Ostatnia bitwa. Tom I - Adamczak Olgierd - ebook

Ostatnia bitwa. Tom I ebook

Adamczak Olgierd

0,0
52,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jak pokonać wroga, którego nie znasz?

W sielankowe życie zamieszkujących Wielką Puszczę istot ze szczękiem oręża i tętentem kopyt wkracza najgorszy z najgorszych nieprzyjaciół: człowiek. To z jego winy wybucha krwawa wojna, pochłaniająca tysiące ofiar. Elfy, krasnoludy, trolle, nimfy i ogry muszą zmierzyć się z przemocą na niespotykaną dla nich skalę i stanąć do obrony swoich domostw. Wśród nich jest krasnolud Peren, który stara się z całych sił wspomagać swoją ojczyznę. Wkrótce jednak okazuje się, że wrogów jest więcej. Przyczajone od tysięcy lat ciemne moce planują wykorzystać wojenną zawieruchę, by przejąć władzę nie tylko nad Wielką Puszczą, ale i całym światem…

Las płonął. Setki starych drzew waliły się z łoskotem na ziemię, sypiąc iskry na suche liście krzewów, które gęsto rosły bliżej ziemi. Oszalałe z przerażenia zwierzęta uciekały na oślep, byle dalej od ognia. Ale żywioł szalał wszędzie. Cała pradawna Puszcza płonęła, niby bierwiona w kominku olbrzyma. Padały stare dęby, liczące sobie ponad pięć stuleci, młode brzozy, które po zimie jeszcze nie zdążyły się zazielenić, oraz cisy i buki dopiero co wyrosłe ponad glebę. Było gorąco, duszno, dym zatykał płuca, wdzierał się do oczu, powodując łzawienie, ograniczał widoczność. Wszędzie skakały płomienie. Było jak w piekle.

Olgierd Adamczak
Urodził się w 2006 roku w Poznaniu. Swoją przygodę z pisarstwem rozpoczął w wieku jedenastu lat. Lubi tworzyć własne, alternatywne światy, gdyż – jak twierdzi – może wówczas żyć w kilku miejscach jednocześnie. Jest wielkim fanem twórczości Sapkowskiego i Tolkiena. Słucha wielu metalowych i rockowych kapel, w szczególności Amon Amarth. Marzy o tym, by w przyszłości jego książki przetłumaczono na język angielski i by stały się znane na całym świecie.
Strona autora: oliada.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 530

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1. Początek

Las płonął. Setki starych drzew waliły się z łoskotem na ziemię, sypiąc iskry na suche liście krzewów, które gęsto rosły bliżej ziemi. Oszalałe z przerażenia zwierzęta uciekały na oślep, byle dalej od ognia. Ale żywioł szalał wszędzie. Cała pradawna Puszcza płonęła, niby bierwiona w kominku olbrzyma. Padały stare dęby, liczące sobie ponad pięć stuleci, młode brzozy, które po zimie jeszcze nie zdążyły się zazielenić, oraz cisy i buki dopiero co wyrosłe ponad glebę. Było gorąco, duszno, dym zatykał płuca, wdzierał się do oczu, powodując łzawienie, ograniczał widoczność. Wszędzie skakały płomienie. Było jak w piekle.

Podniosłem się z ziemi, w oszołomieniu potrząsając głową. Jednak dym i spiekota przywróciły mnie do świadomości w błyskawicznym tempie. Rozejrzałem się. W otaczającym mnie pierścieniu płonącej trawy, krzaków i drzew był tylko jeden prześwit. Między dwoma płonącymi krzewami, splecionymi u góry gałęziami jak łuk bramny, znajdowała się niewielka przestrzeń, akurat taka, bym miał szansę się tamtędy przedostać. W duchu dziękując światu, że nie jestem elfem ani centaurem – ci bowiem z całą pewnością by się nie zmieścili – lecz jedynie niskim i przysadzistym krasnoludem, zacząłem się przeciskać.

Udało mi się to zrobić i nie uszkodzic poważnie którejkolwiek z części mojego ciała, ale w spodniach miałem pełno dziur wypalonych przez skaczące iskry. Odetchnąłem z ulgą. Moja radość trwała jednak bardzo krótko. Dokładnie do czasu, w którym zdałem sobie sprawę, iż wydostanie się z kręgu ognia nie poprawia mojej sytuacji nawet odrobinę. Wciąż byłem w środku płonącego lasu. Musiałem ruszać dalej.

Szedłem więc dalej. Im dalej zachodziłem, tym było lepiej. Nadal z każdej strony z trzaskiem waliły się drzewa i krzaki, nadal musiałem uważać, by jednym nieopatrznym krokiem nie wpakować się w płomienie. Mimo tego byłem jednak w stanie maszerować naprzód, a w obecnej sytuacji to i tak dużo.

Usłyszałem nad głową trzask. Zdążyłem spojrzeć w górę i zobaczyć płonący konar sosny, który właśnie odrywał się od pnia drzewa. Otworzyłem usta, ale nie wydałem z nich żadnego dźwięku. Na ułamek sekundy, nim gałąź spadła mi na głowę, wszystko zniknęło.

Stałem w ciasnym korytarzu. Z braku większego wyboru ruszyłem naprzód. Po kilku krokach otworzyła się przede mną spora komnata, której podłoga znajdowała się o dobre trzy metry niżej niż ja, z korytarza schodziło się tam drabiną. Była to katownia. Na podłodze stały przeróżne narzędzia tortur, niektóre tak wymyślne, że nawet nie domyślałem się zasady ich działania. Posadzkę przecinała od czasu do czasu rynna, o łatwym do odgadnięcia zadaniu. Wzdrygnąłem się. W pomieszczeniu nikogo nie było, ale niektóre urządzenia wyglądały na niedawno używane. Nie chciałem tam schodzić, lecz cofnięcie się w mrok za moimi plecami wydało mi się jeszcze gorszym pomysłem. Zszedłem więc po drabinie. Ruszyłem pomiędzy przyrządami do tortur, usiłując nie zgadywać, co na każdym z nich robiono z jeńcami. Nagle usłyszałem jakiś szczęk. Obejrzałem się, ale to tylko dzwoniły kajdany na jednym z przyrządów. Ruszyłem dalej uspokojony, ale znów się obróciłem. Te kajdany nie miały prawa dzwonić. Tu nie było wiatru, nawet najlżejszy podmuch nie przecinał nieruchomego powietrza.

Spojrzałem w bok błyskawicznie. Z bocznego korytarza, biegnącego na tym samym poziomie co komnata, doszedł mnie przeciągły gwizd. Nim zdążyłem się ruszyć, wyleciał z niego wiatr z drobinkami lodu. Pochłonął mnie, otoczył. Zacząłem się dusić. Nie mogłem złapać oddechu, nie widziałem i nie czułem nic, jakbym oderwał się od rzeczywistości…

***

Poderwałem się z posłania. Dysząc ciężko, szeroko otwartymi oczami wpatrywałem się w drzewa po drugiej stronie polany, na której rozłożyłem swoje obozowisko. Powoli uświadamiałem sobie, że to, co przed chwilą z taką wyrazistością przeżyłem, to był sen. Uspokoiwszy się, pociągnąłem nosem, czując jakiś dziwny zapach. Zapach dymu.

Natychmiast zerwałem się na nogi, wciąż z nożem w ręku, i rozejrzałem nerwowo. Nie więcej jak o cztery kroki ode mnie płonął ogień. Bez wątpienia nie był to jednak pożar: niewielkie płomienie skaczące po ułożonych w stosik patykach nie przypominały niszczycielskiego żywiołu z mojego snu, lecz stanowiły czyjś wytwór. Nad nimi powoli, leniwie obracał się ruszt z nabitym na niego cietrzewiem. Rusztem poruszała dłoń. Powiodłem wzrokiem za jej śladem, po nadgarstku, przedramieniu, łokciu, osłoniętym kaftanem z dziczego futra ramieniu, szyi, szlachetnie, delikatnie zarysowanej szczęce, układających się w kpiarski uśmiech ustach, nosie; wreszcie spojrzałem siedzącej przy ognisku postaci prosto w oczy. Tych oczu nie pomyliłbym z niczyimi innymi. Miały barwę bursztynu, rzadkiego w Puszczy minerału, sprowadzanego niekiedy zza zachodnich gór. Znałem tylko jedną istotę o takich oczach. Ponownie objąłem siedzącego krasnoluda wzrokiem i dopiero wtedy całkowicie upewniłem się co do jego tożsamości.

– Perenie, Perenie – przemówił, kręcąc głową Rain, mój przyjaciel i sąsiad, starszy o dwa lata krasnolud. – Czyżby dręczyły cię koszmary? Mówiłem ci już: kładź się spać wcześnie i z pełnym brzuchem, a żadne nocne mary nie będą ci dokuczać. Czyżbyś zapomniał?

Westchnąłem z ulgą i usiadłem naprzeciwko niego przy ognisku. Trzy dni temu wyjechaliśmy z Rainem z wioski na polowanie. Rozjechaliśmy się w różne kierunki, tak mi się przynajmniej wydawało. Jednak jakimś cudem mój przyjaciel zdołał mnie odnaleźć, i to w samym środku głuszy.

– Faktycznie, nie zjadłem nic wczoraj wieczorem – przyznałem. – Z chęcią to teraz nadrobię.

– Poczęstuję cię – zgodził się wyniośle Rain. – Nie mów mi jednak, że przez całe trzy dni nie upolowałeś żadnego zwierzęcia. Nawet królika? Nawet jakiegoś ptaka?

– Oczywiście, że upolowałem – odparłem. – Ale po co mam sobie piec osobną strawę? I tak całego cietrzewia nie zjesz.

– Racja. Ale w takim razie osiodłaj oba konie, twojego i mojego. Zaraz po śniadaniu musimy ruszać w drogę, aby przed północą być we wsi. Zapędziliśmy się dość daleko, powrót zajmie nam cały dzień.

Podczas gdy ja zwijałem moje skromne obozowisko, pakując wszystko w juki, oraz siodłałem nasze wierzchowce, Rain zdjął ptaka z rusztu, podzielił go na dwie części i zaczął ze smakiem zajadać swoją. Po niedługim czasie byliśmy już w drodze.

2. Wioska

Sennie kiwaliśmy się w siodłach. Było już późno, zmierzch zapadł. Byliśmy zmęczeni po całodziennej jeździe konnej. Zjedliśmy resztki tego, co nam zostało, a że niewiele tego było, burczało nam w brzuchach. Konie też ledwo szły nogą za nogą, ale okolice już widzieliśmy znajome.

W pewnym momencie Rain wyprostował się i, wyciągając rękę, powiedział:

– Jesteśmy wreszcie.

Rzeczywiście było już widać polanę i prześwit między dwiema chatami prowadzący na główną drogę biegnącą przez środek wsi Żatyce. Miejscowość zbudowano w kształt wrzeciona. Główna droga, która zaczynała się przy wjeździe, prowadziła przez całą wieś, przecinała niewielki plac na jej środku i kończyła się po przeciwnej stronie przed karczmą. Z placu wychodziła też druga droga, prostopadła do głównej, i rozwidlała się po obu stronach wsi na dwie kolejne. Wzdłuż wszystkich tych ulic pobudowano niskie chaty. Całą wieś otaczały pola uprawne.

Ruszyliśmy nieco szybciej i po chwili wyjechaliśmy z lasu. Minęliśmy rozwidlenie, z którego druga droga w bok odbijała w stronę młyna. Gdy zbliżyliśmy się jeszcze bardziej do wsi, na drodze pojawiły się dwie postaci. Żatyce liczyły sobie ponad dwustu mieszkańców, ale tych dwóch nie dało się z nikim pomylić. Stanowili oni przeciwieństwo porządnych i praworządnych mieszkańców. Byli to krasnoludowie jak i my, Samson i Lesse. Ten pierwszy, ogromnej wręcz postury, mierzył niemal sześć stóp wzrostu, był też masywny i szeroki w ramionach. Ten drugi był nieco niższy ode mnie, stał lekko krzywo z powodu braku części lewej stopy; jakiś rok temu miał wypadek – gdy rąbał drzewo, kłoda drewna spadła mu na stopę i musiano ją amputować. Samson był ode mnie rok starszy, Lesse w moim wieku.

Podjechaliśmy w ich kierunku i zeskoczyliśmy z siodeł.

– Witajcie! – krzyknąłem, podbiegając do nich. Uściskałem obydwu.

– A gdzie Mardon? – spytał Rain, również witając się z naszymi przyjaciółmi.

– Śpi – odparł Lesse. – Dzisiaj Kulawy Rete dał mu niezły wycisk w kuźni. Ale przyjdzie później.

– Polowanie się udało? – spytał głębokim, niskim basem Samson.

– W miarę tak – przytaknąłem. Wysoki krasnolud skinął głową.

– To i dobrze.

– To teraz – wpadł mu w słowo Lesse – może przenieślibyśmy się do karczmy?

Rain westchnął, ale uprzedziłem go.

– Jasne, chętnie pójdziemy.

– No to jazda. Pobiegniemy przodem, bo i tak nas dogonicie – zdecydował Samson. Obaj odbiegli w ciemność.

– Wiesz, co o tym sądzę – mruknął Rain.

– Och, daj spokój, to tylko zabawa.

– Ostatnim razem też tak mówiłeś. Skończyło się na tym, że pijani w sztok śpiewaliście dziwaczne piosenki i szukaliście skarbów, kopiąc dziury na polu, dopóki was ojciec Samsona nie wziął za kark i nie przetrzepał wam skóry.

– Właśnie dlatego musisz z nami iść i dopilnować, by do tego nie doszło – stwierdziłem wesoło, wskakując na konia.

Rain poszedł za moim przykładem. Pokłusowaliśmy naprzód. Dopędziliśmy naszych przyjaciół na głównym placu. Zwolniliśmy, by nie zostali zbytnio w tyle. Po niedługim czasie znaleźliśmy się przed gospodą.

Był to duży budynek, w całości zbudowany z drewna, ze spadzistym dachem ze słomy. W oknach paliły się światła świec, najlepszy znak, że zajazd był czynny. Zsiedliśmy z koni i przywiązaliśmy je do balustrady koło wejścia. Otworzywszy drzwi, natychmiast poczułem wiele rzeczy. Zapach piwa, wina, mięsa i palonego wosku świec, usłyszałem gwar rozmów, krzyki, śmiechy, piski. Wszedłem do środka. Cały parter był jedną wielką izbą. W lewym rogu, przy ścianie naprzeciw wejścia, ustawiono szynkwas zbudowany z ociosanych kłód. Za nim stał pulchny i uśmiechnięty gospodarz, rozmawiający z dwoma kościstymi goblinami. Naprzeciw blatu można było zobaczyć kręte schodki prowadzące na górę, po których właśnie wchodziła para elfów. W trzecim kącie, przy ścianie naprzeciwko wejścia, stał wielki ceglany piec. Ustawiono przy nim kilka ław, a na jednej z nich siedział troll obrócony plecami do reszty izby. Pozostałą część pomieszczenia zajmowały stoły otoczone ławami. Niemal wszystkie miejsca były zajęte. Zgromadziłą się tu masa istot. Od wielkich i burkliwych orków, trzymających się we własnych grupach, przez elfów, krasnoludów i gobliny, aż po niskie gnomy i skrzaty. Panowała radosna atmosfera zabawy. Jedni pili piwo z wielkich kufli, inni rzucali kośćmi, jeszcze inni darli się na całe gardła, śmiejąc się lub głośno gadając.

Kilka osób od razu mnie zobaczyło, ktoś do mnie pomachał, ktoś uniósł w moją stronę kufel. Przeszedłem przez izbę do szynkwasu. Karczmarz zaprzestał rozmowy z goblinami, którzy niechętnie obrzucili mnie spojrzeniami i odeszli do stolika.

– Witaj, Perenie – przywitał się ze mną uśmiechnięty gospodarz. – Co podać? Poczekaj, nie mów, wiem. Ciemny ale, prawda?

Potwierdziłem z uśmiechem. Rain stanął obok mnie.

– Ooo – ucieszył się karczmarz. – Jest i pan Rain. Co podać?

– Proszę wina – odparł mój przyjaciel.

Karczmarz skłonił się i obrócił. Wziął z półki kufel i drewniany kielich. Postawiwszy je na szynkwasie, chwycił najpierw w ręce dzban z pieniącym się piwem i nalał, nie szczędząc, tak, by piana wystawała za krawędź kufla. Potem odstawił dzban, wziął drugi z winem i równie szczodrze napełnił kielich Raina. Później z ukłonem wręczył nam naczynia. Wzięliśmy je i odwróciliśmy się. Rain natychmiast skierował się do stolika, przy którym siedziało kilku elfów i krasnoludów, nie grających w kości, lecz zawzięcie dyskutujących. Ja natomiast podszedłem do wielkiego okrągłego stołu, w całości obsiadanego przez grupę pijących i wrzeszczących goblinów, krasnoludów, gnomów i elfów. Przysiadłem się i chętnie nadstawiłem ucha na rozmowę, którą toczyło kilku siedzących. Mówił akurat wielki ork:

– Żebyście to widzieli! Drzewo o pniu szerokości mojej ręki. Walnąłem w nie toporem raz, raz! Złamało się i legło na ziemi! Niech mnie demon porwie, jeśli kłamię! Sam się zdziwiłem. Ale jeśli kto nie wierzy, to niech daje łapę. Wnet sprawdzimy, kto mnie niesłusznie za łgarza poczytuje.

Siedzący przytaknęli ochoczo, zapewniając, że wierzą. Wtedy ktoś rozgarnął tłumek siedzących wielkimi łapami. Ten ktoś zaraz pojawił się w polu mojego widzenia.

– Ja wątpię – powiedział Samson.

Ork spojrzał na niego. Wszyscy dobrze wiedzieli, że on i Samson od dawna mają ze sobą na pieńku. Powody nie były znane, ale nie raz już usiłowali sobie wzajem uprzykrzyć życie, najlepiej w towarzystwie publiczności.

– Obrażasz mnie! – ryknął ork. – Ale dobrze, skoro wątpisz w moją prawdomówność, przekonamy się.

Wielkiemu krasnoludowi zrobiono miejsce na ławie. Usiadł naprzeciwko orka. Obaj położyli ręce na stole. Naraz je podnieśli i chwycili się za dłonie.

– Na mój znak! – ryknął goblin obok. – Trzy! Dwa! Jeden! Teraz!

Na „teraz” adwersarze napięli mięśnie i rozpoczęli starania, aby zepchnąć rękę przeciwnika w dół, ku blatowi stołu. Ork wykrzywił się, z najwyższym wysiłkiem walcząc o zwycięstwo, Samson nawet nie drgnął. Patrzył na sęk w ławie, pozornie pochłonięty wyłącznie nim. Powoli, ale nieustannie, spychał rękę przeciwnika w dół. Ten zebrał w sobie wszystkie siły, wyszczerzył zęby i zatrzymał rękę krasnoluda już dość nisko nad stołem. Choć wydawało się to niemożliwe, zaczął pchać rękę przeciwnika w drugą stronę. Jego ciemna twarz pociemniała jeszcze bardziej, wyszczerzył zęby. W końcu ręce obydwu adwersarzy znalazły się w pozycji początkowej, w idealnym pionie. Wtedy Samson oderwał wzrok od sęka w desce i spojrzał orkowi w oczy. Bez wyraźnego wysiłku zepchnął rękę przeciwnika w dół, najpierw dwadzieścia centymetrów nad stół, potem piętnaście, potem dziesięć. Ork zawył, ale nie był w stanie nic zdziałać. Powoli w dół, siedem centymetrów, sześć, pięć…

Ork podłożył swoją drugą dłoń pod tę, która już niemal leżała na blacie, błyskawicznie wszystkie trzy ręce najpierw znalazły się w pionowej pozycji, potem ork przycisnął dłoń Samsona do stołu, z ogniem w oczach poderwał się z ławy, chwycił stojący obok pusty kufel, wziął zamach…

Jeden z siedzących obok niego kolegów złapał go oburącz wokół torsu, powalił z powrotem na ławę, goblin po lewej chwycił go za nadgarstek, a Lesse, stojący za agresorem, wyrwał mu z ręki kufel.

– Bez burd – powiedział ten ostatni. – Łamiesz prawo, Arecie.

Agresor zawarczał i zaszamotał się, ale jego towarzysze trzymali go mocno. We dwóch wyprowadzili go na zewnątrz. Samson podniósł się ze swego miejsca, chwycił jakiś puchar z piwem i wychylił go duszkiem.

– Znaczy się – powiedział, odstawiając naczynie i ocierając usta – ja miałem rację. A on kłamał. I wcale mnie to nie dziwi.

Po czym przeszedł nad ławą i podszedł do trolla przy piecu. Ten natychmiast zrobił mu miejsce na ławie. My natomiast wróciliśmy do wznoszenia toastów proponowanych przez każdego z siedzących: za istoty leśne, za wieczną Puszczę, za Ducha Leśnego, za doskonałego karczmarza, za kochaną mamusię, za młynarza, bo to dobry chłop jest, za psa Eriego, co go zeszłej zimy wilki rozszarpały i tak dalej. Gdy w końcu przyszła kolej na kości, mając jeszcze resztkę rozsądku, wstałem od stołu, i oddaliłem się. Stanąłem na środku izby. Przy kominie troll z Samsonem rozmawiali cicho. Nie byli pijani nawet w niewielkim stopniu, mimo spożywanego alkoholu. Od stołu, przy którym siedział Rain, również tylko trochę czuć było wino. Podszedłem do krzesła, na którym usadowił się mój przyjaciel i, wpadając na niego, brutalnie przerwałem mu jakąś naukową przemowę.

– Oho – westchnął Rain. – Widzę, że jednak się upiłeś. Idź, idź, przewietrz się.

Odszedłem lekko zygzakowatym kokiem w kierunku drzwi. Żegnały mnie śmiechy towarzyszy Raina. Dotarłem do drzwi, szarpnąłem za kółko przy nich, błąd, otwierały się w drugą stronę. Pchnąłem je więc i wyszedłem na zewnątrz. Stanąłem na chłodnej ziemi i przyłożyłem rękę do czoła. Drzwi z cichym skrzypnięciem zamknęły się za mną, odgradzając mnie od hałasu gospody. Ruszyłem powoli naprzód, rozglądając się. Było ciemno, nie świeciły księżyc ani gwiazdy. Nie miałem latarni, więc jedynym, co oświetlało mi drogę, było światło padające z okien karczmy, które jednak nikło stopniowo, w miarę jak się oddalałem. W końcu nie widziałem niemal nic. Idąc w dużej mierze na wyczucie, dotarłem do kępy krzaków rosnącej jakieś dwieście metrów od drogi. Wszedłem w nie, znalazłem miejsce, gdzie było nieco więcej przestrzeni i zwymiotowałem. Otarłszy usta, wyprostowałem się. Nagle coś zobaczyłem. Krzak przede mną zatrząsł się, coś w nim się zaszamotało. Powoli uniosłem z ziemi niewielki patyk, jedyną dostępną mi teraz broń. Przemieściłem się krok do przodu, potem drugi…

Skoczyłem szybko wprzód, wpadłem między gałęzie, uniosłem patyk…

Spod moich nóg zerwał się mały ptak. Skrzecząc z oburzenia, odleciał daleko w noc. Westchnąłem, czując, jak opuszcza mnie napięcie. Ruszyłem z powrotem na drogę. Potknąłem się, zakląłem i wyszedłem na jej środek. Rozejrzałem się i zobaczyłem postać idącą w moim kierunku od strony wsi. Gdy zbliżyła się, rozpoznałem ją – to krasnolud nieco niższy ode mnie. Byliśmy w tym samym wieku, urodziłem się o kilka tylko miesięcy wcześniej. Jego miłą, sympatyczną twarz okalała krótka bródka i skąpy wąs. Miał błękitne oczy bystro patrzące wokół. Imię jego brzmiało…

– Mardon! Przybyłeś nareszcie! – wykrzyknąłem z radością.

Krasnolud zatrzymał się i spojrzał na mnie. Po chwili ruszył naprzód biegiem i po kilku sekundach staranował mnie, obejmując jednocześnie po przyjacielsku.

– Peren! – krzyknął dopiero po chwili, cofnąwszy się. – Nudno tu było, jak wyjechaliście. Samsona ojciec codziennie zabierał do rąbania drew w lesie, a we dwóch z Lessem nie mieliśmy zbytnio co robić. Dobrze, że wróciliście. Teraz, jak rozumiem, popijemy trochę, choć widzę, że już nie omieszkałeś tego zrobić, a potem, czyli jutro, zrobimy coś ciekawego. Zgoda?

Kiwnąłem głową z zadowoleniem. Pomaszerowaliśmy razem z powrotem w kierunku zajazdu.

***

Miałem plan wejść cicho do karczmy, przemknąć niezauważalnie do szynkwasu, zamówić dzban grzanego wina, bo mróz jeszcze wciąż panował, i upić częściowo Mardona samotnie, by dołączył do zabawy już nietrzeźwy. Nic z tego nie wyszło. Zaraz po wejściu zauważyli nas i przywitali gromkimi okrzykami czterej wyjątkowo jak na to towarzystwo trzeźwi elfowie. Chwilę potem otoczyła nas grupka mocno już pijanych goblinów i krasnoludów. Wręczyli nam monstrualnej wręcz wielkości dzban z pieniącym się piwem. Najpierw łyknąłem zdrowo ja, potem, chcąc nie chcąc, Mardon. Gdy zwrócił naczynie najbardziej pijanemu krasnoludowi, ów przystawił je skwapliwie do warg. Jego grdyka pracowała przez chwilę intensywnie, wreszcie odjął dzban od ust. Pusty, rzecz jasna. Jeden z kolegów chwycił naczynie szybko, tuż przed tym, jak krasnolud z nieopisanym hukiem zwalił się na podłogę. Jego koledzy ryknęli śmiechem na całą gospodę i zawlekli go w kąt, gdzie ułożyli go wygodnie i wrócili do zabawy. Nam zaś udało się w końcu dostać do szynkwasu.

– Poproszę dzban wina – powiedział Mardon.

Uśmiechnięty karczmarz natychmiast wyszedł na zaplecze i wrócił za chwilę z glinianym naczyniem, z którego bardzo miło pachniało. Nagle poczułem, że ktoś za mną stoi. Obejrzałem się. Dobrą chwilę wędrowałem wzrokiem w górę, bo stojący za mną troll był ze dwa razy wyższy ode mnie.

– Poproszę zakąskę – powiedział troll basowym i głębokim głosem.

Karczmarz odruchowo wyciągnął spod lady kiełbasę, spojrzał na trolla, odłożył ją, chwycił pęto. Uważniej zlustrował wzrokiem klienta, po czym dodał drugie.

– Proszę – powiedział z ukłonem.

– Dziękuję – odparł wielki stwór. – Panie Mardonie i panie Perenie. Samson zaprasza do nas, do komina.

Poszliśmy więc we trójkę w kąt izby, w stronę pieca. Gdy tam dotarliśmy, troll chwycił jedną ławę w jedną rękę, drugą w drugą, i ustawił je w trójkąt, którego podstawę tworzył komin. Samson, nie wiadomo skąd, pojawił się obok nas z półmiskiem kapusty z kawałkami mięsa w jednej i miską kaszy w drugiej ręce. Rozsiedliśmy się zgodnie, troll i Samson na jednej ławie, ja z Mardonem na drugiej. Zrobiło się bardzo miło, ciepło biło od komina. Jedliśmy chętnie, kasza i kapusta przechodziły z rąk do rąk.

– Nazywam się Dembro – zaczął mówić troll. – Poznałem się z Samsonem podczas cięcia i zbierania drewna na zimę, w poprzednim roku. Samson był, jak pewnie wiecie, wybrany do pomocy z waszej wioski. Ja wtedy mieszkałem wraz z ojcem w osobnej chacie, jakąś godzinę piechotą od Żatyc. Też rąbałem drewno, bo mój ojciec był za stary. Spotkaliśmy się podczas tego zajęcia. Cięliśmy razem i stworzyliśmy sobie niezły, dwuosobowy zespół rąbania. Potem przyszła zima i długo się nie widzieliśmy, myślałem, że to koniec naszej znajomości. Aż tu się wiosną, po roztopach, dowiaduję, że mój kolega mieszka godzinę drogi ode mnie. Znów się spotkaliśmy. Ale teraz, gdy… – Troll spuścił głowę, lecz mówił dalej: – Mój ojciec zmarł. Naturalną śmiercią. Wtedy postanowiłem przenieść się tutaj, do Żatyc, bo tu wiedziałem, że jest Samson. Mieszkam chwilowo w tej karczmie, odwdzięczam się za pokój i strawę rąbaniem drewna, bo zgromadziłem już zapas na trzy lata. Myślę o przeniesieniu się do jakiejś chaty, ale na razie nie wiem gdzie.

– Przenieś się do chaty obok naszej – zaproponowałem. – Tam, gdzie mieszkamy ja i Samson, tuż obok jest chata pusta, przebywa tam tylko nimfa.

– Mieszkacie razem? – zdziwił się troll. – A wasi ojcowie?

Westchnąłem i oparłem brodę na dłoni.

– Trudno o tym mówić, ale skoro ty powiedziałeś… Ojciec Samsona mieszka z nami, a mój ojciec, Helif, nie żyje. Dwa lata temu, na polowaniu. Byli w górach, polując na wilki…

***

Helif uniósł rękę do oczu i spojrzał w dal. Słońce odbijało się w jasnym puchu pokrywającym ziemię. Byli wysoko w górach, tu niezależnie od pory roku leżał śnieg. Patrzył długo, rozglądając się, nie zobaczył jednak nic, co wskazywałoby na ślady ich poprzedniej ścieżki. Westchnął. Nie spodziewał się niczego innego.

Usłyszawszy za sobą skrzypienie śniegu, obrócił się. Derdem podszedł i stanął obok.

– I co? – spytał.

Helif wiedział, o co chodzi. Pokręcił głową.

– Zgubiliśmy drogę.

Była to prawda. Szli na polowanie na wilki, i istotnie upolowali kilka sztuk z licznej watahy, którą ścigali trzy dni, ale gdy poprzedniej nocy spali w małej grocie, czy raczej pod nawisem skalnym, spadł śnieg i zasypał zarówno ich ślady, jak i znaki, które sobie wytyczyli.

– Źle. Moglibyśmy iść na przełaj ku Puszczy. Z grani. – Derdem wskazał w górę, kilkaset metrów nad nimi widać było istotnie szczyt jednej z gór, a trochę dalej następny. – Widzielibyśmy Puszczę. Ale co z tego?

Helif wiedział, o co chodzi. Pasmo gór Maregôna, jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Nie znając ścieżki, nie ma szans się z nich wydostać. Po ujściu paruset metrów trafia się na szczelinę skalną lub rozpadlinę. Często bywa i tak, jakby góry istotnie nie chciały, by ktoś je opuścił. Wiele tu miejsc, gdzie z dołu widać ścieżkę, wejść potrafiło być kilka, ale gdy chciało się zejść, to nie udawało się znaleźć ani jednego, zwłaszcza po niedawnych opadach śniegu.

W brzuchu Helifa potężnie zaburczało.

– Zaraza – jęknął krasnolud. – Nie pójdziemy dalej. Musimy zjeść i trochę wypocząć.

To też była prawda. Byli w drodze od świtu, zjedli tylko pośpieszne śniadanie, a nadeszło już południe. Zatem mimo nakazu oszczędzania żywności Derdem zgodził się. Zeszli razem do trzech pozostałych, czekających na nich towarzyszy, czyli dwóch elfów i goblina.

– Pooostój! – zakomenderował Derdem.

Wszyscy z ulgą zrzucili ciężkie worki z ramion, wyjęli z nich koce i rozłożyli się na śniegu. Zaczęli łapczywie jeść i popijać rozgrzewającą gorzałkę.

– Słuchajcie – zaczął Derdem, gdy zaspokoili pierwszy głód. – Tutaj teren już przeczesaliśmy, ale nie widać żadnych śladów. Musimy się cofnąć na grań i przejść tamtędy dalej, by tam poszukać. Najszybciej będzie tędy. – Wskazał na przejście między skałami. Pozostali zaszemrali. Helif wiedział, o co chodzi. Chodzenie nieznanym szlakiem mogło się skończyć w niedługim czasie koniecznością zawrócenia – w najlepszym wypadku. Ale ponieważ mieli spory problem z czasem i żywnością, Derdem postanowił zaryzykować.

Po skończonym posiłku wstali, zwinęli swój niewielki majątek i ruszyli za przywódcą.

Gdy po godzinie dotarli na grań, stanęli oczarowani widokiem. W miejscu, gdzie ostatnio zeszli w dół ze szczytu, rosły drzewa, nie było więc nic widać. Ale tutaj nie rosły. Rozpościerał się przed nimi oszałamiający krajobraz. Skały stopniowo opadały w dół. Nigdzie nic nie rosło. Wszystko pokrywał śnieg, lecz niejednolicie. Niższe szczyty, skały i doliny były nierówne jak kruszonka na cieście. A dalej…

– Wieczna woda – szepnął goblin.

– Ocean – poprawił go jeden z elfów. – Tak nieskończoną wodę niedawno nazwano.

Derdem jednak nie tracił czasu na zachwyty.

– Szybciej, szybciej – ponaglał. – Bo nigdy nie zejdziemy z tych gór.

Niechętnie więc ruszyli dalej. Skręcili za sporą skalę… I stanęli oko w oko i kieł w kieł z ogromnym śnieżnym niedźwiedziem.

Zwierzę było równie zaskoczone jak oni, ale otrząsnęło się szybciej. Nim zdążyli zareagować, uniosło się na tylne łapy i zaryczało potężnie i donośnie. Na ten dźwięk jeden z elfów ocknął się z przerażenia, zerwał z pleców łuk, nałożył strzałę, wycelował, strzelił. Pocisk wbił się w brzuch wyprostowanego zwierzęcia, ale grube futro sprawiło, że wbił się płytko, a gdy niedźwiedź opadł na cztery łapy, strzała złamała się wpół. Teraz już rozzłoszczony drapieżnik ruszył na nich. Jednak i oni się otrząsnęli. Wiedząc, że nie ma odwrotu, obaj krasnoludowie zerwali z pleców włócznie, goblin dobył szerokiego topora, a drugi elf korda. Lecz niedźwiedź, nie zważając wcale na próby zatrzymania go, zaszarżował. Pierwszym uderzeniem łapy trafił w goblina i cisnłą nim z taką siłą, że ten poleciał dobrych kilka metrów w tył i nie wstał już. Drugie uderzenie spadło na elfa łucznika. Strzaskało mu nogę, aż elf zawył z bólu, jednak Helif podskoczył z włócznią od tyłu i dźgnął drapieżnika w łapę.

Stwór obrócił się z impetem i walnął krasnoluda z ogromną siłą z półobrotu. Helif miał szczęście. Nie dostał pazurami. Miał jednak też pecha. Grań w wielu miejscach opadała łagodnie, ale tutaj uderzenie niedźwiedzia cisnęło nim wprost w przepaść.

3. Ślad zagrożenia

Długo panowało milczenie, a chociaż wokół dalej toczyła się zabawa, do nas gwar i wesołość jakoś nie docierały.

– To smutne – powiedział w końcu Dembro. – Bardzo mi przykro.

Uśmiechnąłem się wymuszenie.

– No nie przesadzajmy. To wydarzyło się już dawno temu. Pogodziłem się z tą myślą.

Wiedziałem, że nikt mi nie uwierzył, bo w to nie dało się wierzyć. Mimo to zmieniłem temat.

– A co tam u ciebie, Mardon? Słyszałem, że w kuźni ciężko?

– A no cóż – odparł zapytany. – Zima się skończyła, narzędzia rolnicze są stępiałe, lada chwila zacznie się praca w polu, trzeba wszystko przygotować.

– Zdrowie! – zakrzyknął Samson, wznosząc kufel piwa.

Trąciliśmy się. Znów jedzenie zaczęło krążyć i po chwili wróciła radosna atmosfera.

Nagle usłyszeliśmy krzyki. Obróciwszy się, zobaczyliśmy, że na jeden ze stołów wskoczyło dwóch goblinów. Jeden trzymał w ręce bęben, drugi zaczął śpiewać. Wnet powstawali z ław i z kuflami, dzbanami i kubkami w rękach, zaczęli skakać i pląsać po komnacie. Goblin z bębnem zmienił melodię na bardziej taneczną i rozpoczęła się prawdziwa zabawa. Nie każąc długo na siebie czekać, Mardon pierwszy zerwał się z ławy, a mając już trochę w głowie, rzucił się w wir tańczących i zniknął w mgnieniu oka. Nie pozostałem w tyle. Również ochoczo skoczyłem na środek sali, widząc tylko, jak Samson i Dembro obracają się z powrotem do komina. Odstawiwszy pusty kubek na któryś ze stołów, zacząłem tańczyć, wirować, skakać. Wkrótce również, wzorem innych, skakać po ławach. Gdy raz z owej spadłem, podniesiono mnie wśród ogólnego śmiechu, otrzepano z kurzu, i dalej się bawiłem. Od kogoś odebrałem wielki kielich z winem. Wypiwszy go w trzech łykach, znów ze śmiechem wróciłem do tańca. Po chwili gwałtownie zakręciło mi się w głowie, oparłem się o ławę. Kolejna fala mdłości omal mnie nie przewróciła. Dowlokłem się do szynkwasu.

– Wody! – wykrztusiłem, powstrzymując wymioty.

Karczmarz zmierzył mnie wzrokiem i podał mi małe wiadro. Zacząłem łapczywie pić, potem wsadziłem do niego głowę. Gdy się wyprostowałem, było mi już lepiej.

– Dziękuję i przepraszam – powiedziałem z nieco zakłopotaną miną.

– Nie ma problemu – odparł gospodarz. – To się często zdarza.

Odszedłem od baru i skierowałem się w stronę wyjścia. Byłem już blisko, gdy usłyszałem głośny okrzyk:

– Złodziej! Złodziej!

Gdybym był całkowicie pijany, nie zareagowałbym w ogóle. Gdybym był trzeźwy, pobiegłbym bezsensownie na miejsce, skąd krzyczano. Moje zmysły były jednak przytępione przez alkohol, ale sprawne. Mając więc czas na przemyślenie sytuacji, doskoczyłem do drzwi, zasłaniając je ciałem.

– Spokojnie – powiedziałem do otaczających mnie osób. – Nikt, jak na razie, stąd nie wyjdzie.

Tymczasem kilka metrów dalej Mardon dopchał się przez tłum na miejsce zdarzenia. Wysoki elf stał z osłupiałą miną, pokazując miejsce na pasie.

– Tu miałem sakiewkę z kilkoma kamieniami półszlachetnymi. Ktoś musiał mi ją odciąć, gdy tańczyłem.

Zapadło głuche milczenie. Nigdy, jak Puszcza długa i szeroka, nie słyszano o przypadku, by ktokolwiek cokolwiek ukradł. Takie było prawo, ale przede wszystkim nie było po co. Wszyscy mieli to, czego potrzebowali, nie chcieli więcej. Słowo „złodziej”, pochodzące od ludzi, służyło za obelgę.

– Echo tej sprawy rozniesie się po Puszczy – rzekł głucho Rain, który pojawił się obok. – Ale chwilowo trzeba znaleźć winowajcę.

– Ja mogę pomóc – zgłosił się jakiś goblin. – Byłem się przewietrzyć i widziałem, jak ktoś wymykał się z karczmy. Wiem, chyba, dokąd poszedł.

– Dalej, tedy! – polecił Rain. – Czas nagli.

***

– To tutaj. – Goblin wskazał nam dużą kępę drzew tuż za zajazdem. Mieściła się ona jakieś pięćset kroków od lasu, pośrodku obecnie gołego pola uprawnego. – Tu widziałem tego kogoś.

Spełniwszy swoją powinność, goblin prędko wycofał się w stronę tylnych drzwi od karczmy, którymi tu przeszliśmy.

–Hej, poczekaj! – krzyknął Rain.

Goblin natychmiast zniknął, a drzwi zatrzasnęły się za nim. Rain westchnął.

– Chodźcie, panowie – zakomenderował.

Weszliśmy między drzewa wszyscy naraz, z pięciu stron. Idąc, pilnie zaglądaliśmy pod każdy krzak. Nic, ani lis, ani kuna czy mysz, nie mogło umknąć naszej uwagi. Dotarliśmy na środek kępy drzew, gdzie przerzedzały się one nieco. Wtedy zobaczyliśmy skuloną postać. Podeszliśmy do niej ze wszystkich stron. Postać podniosła głowę. Był to na oko dwunastoletni elfi chłopiec. Na nasz widok zalał się łzami, chowając twarz w dłoniach.

– Ja… Ja nie chciałem – wydukał. – Ja widz… widziałem, jak to robili inni.

– Jacy inni? – spytał spokojnie Rain.

Chłopiec spojrzał na niego. Milczał chwilę.

– Ludzie – powiedział w końcu, pociągając nosem.

– Gdzie? – spytał Rain, ale teraz w jego głosie brakowało już opanowania i spokoju.

– Na polanie. – Chłopiec wytarł łzy, bo powoli sam zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, co mówi. – Byłem w lesie dla zabawy. Widziałem chyba z dwudziestu mężczyzn rozłożonych na polanie. Jeden z nich zabrał coś drugiemu, gdy tamten nie patrzył. Chciałem tak samo, nie wiedziałem, że to coś złego.

– Kiedy to było? – wypytywał dalej mój przyjaciel, nie dając nam dojść do słowa.

– Dwa dni temu – odpowiedział po chwili namysłu elf.

Rain pochylił się nad nim.

– Posłuchaj – powiedział łagodnie. – Nie wydamy cię nikomu. Oddaj sakiewkę i kamienie, które w niej były. I wracaj do domu. I pamiętaj, nigdy nie powtarzaj tego, co robią ludzie.

Chłopiec odbiegł w ciemność między krzewy, nie oglądając się za siebie. Przez chwilę panowała cisza.

– Co to było? – spytał wreszcie Lesse.

– Nie wiem – odpowiedział Rain wolno. – O ile mi wiadomo, ludzie nigdy jeszcze nie odważyli się zapuścić tak daleko wgłąb naszej Puszczy. Do jej granicy jest blisko tydzień pieszej drogi. To sytuacja bez precedensu. Musimy natychmiast obudzić waszych ojców, Lesse, Mardonie i Samsonie. Dalej!

– Daj spokój. – Zatrzymał go Mardon. – Chcesz ich teraz budzić? Wiesz, jak już późno? Rano, gdy wstaną, powiadomimy ich o tym. A chwilowo, chyba dość już się nabawiliśmy. Proponuję zwrócić kamienie i iść spać.

W milczeniu przyznaliśmy mu rację. Wyszliśmy z krzaków i ruszyliśmy w stronę karczmy. Weszliśmy do środka. Uspokoiło się tutaj już jako tako, ale większość gości opuściła lokal, bo istotnie godzina była późna. Oprócz elfa czekającego przy jednym ze stołów, w kącie pomieszczenia dwóch podchmielonych krasnoludów smętnie rzucało kośćmi. Karczmarz drzemał na krześle za ladą. Ogień w palenisku przygasł, w pomieszczeniu było chłodno i ogólnie smutno.

Podeszliśmy do siedzącego elfa. Na nasz widok zerwał się natychmiast z ławy.

– I co? I co? – pytał rozgorączkowany.

– Spokojnie. Mamy twoją sakiewkę – odpowiedział Rain, wręczając mu ją.

– A… a… ale jak? Skąd ją macie? – dziwił się elf.

– To nieistotne. Grunt, że ją znaleźliśmy – odparł Rain z naciskiem.

– Bardzo wam dziękuję – kłaniał się właściciel sakiewki.

– Nie ma sprawy – odparł Rain. – A teraz idź już spać. Późno jest – dodał.

Elf skłonił się raz jeszcze i wyszedł, pożegnawszy się. Jeden z krasnoludów przy stoliku zachrapał.

– Chodźmy stąd – mruknął Lesse. – Smętnie tu jakoś.

Wszyscy zgodzili się z jego oceną. Mardon potarł czoło.

– Wypiłem trochę zbyt dużo. Muszę się położyć. Żegnam was. Lesse, idziesz ze mną?

– Wszyscy powinniśmy iść – powiedział Rain. – Późno już, głowa mnie boli. Zmywajmy się. Dobranoc, panowie. Dobranoc.

***

Rankiem Lesse wytoczył się z chaty. Przetarł oczy i spojrzał wzdłuż drogi. Sądząc z położenia słońca, dochodziło południe. Niebo było czyste, bez jednej chmurki, złote promienie słońca padały wszędzie tam, gdzie mogły, oświetlając świat i napawając optymizmem.

Lesse, ubrany już, wcale nie podzielał tej opinii. Minę miał kwaśną i rozmasowywał kark obolały po źle spędzonej nocy. Ruszył w stronę placu w centrum wsi. Szedł drogą, lekko utykając jak zawsze, i rozglądał się wokół, obserwując, jak znane mu lub nieznane osoby wychodzą z chat, krzątają się w ogrodach i wykonują różne codzienne czynności.

– Hej, Lesse! Jak się masz? Dobrze spałeś? Zabalowaliście wczoraj, nie?

Ruchem ręki lub skinieniem głowy pozdrawiał osoby bardziej mu znane. Ominął wóz ze złamanym kołem i klnącego nad nim wędrownego satyra. Przeskoczył z lekkim kłopotem nad kałużą mętnej wody i w końcu znalazł się na placu pośrodku wioski. Kilkanaście kroków przed nim stała studnia. Cembrowina była zbudowana z kamieni złączonych zaprawą, natomiast kołowrót i jego podstawa z dębowych desek.

Lesse podszedł do studni. Przy odrobinie wysiłku podniósł w górę wiadro napełnione wodą i postawił na brzegu cembrowiny. Przyłożył do niego usta i pił przez dłuższą chwilę. Potem obmył sobie twarz, umył ręce. Kończył poranną toaletę, gdy ktoś zawołał go z krańca placu. Obrócił się i zobaczył Vomera Ryama, jego pracodawcę w młynie i jednocześnie głównego młynarza w okolicy. Podszedł do niego, choć miał obawy. Jak się okazało – słusznie.

– Co to ma znaczyć, co? – spytał tamten, usiłując przybrać groźną minę. Bezskutecznie. Nadal wyglądał jak niedomyta wczorajszego wieczoru koza, która zdecydowanie zbytnio się spasła.

– Ale o co chodzi? – spytał Lesse, usiłując zachować ostrożność.

– Mój pracownik, któremu wczoraj powiedziałem, że dzisiaj będzie bezwzględnie potrzebny i ma się stawić o wschodzie słońca, bawi się wesoło w karczmie i blisko południa przychodzi sobie spokojnie do studni.

Krasnolud wybauszył oczy i zakrył usta dłonią.

– O, do licha.

– Masz rację – odparła niedomyta koza. – Daję ci kwadrans. Za taki czas masz być w młynie.

Nie skończył jeszcze, gdy Lessego już na placu nie było.

– No tak – powiedział młynarz sam do siebie i pomaszerował, by w zaciszu karczmy na wzgórzu wypić dzbanek mleka i odpocząć od zgiełku wsi.

***

Lesse pędził drogą, co samo w sobie było nie lada wyczynem z uwagi na jego kalectwo. Wcześniej ten dystans pokonał marszem w czasie dość krótkim, teraz jednak wydawał się wydłużać nienaturalnie. Na dodatek na drodze pojawiło się mnóstwo mieszkańców. Wcześniej tylko co jakiś czas można było spotkać kogoś idącego niespiesznie w swoją stronę. Teraz jakby cała wieś zebrała się na tej właśnie drodze, żeby świętować festiwal spadnięcia białego meteorytu. Lesse w biegu wpadał na ludzi, taranując ich i przewracając. Słyszał za sobą krzyki oburzenia, klątwy i narzekania. Wiedział, że za spóźnienie Vomer jest w stanie dać mu taką robotę, że wieczorem będzie się wlókł z młyna do wioski, staczając z niewielkiego wzgórza, na którym on stał.

W przelocie zobaczył przed sobą kolejną osobę. Ruszył szybciej, chcąc ją odepchnąć, nie mogąc wyminąć. Skulił się, uderzył barkiem w pierś tamtego…

I odbił się od niej. Poleciał na ziemię i wyrżnął w nią plecami. Zanim się otrząsnął, został podniesiony jak kukła, za rękę, i postawiony przed wielkim krasnoludem, wyższym i szerszym od niego samego.

– Co to ma znaczyć? – spytał Samson, marszcząc brwi.

– Wybacz, przyjacielu – odparł Lesse. – Ale niezwykle się spieszę.

– To widzę. Ale szczegóły chciałbym poznać.

– Mój pracodawca kazał mi za dziesięć minut być w młynie, a ja nie jestem ani trochę gotowy – wydyszał niższy krasnolud.

– Dobra, leć. Przyniesiemy ci śniadanie.

Lesse pobiegł dalej jeszcze szybciej. Po chwili dotarł do domu. Uderzył w biegu drzwi, wpadł do środka, chwycił pelerynę i pobiegł w stronę młyna.

***

Rain wędrował ulicą w kierunku domu Samsona. Chciał go obudzić, żeby mógł wziąć się za pożyteczne zajęcia, przede wszystkim zaś poinformować ojców jego i Mardona o wydarzeniach poprzedniego dnia, czy raczej dzisiejszej nocy. Wstał o świcie. Zawsze tak wstawał, nawet gdy późno się położył. Zwykle też budził przyjaciół, teraz jednak stwierdził, że da im trochę dłużej pospać, bowiem położyli się bardzo późno.

Zamyślony nie zauważył idącego z naprzeciwka. Ten ktoś nie widział go, ponieważ niósł w rękach stos plecionych wiklinowych koszyków, ustawionych jeden na drugim tak, że skutecznie zasłaniały mu widok. I stało się to, co stać się musiało. Rain podniósł głowę tuż przed wypadkiem, i to był błąd. Dostał koszykiem w nos z dość dużą siłą, wskutek czego przewrócił się na plecy, jednak przez przypadek kopnął w kostkę tego, z kim się zderzył. Kosze, koszyczki i kilka malutkich plecionych z witek pierścionków wystrzeliły w powietrze, gdy niosący je również się przewrócił. Po chwili kosze spadły. Posypały się na niego i wokół niego, a jeden, szczególnie wredny, wylądował mu na głowie. Rain podniósł się już na kolana i usiłował pomóc temu, kogo przewrócił. Jednak ten sam zerwał sobie koszyk z głowy i wtedy Rain go zobaczył. A raczej ją.

Dziewczyna, mimo że ewidentnie nimfa, była nieco od niego niższa. Nie była dzieckiem. U nimf raczej trudno określić wiek, jednak Rain dałby głowę, że nie urodziła się wcześniej niż on. Miała długie jasne włosy, które opadały jej na lewe ramię. Ciemnymi oczami wesoło, o dziwo bez zmieszania czy zakłopotania, patrzyła na niego uważnie. Dziewczyna była szczupła, miała wspaniałą, nieskazitelną twarz i…

– Bardzo przepraszam – powiedziała nimfa.

Rain otrząsnął się.

– To ja przepraszam. Nie miałaś jak mnie zobaczyć, to ja powinienem był uważać. Nic ci się nie stało? – spytał z niepokojem.

Dziewczyna wstała lekko i podkręciła głową.

– Najwyraźniej nie. Większa strata to koszyki.

– Chyba są całe.

Rain miał wielką nadzieję, że jego słowa okażą się prawdziwe. Pomijając już ewentualne konsekwencje zniszczenia tych koszyków, nie chciał zyskać sobie opinii gbura.

Krasnolud pokręcił głową. Ledwo tę dziewczynę zobaczył i pierwsze, co zrobił, to przewrócił ją razem z jej koszykami. To nie było chyba najlepsze pierwsze wrażenie.

Przykucnął obok nimfy i pomógł jej zbierać koszyki i stawiać w słup, wkładając jeden w drugi. Gdy skończyli, dziewczyna bez wysiłku ponownie je uniosła.

– Może pomógłbym ci je zanieść? – zaproponował krasnolud.

Nimfa pokręciła głową.

– Dziękuję ci, lecz poradzę sobie, a ty pewnie masz coś do roboty. Nie będę ci przeszkadzać.

Odeszła lekko. Miała wspaniałą figurę, poruszała się z taką gracją i zwinnością…

– Jak ci na imię? – krzyknął jeszcze, nim zniknęła za zakrętem.

Dziewczyna odwróciła głowę i uśmiechnęła się lekko.

– Asella – odpowiedziała tak, że ledwie usłyszał. Potem zniknęła za jednym z domów.

Rain dłuższą chwilę stał na środku drogi z głupią miną. Zaraz jednak uderzył się w twarz.

– Przestań, idioto – mruknął i pomaszerował w swoją stronę.

***

Otworzyłem oczy. Leżałem na swoim łóżku, w dobrze mi znanej chacie zajmowanej przeze mnie, Samsona i jego ojca. Tego ostatniego dawno już nie było, wyszedł pewnie jak zwykle skoro świt w ważnych sprawach. Natomiast jego syn siedział niedaleko komina, ostrząc nóż. Gdy się podniosłem do siadu, spojrzał na mnie.

– Witam, Perenie – powiedział.

– Witaj, przyjacielu – odpowiedziałem. – Jaką mamy porę dnia?

– Coś koło południa. Wstawaj, pora już.

Właśnie podniosłem się na nogi, gdy otworzyły się drzwi i stanął w nich Rain.

– Szybko, szybko! – wykrzyknął, gdy zobaczył mnie świeżo po przebudzeniu. – Wstawaj i ubieraj się. – A zwracając się do mojego towarzysza, dodał: – Musimy iść znaleźć twojego ojca, Samsonie.

– A śniadanie? – jęknąłem.

Rain tylko westchnął.

***

Po półgodzinie ubrany już i najedzony szedłem z Samsonem i Rainem w stronę placu głównego, gdzie najprawdopodobniej mogliśmy spotkać ojca Samsona.

– A właściwie to gdzie jest Mardon? – spytałem po chwili, zdając sobie sprawę, że on też powinien z nami być.

– Mardon pracuje w kuźni. Kulawy Rete potrzebuje go teraz jak nigdy. Ty też mógłbyś wreszcie znaleźć sobie tu jakąś pracę – zganił mnie Rain. – Mardon pracuje w kuźni, Lesse w młynie, Samson rąbie drzewa, gdy jest taka potrzeba…

– A ty sam również nic nie robisz – odciąłem się. – Przyganiał tedy kocioł garnkowi.

– Dobra, dobra – zaśmiał się mój przyjaciel. – Za to jak załatwimy sprawę i powiemy, co trzeba, komu trzeba, pójdziemy pomóc naszym przyjaciołom w miejscach ich pracy, dobrze?

Przytaknąłem chętnie. Pomaszerowaliśmy dalej. Doszliśmy na główny plac i od razu rzuciła nam się w oczy sylwetka krasnoluda jeszcze potężniejszego niż jego syn. Rozmawiał z kilkoma orkami. Podeszliśmy do niego.

– Ekhm – odkaszlnął Rain.

– Tato? – powiedział Samson.

Jego ojciec obrócił się ku nam.

– A, to wy – powiedział.

– Tak – potwierdził dla pewności Rain. – Czy możemy porozmawiać?

– Teraz? Jestem zajęty. – Uniósł trzymany w ręku duży worek z nieznaną nam zawartością.

– To bardzo pilne.

Mężczyzna westchnął.

Usiedliśmy na dużej ławie koło studni.

– Słucham waszej pilnej sprawy – powiedział ojciec Samsona, Dorton. – Niech zgadnę. Znów zrobiliście coś, czego nie przystoi, a ja mam was ratować?

Rain uśmiechnął się.

– Teraz jest to sprawa o wiele poważniejsza.

– To słucham. – Dorton spoważniał.

Rain streścił historię z poprzedniego dnia, niczego nie pomijając i niczego nie dodając. Gdy skończył, dorosły krasnolud siedział jeszcze jakiś czas z brodą opartą na splecionych dłoniach. Wreszcie się odezwał.

– Bardzo dobrze, że mi powiedzieliście. Szkoda nawet, że mnie wczoraj w nocy nie obudziliście. Sprawa jest poważna, poważniejsza, niż wam się wydaje. Zajmę się tym i zrobię, co trzeba, a wy, jeżeli łaska, zapomnijcie o tym, dobrze?

– Ale… – Chciałem protestować.

Ojciec Samsona spojrzał na mnie i pokręcił głową.

– Nic więcej nie pomożecie. Wiem, że chcecie, ale zostawcie tę sprawę nam. To jest naprawdę ważne… – mruknął jeszcze, bardziej do siebie, nim odszedł.

***

Wracaliśmy drogą do naszego domu. Ja i Samson byliśmy źli. Powiedzieliśmy o ważnej, bardzo ważnej sprawie, a w zamian usłyszeliśmy, żebyśmy zostawili ją dorosłym. Tylko Rain był spokojny. Albo spodziewał się takiego obrotu sytuacji, albo mu mniej zależało.

– Co tu tak pusto? – spytał nagle, zatrzymując się, Samson.

Teraz i my to dostrzegliśmy. Rzeczywiście, drogi były dziwnie opustoszałe. Tylko gdzieniegdzie chodziły jakieś istoty. Część domów stała pootwierana, jakby właściciele wybiegli nagle za czymś pilnym.

– Ej, ty! – Rain zatrzymał przebiegającego elfa. – Co się dzieje? O co chodzi?

– Coś się stało przy wjeździe do wsi. Ktoś przyjechał! – krzyknął tamten, wyrwał się i pobiegł dalej.

Rain popatrzył na nas zdziwiony.

– No co? Lepiej chodźmy – zaproponował Samson.

Do samego wjazdu do wsi nie dane nam było dojść. Już drogę wcześniej zatrzymał nas tłum. Przeciskaliśmy się jednak dalej, głównie dzięki Samsonowi, i dotarliśmy w końcu do miejsca, skąd mogliśmy obserwować drogę główną. Zobaczyłem niedaleko od nas Mardona i Lessego. Pociągnąłem w ich stronę Raina, a on – Samsona.

– O, jesteście – przywitał nas Mardon.

– Witajcie. Puścili was z pracy? – spytałem.

Lesse skinął głową.

– Podobno ktoś ważny ma przyjechać. Wszyscy się tu zgromadzili. Tylko nie wiemy, na kogo czekamy. Moim zdaniem do tej dziury, gdzie niemal żadne drogi nie prowadzą, nie może przyjechać nikt zbyt ważny.

– Pozostaje czekać – odpowiedziałem.

Czekaliśmy więc. Czekaliśmy dość długo w zniecierpliwieniu, aż w końcu rozległ się okrzyk z przodu:

– Jadą!!!

Wśród tłumu zapanowało podniecenie, ale zachowano ciszę. Toteż chwilę później najpierw usłyszeliśmy wolny stukot podków kilkunastu koni o kamienie na drodze, a następnie je zobaczyliśmy.

Na przedzie orszaku jechało dwóch krasnoludów, wyprostowanych, z nadziakami u boku i kanciastymi hełmami na głowie. Potem pojawił się wielki centaur w brygantynie na górnej części ciała. A za nim…

Nie znałem go, jednak sam jego wygląd wzbudzał wielki szacunek. Siedział sztywny jak cięciwa łuku, z dumnie uniesioną głową i oczami utkwionymi gdzieś poza otaczającym go tłumem. Nie byłem w stanie rozpoznać jego rasy. Nie przypominał przedstawiciela żadnego znanego mi gatunku, co było dość dziwne. Nosił czarny kaftan i szkarłatny płaszcz. Jednak nigdzie nie było widać żadnych śladów szczycenia się klejnotami ani złotem, tak charakterystycznego dla uczonych i magów. Nie miałem pojęcia, kim on jest.

Przez tłum przebiegł szept.

– To Trezner de Ditroszfejn! To Trezner de Ditroszfejn!

Podniecone szepty zlały się w jeden głos. Wytrzeszczyłem oczy na przybysza, który powoli podjechał do sołtysa. Ten powitał świetnego gościa i Trezner de Ditroszfejn, dyrektor i jeden z założycieli Akademii Sztuk Magicznych, drugi obecnie żyjący czarodziej pod względem umiejętności i zasług dla Puszczy, ruszył drogą dalej.

4. Nowe ścieżki

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
1. Początek
2. Wioska
3. Ślad zagrożenia
4. Nowe ścieżki
5. Po pięciu latach
6. Rollen
7. Wyprawa
8. Droga
9. Taramera
10. Polowanie
11. Wiec
12. Dzwonek
13. Armia
14. Obozy
15. Oblężenie
16. Walka
17. Infirmeria
18. Obóz północny
19. Yntromakt
20. Mamy kilka godzin
21. Marsz
22. Wyścig
23. Góry
24. Pustka
25. Jaskinia
26. List

Ostatnia bitwa. Tom I

ISBN: 978-83-8219-923-9

© Olgierd Adamczak i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Anna Kuciejewska

Korekta: Anna Jakubek

Okładka: Wioleta Melerska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek