Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
93 osoby interesują się tą książką
Joanna zostawia za sobą ból po rozwodzie i rutynę codziennego życia w Nowym Targu i podejmuje zaskakującą decyzję: wyjeżdża do Bukaresztu, żeby podjąć pracę w szpitalu pediatrycznym. Rumunia w 1992 roku to kraj biedy i chaosu, ale też ludzi, którzy nie tracą nadziei na lepsze jutro. Tam poznaje Andreia, lekarza, który po latach na emigracji wrócił do ojczyzny. Wspólna praca i rodząca się między nimi więź sprawiają, że Joanna zmienia się, zaczyna inaczej patrzeć na ludzi, na siebie, na swoją przeszłość. Mierząc się z dramatycznym losem sierot po czasach dyktatury Nicolae Ceaușescu, odzyskuje sens życia i zawodowej misji. Kiedy pewnego dnia spotyka w szpitalu Elenę, nastolatkę w ciąży, wpada na szalony pomysł…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Redakcja
Agata Wawrzaszek | CAŁA JASKRAWOŚĆ
Zdjęcia na okładce
© arusu69, DesignMaster360 , Galyna Andrushko, sommai | stock.adobe.com
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Anna Skowrońska, Agata Wawrzaszek | CAŁA JASKRAWOŚĆ
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I w edycji „większej litery”, Katowice 2025
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2025
tekst © Copyright by Anna Ziobro, 2025
ISBN 978-83-68302-73-8
Na szczęście snucie marzeń nie było oficjalnie zabronione, choć nikt nikomu tego nie polecał.
Małgorzata Rejmer, Bukareszt. Kurz i krew
Paryż, 4 listopada 1992 roku (środa)
Andrei Munteanu postanowił zająć pierwszą wolną ławkę. Znalazł ją bez trudu. Na początku listopada o wczesnej godzinie poranka Paryż nie był tak gwarny jak w szczycie letniego sezonu. Na ulicach panował umiarkowany ruch. Ludzie spieszyli się do pracy i codziennych zajęć. Niewiele było tu teraz osób takich jak on, przychodzących na Pola Elizejskie, żeby chwilę posiedzieć i pomyśleć. Zanim usiadł na ławce, z kieszeni spodni wyjął szmacianą, kraciastą chusteczkę i przetarł siedzisko, na którym szkliły się krople deszczu pozostałe po nocnym opadzie.
W oddali po lewej stronie rysował się Łuk Triumfalny, osnuty poranną mgłą. Monumentalna brama wzniesiona na placu Charles’a de Gaulle’a zamyka perspektywę Pól Elizejskich. Podobną wzniesiono na początku lat dwudziestych XX wieku w Bukareszcie dla uczczenia zwycięstwa Rumunii w pierwszej wojnie światowej, tyle że rumuński łuk nie jest tak okazały, bo niemal o połowę mniejszy od paryskiego.
Andrei każdego dnia tęsknił za Rumunią, ale dziś odczuwał też inną, znacznie silniejszą i trudniejszą do opisania tęsknotę. Spojrzał w niebo. Długo wpatrywał się w wiszące dziś wyjątkowo nisko, skłębione chmury, jakby pomiędzy nimi dało się dostrzec mały, sunący powoli punkcik – samolot, który niespełna godzinę temu wystartował z bukareszteńskiego portu lotniczego Otopeni. Nie leciał nawet w tym kierunku, ale wystarczyła mu świadomość, że był gdzieś tam wysoko, ponad chmurami.
Gdyby w całym swoim życiu Andrei nie był tak uparty i umiał dokonywać lepszych wyborów, nie byłoby go teraz tutaj. Być może leciałby tym samolotem. A już na pewno nie siedziałby na ławce w środku tętniącego życiem Paryża z palącym poczuciem, że znowu jest sam na własne życzenie. To była cena, którą ponownie płacił za to, że kochał zbyt mocno i że uparcie wybierał miłość niczyją.
Nowy Targ, 7 maja 1992 roku (czwartek)
Hodowany przez lata bluszcz oplatał solidną, grubą nić. Łączyła doniczkę z żyrandolem, a następnie biegła dalej w kierunku karnisza, przecinając sufit na całej szerokości. Mięsiste liście rośliny w paru miejscach były podsuszone, ale rosły gęsto, przez co prezentowały się imponująco. Joanna nie miała ręki do kwiatów, za to powietrze w mieszkaniu i to, że okna wychodziły na stronę południową, im służyło.
Spojrzała na parapet, na którym jeszcze kilka dni temu dumnie stało kilka doniczek. Teraz zionął pustką. Nawet nie przypuszczała, jak nijako będzie wyglądać parapet bez kilku zwyczajnych fiołków, fikusa i aloesu. Wszystkie te kwiaty oddała w dobre ręce, z bluszczem jednak niewiele dało się zrobić. Musiał tu pozostać, bo każda próba rozplątania łodyżki i oddzielenia jej od nici mogłaby zakończyć się zniszczeniem rośliny. Bluszcz dosłownie wrósł w to miejsce. Mógł pozostać tutaj albo nigdzie. Joanna miała nadzieję, że jej siostrzenica, dziewiętnastoletnia Irka, która wprowadzi się tu w przyszłym miesiącu, będzie w stanie zadbać nie tylko o mieszkanie, ale i o roślinę, która dzięki temu przetrwa do jej powrotu.
Dziwnie się czuła ze świadomością, że szykując się na długi i daleki wyjazd, najbardziej żałuje doniczek z kwiatami. To było słabe, nawet jak na nią. Była jeszcze złota rybka welonka w okrągłym akwarium, z którą Joanna rozstała się w zeszły weekend. To akurat poszło gładko. Złota rybka nie tylko nie spełniała życzeń, ale i przypominała jej o byłym mężu. To on zakupił ją razem z akwarium i jego wyposażeniem niespełna rok przed rozwodem. Żałowała, że wyprowadzając się z mieszkania, razem z koszulami, garniturami, zapasem bielizny i przyborami do golenia, nie zabrał rybki ze sobą. Mogła mu wcisnąć akwarium na odchodne, ale wtedy nawet o tym nie pomyślała. Teraz znalazła dla niej inną właścicielkę. Młodsza córka jej siostry była zachwycona rybką. Wreszcie miała swoje domowe zwierzątko. Co prawda nie wymarzonego psa, ale złota welonka była lepsza niż nic.
Upewniwszy się raz jeszcze, że bilet lotniczy i paszport są spakowane, Joanna opadła ciężko na ustawioną wzdłuż ściany wersalkę. Sprężyny zaskrzypiały nie tyle z powodu jej wagi, ile dlatego, że mebel nie był najnowszy. Joanna planowała, że po powrocie zrobi małe przemeblowanie. Wyrzuci wszystko, z czym nie potrafiła się rozstać po rozwodzie. Póki co miała jednak przed sobą perspektywę sześciu miesięcy w Rumunii. Nazajutrz skoro świt z Nowego Targu planowała dotrzeć do Krakowa, a stamtąd pociągiem do Warszawy, gdzie miała spędzić noc, by kolejnego dnia wczesnym rankiem udać się na Okęcie. Już samo dotarcie na lotnisko było dla niej wyprawą, bo dotąd – nie licząc okresu studiów – nie wyściubiła nosa poza Podhale. Nigdy nawet nie była w stolicy.
Ciszę, która nieznośnie przez większość czasu po wyprowadzce męża towarzyszyła jej w mieszkaniu, przerwał dźwięk telefonu. Joanna podeszła do aparatu i podniosła słuchawkę. Wystarczyło jedno sapnięcie, gdy powiedziała „halo”, by rozwiać wszelkie wątpliwości co do tego, kto dzwonił.
– Jesteś już spakowana? – spytała matka, mieszkająca na drugim końcu miasta.
– Tak, jestem gotowa – potwierdziła.
Dodała w myślach, że przez ostatnie dwa dni właściwie niczego innego nie robiła, tylko się pakowała, szykowała mieszkanie na wyjazd i co chwilę sprawdzała, czy to, co umieściła przed momentem w bagażu, nadal tam jest.
– Głupio robisz, Aśka – powiedziała matka szorstkim tonem. – Naprawdę bardzo głupio.
– Wiem, mamo, już to mówiłaś.
– Rozumiem ból po rozwodzie, że Marek znalazł sobie inną, ale…
– Rozmawiałyśmy o tym wiele razy. – Joanna stanowczo weszła jej w słowo.
Dokładnie wiedziała, jak potoczy się ta rozmowa. Nie chciała kolejny raz wysłuchiwać znajomej tyrady, tym bardziej na kilkanaście godzin przed wyjazdem.
– Jak widać, nieskutecznie rozmawiałyśmy – kobieta nie dawała za wygraną – skoro mimo wszystko się spakowałaś i jesteś gotowa na wyjazd.
– I zapewniam cię, że nie rozpakuję się po twoim telefonie – odparła Joanna.
– Żebyś tylko nie żałowała tej decyzji…
Tylu rzeczy w życiu żałuję, że najwyżej dopiszę to do swojej listy – dodała w duchu Joanna, ale policzywszy w myślach do trzech, żeby opanować emocje, powiedziała głośno:
– Ja też będę za wami tęsknić.
– Zawsze musisz postawić na swoim – stwierdziła matka z przekąsem.
– Nie zawsze. Właściwie prawie nigdy, ale tym razem tak – sprostowała, a kiedy przez dłuższą chwilę w słuchawce słyszała tylko miarowy oddech i wyczuwała niewypowiedzianą rezygnację, z ciężkim sercem postanowiła zakończyć rozmowę: – Odezwę się z Bukaresztu tak szybko, jak to będzie możliwe… Dbajcie o siebie z tatą.
– My?! To ty o siebie dbaj! Obiecaj przynajmniej, że będziesz na siebie uważać.
– Obiecuję – powiedziała.
Tyle mogła zrobić, ale nie była pewna, czy matka ją usłyszała, bo połączenie zostało przerwane. Często się to zdarzało, dlatego dla pewności odczekała przy telefonie chwilę, bo mógł rozdzwonić się ponownie. To jednak nie nastąpiło. Czerwony tulipan z dużą, okrągłą tarczą milczał.
Joannie było trochę przykro, że rodzice nie przyjechali spędzić z nią ostatniego wieczoru przed wyjazdem. Nie było ich tu od poprzedniego weekendu, kiedy to wpadli w bojowym nastroju głównie po to, by raz jeszcze przemówić jej do rozsądku i spróbować wyperswadować wyjazd, chociaż wszystkie formalności były już załatwione. Dotarcie z przeciwległej części miasta zajmowało im kwadrans, o tej porze dnia może nawet mniej. Zamiast przyjechać, woleli się rozstać niepogodzeni z jej decyzją. Joanna nie potrzebowała ich błogosławieństwa, ale na pewno by nie zaszkodziło. Miło byłoby usłyszeć, że nie porywa się z motyką na słońce i podejmując decyzję o wyjeździe do Rumunii, nie postradała zmysłów. Niestety, na żadne słowa otuchy się nie zanosiło.
Chwilę po tym, jak odłożyła słuchawkę, zerknęła na małą karteczkę leżącą tuż obok telefonu. Kilka dni wcześniej zapisała na niej, co musi zrobić bezpośrednio przed wyjazdem. Kilka punktów było już skreślonych. Teraz mogła odhaczyć pozycję: „Zadzwonić do rodziców”. Chwyciła długopis i skreśliła również punkt dotyczący sprawdzenia, czy spakowała dokumenty podróży. Robiła to już kilkukrotnie i za każdym razem bezpiecznie leżały w jej torebce. Uznała, że jeśli sprawdzi to ponownie, to będzie oznaczać, że popada w paranoję. Na liście widniała w zasadzie tylko jedna nieodhaczona pozycja: „Zostawić klucze pani Leokadii”.
Leokadia była kobietą w słusznym wieku i równie słusznej postury. Ponoć była bardzo młoda, kiedy została wdową, i z mężem nie zdążyli doczekać się dzieci. Drugi raz nie wyszła już za mąż, przez co ci, którzy znali ją słabiej, błędnie uważali, że jest starą panną.
Była najbliższą sąsiadką Joanny, zajmowała mieszkanie naprzeciwko. Chociaż sama nie lubiła o sobie opowiadać, znała wszystkich i o wszystkim wiedziała. Już kiedy wprowadzali się tutaj z Markiem dwa lata po ślubie, Joanna uznała, że Leokadię warto mieć po swojej stronie. Z czasem nawiązała się między nimi szczera sąsiedzka sympatia, chociaż dzieliły je prawie trzy dekady. Przez najbliższe tygodnie to Leokadia miała doglądać mieszkania, podlewać bluszcz, a wreszcie przekazać klucze Irce, kiedy dziewczyna zda ostatni egzamin maturalny i z położonych niespełna trzydzieści kilometrów na zachód od Nowego Targu Spytkowic przeniesie się tutaj, by podczas wakacji poszukać pracy i zająć się mieszkaniem ciotki.
Joanna miała zostawić klucze pod wycieraczką, ale była niemal pewna, że sąsiadka wstanie przed świtem, żeby osobiście pożegnać się z nią w progu. Mimo to postanowiła jeszcze dziś do niej zajrzeć. I tak nie mogła wysiedzieć w mieszkaniu. Musiała coś ze sobą zrobić. Wszystko było już spakowane, a na to, by kłaść się spać, było o wiele za wcześnie. Nie wybiła nawet dwudziesta. Zresztą Joanna wcale nie była pewna, czy łatwo dziś uśnie.
Zanim wyszła, przypomniała sobie o pudełku ciastek zakupionym wczoraj w cukierni przed blokiem, na wypadek gdyby rodzice jednak postanowili wpaść i się pożegnać. Na myśl o nich znowu zrobiło jej się smutno. Skrzywiła się i mamrocząc do siebie, że ich strata, wyjęła pudełko z lodówki. Zamknęła drzwi wejściowe i ruszyła w stronę mieszkania sąsiadki, która jakby tylko na to czekała. Ledwo Joanna zdążyła nacisnąć dzwonek, a drzwi się otworzyły i zobaczyła stojącą w progu korpulentną sąsiadkę, jak zwykle z nienagannie natapirowanymi włosami.
– Miałam nadzieję, że jeszcze dziś wpadniesz do mnie, dziecko. Smutno byłoby, gdybyś wyjechała bez pożegnania – powiedziała Leokadia i utkwiła wzrok w pudełku tkwiącym w dłoniach Joanny. – Ale co ty mi tutaj niesiesz?! Przecież ja upiekłam jabłecznik… Twój ulubiony.
– Upiekła pani jabłecznik? – Joanna spojrzała na nią skonsternowana.
– Wiem, że lubisz.
– Ale nie wiedziała pani, że przyjdę…
Leokadia uśmiechnęła się pod nosem i szerokim gestem zaprosiła ją do gościnnego pokoju. Z meblościanką z kompletu Bieszczady i dużym, kineskopowym telewizorem, na którym obowiązkowo stała doniczka z bluszczem mającym pochłaniać szkodliwe fale elektromagnetyczne, do złudzenia przypominał pokój gościnny w mieszkaniu rodziców sprzed kilku lat, zanim zrobili gruntowny remont i unowocześnili wystrój.
– Usiądź, a ja zaraz ukroję nam ciasta. Pewnie przed wyjazdem nie możesz usiedzieć na miejscu.
– To prawda – potwierdziła Joanna, podając jej pudełko. – Proszę je wziąć. Nie spakuję ich ze sobą na drogę.
– A ja nie zrobię się od nich szczuplejsza – sarknęła sąsiadka, zabierając ciastka.
Po chwili wróciła z dwoma talerzykami. Ten z większym kawałkiem jabłecznika postawiła przed Joanną.
– Jestem przekonana, że nikt ci takiej nie upiecze w Budapeszcie.
– Bukareszcie – poprawiła ją.
– No przecież mówię!
– Budapeszt jest na Węgrzech, pani Leokadio. Ja jadę do Bukaresztu, stolicy Rumunii.
Słysząc te słowa, starsza kobieta zmarszczyła czoło i przez chwilę intensywnie nad czymś myślała.
– Nieważne dokąd – powiedziała w końcu. – Ważne, żebyś znalazła tam coś, co sprawi, że poczujesz się znowu szczęśliwa.
– Nie jestem nieszczęśliwa… Chyba – stwierdziła Joanna bez przekonania. – I z pewnością nie jadę szukać szczęścia w Rumunii.
– Ale to nie oznacza, że go tam nie znajdziesz. – Leokadia uśmiechnęła się serdecznie, po czym wbiła mały, srebrny widelczyk w swój kawałek ciasta. – A teraz jedz! Każda podróż powinna zacząć się od czegoś dobrego. A mój jabłecznik jest najlepszy.