lublinem. Któregoś razu Magda wspomniała Maksowi, że jeśli matura pójdzie jej tak dobrze, jak oczekuje, to rozważy podjęcie studiów za granicą, na przykład na Wyspach Brytyjskich, które polubiła mimo kapryśnej pogody. Potem nie wracała jednak do tematu. Twierdziła, że to wciąż odległe plany, ale od tamtej wzmianki Maks czuł, że w jej świetlanej przyszłości może nie być dla niego miejsca. Tym samym ich zakochanie zyskało niewidzialną datę ważności.
Maks starał się jednak nie wybiegać zbyt daleko myślami. Za niespełna dwie doby czekało go spotkanie z jej rodzicami i to nie miała być łatwa przeprawa.
2.
Emil rozsiadł się na rozkładanym krzesełku tyłem do wejścia i z wprawą rozdzielał kłącza rośliny. Na początek delikatnie wyjął sukulent z doniczki, potem to samo zrobił z kilkoma kolejnymi i specjalnym nożykiem poprzecinał kłącza w odpowiednich miejscach. Pozyskane w ten sposób sadzonki poukładał w rządku, jedna obok drugiej. Przy bardziej energicznych ruchach metalowe rurki krzesła skrzypiały pod jego ciężarem. Był sześćdziesięcioletnim mężczyzną słusznej postury. Nawet ważący ponad osiemdziesiąt kilogramów Maks wydawał się przy nim nienaturalnie drobny i niepozorny.
– Wężownica – powiedział Maks, od dłuższej chwili przyglądając się w ciszy pracy przyjaciela. – Na oko będzie z tego czterdzieści sadzonek, o ile nie uszkodziłeś korzeni i wszystkie się przyjmą.
Na dźwięk jego głosu Emil aż podskoczył. Tak gwałtownie odwrócił się w stronę wejścia do szklarni, że prawie spadł z krzesełka.
– Na litość boską! Chcesz, żebym dostał zawału?!
– Bynajmniej! – odparł Maks ze śmiechem. – Kto by się wtedy tym wszystkim zajął?
– To po jakiego diabła skradasz się tutaj jak złodziej, co? Tylko ty umiesz tu wleźć tak, żebym cię nie usłyszał.
– Bo tylko ja mogę być pewien, że nie zostanę pożarty przez Freję.
Słysząc swoje imię, dziesięcioletnia suczka o czarnym umaszczeniu, w typie doga niemieckiego (choć jej pochodzenia nie znano i nie była czystorasowym psem) wetknęła łeb do szklarni. Nie weszła jednak do środka. Była na to zbyt dobrze wyszkolona i wiedziała, czego jej nie wolno. Miała bronić terytorium i odganiać intruzów, czyli zasadniczo wszystkich z wyjątkiem Maksa, miejscowego listonosza i córki Emila. Jednak wstępu do królestwa swojego pana absolutnie nie miała.
– Pomóc ci z tym? – zagadnął chłopak pojednawczym tonem.
– Nie lubię, kiedy tak się skradasz. – Emil wciąż był oburzony, ale ostatecznie ruchem głowy wskazał róg szklarni.
Stało tam drugie, niemal identyczne składane krzesełko. Tylko Maks z niego korzystał i do dziś pamiętał dzień, w którym Emil dał mu je po raz pierwszy, oficjalnie dopuszczając go do swoich roślin. To było ogromne wyróżnienie i niemal uroczysta chwila.
– Nie ma tego dużo – zastrzegł. – Przy takiej pogodzie nic mi się nie chce i to ostatnia robota na dziś, ale jeśli masz ochotę, to śmiało.
Po chwili Maks usadowił się obok przyjaciela. Wcześniej nałożył parę lateksowych rękawiczek w największym dostępnym rozmiarze, które na niego pasowały jak ulał, ale dłonie Emila mieściły się w nich z trudem. Chwycił małą, kwadratową doniczkę i sięgnął po porcję ziemi. Od pewnego czasu udawało mu się na oko nabierać jej niemal dokładnie tyle, ile potrzeba. Robili to wspólnie już wiele razy. Maksowi z początku pociły się z nerwów ręce i cały czas skupiał się na tym, żeby czegoś nie sknocić. Z czasem nabrał wprawy. Polubił rozsady i inne czynności pielęgnacyjne wykonywane przy kwiatach. Nauczył się też, z jakimi okazami mieli tutaj do czynienia.
– Sansewieria cylindryczna, znana również pod nazwą wężownica cylindryczna – powiedział, uśmiechając się pod nosem. – Sukulent z rodziny szparagowatych. Pochodzi z południowo-zachodniej Afryki, nieco rzadziej spotyka się go w południowo-wschodniej Azji i na Półwyspie Arabskim.
– Zgrywus! – fuknął Emil, jednak jego spojrzenie zdradzało zadowolenie.
To on przekazywał Maksowi całą wiedzę o roślinach. Robił to z konsekwencją i uporem. W końcu do Maksa dotarło, że chcąc usatysfakcjonować przyjaciela, musi tę wiedzę przyswoić.
– Ta roślina bohatersko znosi ekstremalne warunki – kontynuował Maks. – Ale sam mówiłeś, że październik to nie jest najlepszy czas na przesadzanie kwiatów.
– Mówiłem – zgodził się mężczyzna. – Tyle że czasem nie ma się wyboru. W końcu klient nasz pan. Jeśli życzy sobie odmianę Straight akurat teraz, to ją dostanie.
– Racja. Ty tu jesteś szefem.
– Marysia przyjedzie po nie pod koniec przyszłego tygodnia. Do tego czasu powinienem stwierdzić, czy się przyjęły.
Marysia była córką Emila i pomagała mu w prowadzeniu tego, co szumnie oboje nazywali rodzinnym biznesem. Jego sercem była imponująca rozmiarem i rozmachem, wciąż udoskonalana przez Emila szklarnia, wypełniona rozlicznymi gatunkami kwiatów doniczkowych. Wśród nich przeważały kalatee o pomarszczonych liściach, skrzydłokwiaty i wężownice o palczastej strukturze, w kilkunastu odmianach. Wszystkie te rośliny łączyło egzotyczne pochodzenie, stosunkowo duża odporność i łatwość utrzymania. A także to, że szkodziło im ostre światło słoneczne – dokładnie tak samo jak Emilowi.
To on w całości odpowiadał za uprawę i pielęgnację kwiatów oraz za zdobywanie klientów, zamawianie niezbędnych akcesoriów do uprawy roślin i preparatów. Wyszukiwał też i sprowadzał kolejne odmiany, niekiedy tak rzadkie, że szybko stawał się ich jedynym dostawcą w okolicy. Bezpośrednie kontakty z odbiorcami były natomiast domeną jego córki. Emil stronił od ludzi, w dodatku z wzajemnością. Nie tylko wyszkolona na psa obronnego Freja doskonale o tym wiedziała.
Maks lubił pomagać mu przy kwiatach, a od dłuższego czasu rozumieli się bez słów. Bywały jednak dni, że Emil czuł potrzebę rozmowy. Czasem nawet robił się gadatliwy. To wydawało się naturalne, bo miał tylko Maksa, Marysię i swoje psy.
– To kiedy ten wielki dzień? – zagadnął, kiedy Maks napełnił ziemią kolejną doniczkę i umieścił w niej sadzonkę.
– Wielki dzień? – powtórzył.
– Mam na myśli wizytę w domu Magdy i spotkanie z jej rodzicami.
– Ach, to… – Chłopak wyraźnie się skrzywił. – Pojutrze.
– I jak twoje nastawienie?
– Bez zmian. Nadal uważam, że nie będą mną zachwyceni, delikatnie mówiąc.
– Jesteś dla siebie zbyt surowy.
– Jestem realistą – stwierdził Maks.
– Magda jest tobą zachwycona od wielu miesięcy. Widocznie ma powody.
– Nie powiedziała im, że jestem z domu dziecka. Strach pomyśleć, czego jeszcze o mnie nie wiedzą.
– Źle do tego podchodzisz – powiedział Emil filozoficznym tonem.
– Serio?! To powiedz mi, jak podejść lepiej.
– Im mniej o tobie wiedzą, tym lepiej dla ciebie. Będziesz dla nich tabula rasa.
– Możesz po polsku? – sarknął Maks.
– Tabula rasa, czyli czysta karta, którą zapełnią w taki sposób, w jaki ty będziesz chciał.
– I może najlepiej kłamstwami, co? Mam kłamać jak z nut, byle tylko dobrze przed nimi wypaść? Nie wiem, czy tak potrafię. Marny ze mnie aktor.
– Zaraz kłamstwami! – obruszył się mężczyzna. – Po prostu powiesz im tyle, ile uznasz za stosowne, a inne fakty przemilczysz. Nie będziesz przecież na przesłuchaniu.
– W ogóle wołałbym tam nie być.
– Czasem trzeba się trochę poświęcić. Zwłaszcza że jeszcze niedawno cieszyłeś się na wasz wyjazd do Zakopanego.
Rzeczywiście tak było. Dwa tygodnie temu Magda oznajmiła Maksowi, że jej druga najbliższa przyjaciółka, Amelia, postanowiła uczcić osiemnaste urodziny w wielkim stylu, organizując wyjazd w Tatry. Zarezerwowała góralską chatę w Murzasichlu dla kilkunastu osób, w tym dla nich dwojga. Maks w pierwszej chwili był wniebowzięty. Potem jednak zaczął dociekać, czy ojciec Magdę puści, skoro mimo tego że od wakacji była pełnoletnia, wciąż musiała się spowiadać ze wszystkich wyjść i późniejszych powrotów. Zapewniła go wtedy, że zrobi wszystko, by tym razem ojciec się zgodził.
To miał być ich pierwszy wspólny wyjazd, dla Maksa również pierwsza w życiu wyprawa na Podhale. Miał odłożoną pewną kwotę, którą zarobił w lecie podczas pracy na budowie u wujka kumpla. Mógł dołożyć się finansowo, ale Magda uparła się, że nie trzeba. Najważniejsze było to, że w końcu będą mogli spędzić razem cały weekend, w dodatku dłuższy, bo od piątkowegoporanka do niedzielnego wieczoru. Nie będą musieli nieustannie sprawdzać godziny, myśleć o jej ojcu i wykradać sobie chwil pomiędzy kolejnymi niecierpiącymi zwłoki obowiązkami. Do tego będą mieć wspólny pokój… Już sama myśl o tym, że będą tak blisko, elektryzowała Maksa do granic możliwości.
Ojciec Magdy zgodził się na wyjazd, ale podobnie jak w przypadku tamtej imprezy w klubie, na której się poznali, zrobił to tylko dlatego, że dobrze znał jej przyjaciółkę, przyjaźnił się z jej ojcem, a osiemnaste urodziny uważał za wyjątkową okoliczność, której powinny towarzyszyć specjalne ulgi. Maks nie mógł uwierzyć, że wyraził też zgodę na jego obecność, ale Magda od początku postawiła sprawę jasno – wszystkie koleżanki jechały z chłopakami i ona też nie zamierzała jechać sama. Poza tym była dorosła. Ten ostatni argument rzadko kiedy działał, ale tym razem poskutkował. Jej ojciec się ugiął, ale pod warunkiem że wcześniej pozna Maksa. Chłopak musiał iść na kompromis.
– To tylko jedna przeszkoda, którą trzeba pokonać – stwierdził Emil, przyglądając się, jak chłopak palcami ugniata ziemię w doniczce. – Za dwa dni o tej porze będziesz miał to za sobą. A potem możesz zacząć pakować się w góry… I nie zapomnij przywieźć mi ciupagi.
Maksowi nie udzielił się jego dobry humor. Z poważną miną, ostrożnie podniósł kolejną sadzonkę i w zamyśleniu przesunął palcami po cienkim korzeniu, sprawdzając, czy jest cały.
– Na pewno spytają o moich rodziców… I co wtedy?
Emil również spoważniał.
– Wyjawisz im tę część prawdy, która jest neutralna.
– Chciałbym, żeby w mojej historii było cokolwiek neutralnego.
– W każdej coś się znajdzie, Maks. Musisz tylko postarać się o odrobinę optymizmu.
***
Jowita Tęcza, matka Maksa, nie żyła od trzech lat. Nawet za życia była dla niego jak umarła. Wtedy może nawet bardziej, bo teraz przynajmniej mógł od czasu do czasu odwiedzić jej grób. Wiedział, gdzie jej szukać, a gdy w okolicach Wszystkich Świętych zapalał dla niej znicz, nie czuł palącego skrępowania, że nie umie z nią rozmawiać ani jej wybaczyć. O zmarłych nie należało mówić źle, więc stając nad jej skromną nagrobną płytą, starał się przynajmniej przez chwilę pomyśleć o niej dobrze.
Urodziła go w młodym wieku, jednak nie na tyle, żeby wiek usprawiedliwiał to wszystko, co stało się później. Część swojej historii z pierwszych lat życia Maks znał z opowiadań pani Ireny, opiekunki z domu dziecka, która zawsze miała dla niego najwięcej serca i próbowała dać mu namiastkę miłości i domowego ciepła. Kolejne części dopowiadała matka podczas nielicznych wizyt Maksa w jej domu, kiedy był ciągle zbyt mały, by wszystko zrozumieć, a przede wszystkim podczas ich ostatnich trzech rozmów, na które nalegała, wiedząc, że jej czas dramatycznie się kurczył.
Jowita zaszła w ciążę, mając dwadzieścia lat – dokładnie tyle, ile Maks teraz. Zdążyła zaliczyć pierwszy semestr studiów, które miały być dla niej przepustką do lepszego życia. Pragnęła ułożyć sobie codzienność inną niż ta, której zaznała we własnym domu. Odkąd pamiętała, przewijali się przez nią kolejni „wujkowie”. Każdy z nich stanowił dla jej matki szansę na wielką miłość. Jowita była zmęczona tym, w jakim tempie zmieniali się mężczyźni w życiu ich obu. Jedni przyjaciele matki ją lubili, inni ledwo tolerowali, ale wszyscy mieli większą zdolność przyciągania uwagi matki niż ona – drobna, piegowata dziewczynka, która urodę odziedziczyła po ojcu, a przynajmniej tak przypuszczała, bo w rzeczywistości bardzo słabo go pamiętała.
Kiedy zaczęła dorastać, obecność obcych dorosłych mężczyzn, których napotykała o poranku w drodze z własnego łóżka do łazienki, albo na których natykała się wieczorem w korytarzu, przemykając w założonym po kąpieli szlafroku, bardzo ją krępowała. W dodatku, jeśli tylko do któregoś z nich zdążyła się przyzwyczaić, albo co gorsza przywiązać – jego związek z matką rozpadał się z mniejszym lub większym hukiem i znów zostawały same. Jednak nie na długo. Matka musiała szybko wypełnić kimś nowym lukę, jaka powstawała na połowie dużego, przez lata mocno eksploatowanego łóżka. Jeszcze bardziej paląca była potrzeba wypełnienia luki w sercu, która po każdym zakończonym związku zdawała się pogłębiać tak bardzo, że w ich niewielkim domu coraz mocniej zionęło pustką.
Kilka miesięcy przed maturą Jowity jej matka zakochała się ponownie. Tym razem, jak twierdziła, na poważnie. Nowy wybranek, Arkadiusz, był od niej o blisko dziesięć lat młodszy, ale matka utrzymywała, że jest bardzo doświadczony życiem i dojrzały, przez co różnica wieku była nieodczuwalna i zupełnie im nie przeszkadzała. Szybko okazało się jednak, że Arkadiusz bardziej interesuje się Jowitą niż jej matką. W obecności rodzicielki traktował ją jak smarkulę albo powietrze, ale kiedy zdarzyło im się zostawać sam na sam, jawnie i bezczelnie ją podrywał.
Któregoś razu z taką żarliwością przyparł ją do ściany w kuchni, wsuwając łapczywe dłonie pod jej bluzkę i przyciskając usta do jej warg, że przez chwilę dziewczyna stała jak sparaliżowana. Na szczęście zdołała wyślizgnąć się spod jego ciężaru, a tuż potem matka weszła do pomieszczenia. Jowita wiedziała, że jest bezpieczna, ale dotyk ust Arkadiusza i posmak wypalonego przez niego chwilę wcześniej papierosa jeszcze przez długi czas ją prześladowały i nigdy w całym swoim dorosłym życiu nie sięgnęła po papierosy. Kiedy później opowiedziała o wszystkim matce, ta nie chciała jej uwierzyć. Zamiast okazać zrozumienie, zrugała ją, że próbuje zniszczyć jej perspektywiczny związek, ale na wszelki wypadek postanowiła przez jakiś czas umawiać się z Arkadiuszem poza domem. Przynajmniej tyle było dobrego, a krótko potem Jowita zdała maturę. Dostała się na wybrany przez siebie, na szczęście niezbyt oblegany kierunek studiów i z małej wioski pod Łukowem przeprowadziła się do położonego blisko dziewięćdziesiąt kilometrów dalej Lublina. Zamieszkała w akademiku i po raz pierwszy w życiu miała wrażenie, że jest panią swojego losu. Oddychała pełną piersią, a jej codzienności nie wyznaczała w końcu desperacka pogoń matki za nieuchwytnym marzeniem o prawdziwej miłości.
Jowita jeździła do domu nie częściej niż raz w miesiącu, a i wtedy zamiast cieszyć się z odwiedzin, zawsze modliła się w duchu, żeby nie znalazła w łazience szczoteczki do zębów i przyborów do golenia Arkadiusza, bo to oznaczałoby, że wprowadził się na stałe. To jednak nigdy się nie wydarzyło. Kolejna wielka miłość matki pękła jak bańka, w dodatku tuż przed Bożym Narodzeniem. Kiedy Jowita przyjechała do domu na święta, od razu zauważyła, że matka jest zła jak osa. W końcu z markotną miną wyznała jej, że i ten związek nie przetrwał. Dziewczyna odetchnęła. Wszystko naprawdę zaczęło się układać. Pierwszy raz w jej życiu mogło być naprawdę dobrze.
– Los daje nam szanse – powiedziała Maksowi podczas ich przedostatniej rozmowy, która miała wypełnić brakujące elementy układanki, jaką składał od lat z często nieklejących się ze sobą opowieści. – Niektóre z nich można bezkarnie zmarnować, nie ponosząc konsekwencji. Inne dostajesz tylko raz. Nie masz możliwości powtórki. Po prostu jest game over… Ty oznaczałeś dla mnie game over, synu. A przynajmniej tak to wtedy widziałam.
Na początku drugiego semestru nauki Jowita wpadła w nieodpowiednie towarzystwo. Nie chciała wyjaśniać Maksowi, co dokładnie kryło się w tym enigmatycznym określeniu. W każdym razie studia i nowy start w życiu zeszły na drugi plan. Stały się tą najbardziej uwierającą częścią rzeczywistości, z czasem praktycznie niepotrzebną, niewartą uwagi. Jowita zaczęła coraz więcej imprezować, pojawiły się używki, coraz bardziej wyrafinowane sposoby zabawy, chęć smakowania życia w taki sposób, który dostarczał mocnych wrażeń.
Trochę przez przypadek trafiła do środowiska artystów, gdzie poznała starszego żonatego mężczyznę z wyrobioną pozycją, i łatką człowieka sukcesu… I trójką dzieci na wychowaniu, w wieku od czterech do czternastu lat. Jowita dowiedziała się o ich istnieniu już wtedy, gdy mężczyzna gorliwie wyznawał jej uczucie. Twierdził, że się zakochał. Przez moment nawet chciał odejść dla niej od rodziny, ale się nie zgodziła. Sama wychowała się bez ojca, który zostawił matkę dla innej. Aż za dobrze wiedziała, jak to smakuje i jakie mogą być konsekwencje. Odezwało się poczucie przyzwoitości, które wciąż głęboko w niej tkwiło, tyle że przez długi czas ukryte pod grubą warstwą przebojowości, chęci czerpania z życia garściami bez oglądania się na innych i tego wszystkiego, na co wcześniej nie mogła sobie pozwolić. W głowie Jowity zaświeciła się czerwona lampka.Dziewczyna uświadomiła sobie, że przesadziła. Postanowiła zniknąć na chwilę z życia towarzyskiego i przede wszystkim odciąć się od żonatego kochanka.
Krótko po tym, jak zerwała z nim kontakt, okazało się, że jest w ciąży.
O swoim ojcu Maks wiedział tylko tyle, że był uznanym artystą. Jowita nie chciała zdradzić na ten temat nic więcej nawet na łożu śmierci, kiedy opowiedziała mu całą historię o swoim patologicznym domu, złym towarzystwie i poczuciu przyzwoitości, które pojawiło się spóźnione i wystarczyło go zaledwie na to, by nie rozbić cudzej rodziny. Na dobrą sprawę chłopak nie wiedział, ile w tej opowieści było prawdy i czy matka nie snuła jej wyłącznie po to, żeby przed śmiercią odrobinę się wybielić. Być może potrzebowała rozgrzeszenia, ale mimo tej smutnej historii nie był w stanie jej go udzielić.
Najgorsza w tym wszystkim była jednak świadomość tego, że przez cały ten czas gdzieś tam żyła trójka jego rodzeństwa – dzieci biologicznego ojca, z których najmłodsze było od niego zaledwie o pięć lat starsze. Być może mieszkali w innych miastach, a może mijali się na ulicach Lublina, nie wiedząc o swoim istnieniu. Po tym, jak Jowita zmarła po krótkiej, ale wyczerpującej walce z chorobą, pozostawiając Maksa z wieloma znakami zapytania, nie mieli się już raczej o sobie dowiedzieć.
Redakcja: Katarzyna Justyna Mrowiec
Korekta: Katarzyna Barcik
Skład: Izabela Kruźlak
Projekt okładki: Maciej Pieda
Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka
Ilustracje na okładce: Freepik Premium
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon PL Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2025
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon PL Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8274-676-1
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA PL Sp. z o.o.
Aleja Jana Pawła II 27
00-867 Warszawa
tel. 795 159 275
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon
