Nie pozwól mi odejść - Anna Ziobro - ebook + książka

Nie pozwól mi odejść ebook

Ziobro Anna

4,8

Opis

Kontynuacja losów Leny i Marcina, bohaterów książki Moje życie przed tobą.

Gdy Marcin odzyskuje przytomność po operacji nogi, pierwszą osobą, o której myśli jest Lena. Kobieta wciąż nie pamięta swojej przeszłości, jednak jest pewna, że chce być z Marcinem. Oboje zdają sobie sprawę z tego, że ich wspólne życie nie będzie łatwe. Ich bliscy również boją się, że Lena przecenia swoje siły i nie udźwignie ciężaru opieki nad chorym mężczyzną.

 

Po przyjeździe do Trójmiasta Lena poznaje Adę – siedemnastoletnią matkę małego Krzysia. Ojciec dziecka nie chce mieć z nim nic wspólnego, więc dziewczyna, mimo swojego młodego wieku, robi co może, aby zapewnić mu odpowiednią opiekę. Tym bardziej, że chłopczyk wymaga dosyć kosztownej rehabilitacji. Na szczęście Ada może liczyć na pomoc starszego brata, który nieoczekiwanie proponuje jej pokrycie kosztów leczenia Krzysia. Dziewczynie trudno uwierzyć, że zaoferowane przez brata pieniądze pochodzą z legalnego źródła…

Jak nastoletnia matka poradzi sobie z samotnym macierzyństwem?

Czy związek Leny i Marcina przetrwa?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (41 ocen)
33
7
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Kontynuacja historii Leny i Marcina, bohaterów Mojego życia przed tobą, a także Ady i jej brata Sebastiana, który miał swój udział w życiu Leny. Niełatwe wybory, dramatyczne momenty, samotne macierzyństwo w bardzo młodym wieku , wszystko to sprawia , że od książki nie można się oderwać. I tradycyjnie u autorki emocje ogromne. Polecam gorąco
10
19basia75

Nie oderwiesz się od lektury

super lektura
00
MalgorzataKoziel

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i czuła jak pierwszy tom!
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

wzruszająca pełna emocji, zbyt dużo wyczerpujących wzruszeń, to nie jest książka, przy której można się zrelaksować...
00
Bajkaa85

Nie oderwiesz się od lektury

Generalnie ksiazka fajna, uwazam, ze warto bylo ja przeczytac, choc momentami mialam juz poczucie znuzenia dlugimi opisami.
00

Popularność




Redakcja: Maciej Kiełbas

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Skład: Jarosław Hess

Projekt okładki: Aleksandra Bartczak

Zdjęcia na okładce: Shutterstock © me_slavka, © ThomBal, © s_oleg; Marzena Arciszewska (zdjęcie autorki)

Redaktor prowadzący: Katarzyna Bury

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2022

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8274-185-8

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Wszyscy jesteśmy popękani.

Każde z nas zaczyna życie jako wodoszczelny okręt.

Ale potem przydarzają się nam różne rzeczy ‒

ludzie nas opuszczają albo nas nie kochają,

albo nas nie rozumieją, albo my ich nie rozumiemy,

więc tracimy, przegrywamy i ranimy się wzajemnie.

I okręt zaczyna miejscami pękać.

John Green, Papierowe miasta

Prolog

Odgłosy pracujących urządzeń tworzyły nieznośny harmider, a strzępki rozmów nie układały się w sensowną całość, ale Marcin przynajmniej je słyszał. A skoro docierały do niego dźwięki, to oznaczało, że powoli wraca mu świadomość. Do jego nosa wdarł się specyficzny zapach ‒ ostry, duszący, nasiąknięty medykamentami jak ciężka gąbka. W jednej chwili wywołał niepokój i złe wspomnienia. Bardzo dużo złych wspomnień. Marcin chciałby, żeby ta chwila też była tylko wspomnieniem, ale mimo uczucia splątania nie miał wątpliwości, że jest tu i teraz. Pierwsze, co zobaczył po uchyleniu powiek, była pomalowana olejną farbą ściana. Jej bladozielony kolor kojarzył mu się z jednym miejscem, co tylko wzmogło jego strach.

Nad nim pochylał się mężczyzna w kitlu, o surowym spojrzeniu niebieskich oczu otoczonych gęstą siateczką płytszych i gęstszych zmarszczek. Na jego wysokim czole szkliły się kropelki potu, bo w pomieszczeniu było wyjątkowo parno i duszno, a przynajmniej Marcin odniósł takie wrażenie.

‒ Budzimy się! ‒ Człowiek zawieszony nad jego posłaniem zabrzmiał przyjaźnie, a jednocześnie stanowczo. ‒ Słyszysz mnie?

‒ Tak ‒ odrzekł, nie bez trudu wydobywając z siebie głos.

Usiłował sobie przypomnieć, kim dokładnie był ten mężczyzna i kiedy zdążyli przejść na ty.

‒ Wiesz, gdzie jesteś?

Marcin ponownie skinął głową, która wydawała się ciężka, jakby odlano ją z betonu i przytwierdzono do reszty ciała metalowymi prętami. Poczuł, że robi mu się niedobrze. Poprzednim razem po narkozie przez kilka godzin czuł się tak, jakby miał wypluć wnętrzności. Nudności były uciążliwe, ale nie stanowiły wtedy największego zmartwienia. Teraz było podobnie.

Chociaż zebranie myśli przychodziło mu wciąż z trudem, stopniowo poszczególne elementy dryfujące w jego głowie bez ładu i składu zaczęły się układać. Nie mógł zwalczyć uczucia senności, a jego nos z trudem znosił drażniący zapach, ale udało mu się otworzyć szerzej oczy i pobieżnie omieść wzrokiem pomieszczenie z pozycji leżącej.

Znajdował się w sali pooperacyjnej. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że oprócz lekkich, przynajmniej na razie, nudności i wrażenia, jakby ktoś wypchał mu wnętrze ust ligniną, nie odczuwał większego dyskomfortu ani bólu. Był za to narastający niepokój. Zanim Marcin miał zyskać pełną jasność sytuacji, zamknął ponownie oczy, próbując uspokoić oddech. W tej samej chwili umysł podsunął mu obraz rudowłosej dziewczyny. Był tak wyraźny, jakby to ona, a nie człowiek w kitlu, stała przy jego łóżku. Jak gdyby uśmiechnęła się do niego, by później już całkiem poważnie stwierdzić z właściwą sobie przekorą:

„Powiedz mi, że mam sobie pójść. Że mam zniknąć nie dla mojego dobra, tylko dlatego że tobie nie zależy…”.

Marcin wzdrygnął się i przez chwilę był pewien, że naprawdę usłyszał ten głos, lecz szybko zdał sobie sprawę, że to tylko wytwór zamąconej lekami wyobraźni. Kiedy obraz dziewczyny zniknął spod jego powiek, ponownie je rozchylił i pozwolił, by oślepiło go ostre światło podłużnej jarzeniówki wiszącej na suficie. To wreszcie sprawiło, że przypomniał sobie, dlaczego dokładnie znalazł się w tym miejscu.

Szarpnął się na posłaniu i włożył całą energię w to, by unieść tułów. Czuł się jednak wiotki i pozbawiony siły. Był jak wypompowana piłka ‒ jedna z tych, które w dzieciństwie zabierał na plażę lub basen. Wypuszczanie z nich powietrza było zawsze najnudniejszą częścią zabawy. Powietrze nie chciało samo uciekać, jeśli nie nacisnęło się wentyla dostatecznie mocno i nie utrzymało nacisku. Kiedy wreszcie piłka była pusta, całkowicie traciła kształt. On też tak się czuł. Choć już wcześniej był niekompletny, teraz stał się jeszcze bardziej bezkształtny. Szarpnął się po raz drugi. Chciał przekonać się na własne oczy, na ile beznadziejna jest sytuacja.

‒ Spokojnie! Nie wykonuj gwałtownych ruchów ‒ powiedział pokrzepiającym głosem ten sam mężczyzna w kitlu. Był to anestezjolog. Marcin przypomniał sobie, że dzień czy dwa temu przeprowadził z nim długi wywiad medyczny poprzedzający operację.

Nie było go stać na spokój. Nie miał co prawda siły miotać się na posłaniu i szybko zaniechał prób dźwignięcia się do pozycji siedzącej, ale chciał przynajmniej zadać lekarzowi parę pytań. Było ich tak wiele, że nie wiedział, od którego zacząć. W dodatku ponownie przytłoczyła go senność.

‒ Czy operacja…? ‒ zdołał wydukać z trudem i nienaturalnie wolno, przeciągając każdą sylabę.

‒ Trwała blisko cztery godziny ‒ wyjaśnił lekarz. ‒ Dostałeś silne leki, więc to naturalne, że czujesz się senny. Najlepiej będzie, jeśli odpoczniesz.

Marcin nie chciał tak po prostu znowu usnąć.

‒ Ale czy…? ‒ Nie był w stanie dokończyć pytania.

‒ Tak, jak ci obiecaliśmy, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.

To były ostatnie słowa, jakie usłyszał.

CZĘŚĆ 1

Zaryzykuj

ADA

Kiedy wyszła przed klatkę, Ada od razu pożałowała, że nie zabrała ze sobą okularów przeciwsłonecznych. Chociaż do szóstej pozostawało kilkanaście minut, na dworze było już nie tylko całkiem jasno, ale i ciepło. Przynajmniej pogoda napawała optymizmem ‒ tegoroczny wakacyjny sezon na wybrzeżu, mimo że wciąż trwał w najlepsze, hotelarze i turyści już mogli zaliczyć do całkiem udanych. Nawet na wodę w Bałtyku nie dało się narzekać, a słonecznych dni było więcej niż tych deszczowych i chłodnych.

Wiekowa winda w bloku, w którym znajdowało się mieszkanie ciotki Anieli, też była w ostatnich dniach sprzymierzeńcem Ady. Wcześniej psuła się z zadziwiającą regularnością ‒ na co ciotka utyskiwała, złorzecząc opieszałej administracji, która nie potrafiła skutecznie rozwiązać problemu ‒ ale teraz działała bez zarzutu. To było wręcz zbawienne, bo gdyby Ada musiała targać nieporęczny wózek z wrzeszczącym Krzysiem po betonowych schodach z szóstego piętra, odeszłaby jej ochota na spacer. Raczej zostałaby w mieszkaniu, nawet za cenę ponownego zirytowania sąsiada z piętra niżej, któremu przeszkadzał płacz dziecka. Dwa dni temu zdążył telefonicznie poskarżyć się ciotce, że przez wrzaski o nieludzkich porach nie może się wyspać.

Należało uczciwie przyznać, że chociaż Krzyś posiadał cały wachlarz niedoskonałości wynikających z wcześniactwa, miał też silne płuca i mocne struny głosowe. Potrafił krzyczeć tak, że w oknach trzęsły się szyby, a cały dom stawał na nogi. Szczególnie mocno jego płacz kontrastował z ciszą nocną wypełniającą uśpiony blok. Jeśli Adzie udało się szybko przebudzić i sprawnie przyszykować butelkę z mlekiem, istniała szansa, że chłopczyk nie zdąży się za bardzo rozkręcić i po zjedzeniu szybko uśnie. Jeśli jednak te czynności trwały za długo, Krzyś rozbudzał się całkowicie. Błyskawicznie wpadał w dziecięcy gniew, któremu dawał upust nawet po wypiciu mleka. Po licznych nocnych pobudkach Ada była zwyczajnie zbyt zmęczona, by przed piątą czy szóstą zerwać się na równe nogi wraz z jego pierwszym kwileniem. Dość często zdarzało się jej więc przegapić moment, w którym dałoby się jeszcze uniknąć kakofonii wrzasków.

Rozumiała, że płacz dziecka nie jest niczym przyjemnym ‒ jej samej trochę czasu zajęło nauczenie się przyjmowania go z umiarkowanym spokojem. Nie sądziła jednak, że po trzech nocach w mieszkaniu ciotki Anieli jeden z sąsiadów będzie miał dość. Mężczyzna był na tyle zły, że namierzył Anielę telefonicznie i stanowczo zażądał, „żeby coś z tym zrobiła”. Co prawda ciotka stwierdziła, że to niemłody, przewrażliwiony zgred, któremu wszystko przeszkadza, ale między wierszami zasugerowała, by Ada spróbowała jakoś zapanować nad Krzysiem. A najlepiej, żeby nie płakał o nieprzyzwoitych porach.

Nie miała siły tłumaczyć nikomu, że to tylko niemowlę, a niemowlęta płaczą. Że budzą się i nie interesuje ich, która godzina i czy wszyscy się wyspali. Że jej akurat trafił się egzemplarz z mocnymi strunami głosowymi. Że ona czasem po prostu nie miała siły, w dodatku była tylko siedemnastoletnią dziewczyną, której jedynym zmartwieniem do niedawna był test z matematyki i kolejna jedynka, bo matematyczka uwzięła się na nią już w pierwszych miesiącach nauki, a w dodatku Ada nigdy nie była orłem… Mogłaby tak wyliczać bez końca.

Kiedy drzwi od klatki zamknęły się za nimi z głuchym trzaskiem, dziewczyna poczuła pieczenie pod powiekami. Jeszcze niedawno obstawiałaby, że znów zebrało jej się na płacz, ale teraz nie miała wątpliwości, że to tylko ostre promienie porannego słońca, które ognistą kulą majaczyło ponad dachami sąsiednich bloków. Przez ostatnie miesiące nauczyła się być twarda, co diametralnie odróżniało ją od tamtej siebie, którą była, zanim zaszła w nieplanowaną ciążę.

‒ Kto ma miękkie serce, musi mieć twardy tyłek. ‒ Lubiła powtarzać ciotka Aniela.

Ada bywała wcześniej zbyt miękka, uległa i podatna na uroki innych, ale Krzyś sprawił, że druga część powiedzenia ciotki w niedługim czasie przybrała na sile.

Chłopiec nie był ani chciany, ani potrzebny. Tuż po urodzeniu miała go porzucić w szpitalu albo w oknie życia. Wszyscy dorośli sugerowali Adzie to rozwiązanie.

‒ Tak będzie dla niego lepiej. A my pozbędziemy się kłopotu ‒ stwierdził bezceremonialnie ojciec.

Ze złości na wieść o dziecku, które miało pojawić się na świecie, pił przez trzy dni na umór, a potem przez kolejne trzy w ślimaczym tempie trzeźwiał. Niemal nie rozstawał się przy tym z puszką śmierdzącego piwa z najniższej półki lokalnego dyskontu, działającego jego zdaniem zbawiennie na kaca. Do tego musiał mieć pod ręką wymiętą paczkę papierosów, na które każdego miesiąca wydawał masę pieniędzy, chociaż tych ostatnich w ich domu nigdy nie zbywało.

‒ W obecnych czasach tyle ludzi nie może mieć dzieci. To twoje może dla kogoś okazać się błogosławieństwem. ‒ Mama wtórowała mu początkowo w subtelniejszych słowach, ale i jej narracja szybko stała się twarda: ‒ Trudno, mleko się rozlało. Zawalisz jeden rok szkoły, urodzisz je i oddasz. A potem będziesz żyć dalej i z czasem całkiem zapomnisz o tym… incydencie.

Patrząc na rosnący brzuch, Ada tłumaczyła sobie, że to najlepsze wyjście, ale i tak przez większość czasu popłakiwała po kątach. Nie potrafiła wyobrazić sobie ani tego, że ma urodzić dziecko, ani porzucenia go czy oddania obcym ludziom.

Udało jej się zaliczyć tylko pierwszy semestr w technikum handlowym, gdzie trafiali głównie ci uczniowie, którym nie udało się dostać do lepszej szkoły średniej. W połowie zimy ciąża zrobiła się jednak widoczna i chociaż Ada nigdy nie należała do szczupłych ‒ przez co wybierała raczej przepastne swetry ukrywające nadprogramowe kilogramy ‒ rosnącego w niej dziecka nie dało się niczym zamaskować, nawet ciemnym ubraniem przypominającym bardziej worek.

Z szarej myszki, niezbyt bystrej uczennicy i mało atrakcyjnej nastolatki, którą większość rówieśników zwykle nie zaprzątała sobie głowy, stała się szkolną sensacją. Znosiła to z trudem, bo zawsze wolała stać gdzieś z boku niż na świeczniku. To pierwsze było bezpieczne i nieszkodliwe, to drugie wymagało reakcji. Powodowało konieczność bronienia się przed ostrzałem spojrzeń, atakami słownymi i komentarzami, które swoją zjadliwością wypalały dziurę w jej i tak już mocno nadwyrężonym sercu. Ostatecznie wolała zamknąć się ze swoim problemem w czterech ścianach ciasnego mieszkania, ze śmierdzącym papierosami i alkoholem ojcem, z nerwową i zabieganą matką oraz z robiącym szemrane interesy starszym bratem. To było lepsze od obnoszenia się z ciążowym brzuchem po szkolnym korytarzu. Mogła ponownie podjąć naukę dopiero po tym, jak zgodnie z oczekiwaniami wszystkich „pozbędzie się kłopotu”.

Łatwiej było myśleć o nim w ten sposób. Dopóki nie miał imienia i był tylko kłopotem, perspektywa porzucenia go nie wydawała się skrajnym koszmarem. Niestety urodził się dwa i pół miesiąca przed przewidywaną datą rozwiązania. Był przeraźliwie mały, wątły i zupełnie niegotowy na ten świat. Dostał cztery punkty w skali Apgar, ważył niewiele więcej niż kilogramowa torebka cukru i od razu trafił do inkubatora. O takich noworodkach mówiło się, że miały trudny start. Adę uczciwie ostrzeżono, że wcześniactwo może być obwarowane szeregiem problemów zdrowotnych, z których części nigdy nie uda się zniwelować.

Już kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, wiedziała, że nawet jeśli cały świat będzie przeciwko niej, nigdzie go nie odda ani nie zostawi. Był tak daleki od ideału, że mógł nie znaleźć się nikt, kto stworzyłby mu ten wspaniały, ciepły dom, którego wizję przez całą ciążę roztaczali przed nią dorośli i w którą prawie uwierzyła. Patrząc na jego słabe, niemal przeźroczyste ciałko, z prześwitującą spod skóry plątaniną naczyń krwionośnych, Ada uznała, że to ona jest dla niego największą szansą. Pokochała go od pierwszego wejrzenia, zupełnie inną miłością niż jego biologicznego ojca. Tamta miłość była nieudana i wyłącznie złamała jej serce, ta natomiast mogła je tylko posklejać.

Przez pierwsze dni w szpitalu nie miała nawet pojęcia, jak powinna go nazwać. Żadne z imion nie wydawało się odpowiednie. Aż wreszcie którejś nocy, kiedy wciąż drżała o jego życie, a rozsądek coraz słabszym echem odbijał słowa dorosłych, że lepiej byłoby dla niego, gdyby wcale się nie pojawił, wpadła na pomysł, by nazwać go Krzyś. Tego imienia nie nosił nikt z jej rodziny. Nie kojarzyło się jej z niczym złym. W zasadzie jedynym Krzysztofem, jaki przychodził Adzie do głowy, był ten święty, do którego ojciec modlił się raz do roku. Zabierał wtedy do kościoła rzężący samochód, żeby odprawiono nad nim modły. Auto mogło rozlecieć się w każdej chwili, ale ostatecznie pozostało sprawne do końca, a konkretnie do chwili, w której ojcu zabrano prawo jazdy za prowadzenie pod wpływem alkoholu. Ada nie była pewna, czy to świętemu zawdzięczali rutynową kontrolę, podczas której ojciec stracił swój dokument, oraz to, że nie zdążył spowodować wypadku. Pamiętała za to, jaki był wściekły, bo nie mogli już nigdzie pojechać autem, a do tego musiał zapłacić solidny mandat. Tak czy inaczej imię Krzysztof wydawało się bezpieczne. Postanowiła nadać to imię swojemu synowi. Ochrzciła go jeszcze w szpitalu i wiedziała, że będzie już tylko jej.

Ojciec przyjął tę decyzję kolejnym kacem gigantem. Mama próbowała raz jeszcze przemówić jej do rozumu, a kiedy to okazało się nieskuteczne, w domu nastąpiło wiele cichych dni. W końcu rodzice uznali, że nie mają innego wyjścia, jak tylko dalej utrzymywać Adę i jej niechciane dziecko. Dali jej nieme przyzwolenie na sprowadzenie chłopca pod ich dach, ale na więcej nie mogła z ich strony liczyć. Krzyś stanowił dla jej rodziców obciążenie finansowe. Z wszystkimi innymi problemami Ada musiała radzić sobie sama. Przez większość czasu sobie nie radziła, tyle że to niczego nie zmieniało. Podjęła decyzję i zanim miała okazję świętować swoje siedemnaste urodziny, musiała przemienić się w odpowiedzialną kobietę. Stała się matką, w dodatku wymagającego pod wszelkimi względami wcześniaka.

Pchając przed sobą toporny wózek z lekko rozklekotaną budką, który dostała od kilkanaście lat starszej kuzynki po dwójce jej odchowanych już dzieci, Ada skierowała się w stronę przyblokowych ławek. Szybko wybrała spośród nich jedyną, która nie była odrapana z farby i posiadała wszystkie elementy konstrukcyjne. Zanim opadła na siedzisko, upewniła się, że Krzyś usnął. Uwielbiał spacery i na dworze spało mu się znacznie lepiej niż w dusznym i cias­nym mieszkaniu. Ada wcale mu się nie dziwiła. Też najchętniej wyciągnęłaby się na jakimś miękkim, kołyszącym się posłaniu ‒ huśtawce ogrodowej lub hamaku ‒ zamknęła oczy i na moment odpłynęła.

O szóstej rano cisza na blokowisku nie była może obezwładniająca, bo z pobliskiego parkingu ruszały pierwsze samochody, a do położonego kilkadziesiąt metrów dalej przystanku zbliżał się autobus. Mimo wszystko było tu wyjątkowo spokojnie ‒ wręcz błogo. Ada nie poczuła nawet, w którym momencie ta błogość opanowała też jej ciało, a jej powieki same się skleiły.

LENA

Od szyby przystanku odbijały się oślepiającym blaskiem promienie sierpniowego słońca. Lena nie była nawet pewna, czy to właściwe miejsce, kiedy wysiadła z prawie pustego o tej porze autobusu. Nie był to niestety jeden z tych pojazdów, które wyposażono w system głosowego zapowiadania przystanków. Miał za to tablicę z zaznaczoną trasą, ale nieznającej miasta dziewczynie niewiele ona mówiła. Sprawy nie ułatwiał też fakt, że miała za sobą długą podróż i wyjątkowo ciężkie dwie noce. Właściwie potrzebowała niemal cudu, żeby się nie zgubić.

Jeszcze na przydworcowym przystanku autobusowym na wpół przytomna odszukała na rozpisce nazwę ulicy. Nie pamiętała nawet numeru mieszkania, a w głowie dość niewyraźnie majaczył jej numer bloku. Nie zamierzała wpadać z wizytą do pustego mieszkania, chciała tylko dotrzeć na właściwe blokowisko. Liczyła, że w autobusie spyta kogoś i upewni się, gdzie powinna wysiąść. Razem z nią podróżował jednak tylko starszy, niezbyt schludnie wyglądający mężczyzna, od którego na odległość biła woń przetrawionego alkoholu. Był też kierowca odgrodzony od reszty pojazdu grubą ścianą z pleksi, do której przytwierdzono kartkę z krzykliwym napisem, że w trakcie jazdy zabrania się rozmów z kierowcą. Srogi wyraz twarzy kierującego dodatkowo utwierdził Lenę w przekonaniu, że nie należy go niepokoić.

Nie pamiętała, czy kiedy poprzednim razem dotarła do Trójmiasta, też przywitał ją tak przyjemnie ciepły poranek. Była to miła odmiana po ostatnich dniach, jakie spędziła w Norwegii, gdzie z rana było nie więcej niż dziesięć czy dwanaście stopni, a także należało się cieszyć, jeśli pogoda była na tyle łaskawa, że z nieba nie siąpił deszcz.

Oddalając się od przystanku i zmierzając w stronę blokowiska, nabrała pewności, że wysiadła w dobrym miejscu. Minęła nieduży plac zabaw z kilkoma atrakcjami, z których żadna nie poszła z duchem czasu. Na środku trawnika skąpanego w rosie stała charakterystyczna rakieta wykonana z metalowych rurek, z których w wielu miejscach złuszczała się kolorowa farba. Konstrukcja musiała stać tu od dawna i raczej nie wzbudzała już entuzjazmu wśród miejscowych dzieci, ale być może przez sentyment nie zdecydowano się jej usunąć. Dla Leny stanowiła doskonały punkt orientacyjny. Utkwiła jej w głowie jeszcze podczas poprzedniej wizyty w tym miejscu ‒ w zasadzie jak dotąd jedynej.

Dotarła akurat tutaj, chociaż wszystko zaczęło się w niewielkim, parterowym domu położonym w innym rejonie Gdańska i okolonym wypielęgnowanym ogrodem. To tam powinna pojechać, ale kiedy znalazła się na gdańskim dworcu autobusowym, było kilka minut po piątej. Pora nie była zbyt dobra, by zapukać do drzwi samotnej starszej kobiety ‒ jedynej osoby, do której Lena mogła się udać. Poza tym nie czuła się na razie na siłach, by z nią rozmawiać. Chciała się przygotować. Pobyć sama ze wspomnieniami o Marcinie w miejscu, w którym najmocniej dało się wyczuć jego bliskość, mimo że był teraz zupełnie gdzie indziej. No i wreszcie jeśli miałaby stchórzyć, to lepiej tutaj, kiedy nikt jeszcze nie wiedział, że przyjechała.

Im bardziej Lena oddalała się od plantacji truskawek, na której spędziła ostatnie tygodnie, tym bardziej opuszczała ją odwaga. Nie żałowała swojej decyzji i była dość zdeterminowana, by wyruszyć w pojedynkę w spontaniczną podróż, trwającą na tyle długo, by zdążyła przerobić w głowie przeróżne wizje, z których każda sprawiała, że była coraz mniej gotowa na zmierzenie się z rzeczywistością. Wpłynęło na to zmęczenie, brak prysznica i pożywnego posiłku, a lurowata kawa z automatu wypita na dworcu nie miała szansy jej rozbudzić. W jej telefonie znajdowały się dwie wiadomości, które przyszły w niedużym odstępie czasu. Obie napisał Marcin. Choć brzmiały skrajnie różnie, Lena nie miała wątpliwości, które słowa były szczere. Przeczytała je tyle razy, że znała je już na pamięć, ale teraz nawet one nie dodawały jej odwagi.

Nie była pewna, jak on zareaguje na jej widok. Kiedy ostatnim razem rozmawiali przez wideoczat, była w Norwegii, a on siedział w swoim mieszkaniu, którego okna niebawem miały znaleźć się w zasięgu jej wzroku. Wydawał się spokojny i opanowany, ale może już wtedy wiedział. Może skłamał, że nie ma jeszcze wyników badań, bo nie chciał, żeby się martwiła ‒ w końcu niemal każdą rozmowę zaczynała od uwierającego go i krępującego pytania: „jak się czujesz?”. Albo naprawdę sądził, że ich świeżo zbudowany związek nie wytrzyma kolejnej okaleczającej go operacji.

Lena od samego początku wiedziała, że jego ciało nie jest ani doskonałe, ani nawet kompletne. I że nie trafiła na beztroskiego człowieka z łatwą i przejrzystą historią. Pomiędzy nimi nic nie mogło być proste, ale nie chciała skupiać się na ograniczeniach. Co więcej, sądziła, że istniały głównie w głowie Marcina. Jednak przez kilkadziesiąt godzin samotnej podróży ‒ zbyt długiej, żeby uniknąć ponurych myśli ‒ zaczęła mimochodem rozważać, czego już razem nie zrobią, na ile kolejny rzut choroby przekreślił ich wspólną normalność i dlaczego życie było tak niesprawiedliwe, żeby to jemu znów dokopać. Większość tego rodzaju pytań pozostała bez odpowiedzi, a mimo to Lena właśnie była tu, nieopodal jego mieszkania, i wciąż najżywszym z jej wspomnień był tamten wieczór, kiedy kochali się po raz pierwszy.

Zmierzając w stronę bloku, który również rozpoznała po charakterystycznym kolorze elewacji, jej uwagę przykuł duży dziecięcy wózek. Kiedy podeszła bliżej, na ławce zauważyła młodą dziewczynę. Na wpół siedziała, a na wpół leżała, jakby resztkami sił chciała utrzymać fason, ale znużenie nieubłagalnie ciągnęło ją ku ziemi. Miała zamknięte oczy i głowę smętnie zwieszoną na jedno ramię.

W beżowej gondoli Lena dostrzegła nieznaczny ruch, a po chwili usłyszała kwilenie, które płynnie przeszło w regularny płacz. Był na tyle głośny, że zdawał się ciąć jak brzytwa ciszę uśpionego blokowiska. Lena przyglądała się całej sytuacji, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. Chłopiec ‒ a przynajmniej tak zakładała po kolorze ubranek ‒ łkał coraz rozpaczliwiej i żywiołowo wiercił się na posłaniu. Nie obudziło to jednak śpiącej na ławce dziewczyny. Nie wyglądała na jego matkę. Wydawała się na to zdecydowanie za młoda. Podobnie jak Lena dziewczyna miała długie, rude włosy, ale trochę jaśniejsze. Lekko przetłuszczone i ściągnięte niedbale grubą frotką, spod której wymykały się liczne kosmyki, nie wyglądały zbyt efektownie. Miała na sobie czarne legginsy, workowaty T-shirt i przetarte tenisówki, które sprawiały wrażenie naciągniętych na stopy w pośpiechu. Spała, spokojnie oddychając i nic sobie nie robiąc z płaczu dziecka. Gdyby Lena miała obstawiać, powiedziałaby, że była jego siostrą. Nie miała natomiast pojęcia, co oboje robili tutaj o tak wczesnej porze, ale raczej nie oznaczało to niczego dobrego. Rozejrzała się jeszcze w nadziei, że do tej dwójki zaraz ktoś dołączy, ale na skwerku przed blokiem wciąż byli sami.

‒ Przepraszam ‒ powiedziała, delikatnie dotykając ramienia dziewczyny.

Nieznajoma gwałtownie drgnęła i momentalnie otworzyła oczy. Spojrzała na Lenę nieprzytomnym wzrokiem, ale szybko się rozbudziła. Do jej uszu wreszcie dotarł płacz, bo zerwała się na równe nogi. Wyciągnęła ręce w stronę dziecka i szepcząc uspokajająco, wyjęła go z wózka i przytuliła do siebie.

‒ Będę mieć problemy? ‒ spytała butnie, zwracając się do Leny, kiedy chłopiec przestał rozdzierająco szlochać.

‒ Problemy? ‒ powtórzyła.

‒ Chodzi mi o to, czy doniesie pani komuś, na przykład opiece społecznej, że jestem nieodpowiedzialna, bo usnęłam na ławce przed blokiem i pozostawiłam dziecko bez opieki.

‒ Po prostu zauważyłam, że płacze, a ty nie zareagowałaś, więc pomyślałam…

Prawdę mówiąc, Lena nie zdążyła pomyśleć, a żadna z opcji dokończenia tego zdania nie wydawała się stosowna.

‒ Pomyślała pani, że jestem jakąś ćpunką, bezdomną albo inną patologią ‒ dopowiedziała za nią dziewczyna. ‒ Że może się upiłam i zasnęłam pijackim snem. Tak to musiało wyglądać, a ocenianie z góry wszystkim przychodzi najłatwiej.

‒ Nie zdążyłam cię ocenić.

‒ Właściwie ma pani rację ‒ kontynuowała. ‒ Nie powinnam była tak po prostu usnąć i pozostawić synka bez opieki. To się więcej nie powtórzy.

‒ Nie musisz się przede mną tłumaczyć. ‒ Lena czuła się jednocześnie zmieszana i zbita z tropu. ‒ To twój synek?

‒ Tak.

‒ Jestem Lena. ‒ To mówiąc, wyciągnęła dłoń w kierunku nieznajomej.

‒ Ada. ‒ Dziewczyna ścisnęła dłoń Leny. ‒ A to jest Krzyś.

Chłopiec na widok wpatrzonych w niego oczu nieznajomej kobiety ponownie wykrzywił buzię w podkówkę.

‒ Ile ma?

‒ Pięć miesięcy.

‒ Wydaje się bardzo malutki.

‒ Bo jest wcześniakiem.

‒ Mieszkacie tutaj?

Lena jeszcze przed chwilą nie chciała za bardzo wściubiać nosa w nieswoje sprawy, ale stojąca przed nią trochę zaniedbana nastolatka, która przed momentem twardo spała obok płaczącego w wózku chłopca i w dodatku okazała się jego matką, stanowiła zagadkę. Jedną z tych, obok których nie dało się przejść całkiem obojętnie.

‒ Chwilowo ‒ odpowiedziała Ada, spoglądając z zaciekawieniem na dużą torbę przewieszoną przez ramię Leny. ‒ A ty?

‒ Przyjechałam do kogoś.

‒ Chyba miałaś długą podróż ‒ skwitowała, co uświadomiło Lenie, że nie tylko ona zlustrowała wygląd swojej rozmówczyni i nie wyciągnęła zbyt pozytywnych wniosków. ‒ Pewnie ten ktoś bardzo na ciebie czeka.

‒ W tej chwili go tu nie ma ‒ sprostowała, a czując na sobie pytający wzrok nastolatki, rzuciła enigmatycznie: ‒ To skomplikowane.

Ada uśmiechnęła się niemrawo.

‒ Coś o tym wiem. Całe moje życie w ostatnich miesiącach można by trafnie opisać tym stwierdzeniem. ‒ Zajęła część ławki i nie przestając kołysać w ramionach chłopca, drugą wolną połowę wskazała Lenie. ‒ Jeśli się nie spieszysz, siadaj. To jedyna ławka na skwerku, która nie straszy wyglądem i można bez obaw na niej usiąść. A ty wyglądasz jak siedem nieszczęść. Jakbyś całą noc nie spała.

‒ Ty też nie wyglądasz najlepiej ‒ odgryzła się i obie wybuchły śmiechem.

‒ Pewnie się zastanawiasz, co robię na ławce przed blokiem o szóstej rano. To raczej słaba pora na spacer z niemowlakiem.

‒ Faktycznie.

‒ Pewnemu człowiekowi, który mieszka piętro niżej, bardzo przeszkadza płacz Krzysia. Zamiast znów mu się narazić, wolałam wykorzystać ładną pogodę, zwłaszcza że on lubi spać na świeżym powietrzu… Zresztą jak widać, nie tylko on.

‒ Chcesz powiedzieć, że wyszłaś z synkiem na spacer o świcie, bo twój sąsiad nie lubi płaczu? A co zrobicie w zimie?!

‒ To nie do końca mój sąsiad ‒ sprostowała Ada. ‒ Mieszkamy tu tylko przez najbliższych kilkanaście dni. Poza tym, uwierz mi, Krzyś zwykle nie płacze, tylko wrzeszczy w niebogłosy.

‒ Mimo wszystko jest przecież tylko dzieckiem.

‒ Widać nie każdy to rozumie. ‒ Ada zamyśliła się i pogładziła synka po policzku. ‒ Jak wrócimy teraz do mieszkania, może ponownie zacząć swój koncert, dlatego jeszcze trochę tu posiedzimy, chociaż zrobiłam się strasznie głodna… No i potrzebuję kawy!

Na dźwięk ostatniego słowa Lenę aż skręciło w żołądku. Ona też jej potrzebowała ‒ najlepiej mocnej i prawdziwej, a nie namiastki wypływającej wątłym strumieniem z ledwo zipiącego automatu, tak lepkiej od cukru, że trudno było wyczuć w niej kofeinę. Z niewyspania bolała ją głowa i jeśli czegokolwiek była w tej chwili pewna, to tego, że po długiej podróży, wymięta, nieumyta i głodna, nie mogła stawić się w szpitalu.

‒ Wiesz co? To może poszukamy jakiegoś baru? ‒ zaproponowała. ‒ Ja też desperacko potrzebuję kofeiny.

‒ Baru? O tej porze? ‒ Ada nie wyglądała na przekonaną. ‒ Pomijając fakt, że na tym osiedlu jest tylko nieduża pizzeria, po szóstej ciężko będzie znaleźć cokolwiek, co byłoby otwarte.

‒ No tak. Pozostaje w takim razie jakiś sklep spożywczy i rozpuszczająca plomby cola albo energetyk.

‒ Nawet z tym może być trudno. Wczoraj miałam okazję to sprawdzić, bo też kręciliśmy się po osiedlu o podobnej porze. Tutejszy spożywczak otwierają dopiero o siódmej.

‒ Myślę, że do siódmej wytrzymam.

‒ W takim razie jesteś skazana na nasze towarzystwo. ‒ Ada obdarzyła Lenę wątłym uśmiechem, ostrożnie wkładając do wózka Krzysia, który dość niespodziewanie znów usnął.

‒ To też chyba jakoś przeżyję.

‒ Albo wiesz co? Mam lepszy pomysł! Po siódmej pójdziemy do mnie. Do tego czasu szanowny sąsiad na pewno zdąży się wyspać.

‒ Dziękuję za propozycję, ale nie chciałabym sprawiać ci kłopotu.

‒ Żaden kłopot! ‒ zapewniła Ada. ‒ Nie mam w lodówce niczego wykwintnego, czym można by podjąć gościa, ale zwykłe kanapki na pewno da się zrobić. No i kawę. W nieograniczonych ilościach. Przynajmniej w ten sposób odwdzięczę ci się za to, że mnie obudziłaś, zamiast na przykład wezwać policję.

‒ Z tą policją to trochę przesadzasz! ‒ Lena ponownie się uśmiechnęła. ‒ Naprawdę za nic nie musisz mi się odwdzięczać. Poza tym praktycznie się nie znamy.

‒ Do siódmej jeszcze prawie godzina…

‒ Serio, Ado, zapraszasz każdą przypadkowo napotkaną osobę do domu na kawę? W dodatku, jeśli dobrze rozumiem, nie włas­nego?

‒ Nie każdą ‒ zaprzeczyła dziewczyna. ‒ W zasadzie będziesz pierwsza. A gdybyś chciała mi zaszkodzić, już byś to zrobiła. Do tego mieszkamy z prawdziwym Drakulą, więc nie mamy się czego obawiać. Jeśli już, to raczej ty.

ADA

Jeszcze zeszłego lata raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie zostawiłby na głowie szesnastoletniej wówczas dziewczyny swojego mieszkania i wielkiego, czarnego kota, który co najwyżej ją tolerował, ale na pewno nie zamierzał zaakceptować jej jako swojej opiekunki, nawet tymczasowej. Być może wyczuwał, że Ada ogólnie nie przepadała za zwierzętami, a jeśli już miałaby jakiegoś przygarnąć, to wolałaby psa, który witałby ją w progu entuzjastycznym merdaniem, a nie czupurnie nastroszonym ogonem.

Nie tylko nie lubiła kocura ciotki Anieli, ale też nie podobała jej się jazda skrzypiącą windą ani wizja pomieszkiwania pośród zupełnie obcych ludzi, chociaż nie wiedziała wtedy jeszcze, że wśród nich znajdzie się sąsiad wyczulony na płacz niemowlęcia. Uwielbiała za to samą ciotkę i nie potrafiła jej odmówić, kiedy zaproponowała, by na czas jej trzytygodniowego pobytu w sanatorium Ada i Krzyś przeprowadzili się tutaj i zaopiekowali mieszkaniem z całym dobrodziejstwem inwentarza.

‒ Pomieszkacie sobie tu spokojnie. Zostawię ci pieniądze na wszelkie wydatki ‒ zachęcała ciotka. ‒ Drakula po kilku dniach się do ciebie przyzwyczai, a zanim wrócę, nie będzie mógł się już od was odkleić. Poza tym jest tu gdzie spacerować z wózkiem i do plaży jest znacznie bliżej niż od was. Skorzystacie ze słońca, co tobie się bardzo przyda, dziecko, bo jesteś strasznie bladziutka… No i przede wszystkim będziecie mieć całe mieszkanie tylko dla siebie. Wyobraź to sobie tylko!

Lista argumentów ciotki Anieli zdawała się nie mieć końca, a wszystkie razem brzmiały na tyle przekonująco, że Ada się zgodziła. Próbowała nawet zmienić swoje nastawienie do Drakuli, ale on wyraźnie nie był otwarty na współpracę i nie zamierzał iść na żadne kompromisy. Nie należał do zbyt przyjaznych kotów, chociaż ciotka uparcie twierdziła, że jest inaczej. Na widok Ady, którą przecież dobrze znał, w najlepszym wypadku prychał i przyglądał się jej z wyższością. Zwykle jednak wysoko unosił ogon i ostentacyjnie ją ignorował. Po trzech dniach mieszkania z nim pod jednym dachem była niemal pewna, że nie obłaskawi go ani miską napełnianą ulubioną karmą, ani sprzątaną regularnie kuwetą. Prawdę mówiąc, zaczynała po prostu liczyć, że będą schodzić sobie z drogi, a kot bez uszczerbku na zdrowiu doczeka do powrotu właścicielki, którą ubóstwiał ‒ zresztą z wzajemnością.

Odkąd ciotka wyjechała, dzwoniła codziennie i każdą rozmowę zaczynała od dociekań, jak się miewa kocur, czy z tęsknoty nie przestał jeść, czy opróżnia miskę z wodą, bo w przeciwnym razie mógłby się odwodnić, i czy na pewno nie ma biegunki. Dopiero w dalszej kolejności pytała, co u Ady i Krzysia.

Aniela była siostrą ojca Ady, najstarszą z czwórki rodzeństwa. W całej rodzinie uchodziła za oryginał, lecz niekoniecznie w dobrym znaczeniu tego słowa. Nie miała dzieci i nigdy nie wyszła za mąż. Miała za to na koncie wielką miłość, tyle że niestety nieszczęśliwą. Mężczyzna, z którym była zaręczona jako młoda dziewczyna, na krótko przed ślubem zrobił dziecko innej i to z tamtą ostatecznie się ożenił. Aniela została sama, z poczuciem upokorzenia i mocnym postanowieniem, że już nigdy nie zaufa mężczyźnie. Uznała, że woli żyć jako samotna, ale dumna kobieta, niż po raz kolejny pozwolić, by ktoś brutalnie z nią pogrywał. Dawnego narzeczonego tak drastycznie wymazała z pamięci, że Ada nie miała nawet pojęcia, jak miał na imię. Kiedyś zapytała o to ojca, ale machnął tylko ręką i stwierdził, że to stare dzieje, a niedoszłego męża siostry pamiętał jak przez mgłę.

Na wiele spraw ciotka miała diametralnie różne poglądy niż jej bracia ‒ do tego stopnia, że czasem z trudem wytrzymywali razem podczas rodzinnych uroczystości. Z ojcem Ady zgadzała się w tym, że dziewczyna popełniła ogromny błąd, zadając się z bawidamkiem i zachodząc w ciążę w tak młodym wieku ‒ właściwie co do tego wszyscy mieli identyczne zdanie. Aniela szybko przeszła jednak nad tym do porządku dziennego. Była jedyną osobą w rodzinie, która nie dawała Adzie na każdym kroku odczuć, że Krzyś był jedną wielką pomyłką. Z tego powodu dziewczyna spędzała u niej dużo czasu. Pomagała jej przy większych porządkach, dotrzymywała towarzystwa, a nawet razem z nią piekła ciasta, na które Aniela regularnie otrzymywała zlecenia od znajomych, bo do pieczenia miała dryg. Potrafiła wyczarowywać prawdziwe frykasy ‒ nie tylko ładne, ale przede wszystkim smaczne. Zawsze pilnowała, żeby nie przesadzić z lukrem, ale też żeby nikt nie zarzucił, że dodała go za mało. Musiało być w sam raz.

Tak też było w mieszkaniu ciotki. Właściwie wszystko wydawało się idealnie wyważone, oprócz czarnego jak noc Drakuli o złowrogich złotozielonych ślepiach i wielkim ogonie, który wydawał się zbyt puszysty, zwłaszcza w zestawieniu z dość gładką resztą ciała. Ciotka twierdziła, że zwiększenie objętości ogona jest instynktowną reakcją organizmu zwierzęcia, która następuje pod wpływem zimna lub silnych emocji, i że ogon Drakuli niczym nie różnił się od tego, jakie posiadały inne dachowce. Być może więc tylko na Adę tak reagował.

Zaraz po tym, jak otworzyła szeroko drzwi, by najpierw wpuścić do środka Lenę, a później samej wpakować się z wózkiem, kocur pojawił się w korytarzu. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby miał nadzieję ujrzeć w wejściu swoją panią, ale widząc, że to tylko jej bratanica, w dodatku z nieznajomą kobietą, miauknął przeciągle i ponownie zaszył się w największym z pokoi, którego ozdobę ‒ dość wątpliwą zdaniem Ady ‒ stanowił kosztujący krocie drapak, rozciągający się od dywanowej wykładziny do sufitu.

‒ Naprawdę przyjechałaś do chłopaka, który mieszka piętro wyżej? ‒ spytała, gdy razem z Leną i śpiącym Krzysiem znalazły się w korytarzu i zamknęły za sobą drzwi. ‒ Ciocia mówiła, że nad nią mieszka jakiś niepełnosprawny mężczyzna, który podobno nie ma nogi… Albo coś mi się pokręciło.

‒ Nie pokręciło ci się ‒ odrzekła Lena. ‒ To właśnie Marcin.

Ada już miała wyrazić zdziwienie, które cisnęło jej się na usta, ale ostatecznie się powstrzymała. Kim była, żeby oceniać wybory innych, skoro sama dokonała najgorszego z możliwych?

‒ Rozgość się ‒ powiedziała za to. ‒ Mam nadzieję, że Krzyś pośpi jeszcze chociaż z kwadrans, żebyśmy mogły w spokoju zjeść śniadanie.

‒ A gdzie to przerażające stworzenie? ‒ Lena uśmiechnęła się, wyciągając szyję w stronę pokoju, w którym zniknął Drakula.

‒ Nie zaprzątaj sobie nim głowy. Jak zechce, to sam wyjdzie. ‒ To mówiąc, Ada ustawiła wózek w kącie korytarza przy drzwiach prowadzących do kuchni. Dzięki temu mogła mieć oko na chłopca, jednocześnie oddalając go od odgłosów kuchennej krzątaniny. ‒ Nawet mi nie mów, że ty też lubisz koty. Zaraz się okaże, że lubią je wszyscy oprócz mnie.

‒ Prawdę mówiąc, nie wiem. ‒ Lena bezradnie rozłożyła ręce.

‒ Jak to nie wiesz?

‒ Mam kłopoty z pamięcią ‒ odparła. ‒ I pewnych rzeczy nie wiem, dopóki nie sprawdzę i się nie przekonam. Ale za dużo by opowiadać.

‒ No tak… ‒ Ada zmierzyła ją wzrokiem. ‒ A pewnie jesteś zmęczona po podróży. Może chciałabyś się najpierw odświeżyć?

‒ Dziękuję, wystarczy mi kawa. ‒ Lena odstawiła na podłogę podróżną torbę, a kiedy znalazły się w kuchni, ciężko opadła na drewniany taboret.

‒ Na pewno nie chcesz? Mam wrażenie, że prysznica potrzebujesz równie mocno.

‒ Aż tak to widać?

‒ Niestety tak.

‒ Nie chcę nadużywać twojej gościnności…

‒ Nie musisz od razu brać półgodzinnej kąpieli w wannie pełnej piany. Wystarczy szybki prysznic ‒ kusiła. ‒ Zresztą wanny i tak w tym mieszkaniu nie ma.

‒ Żartujesz?! Nawet za pięć minut prysznica będę ci dozgonnie wdzięczna. ‒ Lena westchnęła przeciągle. ‒ Mam za sobą ciężki dzień, a ten, który się rozpoczął, też nie będzie łatwiejszy. Aż boję się myśleć, co może przynieść.

‒ To zmykaj do łazienki, a ja w tym czasie przygotuję śniadanie. A potem opowiesz mi wszystko o tym chłopaku z piętra wyżej.

***

Ostatecznie Lena nie chciała zbyt dużo mówić o Marcinie, zwłaszcza o jego chorobie, ale spędziły razem przyjemny poranek przy największych kubkach kawy, jakie Ada znalazła w kredensie ciotki, i kanapkach z pasztetem drobiowym, które Lena pochłaniała w takim tempie, jakby od dwóch dni niczego nie miała w ustach. Nawet Krzyś był wyjątkowo spokojny. Dźwięki toczącej się rozmowy wyraźnie działały na niego kojąco. Adzie brakowało takich rozmów i czasu spędzonego z rówieśnikami. Praktycznie się z nimi nie widywała, bo nawet dla dwóch najbliższych koleżanek ze szkoły przestała być interesującym kompanem, kiedy opieka nad synkiem zaczęła wypełniać jej całe dnie. Nie miały za bardzo o czym rozmawiać, bo podczas gdy jej życie zmieniło się diametralnie, dla nich wciąż największym problemem była wredna matematyczka, a główny temat dyskusji stanowił nowy chłopak poznany w internecie przez jedną z nich.

Lena była kilka lat starsza, ale gdyby stanęły do konkursu na pokręcone życie, trudno byłoby wyłonić zwycięzcę. Ada miała siedemnaście lat i dziecko na wychowaniu. Lena – pamięć dziurawą jak rzeszoto i chłopaka bez kawałka nogi. Ciotka Aniela lubiła mówić, że syty głodnego nie zrozumie i być może dlatego tak łatwo się dogadały, bo pod względem życiowych wybojów niewiele się różniły ‒ tyle że Lena na powstanie swoich miała ograniczony wpływ, a Ada po prostu płaciła za niefrasobliwość.

Związała się z ojcem Krzysia wbrew wszystkim i zdrowemu rozsądkowi, a on okazał się ostatnim dupkiem. Najgorsze było jednak to, że przez krótki czas naprawdę była z nim szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Nawet jeśli musieli ukrywać swoje spotkania przed innymi, czuła się wyjątkowa. Rozkwitała w oczach i uwierzyła, że ona ‒ szara myszka, która nie przyciągała ciekawego towarzystwa, do tego w tanich ciuchach, bez kasy na kino czy wypady do pubu i zawsze ważąca odrobinę za dużo w porównaniu z najbardziej popularnymi wśród chłopaków rówieśniczkami ‒ może spotykać się z największym ciachem w mieście.

Hubert był przyjacielem jej starszego o pięć lat brata Sebastiana. Przez wiele lat tej dziwnej przyjaźni Sebastian nie pasował do niego niemal tak samo jak Ada. Ich ojcu zresztą od początku nie podobała się ta znajomość.

‒ Jakiś bogaty bubek będzie się z tobą prowadzał, bo na twoim tle będzie wyglądać jeszcze lepiej i błyszczeć jeszcze jaśniej ‒ grzmiał po tym, jak kolejny raz zobaczył syna na mieście w towarzystwie Huberta. ‒ Będzie szpanował przed tobą kasą, której ty nigdy nie będziesz miał. Może czasem nawet pozwoli ci trochę uszczknąć, ale koniec końców to on wykorzysta ciebie, a nie ty jego.

Sebastian nie chciał go słuchać, a im był starszy, tym mniejsze ojciec miał u niego poważanie. Nie tylko nie był człowiekiem sukcesu, ale nie dało się nawet powiedzieć, że to on utrzymywał rodzinę, bo często zmieniał pracę i równie często lądował na bezrobociu. Wcale nie robił tego, dlatego że chciał znaleźć coś lepszego. Po prostu z każdej prędzej czy później był wyrzucany, z początku bo za mało się starał albo nie miał smykałki do powierzonych mu zadań, później głównie za alkohol. Kawałek po kawałku i miesiąc po miesiącu coraz bardziej tracił w oczach swoich dzieci. Nie był złym czy porywczym człowiekiem. Nie wdawał się w awantury i bójki. Nigdy też żadnemu z nich nie złoił skóry. Mama twierdziła, że dawno temu nawet się starał być dobrym ojcem i głową domu, tyle że niezbyt mu to wychodziło. Był niezaradny i przestał imponować swojemu dorastającemu synowi ‒ w przeciwieństwie do Huberta, który miał to wszystko, czego w ich domu brakowało.

Kiedy przyjaciel brata zainteresował się Adą na jednej z pierwszych imprez, na jakie wspólnie się wybrali, była zachwycona. Czuła się, jakby wkroczyła w zupełnie nowy świat. Już wcześniej raz czy dwa wybrała się z Sebastianem do klubu, ale tym razem to była prawdziwa dyskoteka. Zajmowała ogromny budynek podzielony na kilka sal tanecznych, w których muzykę grali didżeje ‒ może nie z najwyższej półki, ale zdecydowanie znający się na swojej robocie. Ada wciąż pamiętała, że na tę okoliczność pożyczyła bluzkę od koleżanki. Włożyła też wiele pracy w to, by wyczarować dla siebie najstaranniejszy makijaż, na jaki było stać jej niewprawną dłoń. Podkradła nawet mamie buteleczkę perfum ‒ takich, które stały dumnie na łazienkowej szafce z niewidzialną, ale czytelną dla wszystkich etykietą: „na specjalne okazje”. Mimo tych wysiłków Ada nadal nie wyglądała na gwiazdę wieczoru, ale było na tyle nieźle, że przed wyjściem z domu uśmiechnęła się szczerze do włas­nego odbicia. To nie zdarzało się zbyt często. Zwykle patrzyła na siebie jak na nijaką dziewczynę z problemową cerą, twarzą o mało ciekawych rysach i włosami w wypłowiałym rudym kolorze. Te ostatnie miały nieznośny zwyczaj zwisać smętnie i nie chciały ułożyć się w żadną fryzurę, a nakładana na nie farba dla pogłębienia koloru tylko nieznacznie poprawiała ich wygląd. Tamtego wieczoru Ada czuła jednak, że może przynajmniej wtopić się w tłum młodych, radosnych ludzi, bawiących się w modnej dyskotece, i nie odstawać od nich na kilometr.

Sebastian ostrzegał ją przed Hubertem już wtedy, kiedy obydwoje wracali do domu z tej imprezy. Złościł się nawet na nią, że przez pół wieczoru kleiła się do niego na parkiecie i dała się obściskiwać przy stoliku współdzielonym z małą grupką znajomych. Ada ­zupełnie tego nie rozumiała. Myślała, że brat powinien się cieszyć, albo wręcz być dumny, że jego najlepszy kumpel zainteresował się właśnie nią. Pokłócili się nawet o to, po czym Sebastian kategorycznie nakazał jej wybić sobie Huberta z głowy.

Nie przypuszczał zresztą, że po rozejściu się do domów kumpel podtrzyma swoje zainteresowanie Adą. Lubił znajomości na jeden wieczór, o których zapominał, jeszcze zanim nastał kolejny wypełniony imprezami weekend. Poza tym Ada nie była pięknością, którą mógłby choć przez chwilę szpanować przed kolegami. Ta historia miała zakończyć się na tamtej dyskotece i być może wtedy byłby to względny happy end. Tyle że Ada nie posłuchała się brata, a ‒ jak się szybko okazało ‒ Hubert miał inne plany. To on zaproponował, by spotykali się w tajemnicy przed Sebastianem. Obiecywał, że z czasem on oswoi się z myślą, że jego siostra i kumpel ze sobą chodzą. Do tego czasu ich znajomość miała być słodką tajemnicą.

I przez kilka tygodni naprawdę było słodko. Ada żyła jak w bajce, pod pierzynką lukru znacznie gęstszego niż ten na tortach ciotki Anieli. Czuła się jak Kopciuszek, który znalazł swojego księcia. Hubert robił z jej ciałem rzeczy, jakie wcześniej nie przeszłyby jej przez myśl. Wręcz miała wrażenie, że jej kobiecość dopiero się budziła, a pełne, ale niezbyt jędrne piersi, które dotąd traktowała jak zło konieczne, bo wylewały się z wydekoltowanych bluzek, falowały podczas biegu i robiły się tkliwe przed miesiączką, zaczęły spełniać znacznie przyjemniejszą funkcję. Hubert nazywał ją słowami, których nawet namiastki nikt inny nie wypowiedział pod jej adresem. Przez to Ada czuła się wartościowa i adorowana. I na każde planowane w sekrecie spotkanie leciała jak na skrzydłach.

Żałowała, że Hubert miał dla niej czas nie częściej niż dwa razy w tygodniu i że oficjalnie nie mogli pokazać się razem na kolejnej imprezie, ale liczyła, że to z czasem się zmieni. Przecież była jego księżniczką, a on zapewniał, że gdyby nie natłok obowiązków, spędzałby z nią każdą minutę. Nawet jeśli danego dnia nie mieli się spotkać, Ada budziła się z uśmiechem na ustach. W końcu czuła się szczęśliwa. Widziała to w swoich oczach, kiedy patrzyła w nielubiane dotąd lusterko. Jej najbliższe koleżanki też widziały, że coś jest na rzeczy, bo z dnia na dzień wyraźnie wypiękniała. Zrobiła się promienna i radosna, jakby z brzydkiego kaczątka nagle stała się łabędziem.

Tak było jednak tylko przez parę tygodni, dopóki nie pojawiła się ciąża. Gdyby to było możliwe, Ada wykasowałaby doszczętnie z pamięci tamto popołudnie, kiedy przerażona i zalana łzami, których nie umiała powstrzymać, wyznała Hubertowi, że spóźnia jej się miesiączka. W całym tym przerażeniu tliła się jeszcze iskierka nadziei, że mimo beznadziejności sytuacji nie pozostanie z tym sama. Niestety, tak właśnie się stało.

Dopiero narodziny Krzysia ponownie wypełniły jej samotność, choć nie w taki sposób, jaki wydaje się najodpowiedniejszy dla dziewczyny, w której ciągle było więcej dziecka niż kobiety. I chociaż teraz Ada nie wyobrażała sobie, że Krzysia mogłoby nie być, wolałaby, by przytrafił jej się kilka lat później i najlepiej z innym mężczyzną.

MARCIN

Przebudzał się parokrotnie, by od razu znów usnąć. Miał wrażenie, że spał bardzo długo i nadal nie był pewien, czy jest gotowy na dobre się obudzić. Ostatnim, co pamiętał, była sala pooperacyjna i spocony anestezjolog zawieszony nad jego łóżkiem. Wszystkie kolejne pobudki musiały być za krótkie, aby coś z nich utkwiło mu w pamięci. Nie miał pojęcia, czy ten sen dało się policzyć w godzinach, czy może w dniach. W każdym razie obolałe ciało świadczyło o tym, że nadal żył, a kiedy szerzej otworzył oczy i stęknął głośno, z prawej strony łóżka dobiegł go męski głos.

‒ Hej, Marcin!

To był Vincent. Rozpoznałby go wszędzie. Nie musiał nawet odwracać głowy w jego stronę, ale zrobił to powoli, co kosztowało go to trochę wysiłku.

‒ Hej! ‒ odpowiedział zachrypniętym i nienaturalnie brzmiącym głosem.

Vincent, zwykle pełen energii i optymizmu, teraz nie wyglądał zbyt dobrze. W dłoni trzymał książkę otwartą na jednej z pierwszych stron. Jego twarz wydawała się poszarzała, a brwi ściągnięte. Musiał być potwornie zmęczony.

‒ Wiesz, gdzie jesteś? ‒ spytał.

‒ W szpitalu. Miałem operację ‒ wychrypiał Marcin, starając się skupić uwagę i spojrzeć na niego przytomniejszym wzrokiem. ‒ Jak długo spałem?

‒ Łącznie ponad dobę, ale to dobrze, bo sen był dla ciebie wskazany.

‒ Ponad dobę? ‒ powtórzył.

‒ Zostałeś wybudzony z narkozy krótko po operacji, ale dostałeś silne leki. I straciłeś dużo krwi.

‒ Coś poszło bardziej nie tak, niż powinno?

‒ Wysięk z rany pooperacyjnej zrobił się za mocny. Lekarze nie mogli szybko zatamować krwawienia. Ale teraz już jest dobrze ‒ zakończył Francuz, starając się brzmieć pokrzepiająco.

Marcin obawiał się zadać kolejne pytanie, ale czuł, że musi.

Jak przez mgłę pamiętał moment, kiedy dziesięć lat temu dotarł do niego pierwszy przebłysk świadomości, że lekarze obcięli mu lewą stopę i część podudzia. Chorował od dawna, aż w końcu postępująca choroba doprowadziła do tego, że mogło uratować go tylko drastyczne i okaleczające leczenie. Poszedł nawet z mamą na noże przez to, że podpisała na nie zgodę, bo był wtedy niepełnoletni i nie mógł samodzielnie podejmować tego rodzaju decyzji. Zachował świadomość do momentu przewiezienia na blok operacyjny, a jednak sytuacja w przeraźliwy sposób go zaskoczyła. Wypierał ją do ostatniej chwili. Jakaś część jego musiała głęboko wierzyć ‒ nawet po tym, jak zatrzasnęły się za nim drzwi sali operacyjnej ‒ że zdarzy się cud albo że to wszystko było tylko ponurym żartem lub koszmarem, z którego zaraz się obudzi. Wszyscy widzieli konieczność obcięcia nogi, tylko nie on.

Teraz miało być zupełnie inaczej. Kiedy rozmawiał z Vincentem ostatni raz przed operacją, obaj liczyli się z tym, że Marcin wybudzi się z niej bez sporego fragmentu drugiej nogi. Choroba zaatakowała ponownie i chociaż lekarze obiecali, że zrobią, co w ich mocy, żeby uratować nogę, lepiej było zawczasu pozbawić się złudzeń. Mimo że nie dało się w ten ani żaden inny sposób przygotować na jeszcze dotkliwsze kalectwo, Marcin nie chciał odwlekać momentu stanięcia przed faktem dokonanym. Od pierwszej chwili postanowił mierzyć się z konsekwencjami. Uciekł od Vincenta wzrokiem najdalej, jak się dało, i uznał, że bardziej gotowy już nie będzie.

‒ Musieli ją obciąć, tak? ‒ wyrzucił z siebie.

‒ Na szczęście obeszło się bez tego.

‒ Co?! ‒ spytał z niedowierzaniem, w jednej sekundzie przenosząc spojrzenie na siedzącego przy łóżku mężczyznę.

‒ Skończyło się na pełnej wymianie stawu kolanowego.

Marcin z trudem złapał oddech. Nie podobał mu się wyraz twarzy Vincenta. Kontrastował zbyt mocno z dobrą wieścią, którą właś­nie przekazał.

‒ Ale…? ‒ ponaglał.

‒ Nie kłopocz się tym teraz. ‒ Francuz najwyraźniej próbował go zbyć. ‒ Wyszło lepiej, niż się spodziewałeś.

‒ Daj spokój, Vincent! Jestem dużym chłopcem i możesz być mniej tajemniczy.

‒ Jesteś też słaby i musisz nabierać sił.

‒ I nigdzie się nie wybieram. ‒ Marcin próbował unieść się na posłaniu, ale nie było go stać na ten wysiłek. Zauważył za to kilka cienkich rurek wychodzących spod kołdry, które niewątpliwie kończyły się w jakichś częściach jego ciała. ‒ Chcę tylko wiedzieć.

‒ Uparciuch! ‒ Vincent przewrócił oczami, dając za wygraną. ‒ W trakcie operacji doszło do pęknięcia kości udowej. To niedobrze, ale czasem tak się zdarza przy endoprotezoplastyce.

‒ Co to oznacza?

‒ Trochę żelastwa w nodze więcej.

‒ A w praktyce?

‒ Noga będzie się dłużej goić i więcej czasu upłynie, zanim na niej staniesz.

‒ Ale naprawdę jest na swoim miejscu? ‒ Marcin ciągle nie był przekonany. ‒ Chyba nie wkręcałbyś mnie w takiej sprawie, co?

‒ Oczywiście, że nie! Znając ciebie, i tak chcesz sprawdzić na własne oczy. ‒ Nie czekając na reakcję, Francuz delikatnie odchylił kołdrę. ‒ Z tymi opatrunkami i rurkami wygląda raczej upiornie, ale widać, że jest cała.

Pomimo przeszywającego bólu w skroniach, który pojawił się przy zbyt gwałtownym ruchu głowy, Marcin wyraźnie poczuł, jak z jego serca spada wielki kamień. Przez ostatnie dni przybierał na sile, aż wreszcie stał się monstrualnie ciężki. Poczucie ulgi było teraz tak silne, że spowodowało jednocześnie falę mdłości i napierające do oczu łzy. To była chwila, w której powinien zostać sam. Powinien i chciał! Vincent widział go co prawda w tak wielu kryzysowych, kłopotliwych i żenujących sytuacjach, że jedna więcej nie powinna robić różnicy, ale mimo wszystko robiła.

‒ Zostawisz mnie na moment? ‒ zapytał.

Miał nadzieję, że głos łamał się tylko w jego zmęczonej operacją, narkozą i długim snem głowie, a nie naprawdę, ale Vincent był irytująco dobry w odczytywaniu emocji. Wystarczyło, że spojrzał na niego z niepokojem.

‒ Jeśli tego właśnie potrzebujesz ‒ odpowiedział. ‒ Ale to żaden wstyd, że się bałeś, a teraz czujesz ulgę. Jeśli chcesz płakać, to płacz. Wiesz, że mnie to nie rusza.

‒ Po prostu idź gdzieś na kilka minut ‒ prychnął, bo przeciwnie do tych słów, czuł się zawstydzony własnym wzruszeniem.

‒ Okej. W takim razie wypiję kolejną aromatyczną kawę w bufecie na dole ‒ Vincent z sarkazmem zaakcentował słowo „aromatyczną”.

Kawa w szpitalnym bufecie była ohydna i obaj doskonale o tym wiedzieli, ale stanowiła dobry pretekst. Kiedy zniknął za drzwiami, Marcin nakrył głowę kołdrą i zaczął najpierw bezgłośnie szlochać, a po chwili poczucie bezgranicznej ulgi przybrało postać dwóch strużek spływających po obu stronach jego twarzy. Miał tylko nadzieję, że w sali nie pojawi się zaraz pielęgniarka lub lekarz. Nadal nie lubił płakać przy świadkach ‒ nieważne, czy z bezsilności i rozpaczy, czy ze szczęścia.

***

Lena stanęła w drzwiach z dużą, popielatą torbą podróżną przewieszoną przez ramię i sińcami pod dolnymi powiekami niedługo po tym, jak Marcinowi udało się przekonać Vincenta, żeby pojechał do mieszkania i po blisko dobie spędzonej przy jego łóżku trochę odpoczął. Lena też wyglądała na niewyspaną, ale kiedy uśmiechnęła się niemrawo, z jej spojrzenia biła determinacja. Mógł się tego spodziewać.

To nie miała być łatwa przeprawa, zwłaszcza że leki przeciwbólowe przestawały działać. Ciało nie było już tylko trochę obolałe jak po przebudzeniu, ale zaczynało dawać mu w kość. Jeśli nie leżał na wznak, buntowała się głowa, a kiedy próbował wykonać jakikolwiek znaczący ruch, rurki uwierały go jeszcze mocniej, szczególnie ta od cewnika urologicznego. Poza tym czuł się głodny i jak na złość zaczęły przychodzić mu do głowy wszystkie ulubione dania. Wyliczał je w myślach, aż doszedł do punktu, w którym byłby skłonny dać się ponownie pokroić za cokolwiek normalnego do zjedzenia, czy nawet za tę kawę ze szpitalnego bufetu. W zasadzie od wyjścia Vincenta do momentu przybycia Leny myślał na przemian o jedzeniu i o niej.

Był trochę zły na siebie, że chociaż wiadomość, którą sklecił wcześniej, powinna być ostatnią, w chwili słabości, krótko przed operacją, wysłał jej kolejną. Lena mogła ją zignorować, ale podskórnie czuł, że tak się nie stanie. Była na to zbyt uparta i silna. Już wcześniej udowodniła, że umiała walczyć o to, czego pragnęła. Ciągle nie mógł pojąć, jak to się stało, że zapragnęła akurat jego ‒ gburowatego faceta bez większych doświadczeń w relacjach damsko-męskich, do tego bez części lewej nogi i z bardzo realną wizją utraty prawej. Kiedy pisał tamtego SMS-a, był niemal pewien, że obudzi się jeszcze mniej kompletny niż przez ostatnie dziesięć lat.

Lena nie od razu podeszła bliżej. Najpierw objęła wzrokiem niewielkie pomieszczenie, które mieściło dwa łóżka oddzielone od siebie topornym, poszarzałym parawanem. Marcin leżał od strony drzwi i to on dla wszystkich wchodzących wysuwał się na pierwszy plan. Niestety jego tułów i głowa wystające spod kołdry oraz cała reszta nie stanowiły przyjemnego widoku.

‒ Nie powinienem był cię tu ściągać ‒ powiedział, chociaż w pierwszej chwili w całym swoim egoizmie musiał przyznać, że ucieszył się na jej widok i najchętniej po prostu by ją objął.

‒ „Dobrze cię widzieć” byłoby lepszym powitaniem ‒ odrzekła, próbując szerzej się uśmiechnąć, ale grymas na jej ustach wyszedł ponuro. ‒ Poza tym wcale mnie nie ściągałeś.

‒ Trochę tak.

‒ Pozostawiłeś mi decyzję.

‒ Pisząc tego SMS-a, od razu wiedziałem, że na jedno wychodzi.

‒ Zanim dotarł, byłam już praktycznie spakowana. Przyjechałabym mimo wszystko.

Odstawiwszy torbę na podłogę, Lena usiadła na stojącym obok łóżka krześle ‒ tym samym, które przez ostatnie godziny okupował Vincent. Chociaż musiała przebyć długą drogę, wciąż wyglądała dość świeżo i bardzo dziewczęco, z twarzą bez grama makijażu, okoloną luźno spływającymi na ramiona rudymi włosami, które pachniały szamponem i sprawiały wrażenie niedawno umytych. Marcin założył, że musiała odświeżyć się u babci Malwiny, ale wydało mu się dziwne, że nie zostawiła u niej swojej torby podróżnej. Przywiozła ją ze sobą do szpitala, jak gdyby chciała dać mu do zrozumienia, że wcale nie była pewna, czy powinna zostać. On też nie był tego pewien, chociaż kiedy znalazła się tuż obok, jeszcze bardziej zapragnął ją przytulić.

‒ Słowo „wszystko” mieści w sobie bardzo dużo, wiesz? ‒ stwierdził, z trudem utrzymując fizyczny dystans. ‒ I niewiele jest w tym dobrych rzeczy.

Celowo ominął ją spojrzeniem, za to czuł jej wzrok na sobie.

‒ Wiem, na co się piszę.

‒ Czyżby? ‒ spytał twardo. ‒ Bo mnie wydaje się, że nie masz pojęcia. W moim niedługim życiu parokrotnie atakowała mnie parszywa choroba. Za każdym razem trochę znienacka. Lekarze wycięli chyba wszystkie tykające bomby, ale i tak nie ma żadnej gwarancji. Dlatego znajomość ze mną to ciągłe niepewność i ograniczenia. Mnóstwo ograniczeń.

‒ Rozmawialiśmy już o tym ‒ zauważyła.

‒ To było, kiedy jeszcze wierzyłem, że wszystko, co najgorsze, już mam za sobą.

‒ Dlatego nie powiedziałeś mi o wynikach badań? ‒ Lena wbiła w niego wzrok, za wszelką cenę starając się ukryć, że jest jej przykro, bo przyjął ją tak oschle.

‒ Sądziłem, że zareagujesz dokładnie w ten sposób. Rzucisz wszystko i przyjedziesz. A ja w najbliższych tygodniach nie będę mógł niczego ci zaoferować, bo chwilowo potrzebuję bardziej pielęgniarki niż kobiety.

‒ Miałeś rację! Rzuciłam wszystko z dnia na dzień i przemierzyłam prawie dwa tysiące kilometrów. Pokłóciłam się z rodzicami, którym nie podobał się mój nagły wyjazd. Spędziłam prawie dobę w podróży, na lotniskach i dworcach. Cały czas myślałam o tym, co tutaj zastanę i jak mnie przyjmiesz. I wierz mi, nie snułam kolorowych wizji.

‒ Domyślam się, ale…

‒ Ale tu jestem! ‒ weszła mu w słowo. ‒ Liczyłam, że choć trochę się ucieszysz, podczas gdy ty zakładałeś, że tak łatwo o tobie zapomnę.

‒ To nie powinno być dla ciebie takie trudne ‒ odparł brutalnie. ‒ Byliśmy razem kilkanaście dni i tylko jedną noc.

‒ Dla ciebie to może „tylko”, ale mnie wystarczyło, żeby postawić wszystko na jedną kartę. ‒ Lena ze złością starła pojedyncze łzy, które zaszkliły się w jej oczach. ‒ Mam pieniądze na to, żeby wrócić do domu, a potem podkulić ogon i przyznać rację rodzicom, że nie było warto… Mogę wyjechać, ale jeśli to zrobię, to tym razem definitywnie. Nie będę cię prosić o szansę. To nie powinno na tym polegać.

Spis treści

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Prolog

Część 1. Zaryzykuj

Ada

Lena

Ada

Marcin

Ada

Lena

Ada

Marcin

Sebastian

Część 2. Zrozum

Lena

Ada

Lena

Ada

Lena

Ada

Marcin

Lena

Ada

Marcin

Sebastian

Część 3. Wytrwaj

Lena

Marcin

Lena

Ada

Lena

Marcin

Lena

Ada

Marcin

Lena

Ada

Lena

Ada

Epilog

Podziękowania