Ostatni rekrut - Thomas Blake - ebook + audiobook + książka

Ostatni rekrut ebook i audiobook

Thomas Blake

2,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Do restauracji Roberta Trumana przychodzi Karl Dertone, który składa właścicielowi propozycję nie do odrzucenia. W nocy na moście w tajemniczych okolicznościach ginie Laurence Fuble – bliski przyjaciel senatora Graff'a. Ktoś morduje z zimną krwią dwójkę homoseksualistów w jednym ze szwajcarskich hoteli. Wkrótce na prywatnym przyjęciu ginie senator Graff. Śledztwo prowadzi inspektor Desmond Brand, a wszystkie tropy wskazują, że zlecenia wyeliminowania senatora, który nie popierał związków homoseksualnych, dokonał płatny zabójca.

– Pan zamawiał kawę? – zwrócił się do niego kelner ubrany w biały fartuch.
Benjamin spojrzał na niego. Jego twarz wydawała mu się skądś znajoma.
– Tak – odpowiedział.
Spuścił wzrok i nagle zastygł w bezruchu, a jego źrenice znacznie się rozszerzyły. Już wiedział, kim był ten kelner. Nim zdołał się odwrócić ponownie, dwie kule wystrzelone z pistoletu przeszyły jego pierś. Z ust popłynęła krew, a oczy przybrały obraz zaskoczenia.
Jego ciało się wygięło i osunęło z krzesła. Strzał wystraszył okolicznych turystów, którzy, krzycząc, zaczęli uciekać w różne strony. Kelner schował broń i wsiadł do samochodu, który właśnie się zatrzymał przed lokalem, by chwilę później z piskiem opon ruszyć w nieznanym kierunku.


Thomas Blake, urodzony 8 grudnia 1989 roku w Olsztynie. Od 2004 roku projektuje strony internetowe. Jest pomysłodawcą i założycielem serwisu informacyjnego Kurier Globalny.pl. Jak sam twierdzi, pisanie traktuje jako hobby. Mówią o nim, że jest ambitnym chłopakiem z ogromną pasją. Na rynku wydawniczym debiutuje powieścią „Ostatni rekrut”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 3 min

Lektor: Grzegorz Woś

Oceny
2,4 (5 ocen)
0
1
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Agnieszce za przyjaźń

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Od Autora:

 

Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących bądź zmarłych jest wyłącznie przypadkowe. Nazwiska, wydarzenia, dialogi są wytworem wyobraźni autora. Niektóre miejsca w Szwajcarii istnieją naprawdę.

Wstęp

Ostatni Rekrut to moja debiutancka powieść, pierwsza z wielu. Książka, którą trzymacie w rękach, jest bliska mojemu sercu. Oceniam ją surowo, ponieważ mam świadomość, że to moje pierwsze wydane dzieło. Chyba wszyscy surowo patrzymy na swoje debiutanckie próby pisarskie, prawda? Mimo wad, błędów i niedociągnięć, kocham tę książkę. Nie zmieniłbym w niej ani słowa. Nawet gdybym miał okazję.

Pisanie potraktowałem jako sposób na rozwinięcie swojego własnego hobby – poświęcałem mu kilka godzin tygodniowo. Czasami zdarzało się zmarnować dzień, ale konsekwentnie parłem naprzód ze ślepą cierpliwością.

Debiutanci mają ciężej niż popularni autorzy, tacy jak Stephen King, Robert Ludlum... Takich twórców się po prostu czyta, a debiutantów – odkłada na niższą półkę. Ale przecież Stephen King też musiał być kiedyś debiutantem.

 

Miłej lektury!

Prolog

Dwa tygodnie wcześniej

 

Spotkanie odbyło się w restauracji Smugglers Alm w Szwajcarii. Pierwsze pół godziny zeszło na towarzyskich rozmowach przy drinkach. Ten wstęp zapewne trwałby dłużej, gdyby nie to, że w pewnym momencie senator Graff poprosił wszystkich, aby zajęli miejsca przy okrągłym stole. Dał sygnał swoim gorylom, by stanęli przy drzwiach, z rozkazem, aby nikt niepowołany nie wszedł na salę.

James Bland stał w drzwiach i przyglądał się, jak kelnerzy wnosili parujące półmiski i napełniali kieliszki. Z polecenia Karla Dertone – szefa, którego szanował – wyłączył na pół godziny wszystkie kamery w głównej sali, aby nikt nie zarejestrował dzisiejszego spotkania.

Gdy kelnerzy już wyszli, stojący w wejściu mężczyzna skinął głową w kierunku zgromadzonych i wycofał się, zamykając za sobą drzwi. Najważniejsza część spotkania właśnie się rozpoczęła. Senator Graff rozejrzał się po twarzach siedzących i głośno chrząknął.

– Zebraliśmy się dzisiaj w tym miejscu, moi przyjaciele – zaczął przemowę – aby rozwiać pewne wątpliwości i naradzić się co do przyszłości.

Pierwszym punktem obrad było omówienie zlikwidowania pana Fuble’a, który zagrażał zgromadzonej elicie. Po kilkunastu minutach gorącej dyskusji w pomieszczeniu, gdzie się zgromadzili, przyjęto jednogłośnie, bez żadnych sprzeciwów, że pan Laurence zginie na moście w tragicznym wypadku, a jego kierowca zostanie przekupiony, tak aby spisek nie ujrzał światła dziennego. Laurence Fuble stanowił zagrożenie, ponieważ jego poglądy nie zgadzały się z większością. Popierał związki homoseksualne, a jego najlepszym przyjacielem był Albert Corbett, którego obecni w sali nienawidzili i który bardzo starał się wejść do senatu.

– Zlikwidujmy go, a więcej nam nie będzie przeszkadzał – odezwał się Lee Chang, podnosząc się z krzesła i patrząc na zebranych. – Przysparza nam tylko kłopotów.

Karl Dertone przełknął kawałek kurczaka, odłożył sztućce i uniósł rękę.

– Pan Albert Corbett i tak już jest skończony, moi panowie – powiedział, podnosząc głos. – Poczekajmy, a sami się przekonamy, że prędzej będzie wąchał kwiatki od dołu niż wejdzie do senatu.

Lee Chang ściągnął brwi i zabębnił palcami w blat stołu. Widać było, że jest zaniepokojony.

– Uważasz, że to dobry pomysł, Karl?

– Najlepszy, jaki można w obecnej sytuacji zaproponować.

Mężczyzna w żółtym krawacie i w źle wyprasowanej koszuli, o którym Dertone mało co słyszał, zastukał wskazującym palcem w stół, jakby wskazywał kartkę.

– Nie zgadzam się z wami, panowie. Jeśli jest jakiś wróg, to trzeba go automatycznie zlikwidować, aby potem nie zepsuł nam interesów.

– A co powiesz, mój drogi, o panu Paganinim? – przerwał mu raptownie Karl, zmieniając temat. – No właśnie – kontynuował po chwili milczenia. – Dominic Paganini jest pierwszy na liście do zlikwidowania, ale sami przecież wiemy, że nie możemy przyłożyć do tego ręki. Ma w swoim rękawie ministra obrony narodowej, nie wspominając już o policji. Jeśli go tkniemy, to tylko sobie zaszkodzimy, a przecież tego nie chcemy.

– Racja – mruknął Lee Chang, popijając wytrawne wino z kieliszka. – Jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym z tobą poruszyć, Karl, ale to na osobności.

Mężczyźni wymienili krótkie spojrzenia i po chwili wstali od stołu. Skinęli głowami w kierunku pozostałych i zwrócili się w stronę toalet dla gości.

Rozdział 1

Restauracja Roberta Trumana znajdowała się w samym centrum miasta. Karl Dertone, mimo że przebywał gdzieś na obrzeżach, dotarł tam bez najmniejszego problemu w ciągu godziny. Ruch na ulicach nie był tak wzmożony jak tydzień temu o tej samej porze, kiedy Dertone przyjechał tutaj po raz pierwszy, tak więc mężczyzna mógł się spokojnie przygotować do spotkania.

Wysiadł ze swojego czarnego subaru, przebiegł przez ulicę i wszedł do restauracji Cartes, która mieściła się obok jednego ze szwajcarskich hoteli czterogwiazdkowych. Zajął stolik na małym tarasie, który łączył się bezpośrednio z restauracją, i szybkim ruchem ręki przywołał do siebie ubranego w biały fartuch kelnera.

– Czym mogę panu służyć?

Dertone spojrzał na jego ubranie. Kelner miał na sobie biały smoking, a pod szyją zawiązaną białą muszkę.

– Dobrze was tutaj szef ubiera – zauważył po chwili.

Szkliste oczy kelnera spojrzały z uwagą na twarz nowego klienta.

Gość zerknął szybko na menu i wybrał pierwszą lepszą pozycję. Nie zamierzał w tym miejscu spędzić więcej czasu niż wstępnie planował, więc poprosił o jakiś niedrogi drink.

– Jedno Martini – polecił szybko. – Proszę również powiedzieć właścicielowi kawiarni, że już na niego czekam.

Kelner wydął policzki. Ponownie spojrzał badawczo na przybyłego mężczyznę.

– A pan w jakiej sprawie do pana Trumana?

– W bardzo ważnej – odparł szybko.

– Pan Truman w tej chwili jest bardzo zajęty – skłamał pośpiesznie kelner.

– Proszę mu powiedzieć, że to sprawa życia i śmierci.

– Myślę, że pan...

– Ta sprawa najwyższej wagi – podniósł raptownie głos Dertone, bębniąc palcami o blat stolika.

Kelner skinął szybko głową i odszedł. Karl wyjął z kieszeni płaszcza swój skórzany notes i położył go na stoliku. Rozejrzał się po balkonie, obserwując innych gości, którzy byli pochłonięci rozmowami. Każde spojrzenie, które napotkał, rodziło w nim niepewność co do tego, że ktoś z nich może podsłuchiwać rozmowę, która miała się rozpocząć za kilka minut.

Wreszcie go zobaczył. Niski mężczyzna z siwiejącymi włosami, mocno przerzedzonymi, szedł niespiesznym krokiem w jego stronę. Omijając siedzących klientów, lekko uśmiechał się do niektórych. Wyraźnie nad czymś się zastanawiał, ponieważ Dertone zauważył jego niepewne i spowolnione ruchy. Przez chwilę pomyślał, że może błędnie ocenił osobowość pana Roberta, ale kilka sekund później, kiedy tamten przystanął obok jego stolika, już wiedział, że mężczyzna zaczyna się lekko denerwować. Właściciel restauracji zmierzył obcego gościa od stóp do głowy i chrząknął.

– Nazywam się Robert Truman – przedstawił się, wyciągając pulchną rękę w stronę siedzącego klienta, którego widział pierwszy raz na oczy. – Jestem właścicielem tej restauracji. W czym mogę panu pomóc?

– Karl Dertone. Może pan na chwilę usiąść? Zamienimy jedynie kilka zdań.

– Nie za bardzo mam czas na pogawędki z klientami, panie Dertone. Prowadzę interes, jak pan sam widzi.

– Ale ja mam za to bardzo dużo czasu. – Uśmiechnął się szeroko w jego stronę. – Proszę usiąść, to dowie się pan, dlaczego właśnie z panem chciałem rozmawiać.

Mężczyzna zawahał się na chwilę, po czym usiadł naprzeciw nieznajomego. Skrzyżował ręce na brzuchu i wpatrzył się przenikliwym wzrokiem w twarz gościa.

– O czym pan chciał ze mną rozmawiać? – zapytał po chwili ściszając ton głosu.

– Przyleciałem do Szwajcarii dwa dni temu jedynie po to, aby się spotkać z panem. Prowadzę firmę, która ma swoją siedzibę w Berlinie. Zajmuje się recyklingiem.

Truman pokręcił głową.

– Nie wiem, co mam z tym wspólnego i dlaczego pan mnie o tym informuje...

– Odpowiedź jest prosta, panie Robercie...

Umilkł, ponieważ do stolika, przy którym siedzieli, podszedł kelner z tacą. Postawił na stoliku Martini i pospiesznie odszedł. Dertone kontynuował:

– Wykupił pan w Berlinie hektary ziemi, które mnie interesują. Chciałbym je odkupić. Oczywiście sowicie panu za nie zapłacę.

Truman ze zdziwieniem spojrzał na twarz Karla.

– Skąd pan wie, że posiadam w Berlinie grunt?

– Mam potężne wpływy i mogę wiedzieć wszystko, jeśli tylko chcę...

Dertone upił łyk drinka. Poczuł zimno, które rozeszło się po ciele, szybko go ożywiając.

– Od kilku miesięcy zmaga się pan z tajemniczymi mężczyznami, którzy zastraszają pana i pańską rodzinę – dodał pośpiesznie. – Mógłbym panu pomóc ich wyeliminować.

– Wyeliminować? – powtórzył szybko restaurator. – Co to znaczy?

Dertone uniósł brwi.

– Domyśla się pan, co to oznacza.

Truman zesztywniał. Siedział przed człowiekiem, który proponował mu pomoc w pozbyciu się kilku natrętnych facetów, którzy grozili mu i jego rodzinie, że spalą jego restaurację. Ale czy to nie był podstęp, przyczynek do jakiejś grubszej nielegalnej sprawy? Oparł się wygodniej i spojrzał na postawioną na stole szklankę z Martini.

– Nie wiem, co powiedzieć...

Karl Dertone wykonał wcześniej kilka połączeń telefonicznych w różne miejsca i dowiedział się paru istotnych informacji o człowieku, z którym miał się spotkać, więc teraz odtwarzał w pamięci jego słabe punkty, które mógł z łatwością zaatakować.

– Zapłacę panu pięć milionów dolarów za te grunty – wypalił rozmyślnie Dertone, obserwując zachowanie właściciela.

Truman rozszerzył oczy.

– One są warte znacznie mniej – burknął.

– Wiem, panie Robercie, ale jestem dobrym człowiekiem i panu zapłacę więcej, ponieważ wydaje mi się pan uczciwym obywatelem.

– A co z tymi, którzy mnie zastraszają?

Dertone udał, że się przez chwilę zastanawia.

– To niech pan zostawi mnie – odparł. – Zajmę się tą sprawą, jeśli pan zgodzi się na sprzedać mi ziemię.

Właściciel Cartes schował twarz w dłonie i przez chwilę tak tkwił nieruchomo. Karl w tym czasie rozejrzał się po balkonie, szukając wzrokiem swojego człowieka, który miał dołączyć do niego dziesięć minut po tym, jak przekroczył próg restauracji. Zauważył go i dał znak lekkim skinieniem głowy. Tamten odpowiedział mu tym samym znakiem.

Truman odsłonił twarz i wlepił wzrok w klienta.

– Muszę to przedyskutować ze swoją żoną – odparł po chwili. – Sam nie podejmę takiej decyzji. Przepraszam, panie Dertone...

Karl wypuścił z płuc powietrze. Udał, że jest zadowolony z podjętej decyzji pana Trumana.

– No dobrze – uśmiechnął się sztucznie w jego stronę. – To może umówmy się na jutro o tej samej porze i w tym samym miejscu?

– Tak – przytaknął Truman po dłuższej chwili, jakby zastanawiając się, czy dobrze robi, spotykając się po raz kolejny z tym człowiekiem.

– Do widzenia panu.

– Do zobaczenia.

Wstali i uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie. Truman szybkim krokiem zszedł z tarasu i zniknął wewnątrz restauracji, natomiast Dertone usiadł z powrotem na krześle. Zerknął na swojego towarzysza, który siedział trzy stoliki dalej, a teraz właśnie do niego zmierzał.

– Udało się, panie Karl?

Mężczyzna przecząco pokręcił głową.

– Niestety, nie dał się przekonać, Langley – wymamrotał mężczyzna. – Jutro się umówiliśmy o tej samej porze.

– Trzeba będzie przełożyć naszą operację o kilka dni – fuknął mężczyzna.

– Nic nie przekładamy – syknął w jego stronę Dertone.

Był zdenerwowany rozwojem sytuacji, ale za wszelką cenę nie chciał dać po sobie tego poznać. Wiedział, że operacja musiała zostać przełożona, ale to powodowało, że inne sprawy także muszą zostać przesunięte w bliżej nieokreśloną przyszłość. To go prowadziło do jeszcze większej wściekłości.

– Może postawimy Trumana pod ścianą? – wypalił po chwili.

Karl Dertone w pewnej chwili się zdziwił.

– Jak to?

Langley nachylił się w stronę swojego szefa i powiedział, zniżając głos:

– To bardzo proste. Porywamy jego żonę, restauracja pewnej nocy eksploduje. On sam z pewnością zgłosi ten fakt na policję, ale oni nie będą podejrzewać, że my stoimy za tą sprawą. Nawet nie znajdą naszych odcisków palców.

– Myślisz, że to coś pomoże?

W oczach Karla mężczyzna dostrzegł cień niepewności.

– Musisz tylko dobrać odpowiednich i bardzo zaufanych ludzi do tego zadania.

Karl przez chwilę się zastanawiał.

– Ilu potrzebujesz? – spytał po chwili.

– Dwóch, trzech...

– Dam ci Jeremy’ego, Alexa i Benjamina.

Uśmiechnęli się do siebie i wymienili uścisk dłoni. Następnie Langley zszedł z tarasu i skierował się do wyjścia. Dertone odczekał dziesięć minut i postąpił tak samo, rzucając na stół dziesięciodolarowy banknot.

*

Rene Littleton siedział na bujanym krześle w swoim domku w południowej Szwajcarii i popijał whisky. Od dłuższego czasu zastanawiał się, jak obciążyć Karla Dertone. Doskonale wiedział, że jego firma nie zajmowała się tylko odpadami. Domyślał się, że Dertone współpracował z wielkimi korporacjami w dziedzinie utylizacji tajnych dokumentów, których wypłynięcie na światło dzienne przyniosłoby katastrofalne skutki. Littleton był jednym z ludzi, którzy obmyślali sprytny plan wyeliminowania miliardera z gry, co było jednak sprawą trudną.

Mężczyzna poruszył się niespokojnie na krześle. Nadstawił lewe ucho. W oddali usłyszał brzdęk telefonu. Wkrótce potem usłyszał kroki lokaja, który po chwili przyniósł mu na srebrnej tacy telefon.

Pochylił się na wózku i podniósł słuchawkę.

– Tak, słucham – powiedział, przyciskając ją mocno do ucha.

Po drugiej stronie linii telefonicznej odezwał się znajomy kobiecy głos:

– Rene, będę musiała do ciebie przyjechać dzisiaj po południu.

– Co się stało, myszko?

– Masz czas dla mnie? Zajmę ci tylko kilkanaście minut.

– No tak, dla ciebie zawsze mam czas.

Nastąpiło milczenie.

– Co się stało? – powtórnie spytał mężczyzna.

– To nie rozmowa na telefon – odpowiedział głos w słuchawce. – Czekaj na mnie. Za godzinę przyjadę.

Telefon zamilkł.

Rene przesunął ręką po zmęczonej twarzy, oddając słuchawkę lokajowi, który szybko zniknął we wnętrzu domu. Po kilku minutach pojawił się znów, niosąc mężczyźnie dodatkowy koc na nogi.

– Robi się zimno, panie Littleton – mruknął w jego stronę, przyklękając i okrywając jego bezwładne nogi bawełnianym kocem.

– Wiesz, że tego nie lubię – odparł sucho mężczyzna. – Nie lubię, gdy ktoś mną się zajmuje jak małym dzieckiem.

Charlie wyszczerzył zęby.

– Pańska żona sama mi powiedziała, abym się panem zajął...

– Ona nie żyje od dwóch lat, Charlie! – pospiesznie dodał Littleton.

– Wiem. Nie ma pan nikogo, kto by się panem mógł zająć.

Rene zamknął oczy. Przypomniał sobie tamtą sobotnią noc. Wypadek, z którego tylko on uszedł z życiem; reszta poniosła śmierć na miejscu. Cud czy przekleństwo? Teraz bił się w piersi. Wiedział przecież, że wypadek samochodowy był ukartowany. Znał nawet nazwisko człowieka, który wydał na niego wyrok. Planował zemstę. Zemstę za śmierć swojej ukochanej żony, najdroższego przyjaciela, za paraliż nóg do końca życia.

– Załatwiłeś to, o co cię poprosiłem? – zwrócił się po chwili w stronę lokaja.

– Tak, szefie. Nie było z tym najmniejszego problemu.

– Doskonale! – Littleton klasnął w dłonie.

*

Susan Austen zaparkowała przed znajomym domkiem i chwilę później znalazła się na posesji Rene Littletona. Delikatnie zapukała w drzwi.

Otworzył jej Charlie. Wciąż był taki sam, jak widziała go ostatnim razem. Nie schudł ani grama.

– Pan Rene już czeka na panią – powiedział spokojnym głosem, wpuszczając kobietę do środka. – Jest z tyłu domu, na balkonie.

Susan mruknęła krótkie „dziękuję” i szybkim krokiem udała się przez pokój gościnny na balkon. Minęła drewniany stół, jak zwykle suto zastawiony, i ucałowała w policzek mężczyznę na wózku inwalidzkim.

– Witaj, Rene – uśmiechnęła się w jego stronę.

Mężczyzna odwzajemnił uśmiech.

– Trochę się stęskniłem za tobą, wiesz? Ostatnio nie mogę zasnąć. W nocy mam koszmary. Dziwne sny. Nie wiem, co się ze mną dzieje.

– Może to sprawa z panem Dertone tak wykańcza cię psychicznie? – zapytała wprost.

Rene nie odpowiedział. Podjechał pod stół i wziął sobie kanapkę.

– Częstuj się, jeśli jesteś głodna – raptownie zmienił temat.

Kobieta pokręciła głową.

– Dziękuję, ale jadłam parę godzin temu.

Rene z kanapką wrócił na swoje miejsce.

– To o czym chciałaś ze mną porozmawiać, moja droga? – zwrócił się do niej po chwili.

Susan Austen rozejrzała się niepewnie na wszystkie strony i po chwili podeszła do mężczyzny. Kucnęła przy jego wózku. Littleton nachylił się.

– Trzy dni temu zaobserwowaliśmy wzmożony ruch w okolicach terenów zajmowanych przez Karla. Pełno tam wywrotek i ciężarówek...

– Może dlatego, że jest szefem potężnej firmy utylizującej śmieci? – Rene zaśmiał się lekko.

Kobieta to zignorowała. Ciągnęła dalej:

– Wygląda mi to na zbieranie jakichś sił do operacji na szeroką skalę. Nie mam pewności, Rene, ale wydaje mi się, ze Dertone znów robi to, co robił cztery lata temu...

Wiedział, o czym mówiła. Cztery lata temu odkryto, że firma Karla Dertone utylizuje ludzkie zwłoki. Było to nagłośnione w mediach tak dobrze, że właściciel zniknął na cztery lata i teraz ponownie wrócił. Do tej pory jest ścigany przez nieznanych sprawców, ale jego firma jest czysta, dzięki temu, że daje łapówki tam, gdzie trzeba. Dla policji jest nieuchwytny, ale paru ludzi wie doskonale, gdzie przebywa.

– Czy skontaktowałaś się już z panem Fublem? – Littleton przełknął. – Dorothy jest w wielkim niebezpieczeństwie.

Susan spojrzała ze zdziwieniem na twarz rozmówcy.

– Co ty mówisz?

– Nie wiesz, że Dertone, aby dobrać się do mojego przyjaciela, będzie próbował najpierw dobrać się do Lawler?

– Jezu Chryste!

– Co?!

– Jest już za późno – powiedziała po chwili, przykładając rękę do ust.

W tym momencie odezwał się brzdęk telefonu. Oboje spojrzeli po sobie, a następnie w stronę, skąd dobiegał dźwięk. Mężczyzna głośno przełknął ślinę.

– Już po niej – powiedział półgłosem.

Rozdział 2

Desmond Brand obudził się na fotelu w swoim mieszkaniu. Rozejrzał się po ciemnym już pokoju i starał się przypomnieć sobie, jak tu się znalazł. Sprzątaczka, Catherine, przychodziła o ósmej trzydzieści. Spojrzał na zegarek. Była czwarta piętnaście. Jego biuro otwierano zawsze o szóstej, chociaż w zasadzie ktoś zawsze tam był, ale Brand szybko zrezygnował z pomysłu pojawienia się w biurze w najbliższych godzinach. Powoli podniósł się z fotela i rozprostował kości. Spojrzał na swoje biurko i znalazł odpowiedź, jakim sposobem trafił do swojego mieszkania wczorajszej nocy. Podniósł leżącą kartkę i wlepił wzrok w literki:

 

Des, była to cudowna noc spędzona z Tobą przy dobrym grzanym piwie i rozmowie o kobietach. Pamiętaj o sprawie, o której ci mówiłem. Henry.

 

Brand przetarł oczy i jeszcze raz przeczytał list. Następnie zgniótł papier w dłoni, robiąc z niego kulkę i wrzucił ją do kosza na śmieci.

Okrążył biurko i podszedł do zasłon. Odsłonił je i wyjrzał za okno w rozciągającą się na horyzoncie ciemność. Nie chciało mu się już spać. Bolała go głowa od nadmiaru piwa wypitego wczorajszego wieczoru, ale za bardzo się tym nie przejmował. Odwrócił się od okna i oparł rękoma o parapet. Zamknął oczy.

Był trzydziestosześcioletnim inspektorem policji w wydziale pościgowym, dość już zasłużonym jak na swoje lata. Jego pociągłą twarz, zielone oczy i krótko obstrzyżone włosy znał każdy policjant, który miał okazję z nim współpracować choć przez krótki okres. Popularność wraz z szybkim awansem na stopień inspektora zdobył dzięki rozwiązaniu sprawy i złapaniu pewnego seryjnego mordercy kilkanaście lat temu. Thomas Ford z brutalnością zamordował pięć przypadkowych rodzin, podpalając im domy. Sąd orzekł, że gość jest niepoczytalny i wydał najwyższy wyrok – dożywocie w więzieniu o zaostrzonym rygorze, z którego nikt jeszcze nie zdołał uciec.

Brand oczywiście poparł fakt, że morderca dostał najwyższą karę, ale później musiał się zmierzyć z setką dziennikarzy i prasy, którzy czyhali na każdym kroku. Pewnego dnia jakiś redaktor nawet próbował wtargnąć na teren prywatny inspektora, za co został przez niego dotkliwie pobity. Spotkało się to z negatywną oceną społeczeństwa, ale także zwierzchników, którzy wysłali go na przymusowy urlop.

Nagle mężczyzna podskoczył, ponieważ z rozmyślań wyrwał go nagły brzdęk telefonu na biurku. Podszedł do niego po chwili i podniósł słuchawkę, zastanawiając się w duchu, kto mógłby do niego dzwonić w środku nocy.

– Brand! – po drugiej stronie linii telefonicznej usłyszał głos komisarza, z którym wczorajszego wieczoru pił grzane piwo. – Co słychać przyjacielu?

Mężczyzna usłyszał w tle jakieś inne głosy.

– Coś się stało, Henry? Wiesz, która jest godzina?

Zaległa krótka cisza.

– Jestem na miejscu morderstwa – odparł szybko komisarz, a Brand poczuł lodowate zimno, które przeszyło mu plecy. – To kobieta. Z dokumentów wynika, że nazywała się Dorothy Lawler...

Inspektor zacisnął mocniej palce na słuchawce.

– Już tam jadę – wypalił bez namysłu. – Prześlij mi adres na moją komórkę.

Rzucił słuchawkę na widełki i zdjął z fotela swoją kurtkę, którą tutaj wczoraj niedbale rzucił. Rozejrzał się raz jeszcze po pokoju, sprawdzając, czy wszystko, co potrzebne, zabrał ze sobą, i ruszył w kierunku drzwi.

Następne morderstwo. Czekało go kolejne śledztwo. Nie wiedział tylko, czy skończy się ono szybko, czy też będzie musiał się trochę wysilić, aby rozwiązać sprawę.

W kieszeni spodni zawibrowała mu komórka. Wiadomość z nazwą ulicy od jego przyjaciela. Nacisnął klamkę drzwi, wyszedł na dwór, zamykając swój dom. Wsiadł do samochodu, zapuścił silnik i włączył radio.

Senator Graff dzisiaj powiedział na konferencji prasowej, że nadal sprzeciwia się związkom homoseksualnym i nie popiera tych zachowań, które według niego są grzeszne i niezgodne z prawem natury. Dodał zdecydowanie, że to mężczyzna i kobieta tworzą prawdziwą rodzinę. Zapowiedział także, że niebawem poda do publicznej wiadomości dzień, w którym w jego rezydencji zostanie zorganizowane prywatne przyjęcie. Jak zaznaczył, pieniądze zbierane podczas wydarzenia przeznaczone będą na cele charytatywne. Senator ma swoich zwolenników, którzy z pewnością w przyszłych wyborach będą na niego głosować, ale również i przeciwników. Sam zainteresowany w wywiadzie udzielonym przed kilkoma dniami dla lokalnej stacji telewizyjnej przyznał, że nie porusza go wcale brak poparcia części społeczeństwa...

Desmond ściszył radio i skupił się na prowadzeniu samochodu.

Po przybyciu na miejsce nie zwrócił uwagi na ciało. Rzucił na nie tylko okiem, a potem zainteresował się pokojem, zauważając wytarty dywan i stare, zniszczone meble.

Zerknął na zegarek. Na zewnątrz już robiło się jasno. Nastał nowy dzień.

– Było ją stać na dobre rzeczy. Wrócił już Eclerc?

– Dzwonił przed minutą i powiedział, że jest dwie przecznice stąd.

– Musiał się cofnąć po swoje papierosy...

Wszyscy mężczyźni znajdujący się w pomieszczeniu się roześmiali.

Mężczyzna odwrócił się w stronę komody i pociągnął za jedną z gałek. Szuflada otworzyła się do połowy.

– Sąsiedzi coś słyszeli? Oprócz tego, który zadzwonił na policję – zwrócił się w stronę najbliżej stojącego policjanta.

– Pójdę się dowiedzieć, inspektorze.

Brand zajął się penetrowaniem szuflady. Znalazł w niej niewiele: stary kalendarz, książkę telefoniczną, jedną parę rękawic i szalik.

Za oknem usłyszał głos komisarza i trzask zamykanych drzwiczek samochodu. W chwilę potem pojawił się w drzwiach Eclerc, wciskając się między śledczych, którzy pobierali odciski palców.

– Przepraszam za spóźnienie.

– Jeszcze jedna ofiara w tym miesiącu – mruknął przybyłemu. – Co się u licha dzieje na tym świecie? Kto to robi?

– Spotkałem na klatce schodowej jej sąsiada, który powiedział, że widział tę kobietę po raz ostatni wczoraj popołudniu, gdy wyprowadzał psa na spacer. Szła z jakimś niewysokim mężczyzną.

– Dziwne. – Inspektor podszedł bliżej ciała, zwracając uwagę na siniaki na jej udach.

– Dziewczyna nie została zgwałcona – wszedł mu w słowo komisarz Eclerc. – Prawdopodobnie ktoś ją pobił przed tym jak...

– Dość młoda – zauważył jeden ze śledczych, wtrącając się do rozmowy. – Kończymy już pobierać odciski palców i prześlemy je do analizy.

– Dobrze – pokiwał głową Brand, oglądając ciało dziewczyny. – Fatalnie ją potraktował. Ale i tak go złapiemy.

– Prędzej czy później – mruknął Eclerc.

Wrócił umundurowany funkcjonariusz, który poszedł zebrać informację o sąsiadach zamordowanej kobiety.

– Musi pan sam do niego pójść, inspektorze – powiedział, stojąc w progu. – Mówił, że chce rozmawiać z prowadzącym dochodzenie.

– Kto taki? – nagle zainteresował się Brand.

– Sąsiad. Nazywa się Peter Minko i mieszka obok – mruknął funkcjonariusz. Wszedł głębiej do pokoju, mijając śledczych, którzy kucali nad ciałem zamordowanej kobiety.

Eclerc spojrzał na twarz Branda. Tamten kiwnął głową. Żwawym krokiem ruszyli w stronę drzwi.

Człowiek, który im otworzył, mierzył około sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i był identycznej postury co komisarz Eclerc. Miał co najmniej pięćdziesiąt lat, ale wyglądał na znacznie starszego. Włosy już mu zupełnie posiwiały. Brand dostrzegł, że mężczyzna miał już całkiem popsute zęby.

– Jesteśmy z policji – inspektor pokazał odznakę policyjną i legitymację służbową. – Pan znalazł tamtą kobietę, racja?

Mężczyzna pokiwał głową.

– Możemy wejść? Zadamy kilka pytań... – dodał po chwili Eclerc.

Peter Minko przepuścił rosłych mężczyzn, usuwając się z drogi i gestem ręki zapraszając ich, aby weszli do mieszkania. Poprowadził ich do przestronnego pokoju gościnnego i wskazał na zniszczone już fotele. Mężczyźni usiedli wygodnie i rozpoczęli przesłuchanie świadka.

– Tak, znałem ją dobrze. Nazywała się Dorothy Lawler. Wprowadziła się dokładnie dwa lata temu. Była spokojną sąsiadką. Lubiłem ją.

– Interesuje nas, co robiła wczoraj – rzucił pośpiesznie Eclerc, zapisując dane kobiety szybko w swoim notesie.

Mężczyzna zastanowił się przez chwilę i niepewnie pokręcił głową.

– Nie wiem, panowie. Przypominam sobie jedynie, że przyjechała swoim samochodem. Było to dla mnie dziwne, jak zaparkowała za domem, nie wstawiając swojego auta do garażu, który zresztą miała.

Brand popatrzył szybko na komisarza i natychmiast przerzucił wzrok na świadka.

– Powiedział pan, że przyjechała samochodem? – powtórzył inspektor z niedowierzaniem.

– Tak – odparł Peter Minko. – Kluczyki od jej garażu powinny być w mieszkaniu. Zawsze kładła je na lodówce w kuchni. Wiem, bo często o tym wspominała.

Eclerc zerwał się z fotela i wyszedł. Desmond usłyszał tylko, jak zamyka za sobą drzwi mieszkania. Po chwili powrócił do zadawania pytań.

– Czy zauważył pan coś dziwnego w jej zachowaniu, w ciągu tych ostatnich kilku dni?

– Ostatni raz widziałem ją wczoraj popołudniu, gdy wyrzucałem śmieci. Rozmawiała z jakimś mężczyzną w brązowym płaszczu, z czarnym kapeluszem nasuniętym na głowę.

– Czy płaciła czynsz?

– Nie wiem. Nie pytałem jej nigdy o jej rachunki. Powiem panu, że dla mnie to była skryta kobieta. Coś ukrywała przede mną.

Brand przyłożył palec do ust. Zastanawiał się nad słowami przed chwilą usłyszanymi. Czyżby na pewno zamordowana miała coś do ukrycia? Musiał także sprawdzić tego mężczyznę w brązowym płaszczu.

– Pójdzie pan ze mną do garażu?

– Jest to konieczne?

– Sądzę, że tak, jeśli pan ostatni ją widział – powiedział z przekonaniem inspektor, podnosząc się z fotela i kierując się w stronę drzwi. – Zapraszam.

Policjant poczekał, aż świadek też włoży płaszcz. Razem zeszli po schodach i skierowali się do garażu, przy którym już stał komisarz Eclerc wraz z dwoma umundurowanymi funkcjonariuszami policji.

– Właśnie próbujemy otworzyć zamek – zakomunikował, gdy Brand zbliżył się do niego. – Kluczy jednak nie znalazłem na lodówce. Albo zabójca zdążył je zabrać, albo ich tam w ogóle nie było.

Mężczyźni spojrzeli na jednego z policjantów, który nożycami do cięcia metalu mocował się z łańcuchem.

– Minko coś ci powiedział? – zapytał szeptem Elcerc, odwracając się do świadka plecami, ażeby ten nie zdołał dostrzec, jak komisarz coś szepcze do ucha Branda. Ten kiwnął głową i potupał nogami o ziemię. Zimne powietrze dawało mu się we znaki.

– Otworzone – odezwał się nagle funkcjonariusz, odwracając się od drzwi garażu.

Mężczyźni podeszli bliżej. Eclerc pociągnął metalowe drzwi do siebie, uchylając je o kilkanaście cali, aby dostać się do środka.

Inspektor Brand wszedł pierwszy. Przyjrzał się wnętrzu garażu i stwierdził, że kobieta miała tutaj niezły bałagan. Podszedł do lewej ściany i zatrzymał wzrok na narzędziach, które wisiały na gwoździach. Nie widząc niczego, do czego mógłby się przyczepić, przejrzał wnętrza szafek, uważając, aby się nie zabrudzić.

– Nie ma tutaj nic ciekawego – powiedział po chwili do Eclerc’a, który także przeszukiwał garaż. – Jedynie narzędzia i akcesoria samochodowe.

– No cóż, przyjacielu – pokiwał głową. – Musimy sprawdzić samochód tej kobiety, bo tutaj raczej niczego nie znajdziemy.

Peter Minko palił właśnie papierosa, gdy zauważył, że mężczyźni wychodzą z garażu jego sąsiadki. Nie był wcale zdziwiony, że niczego tam nie znaleźli.

– Czy otworzyliście już jej samochód? – Desmond Brand zwrócił się do młodego funkcjonariusza, kierując się w stronę samochodu.

– Był otwarty – wypalił szybko mężczyzna, spoglądając, jak jego kolega domyka garaż.

– Otwarty? – Brand zrobił zdziwioną minę i spojrzał na Minko, który dogaszał butem niedopałek. – Pan coś o tym wie?

Świadek pokręcił szybko głową.

– Nie, nic nie wiem – odparł. – Może go nie zamykała wcale?

– Nie wierzę – odparł inspektor po chwili. – Takie samochody sporo teraz kosztują. Myślę, że zamordowana nie byłaby taka głupia, pozostawiając w środku miasta otwarte auto.

Peter Minko przełknął ślinę. Zapomniał zamknąć jej samochodu. Szybko spojrzał na inspektora, który wpatrywał się w tablicę rejestracyjną.

– Mieszkała sama, tak? – Brand zwrócił się do świadka stojącego obok.

– Tak – potwierdził Minko. – Miała też kota, ale zdechł tydzień temu.

– Co nas obchodzi jakiś kot?! – wrzasnął nagle Eclerc, mierząc świadka piorunującym wzrokiem.

Ten zaś spojrzał w ich stronę, po czym nagle rzucił się w kierunku ulicy. Brand błyskawicznie ruszył do przodu, a za nim pognała reszta funkcjonariuszy.

– Stać! – krzyknął inspektor, goniąc świadka, ale tamten był o wiele sprawniejszy fizycznie od niego. Zniknął za przejeżdżającą właśnie ulicę taksówką, która zatrzymała pościg za uciekinierem.

– Dorwiemy go innym razem – wysapał przez zaciśnięte zęby Eclerc, doganiając pierwszy swojego przyjaciela. – Chodźmy przeszukać jego mieszkanie. Może tam znajdziemy odpowiedź.

Drzwi mieszkania były wciąż otwarte. Brand wszedł przez nie i bacznie rozejrzał się po korytarzu, sprawdzając wszystkie płaszcze, w których Minko chodził. Niczego nie znalazł. Z kieszeni wyjął jednorazowe lateksowe rękawiczki i szybko je założył. Eclerc zrobił to samo.

– Mów, jeżeli znajdziesz coś podejrzanego – powiedział do komisarza, patrząc na zamkniętą komodę, która stała przy średniej wielkości lustrze.

Chwycił za gałkę pierwszej z szuflad i otworzył ją na trzy cale. Przeszukał dokładnie szufladę, po czym ją zamknął. Otworzył następną.

Nagle zdrętwiał.

– Eclerc – powiedział szybko. – Masz foliowany woreczek?

Komisarz spojrzał ze zdziwieniem na twarz przyjaciela.

– Mam. Co się stało?

– Tylko spójrz na to. – Inspektor wskazał ręką na zawartość drugiej szuflady w komodzie.

Na wierzchu leżał rewolwer dużego kalibru.

– Trzeba zdjąć odciski palców – mruknął komisarz, biorąc rewolwer do ręki i chowając go do plastikowego woreczka.

Brand przejrzał śmieci w koszu, znalazł parę kopert, które były zaadresowane do Petera i również zapakował je do woreczka. Może uda się na nich odnaleźć jakieś odciski palców DNA czy coś w tym stylu – pomyślał. Komisarz Eclerc przeszedł do kuchni, ale po dłuższej chwili wrócił z niej do pokoju, potrząsając głową. Inspektor Desmond Brand zwrócił swoje kroki jeszcze w stronę łazienki i znad umywalki wziął przyrządy do golenia zbiega i umieścił w torebce. Kiedy go złapią, będą mieli niezbite dowody na to, że to on zamordował Dorothy Lawler. Następnie Brand obszedł raz jeszcze całe mieszkanie, uważnie się rozglądając w poszukiwaniu jakichś dowodów. Niczego więcej już jednak nie znalazł.

Przyjrzał się automatycznej sekretarce. Nacisnął przycisk. Odezwał się męski głos:

– Tu Jonathan, jeśli ktoś będzie cię szukał, wiesz gdzie mnie znaleźć.

Klik. Druga wiadomość. Tym razem był to głos młodej kobiety.

– Panie Minko. Tu Edith Brown z AKB Privatbank Zürich AG. Pańska skrytka bankowa nadal nie została opróżniona, a minęły już dwa miesiące, odkąd nie płaci pan za jej używanie. Prosimy uregulować płatności do końca miesiąca. W przypadku braku wpłaty będziemy zmuszeni zarekwirować to, co się w niej znajduje. Pozdrawiam serdecznie.

Skrytka bankowa w Zurychu? To musiał być jakiś trop. Ciekawe, co się w niej znajdowało?

Brand nie zwrócił uwagi, że od dłuższej chwili komisarz Eclerc badawczo mu się przygląda.

– Desmond? – Głos kompana wyrwał mężczyznę z zamyślenia. – Brand odwrócił się twarzą do niego i uniósł brew.

– Znajdź mi adres tego banku – powiedział po chwili inspektor. – Możliwe, że w tej skrytce jest coś wartościowego, co będzie nas interesowało.

– Dobra.

Eclerc znikł w drzwiach, pozostawiając towarzysza samego.

*

Laurence Fuble stał na balkonie w jasnobrązowym szlafroku i patrzył na zachód słońca. W dłoni obracał szklankę burbonu i myślał intensywnie nad tym, co dzisiaj przeżył. Czuł, że krew pulsuje mu w pięściach. Za nim na krześle leżało bezładnie rzucone ubranie, które miał na sobie dzisiejszego wieczoru podczas koncertu dobroczynnego dla jakiegoś dzieciaka z porażeniem mózgowym.

Jego pierwsze spotkanie z Karlem Dertone – jeśli dobrze pamiętał – odbyło się dwanaście lat temu w Las Vegas. Poznali się wówczas przy jednym stole w kasynie. Dertone był początkującym graczem i głupcem, więc postawił wszystkie swoje pieniądze, które, dzięki wrodzonemu sprytowi swojego przeciwnika, przegrał w jednym dniu. Choć była to legalna i uczciwa gra, to od tamtego momentu poszukuje on pana Fuble’a żywego bądź martwego.

Nagle usłyszał łagodne kroki za sobą. Odwrócił się natychmiast i spostrzegł, że ochroniarz idzie przyspieszonym krokiem w jego stronę. Zaniepokoiło go to trochę.

– Panie Fuble, stała się rzecz straszna – powiedział mężczyzna, gdy zbliżył się do niego dostatecznie blisko. – Nie wiem, jak to panu powiedzieć...

Fuble już drżał.

– Mów!

– Dorothy nie żyje...

– Dobry Boże!

Laurence Fuble poczuł mocne ukłucie w piersi. Zdawało mu się, że zaraz upadnie na płytki, którymi był wyłożony balkon, ale w ostatniej chwili złapał ręką marmurową poręcz, co jakoś oszczędziło mu upadku.

– Kiedy... to się... stało? – ciężko dobierał słowa.

– Pół godziny temu – odparł spokojnie ochroniarz. – Przykro mi z powodu tak wielkiej straty.