Ostatni list - Marcin Ciszewski - ebook + książka

Ostatni list ebook

Marcin Ciszewski

4,4

Opis

Kiedyś, dawno temu, Jan Berger wymyślił sobie, że zostanie gwiazdą. Nauczył się grać na gitarze, założył zespół, napisał kilka piosenek, które śpiewała cała Polska, i od tej pory jechał z pedałem gazu wciśniętym do podłogi? Koncerty, kobiety, sława i chwała. Skąd więc znużenie, frustracja i gniew? Czy to tęsknota za utraconą miłością? Czy poczucie samotności w tłumie? Czy dojmująca świadomość potrzebnej zmiany ? po trzydziestu latach wypełnionej sukcesami kariery? A Berger ma przed sobą także inne wyzwania: córkę, z którą łączą go niełatwe relacje, i atrakcyjną sąsiadkę, która właśnie się rozwodzi... Posłuchajcie opowieści muzyka? Nigdy nie jest za późno, by naprawić relacje, odnaleźć miłość, zacząć żyć w zgodzie ze sobą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 248

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (80 ocen)
43
26
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
arturmajorke

Nie oderwiesz się od lektury

jak odmienna i jak dobra!!!!!!!
00
Mgor070955

Nie oderwiesz się od lektury

odmienna niż dotychczasowe ale równie dobra. ciekawie opisana muzyka, ją się słyszy. bardzo dobra
00
adziu11

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
jeremus

Nie oderwiesz się od lektury

dobre
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

"Ostatni list" to opowieść o człowieku samotnym wśród tłumu ludzi i o tym co mu w duszy gra. Jan Berger to sfrustrowany i zgorzkniały muzyk zespołu rockowego, który gra na scenie od trzydziestu lat. Rockandrollowe życie weszło mu zbyt mocno, z tego też powodu rozpadł się jego związek i nie utrzymuje kontaktu z dorosłą córką. Pewnego wieczoru na progu jego mieszkania pojawia się dziewiętnastoletnia dziewczyna w widocznej ciąży. Obok Janka, główną bohaterką jest tutaj Muzyka, poznamy nie tylko piękno i siłę, ale też ciemną stronę przemysłu muzycznego. Od zaplecza przekonamy się, jak wygląda praca zespołu, relacje między jego członkami, proces tworzenia, trasa koncertowa i wiele innych elementów, które składają się na ciężką, czasem niebezpieczną (nawiedzeni fani) harówkę, która jak większość zawodów grozi wypaleniem. Podoba mi się to męskie spojrzenie, jest konkretnie, bez owijania w bawełnę, ale nie pozbawione emocji. Jasiek mimo prawie sześćdziesięciu lat na karku, próbuje coś zm...
00

Popularność




Rozdział 1

Kie­dyś, daw­no temu, Jan Ber­ger wy­my­ślił so­bie, że zo­sta­nie gwiaz­dą. Na­uczył się grać na gi­ta­rze, za­ło­żył ze­spół, na­pi­sał kil­ka pio­se­nek, któ­re śpie­wa­ła cała Pol­ska, i od tej pory je­chał z pe­da­łem gazu wciś­ni­ętym do podło­gi.

Sam nie pa­mi­ętał, ile kon­cer­tów za­grał. Dwa ty­si­ące z czy­mś. Albo trzy ty­si­ące z czy­mś. Zle­wa­ły mu się nie tyl­ko po­je­dyn­cze wy­stępy, ale na­wet całe tra­sy kon­cer­to­we. Zresz­tą – w jego przy­pad­ku nad­miar al­ko­ho­lu ni­g­dy nie sprzy­jał kon­cen­tra­cji ani do­brej pa­mi­ęci. Sie­dział w tym biz­ne­sie od trzy­dzie­stu lat. By­wa­ło ró­żnie, ale jed­no się nie zmie­nia­ło: sala za­wsze była wy­pe­łnio­na po brze­gi, obo­jęt­nie, czy mie­ści­ła sto osób, czy dzie­si­ęć ty­si­ęcy. Dzie­ci, mło­dzież, stu­den­ci, wiecz­ni czter­dzie­sto­lat­ko­wie, na­wet tro­chę se­nio­rów. Na ogół wszy­scy do­sko­na­le się ba­wi­li.

Ze­spół na­zy­wał się Ka­th­man­dû, tak wła­śnie, z ak­cen­tem na ostat­niej sa­mo­gło­sce. Od za­wsze w tym sa­mym skła­dzie. Ber­ger grał na gi­ta­rze i śpie­wał, pi­sał mu­zy­kę i tek­sty, li­de­ro­wał w pe­łnym tego sło­wa zna­cze­niu. Maja była głów­ną wo­ka­list­ką i od po­cząt­ku naj­wi­ęk­szym atu­tem ze­spo­łu; ar­tyst­ką wy­stępu­jącą za­wsze w mar­ten­sach i ob­ci­słych dżin­sach, ob­da­rzo­ną przez Boga nie­pod­ra­bial­nym gło­sem i zna­ko­mi­tym wy­czu­ciem sce­ny. Be­nio ba­si­sta uro­dził się w Pol­sce przez przy­pa­dek, bo we­dług opo­wia­da­nej wszyst­kim wer­sji po­wi­nien po­cho­dzić z Tek­sa­su i grać w ZZ Top. Bro­da, ban­da­na, ta­tu­aże, skó­rza­na kurt­ka, te rze­czy. Jego wi­ze­run­ku do­pe­łniał har­ley da­vid­son w naj­bar­dziej kla­sycz­nej kon­fi­gu­ra­cji. Woj­tek, gra­jący na kla­wi­szach ab­sol­went wy­ższej szko­ły mu­zycz­nej, wy­glądał z ko­lei jak chu­dziut­ki nerd w oku­lar­kach. Zdol­ny, wra­żli­wy, ka­pry­śny – trud­no o bar­dziej uta­len­to­wa­ne­go pia­ni­stę i wi­ęk­sze­go le­nia za­ra­zem. No i Ra­czek, Pan Per­ku­si­sta. Duży, umi­ęśnio­ny fa­cet, ko­cha­jący si­łow­nię i taj­ski boks; czap­ka dasz­kiem w tył, a jego ulu­bio­nym bęb­nia­rzem był od za­wsze Eloy Ca­sa­gran­de, co o Racz­ku mó­wi­ło wszyst­ko. Cza­sem za­cho­wy­wał się jak wa­riat, ale miał rów­nież za­le­ty: ni­g­dy nie pił przed kon­cer­tem.

No do­brze. Po­słu­chaj­my Ka­th­man­dû. Po­słu­chaj­my Maj­ki, Ber­ge­ra i resz­ty. To ostat­nia oka­zja, ostat­ni akord daw­nej chwa­ły.

War­szaw­ski klub śred­niej wiel­ko­ści. Na wi­dow­ni oko­ło dwóch ty­si­ęcy osób.

Ka­th­man­dû sko­ńczy­ło ko­lej­ny utwór. Pu­blicz­no­ść czu­ła, że kon­cert zbli­ża się do mety. Pu­blicz­no­ść za­wsze wy­czu­wa ta­kie rze­czy. Ber­ge­ra już na po­cząt­ku wy­stępu roz­bo­la­ły ple­cy. Czuł się zmęczo­ny jak ni­g­dy – zresz­tą znu­że­nie na­ra­sta­ło w nim już od wie­lu mie­si­ęcy. Dziś mia­ło za­mie­nić się we fru­stra­cję i gniew.

– Maj­ka, da­waj, Ber­ger, Ber­ger, Ka­th­man­dû, Kon­tro­la! – krzy­czał tłum.

Maj­ka po­de­szła do mi­kro­fo­nu. Wie­dzia­ła, co po­wie­dzieć. Mó­wi­ła to od bli­sko trzy­dzie­stu lat. Pew­ne rze­czy nie się zmie­nia­ły.

– Chce­cie Kon­tro­li? – za­wo­ła­ła.

– Ta­aaaaaaak!

– Na pew­no?

– Ta­aaaaaaak!

– No to was skon­tro­lu­je­my.

Ra­czek na­bił rytm na hi-ha­cie. Raz, dwa, trzy, czte­ry.

Ber­ger za­grał zna­ny w ca­łej Pol­sce riff. Jego gib­son les paul brzmiał twar­do, wy­ra­zi­ście, nie­mal me­ta­lo­wo.

We­szła resz­ta: ostra, punk­tu­al­na jak ma­szy­na sek­cja ryt­micz­na i nie­da­jący się po­my­lić z ni­czym in­nym ham­mond Wojt­ka. Re­cen­zen­ci ko­lej­nych płyt ze­spo­łu już daw­no prze­sta­li wy­wa­żać otwar­te drzwi i do­szu­ki­wać się po­do­bie­ństw brzmie­nio­wych do Deep Pur­ple. Ber­ger miał wszyst­kie al­bu­my Fio­le­to­wych i znał je na pa­mi­ęć, ale jego za­in­te­re­so­wa­nia mu­zycz­ne nie ogra­ni­cza­ły się do Black­mo­re’a, Gil­la­na i spó­łki. Lu­bił też tward­sze brzmie­nia – często słu­chał Slipk­not, Arch Ene­my i Lamb of God. Ale ta­kże grun­ge’u. Styl Ka­th­man­dû oscy­lo­wał wo­kół hard roc­ka i pa­ten­tów wy­my­ślo­nych na po­cząt­ku lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych w Se­at­tle. Wie­lu kry­ty­ków mu­zycz­nych i ko­le­gów po fa­chu za­li­cza­ło Ber­ge­ra do ści­słe­go topu pol­skich gi­ta­rzy­stów roc­ko­wych. Po­zo­sta­li mu­zy­cy ze­spo­łu zresz­tą nie ustępo­wa­li mu umie­jęt­no­ścia­mi. Ka­th­man­dû sta­no­wił rzad­ki w pol­skich wa­run­kach przy­kład po­łącze­nia per­fek­cji wy­ko­naw­czej z do­bry­mi tek­sta­mi oraz bie­gło­ścią w ukła­da­niu chwy­tli­wych li­nii me­lo­dycz­nych i roz­bu­do­wa­nych, nie­ba­nal­nych ara­nża­cji.

Ber­ger pod­sze­dł do mi­kro­fo­nu. Swo­ją par­tię śpie­wał jako pierw­szy.

 

Dziś nad­sze­dł dzień, kie­dy wze­szło czar­ne sło­ńce

Wy­pa­lać złe su­mie­nia

Dziś nad­sze­dł dzień, któ­ry będzie czar­nym ko­ńcem

Bez uspra­wie­dli­wie­nia

Wi­dzę, że wszy­scy czu­ją się nie­win­ni

Mio­ta­ją się w pa­ni­ce

Gar­dzi­li, ob­ra­ża­li, wpy­cha­li przed in­nych

Te­raz ko­cha­ją swo­je ży­cie

To ja je­stem ten inny

To ja skon­tro­lu­ję win­nych

Re­fren śpie­wa­li w du­ecie.

 

Kon­tro­la su­mień

Do­brych i złych my­śli

Nikt nie ro­zu­mie

Po co to jest

 

Ber­ger cof­nął się, ustępu­jąc miej­sca naj­wi­ęk­szej gwie­ździe wie­czo­ru. Był mó­zgiem i li­de­rem co się zo­wie, ale to Maja lśni­ła naj­ja­śniej­szym bla­skiem, łącząc w har­mo­nij­ną ca­ło­ść uro­dę, cha­ry­zmę, mu­zy­kal­no­ść i nie­praw­do­po­dob­ny głos.

Kon­tro­la była nie­zbyt głębo­ko za­kon­spi­ro­wa­ną kry­ty­ką nie­któ­rych ko­le­gów i ko­le­ża­nek po fa­chu. Za­rów­no Ber­ger, jak i Maja nie zno­si­li po­zer­stwa i fa­łszy­we­go bla­sku sztucz­nej sła­wy. Lu­dzie in­stynk­tow­nie czu­li lub do­my­śla­li się, o kim śpie­wa wo­ka­list­ka.

 

Nad­sze­dł dzień pró­by, a cie­bie znów nie było

Bla­dłeś na wi­dok cier­pie­nia

Mó­wi­łeś, że bar­dzo ko­chasz i sza­nu­jesz

Wie­le słów bez zna­cze­nia

Ty, wiel­ka gwiaz­da, któ­rą wszy­scy po­dzi­wia­ją

Zbyt dłu­go pra­co­wa­łeś na sza­cu­nek

Ty po pro­stu je­steś lep­szy od in­nych

Twój nie­ska­la­ny wi­ze­ru­nek

Ty je­steś inny

Kon­tro­lu­jesz win­nych

 

Kon­tro­la su­mień

Do­brych i złych my­śli

Nikt nie ro­zu­mie

Po co to jest

 

Szło jak zwy­kle, szyb­ko, rów­no i gło­śno, ca­ło­ść funk­cjo­no­wa­ła jak do­brze na­oli­wio­na ma­szy­na. Ru­ty­na mie­wa­ła cza­sa­mi do­bre stro­ny. Po dwóch zwrot­kach ze­spół za­grał wspól­nie ostat­nie akor­dy re­fre­nu, po czym Ber­ger i Woj­tek wy­łączy­li się. Na pla­cu boju zo­sta­ła tyl­ko sek­cja ryt­micz­na, po­ru­sza­jąca się w mo­no­ton­nym ryt­mie na czte­ry, z ba­sem gra­jącym w kó­łko ten sam pro­ściut­ki mo­tyw.

Ber­ger nie­cier­pli­wie wy­pa­try­wał ko­ńca. Miał wszyst­kie­go do­syć: ha­ła­su, tłu­mu, re­flek­to­rów świe­cących pro­sto w oczy. Jesz­cze dwie mi­nu­ty, po­my­ślał.

Maja po­de­szła do mi­kro­fo­nu. Ten frag­ment kon­cer­tu rów­nież na­le­żał do uświ­ęco­nych ry­tu­ałów. Nie­zmien­ne mi­ste­rium, na któ­re cze­ka­ła pu­blicz­no­ść.

– Do­brze się ba­wi­cie? – za­wo­ła­ła. Oświe­tla­jące sce­nę re­flek­to­ry ogra­ni­cza­ły wi­docz­no­ść do kil­ku pierw­szych rzędów, ale po tylu la­tach nie mu­sia­ła pa­trzeć, by czuć au­ten­tycz­ny, nie­uda­wa­ny en­tu­zjazm dwóch ty­si­ęcy lu­dzi.

– Ta­aaaaak!!!!!! – ryk­nął w od­po­wie­dzi tłum.

– Na pew­no?

– Ta­aaaaak!!!!!!

– To może przed­sta­wię ze­spół?

– Ta­aaaaak!!!!!!

– Na gi­ta­rze grał dla was – i śpie­wał też – je­dy­ny i nie­po­wta­rzal­ny Ber­ge­eeeer!

Ber­ger sta­nął w roz­kro­ku i wy­ko­nał swój po­pi­so­wy nu­mer: szyb­ki tap­ping po mo­lo­wych ska­lach po­łączo­ny z pod­ci­ąga­niem strun. Ni­g­dy nie uży­wał waj­chy. Jego styl po­wstał spon­ta­nicz­nie już wie­le lat temu i z cza­sem stał się zna­kiem fir­mo­wym ze­spo­łu oraz sa­me­go mu­zy­ka, a ta­kże wzor­cem dla in­nych. Wie­lu mło­dych gi­ta­rzy­stów za­czy­na­ło na­ukę od ko­pio­wa­nia jego za­gry­wek.

Pu­blicz­no­ść kla­ska­ła i krzy­cza­ła, za­chwy­co­na.

– Ber­ger, Ber­ger! Da­jesz, Ber­ger, da­jesz!

Gi­ta­ra umil­kła. Maja po­now­nie po­de­szła do mi­kro­fo­nu.

– Na kla­wi­szach grał Woj­tek Szo­bert!

Woj­tek po­chy­lił się nad kla­wia­tu­rą. Szyb­ki pa­saż prze­cho­dzący w cy­tat z Beetho­ve­na. Bra­wa. Frag­ment Ma­zur­ka Dąbrow­skie­go. Aplauz. Krót­kie solo w wy­so­kich re­je­strach. Eks­ta­za.

– Na ba­sie Be­eeenio­ooo!

Bro­da­ty wi­king o mi­sio­wa­tej syl­wet­ce pod­sze­dł do kra­wędzi sce­ny. Gryf fen­de­ra nie­mal gi­nął w jego zdol­nych ła­mać pod­ko­wy dło­niach. Efek­tow­na za­gryw­ka gra­na klan­giem. Dru­ga, ter­cję wy­żej. I ko­lej­na, od­le­gła o kwin­tę. Dźwi­ęki ata­ko­wa­ne były z ogrom­ną szyb­ko­ścią, a przy tym pre­cy­zyj­nie i rów­no. Ber­ger śmiał się, że Be­nio pod­czas na­grań nie po­trze­bu­je me­tro­no­mu, po­nie­waż nosi go w gło­wie.

– Na bęb­nach…

Okla­ski i krzy­ki wzmo­gły się.

– …na bęb­nach Ra­aacze­eek!

Be­nio wy­łączył się. Per­ku­si­sta zro­bił szyb­kie prze­jście, wy­gry­wa­jąc tre­mo­la na ka­żdym z bęb­nów im­po­nu­jąco roz­bu­do­wa­ne­go ze­sta­wu. Ko­lej­ne prze­jście, tym ra­zem z du­żym udzia­łem blach. Czte­ry tak­ty gra­ne na dwóch cen­tra­lach i wer­blu. I po­tem wszyst­ko ra­zem. Ra­czek był bęb­nia­rzem po­tra­fi­ącym uzy­skać efekt do złu­dze­nia przy­po­mi­na­jący brzmie­nie sil­ni­ka pra­cu­jące­go na wy­so­kich ob­ro­tach.

Lu­dzie na­gro­dzi­li go owa­cją.

Znów rytm bęb­nów i basu na czte­ry.

Do mi­kro­fo­nu pod­sze­dł Ber­ger.

– Śpie­wa­ła dla was Maja Ko­nec­ka, wspa­nia­ła ar­tyst­ka, dziew­czy­na, któ­rą ko­cham – po­wie­dział, sta­ra­jąc się nadać swe­mu gło­so­wi choć po­zo­ry en­tu­zja­zmu.

En­tu­zjazm pu­blicz­no­ści był nie­uda­wa­ny. Aplauz nie­mal roz­sa­dzał ścia­ny klu­bu. Ber­ger po­zwo­lił lu­dziom go wy­ra­zić, po czym za­grał moc­ny akord. Do­łączył Woj­tek. Płyn­nie prze­szli do most­ka po­prze­dza­jące­go re­fren.

Po czym za­śpie­wa­li ostat­nie wer­sy kon­cer­tu.

 

Kon­tro­la su­mień

Do­brych i złych my­śli

Nikt nie ro­zu­mie

Po co to jest

 

Pu­blicz­no­ść kla­ska­ła i krzy­cza­ła:

Kath-man-dû! Kath-man-dû! Kath-man-dû! Bis! Biiiis!

Sły­szy­cie tę au­ten­tycz­ną, nie­uda­wa­ną ra­do­ść? Ber­ger miał ją gdzieś. Nie in­te­re­so­wa­ły go ani kon­cert, ani pu­blicz­no­ść. My­ślał tyl­ko o tym, ja­kie to szczęście, że tym ra­zem gra w War­sza­wie, dwa­dzie­ścia mi­nut jaz­dy od domu. Przy odro­bi­nie do­brej or­ga­ni­za­cji naj­da­lej za trzy kwa­dran­se będzie sie­dział w ulu­bio­nym fo­te­lu i de­lek­to­wał się ci­szą, a ta­kże sma­kiem jac­ka da­niel­sa.

Resz­ta ka­pe­li mia­ła nie­co inne zda­nie: w dal­szym ci­ągu uwa­ża­ła, że jest lu­dziom coś win­na, więc kła­nia­ła się, dzi­ęko­wa­ła, przy­kła­da­ła dło­nie do ser­ce, ro­bi­ła te wszyst­kie rze­czy, któ­re pu­blicz­no­ść ko­cha i bez któ­rych nie może się obyć. Ber­ger już tego nie wi­dział: nie cze­ka­jąc na in­nych, wy­pi­ął ka­bel ze wzmac­nia­cza i znik­nął ze sce­ny.

***

Za­ple­cza kon­cer­tów roc­ko­wych za­wsze wy­gląda­ły po­dob­nie, czy Ka­th­man­dû gra­ło na sta­dio­nie, czy w klu­bie na pi­ęćdzie­si­ąt osób. Wo­kół kręci­ło się mnó­stwo tech­nicz­nych, or­ga­ni­za­to­rów, dzien­ni­ka­rzy, fa­nów w ró­żnym wie­ku, ni­ko­mu nie­zna­nych lu­dzi, któ­rzy zna­le­źli się tam nie wia­do­mo ja­kim spo­so­bem i po co. Wszy­scy, może poza tech­nicz­ny­mi, chcie­li po­ga­dać z Ber­ge­rem albo z Maj­ką, mach­nąć sel­fi­ka lub przy­naj­mniej przy­bić pi­ąt­kę. Ber­ge­ra kie­dyś to ba­wi­ło; te­raz z opusz­czo­ną gło­wą i za­ci­śni­ęty­mi usta­mi prze­nik­nął przez tłum jak duch. Zi­gno­ro­wał jed­ną czy dru­gą za­czep­kę. Ktoś szarp­nął go za rękaw, ale ustąpił na wi­dok miny za­cze­pio­ne­go. To Ber­ge­ra ró­żni­ło od resz­ty – po­zo­sta­li człon­ko­wie ze­spo­łu za­wsze mie­li wi­ęcej cier­pli­wo­ści i ni­ko­mu nie od­ma­wia­li au­to­gra­fu.

Pu­blicz­no­ść nie re­zy­gno­wa­ła.

Kath-man-dû! Kath-man-dû! Biiiis!

Pod ścia­ną sta­ła wy­so­ka, dłu­go­no­ga, zie­lo­no­oka dziew­czy­na ubra­na w lu­źne spodnie i blu­zę z kap­tu­rem po star­szym bra­cie. Mia­ła na imię Jul­ka. Mimo przy­ci­ąga­jącej uwa­gę uro­dy nikt na nią nie zwra­cał uwa­gi; umia­ła się ka­mu­flo­wać tak do­brze, że żad­ne­mu z or­ga­ni­za­to­rów na­wet nie przy­szło do gło­wy za­dać py­ta­nia, co tu robi i jak we­szła na za­ple­cze. Ber­ger oczy­wi­ście rów­nież jej nie za­uwa­żył, choć być może le­piej by­ło­by dla nie­go, gdy­by to zro­bił.

Maja, Be­nio, Woj­tek i Ra­czek ze­szli ze sce­ny mi­nu­tę po swym li­de­rze. Na­wet nie ukry­wa­li zmęcze­nia, co znaj­do­wa­ło wy­tłu­ma­cze­nie w ba­nal­nym fak­cie, że już ja­kiś czas temu prze­kro­czy­li wiek, gdy dwu­go­dzin­ny kon­cert nie zo­sta­wia śla­du; pi­ęćdzie­si­ąt­ka stuk­nęła na­wet naj­młod­szej z ca­łe­go to­wa­rzy­stwa Maj­ce. Or­ga­ni­za­tor­ka wręczy­ła im na­po­je chło­dzące, co wszy­scy przy­jęli z wdzi­ęcz­no­ścią. Wszy­scy poza Be­niem, Be­nio bo­wiem brzy­dził się ka­żdym na­po­jem poza pi­wem; przed ka­żdym kon­cer­tem miał zwy­czaj skru­pu­lat­nie spraw­dzać, czy na za­ple­czu cze­ka na nie­go lo­dów­ka z za­pa­sem schło­dzo­nych bu­te­lek.

Kath-man-dû! Kath-man-dû! Biiiis!

Wal­czak prze­ci­snął się przez tłum. Miał na so­bie skó­rza­ną kurt­kę i skó­rza­ne spodnie; nie przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści, że roc­ko­wa sty­li­za­cja w jego przy­pad­ku wy­gląda sztucz­nie i przy­no­si efek­ty od­wrot­ne od za­mie­rzo­nych. Ostre spoj­rze­nie i nad­miar ener­gii od lat były jego zna­kiem fir­mo­wym. Nie wy­glądał na swo­je czter­dzie­ści lat. Sto­sun­ki po­mi­ędzy nim a ze­spo­łem od po­cząt­ku na­ce­cho­wa­ne były ostro­żno­ścią i, eu­fe­mi­stycz­nie rzecz uj­mu­jąc, bra­kiem sym­pa­tii. Ale na­wet Ber­ger przy­zna­wał – choć tyl­ko cza­sa­mi i tyl­ko pó­łgęb­kiem – że trud­no w Pol­sce zna­le­źć sku­tecz­niej­sze­go me­na­dże­ra.

– No lu­dzie, co wy, na sce­nę, już! Gra­cie Ostat­ni list. Gdzie Ber­ger? – za­py­tał Wal­czak. Mó­wił pod­nie­sio­nym to­nem, co było w tych wa­run­kach zro­zu­mia­łe. Mu­siał prze­bić się przez gwar wie­lu gło­sów. Ale Maja mia­ła wra­że­nie, że on krzy­czy za­wsze; że od­kąd go zna, fa­cet mówi dwu­krot­nie gło­śnej niż inni lu­dzie.

– Do gar­de­ro­by po­sze­dł – od­po­wie­dzia­ła. Czu­ła się zmęczo­na. Bo­la­ła ją gło­wa. Uwie­ra­ła tkwi­ąca w uchu słu­chaw­ka sys­te­mu od­słu­cho­we­go. Nie­daw­no ob­cho­dzi­ła pi­ęćdzie­si­ąte dru­gie uro­dzi­ny. Od­no­si­ła przy­kre wra­że­nie, że czas za­czy­na biec co­raz szyb­ciej.

– Idźcie się mon­to­wać. On za­raz przyj­dzie.

***

Ber­ger zu­pe­łnie nie­po­trzeb­nie spoj­rzał w lu­stro: wi­dok bla­dych po­licz­ków, wo­rów pod ocza­mi i zmierz­wio­nej bro­dy, wprost wo­ła­jącej o in­ter­wen­cję fry­zje­ra, przy­pra­wił go o me­lan­cho­lij­ne, głębo­kie wes­tchnie­nie. Wzru­szył ra­mio­na­mi. Tak, czuł się sta­ry i wy­czer­pa­ny. Dra­żnił go do­bie­ga­jący zza drzwi ha­łas wy­twa­rza­ny przez wiel­kie ludz­kie zbio­ro­wi­sko, nad­miar sztucz­nie roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych lu­dzi, któ­rych nie ob­cho­dzi­li ani on, ani jego mu­zy­ka, a któ­rzy chcie­li tyl­ko przez chwi­lę po­tu­pać w rytm do­brze zna­nych prze­bo­jów. Prze­szka­dza­ły mu pa­nu­jący w gar­de­ro­bie nie­ład i skrzy­pi­ące krze­sło. Przy­su­nął bli­żej bu­tel­kę black la­bel, od­kręcił za­kręt­kę, na­lał nie­mal do pe­łna. Whi­sky, choć aku­rat ten ga­tu­nek nie na­le­żał do jego ulu­bio­nych, sma­ko­wa­ła jak trze­ba, mimo iż wie­dział prze­cież, że ni­cze­go nie roz­wi­ąże. Wy­pił ko­lej­ny łyk, po czym ro­zej­rzał się. Po­my­ślał, że wszyst­kie gar­de­ro­by w ca­łej Pol­sce wy­gląda­ją tak samo, ró­żnią się tyl­ko stop­niem ba­ła­ga­nu. Ciu­chy, fu­te­ra­ły od gi­tar, chwie­jące się krze­sła, sto­li­ki z obi­ty­mi bla­ta­mi, flasz­ki otwar­te i za­mkni­ęte, lu­stro myte dwa ty­go­dnie temu, cza­sem kre­ska na sto­le, a w kącie ka­na­pa na szyb­ki nu­me­rek w prze­rwie lub po kon­cer­cie.

Kie­dy drzwi otwo­rzy­ły się z trza­skiem, na­wet nie drgnęła mu po­wie­ka. Na­dal po­nu­ro wpa­try­wał się w zdep­ta­ną set­ką bu­tów podło­gę. Szklan­kę zdążył już opró­żnić do po­ło­wy.

Wal­czak przy­brał przy­ja­zny wy­raz twa­rzy, rów­nie sztucz­ny, co jego pseu­do­roc­ko­wy ima­ge.

– Ja­siu, co jest? Bis gra­cie! – za­wo­łał.

Jesz­cze przed chwi­lą Ber­ger miał ocho­tę po­wie­dzieć mu wszyst­ko, wy­lać cały, gro­ma­dzo­ny la­ta­mi żal, po­zbyć się ci­ęża­ru, któ­ry po­ma­łu sta­wał się nie do znie­sie­nia. Te­raz mu prze­szło. Al­ko­hol, miast do­dać ener­gii, roz­le­ni­wił go, po­zba­wił chęci do wal­ki, wy­zuł z ad­re­na­li­ny, choć przy­znać trze­ba, że zła­go­dził nie­co ból w krzy­żu.

Ber­ger wy­pił za­war­to­ść szklan­ki do ko­ńca.

– Cho­dź, za­raz się na­pi­jesz – po­wie­dział z na­ci­skiem Wal­czak. – Mu­si­cie za­grać Ostat­ni list, bo nas na ko­pach wy­nio­są.

Kath-man-dû! Kath-man-dû! Biiiis!

– Ber­ger, kur­wa. Sły­szysz? Wo­ła­ją cię.

– Mnie?

– Po­ło­wa tych lu­dzi z dru­gie­go ko­ńca Pol­ski je­cha­ła, żeby cię zo­ba­czyć.

Ber­ger prze­krzy­wił gło­wę.

– Da­jesz, Ber­ger, da­jesz – mruk­nął.

– Za­gra­cie je­den nu­mer i będziesz miał to z gło­wy.

Ber­ger wło­żył pal­ce do ust, jak­by chciał zmu­sić się do wy­mio­tów. Wal­cza­ka mo­men­tal­nie ogar­nęła wście­kło­ść. Nie zno­sił ta­kich de­mon­stra­cji. Uwa­żał się za za­wo­dow­ca. I on, i Ber­ger byli w pra­cy i po­bie­ra­li za nią wy­na­gro­dze­nie.

Ze sce­ny do­bie­gł wzmoc­nio­ny dwu­dzie­sto­ma ty­si­ąca­mi wa­tów głos Mai:

– Chy­ba wiem, cze­go chce­cie!!!

Pu­blicz­no­ść od­po­wie­dzia­ła ocho­czo:

– Os-ta-tni list! Os-ta-tni list! Os-ta-tni list!

– Ra­cja. Chy­ba do was na­pi­sze­my.

W gar­de­ro­bie za­częło dud­nić od nad­mia­ru ba­sów.

Wal­czak pod­sze­dł bli­żej.

– Sły­szysz? – po­wie­dział. – Za­częli bez cie­bie. Prze­cież śpie­wasz jako pierw­szy. Choć już.

Pod­sze­dł do le­żącej w fu­te­ra­le gi­ta­ry. Wy­ko­nał gest, jak­by chciał ją pod­nie­ść.

Ber­ger mo­men­tal­nie zro­bił się czuj­ny.

– Nie ru­szaj! – od­pa­rł.

– Do­bra, tyl­ko cho­dź już.

Ber­ger wstał i prze­wie­sił przez gło­wę pa­sek in­stru­men­tu. Gib­son les paul, rocz­nik sie­dem­dzie­si­ąty pi­ąty, naj­bar­dziej kla­sycz­na z roc­ko­wych gi­tar. Ber­ger na­grał na niej wszyst­kie naj­wi­ęk­sze hity. Ku­pił ją w No­wym Jor­ku, pod­czas pierw­szej tra­sy po Sta­nach. Nie zno­sił, gdy ktoś do­ty­kał któ­rej­kol­wiek z jego gi­tar, a już zwłasz­cza tej – i zwłasz­cza Wal­czak, któ­ry z ko­lei uwa­żał tę nie­chęć za fa­na­be­rię i ni­g­dy na­wet nie pró­bo­wał jej zro­zu­mieć.

– Idziesz?

– No idę, idę.

Wy­szli.

Ber­ger wló­kł się w stro­nę sce­ny kro­kiem pi­łka­rza gra­jące­go na czas w ostat­niej mi­nu­cie me­czu. Jak zwy­kle nie zwra­cał uwa­gi na ni­ko­go: na Wal­cza­ka, tech­nicz­nych, na­dal tkwi­ącą pod ścia­ną Jul­kę czy dwie inne za­ru­mie­nio­ne z emo­cji dziew­czy­ny, naj­wy­żej dwu­dzie­sto­let­nie, któ­re przy­gląda­ły mu się błysz­czący­mi oczy­ma. Jed­na z nich, od­wa­żniej­sza, zro­bi­ła krok do przo­du i wy­ci­ągnęła dłoń. Do­pie­ro wte­dy Ber­ger pod­nió­sł wzrok. Do­strze­gł zło­żo­ną na czwo­ro kart­kę.

– Tu są na­sze nu­me­ry. Za­dzwoń. Za­dzwoń, Ber­ger. Nie będziesz ża­ło­wał.

Wzi­ął kar­te­lu­szek i po­wló­kł się da­lej. Nim wy­sze­dł na sce­nę, rzu­cił go w kąt.

***

Na bis ze­spół za­wsze grał naj­wi­ęk­szy hit: Ostat­ni list. Pu­blicz­no­ść ska­ka­ła i kla­ska­ła. Wszy­scy do­brze się ba­wi­li. Za­wsze, tyl­ko nie wte­dy. Tego dnia było ina­czej. Tego dnia wszyst­ko było ina­czej.

Ber­ger zdążył pod­pi­ąć gi­ta­rę do wzmac­nia­cza i po­de­jść do mi­kro­fo­nu do­kład­nie w mo­men­cie, gdy nad­sze­dł czas na jego par­tię. Za­mknął oczy i za­czął śpie­wać.

 

Na­dej­dzie dzień, gdy mnie opu­ścisz

Na­dej­dzie dzień, gdy będę stał

Sa­mot­ny jak sa­mot­na góra

I w desz­czu zmok­nie moja twarz

 

A prze­cież jesz­cze nie tak daw­no

Sta­li­śmy ra­zem ty i ja

I świat był tyl­ko na­szą praw­dą

Na na­stęp­ne ty­si­ąc lat

 

Re­fren śpie­wa­li ra­zem z Mają, na gło­sy, w har­mo­nii, któ­ra zdo­by­ła ser­ca słu­cha­czy w ca­łej Pol­sce.

 

Jed­no cia­ło, jed­na du­sza, to my

Jed­ną my­ślą ze­spo­le­ni, to my

W pi­ęk­nych ra­mach, po­zła­ca­nych, ra­zem

Za­wsze będzie­my tam

 

W dru­giej zwrot­ce Maja zo­sta­ła sama. Jej głos po­brzmie­wał cier­pie­niem i me­lan­cho­lią. Sala roz­świe­tli­ła się ty­si­ącem pło­mie­ni trzy­ma­nych nad gło­wa­mi za­pal­ni­czek.

 

I nad­sze­dł dzień, gdy moje cia­ło

Po­le­ceń mych nie słu­cha już

Tak wie­le rze­czy się uda­ło

Zlek­ce­wa­ży­łam jed­ną z burz

 

Więc nie będzie­my ra­zem sta­rzy

Twój uśmiech nie roz­świe­tli dnia

A świat nie będzie na­szą praw­dą

Przez na­stęp­ne ty­si­ąc lat

 

Jako się rze­kło, ten kon­cert był inny.

Na sali zna­la­zł się fa­cet od dwu­dzie­stu lat za­ko­cha­ny w Maj­ce. Po­tem oka­za­ło się, że przy­je­chał z dru­gie­go ko­ńca kra­ju. Już trzy utwo­ry wcze­śniej uda­ło mu się prze­pchnąć aż do pierw­sze­go rzędu. Ochro­na za­spa­ła; gdy ze­spół miał wła­śnie prze­jść do re­fre­nu, jed­nym su­sem wsko­czył na sce­nę i pod­bie­gł do Maj­ki.

Ob­jął ją w pół.

– Maj­ka, ko­cham cię, sły­szysz? – wrza­snął jej pro­sto w twarz.

Maja pró­bo­wa­ła się wy­rwać. Bez­sku­tecz­nie.

– Puść!

– Ko­cham cię, Maj­ka!

Ber­ger jako je­dy­ny wy­ka­zał się re­flek­sem. Zro­bił dwa szyb­kie kro­ki i po­chy­lił się nad fa­ce­tem.

– Wy­pier­da­laj! – krzyk­nął.

– Ma­ja­aaa!

– Wy­pier­da­laj!

Be­nio, Ra­czek i Woj­tek za­uwa­ży­li, co się sta­ło, ale nie prze­rwa­li gra­nia. Dwóch ro­słych, wy­ra­źnie spó­źnio­nych ochro­nia­rzy wbie­gło na sce­nę. Wzi­ęli fa­ce­ta pod pa­chy, unie­śli w po­wie­trze i, drące­go się nie­mi­ło­sier­nie, wy­nie­śli na za­ple­cze.

Sce­na była zno­wu tyl­ko dla ze­spo­łu. Utwór – jak i cały kon­cert – zmie­rzał do wiel­kie­go fi­na­łu.

Mle­ko jed­nak już się roz­la­ło. Często w ta­kich mo­men­tach lu­dzie po­dej­mu­ją de­cy­zje, od któ­rych nie ma od­wro­tu. Ber­ger wła­śnie do­łączył do tego gro­na.

Na­de­szła ko­lej na jego po­pi­so­wy nu­mer – dłu­gie, me­lo­dyj­ne solo, ozdo­bę utwo­ru.

Jesz­cze nie miał po­my­słu, co zro­bi. Czuł po pro­stu gniew.

Za­cze­kał na po­czątek tak­tu, wsze­dł moc­nym akor­dem, sta­now­czo za gło­śno. Maja od­wró­ci­ła się i spoj­rza­ła uwa­żnie. Zna­ła go do­brze. Wie­dzia­ła, jak bar­dzo jest wzbu­rzo­ny. Ge­stem dło­ni za­chęci­ła go do ści­sze­nia gi­ta­ry; zi­gno­ro­wał i pro­szącą minę, i sam gest. Za­grał fa­łszy­wy dźwi­ęk, za­raz po­tem ko­lej­ny i jesz­cze je­den, i jesz­cze. Był wła­ści­wie poza to­na­cją i ryt­mem. Gi­ta­ra zgrzy­ta­ła, sprzęga­ła się, zda­wa­ła się cier­pieć.

Ze­spół po pierw­szych dźwi­ękach oczy­wi­ście zo­rien­to­wał się, że coś jest nie tak. Be­nio pod­sze­dł i uśmiech­nął się do­bro­dusz­nie, jak­by chciał na­pro­wa­dzić Ber­ge­ra na wła­ści­wy tor. Ber­ger zi­gno­ro­wał go po­dob­nie jak Maję. Wście­kłe­go spoj­rze­nia Wojt­ka na­wet nie za­uwa­żył. Gi­ta­ra na­dal wy­do­by­wa­ła z sie­bie zgrzy­tli­we, fa­łszy­we dźwi­ęki.

Sta­ło się więc, co się stać mu­sia­ło. Roz­le­gły się gwiz­dy, zra­zu po­je­dyn­cze, jak­by nie­śmia­łe, son­du­jące mo­żli­wo­ść wy­ra­że­nia pro­te­stu i za­wo­du. Przy­łącza­ły się do nich ko­lej­ne; dez­apro­ba­ta lu­dzi na­bie­ra­ła mocy. Maja po­de­szła bli­żej, sta­nęła mi­ędzy Ber­ge­rem a pu­blicz­no­ścią, na­chy­li­ła mu się do ucha.

– Co ty od­pier­da­lasz?!! – za­sy­cza­ła.

Ber­ger sko­ńczył „solo”.

– Dzi­ęki za wszyst­ko, lu­dzie – po­wie­dział do mi­kro­fo­nu.

Gwiz­dy wzmo­gły się, nie­mal za­głu­szy­ły mu­zy­kę. Ber­ger cof­nął się, wy­rwał ka­bel z gniaz­da wzmac­nia­cza z taką wście­kło­ścią, że o mało go nie prze­wró­cił, po czym znik­nął ze sce­ny.

Ze­spół grał da­lej bez nie­go. Maja ostat­ni re­fren śpie­wa­ła sama. Do­sko­na­le czu­ła, jak bar­dzo sło­wa pio­sen­ki nie pa­su­ją do tego, co się dzie­je.

 

Jed­no cia­ło, jed­na du­sza, to my

Jed­ną my­ślą ze­spo­le­ni, to my

W pi­ęk­nych ra­mach, po­zła­ca­nych, ra­zem

Za­wsze będzie­my tam

 

Ber­ger sze­dł, a lu­dzie roz­stępo­wa­li się przed nim. Krzy­ki i gwiz­dy go­ni­ły go po dro­dze do gar­de­ro­by i nie umil­kły, na­wet gdy za­mknął za sobą drzwi.

***

Nie­wa­żne, jak po­sze­dł kon­cert, gi­ta­ra za­wsze mia­ła pierw­sze­ństwo. Kie­ro­wa­ny po­trze­bą wy­pe­łnie­nia nie­zmien­ne­go ry­tu­ału Ber­ger prze­ta­rł gryf i kor­pus szmat­ką, z czu­ło­ścią uło­żył in­stru­ment w fu­te­ra­le, przez chwi­lę mu się przy­glądał, po­tem za­mknął wie­ko, spraw­dza­jąc, czy oba zam­ki trzy­ma­ją. Do­pie­ro wte­dy z ulgą opa­dł na krze­sło. Na­lał so­bie whi­sky. Wy­pił dłu­gi łyk. Tym ra­zem al­ko­hol sma­ko­wał do­brze, może na­wet le­piej niż zwy­kle, choć nie zwol­nił wście­kłe­go bi­cia ser­ca na­wet o jed­no ude­rze­nie.

Ber­ger usły­szał tu­pot kro­ków. Drzwi z hu­kiem ude­rzy­ły o ścia­nę. Ra­czek wsze­dł pierw­szy. Wy­glądał jak bok­ser po dzie­si­ęcio­run­do­wej wal­ce. Re­flek­sy świa­tła gra­ły na po­tężnie umi­ęśnio­nym, spo­co­nym cie­le. Z roz­ma­chem rzu­cił pa­łki w kąt. Do gar­de­ro­by wkro­czy­li Woj­tek, Maj­ka i Be­nio, któ­ry pierw­sze kro­ki skie­ro­wał do lo­dów­ki. Wal­czak po­ja­wił się jako ostat­ni. Za­mknął drzwi, zu­pe­łnie nie przej­mu­jąc się trwa­ło­ścią fra­mu­gi. Nie za­wra­cał so­bie rów­nież gło­wy przy­bra­niem neu­tral­ne­go wy­ra­zu twa­rzy. Wy­ra­źnie był w na­stro­ju do wal­ki.

– Co to za ama­tor­ka, Ja­siu? – wark­nął pod ad­re­sem Ber­ge­ra. – Ni­g­dy ci się nie zda­rzy­ło nie ko­ńczyć nu­me­ru ani grać ta­kiej so­lów­ki.

Ber­ger na­wet na nie­go nie spoj­rzał.

– Aż zda­rzył się pierw­szy raz – po­wie­dział. Nie miał ocho­ty na dys­ku­sję. Nie miał ocho­ty na nic. Chciał jak naj­szyb­ciej zna­le­źć się w domu.

– A poza tym?

Ber­ger od­wró­cił gło­wę. Maja pa­trzy­ła na nie­go z na­pi­ęciem. Ra­czek opa­dł z roz­ma­chem na ka­na­pę.

– Lu­dzie za­pła­ci­li po osiem­dzie­si­ąt zło­tych za dwie go­dzi­ny za­ba­wy – po­wie­dział Woj­tek. – A ty ich ola­łeś.

Ber­ger przyj­rzał mu się za­cie­ka­wie­niem. Na­wet nie czuł za­sko­cze­nia. Mógł się spo­dzie­wać ta­kiej ko­ali­cji.

– Ja? A, ja, okej. Jak ro­zu­miem, wa­riat, któ­ry chciał ma­cać Maj­kę, wam nie prze­szka­dza.

Wal­czak sap­nął wście­kle.

– Kur­wa, Ber­ger, nie zwa­laj na ja­kie­goś wal­ni­ęte­go kre­ty­na. – Gdy się de­ner­wo­wał, jego głos sta­wał się wy­ższy, nie­mal pi­skli­wy. – Wal­ni­ęci kre­ty­ni zda­rza­ją się za­wsze i wszędzie. Ochro­na go wy­ko­pa­ła w dzie­si­ęć se­kund. Mo­głeś spo­koj­nie do­grać nu­mer do ko­ńca, ale nie, prze­cież ty funk­cjo­nu­jesz na spe­cjal­nych pra­wach.

– Pie­prze­nie.

– Faj­nie się z tobą gada. Tak bar­dziej kon­kret­nie.

Ber­ger uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Zdej­mij majt­ki, Maj­ka, po­każ cyc­ki, roz­bierz się – po­wie­dział, dzi­wi­ąc się, ja­kim spo­so­bem uda­je mu się za­cho­wać spo­kój. – Be­ne­eeek, chcesz piwo? Da­waj, Ra­czek, szyb­ciej, Ra­czek, Ra­cze­eeek, Kon­tro­la, Kon­tro­la, Kontro – kur­wa – rola.

Za­pa­dła ci­sza. Szum ludz­kie­go mro­wi­ska stop­nio­wo ci­chł. Lu­dzie opusz­cza­li klub. Na­wo­ły­wa­nia sprząta­jących sce­nę tech­nicz­nych nie były w sta­nie za­kłó­cić ci­ężkiej ci­szy.

– O co ci cho­dzi? – za­py­tał Ra­czek. Po­kry­te po­tem ta­tu­aże mie­ni­ły się w brud­nym świe­tle lamp.

Ber­ger z tru­dem wal­czył ze znu­że­niem. Ale prze­cież sam za­czął. Nie miał ocho­ty na dal­szą dys­ku­sję, ale jesz­cze bar­dziej nie chciał nie­do­mó­wień.

– Już daw­no nie mamy ani dwu­dzie­stu, ani trzy­dzie­stu, ani na­wet pi­ęćdzie­si­ęciu lat – po­wie­dział, si­ląc się na rze­czo­wy ton. – Na­praw­dę do was nie do­cie­ra?

– No, nie mamy. I co z tego?

– Może już nie pij – wtrącił się Wal­czak.

– Nie do cie­bie mó­wię.

– Od po­cząt­ku gra­my w jed­nym skła­dzie – po­wie­dział Be­nio. – Ci­ągle je­ste­śmy przy­ja­ció­łmi. Dla mnie to się li­czy.

– Przy­ja­ció­łmi?

Woj­tek zdjął ko­szul­kę i za­czął wy­cie­rać się ręcz­ni­kiem, a po­tem wy­ci­ągnął z tor­by dez­odo­rant. To mu­sia­ło wy­star­czyć – ka­bi­na prysz­ni­co­wa spe­łnia­jąca cho­ćby pod­sta­wo­we stan­dar­dy hi­gie­nicz­ne sta­no­wi­ła nie­osi­ągal­ny luk­sus na za­ple­czu klu­bu usy­tu­owa­ne­go w cen­trum eu­ro­pej­skie­go mia­sta.

– Jesz­cze się nie po­za­bi­ja­li­śmy. Mało?

– God­ny po­chwa­ły mi­ni­ma­lizm.

– Cze­go ty chcesz, Ja­siu?

Wal­czak na­brał po­wie­trza w płu­ca, a na­stęp­nie po­wo­li je wy­pu­ścił. Sta­rał się mó­wić rze­czo­wym to­nem, co w jego wy­pad­ku ozna­cza­ło zmniej­sze­nie na­tęże­nia krzy­ku o po­ło­wę.

– Do­bra, Ber­ger, po­wiedz­my, że ro­zu­miem – oznaj­mił. – Je­steś zmęczo­ny. Nie ty je­den. Wszy­scy je­ste­śmy zmęcze­ni. Ten psy­chol cię wku­rzył. Wściek­łeś się. Okej. Ła­pię. Po­trak­tuj to jako ry­zy­ko za­wo­do­we, wy­pa­dek przy pra­cy. Mo­żesz?

– Nie cho­dzi o psy­cho­la.

– Aha. A o co?

– Chcę zwol­nić. Po­my­śleć. Grać coś in­ne­go. Ro­bić coś, co za­cznie mieć sens.

– Lu­dzie się ba­wią. To nie ma sen­su?

– Przy di­sco polo też się ba­wią.

– Bez de­ma­go­gii, do­bra?

– Do­bra. Po­wiem tak: je­śli coś ro­bisz, bądź prze­ko­na­ny do tego, co ro­bisz. Wte­dy jest okej.

– Czy­li na­gle zro­bi­łeś się nie­prze­ko­na­ny.

– Na­gle? Za­wsze by­łeś śle­py, Wal­czak.

– Nie dasz rady mnie ob­ra­zić.

– Cho­mik w ko­łow­ro­cie, ko­ja­rzysz? Ma­cha łap­ka­mi, ko­łow­ro­tek się kręci, ośka skrzy­pi, wszyst­ko za­pie­prza, aż wiatr idzie, cho­mik le­d­wo żyje, tyle że stoi w miej­scu.

I zno­wu ci­sza.

– Po­wiedz wy­ra­źnie – ode­zwał się Wal­czak. – Je­steś zmęczo­ny gra­niem w ogó­le czy gra­niem sta­rych rze­czy? Ukła­dem? Lu­dźmi?

– Jed­nak nie ła­piesz.

– No to mnie oświeć.

– To na­sze ży­cie, Ja­siu – wtrącił Be­nio. Miał minę bez­rad­ne­go dziec­ka. Wiel­kie, bro­da­te dziec­ko z pi­wem w ręku.

– Ja cię ro­zu­miem – po­wie­dział Woj­tek.– Też je­stem zmęczo­ny. Ale Wal­czak ma ra­cję. Ja­kie wi­dzisz wy­jście?

– Kie­dy ty ostat­nio by­łeś w ki­nie, Woj­tek? – za­py­tał Ber­ger. – A ty, Be­niu? Te­atr? Ja­kaś wy­sta­wa? Ksi­ążka? No. Za­cząłbym od pó­łrocz­ne­go urlo­pu dla wszyst­kich.

– Nie­mo­żli­we – za­pe­rzył się Wal­czak.

– Co nie­mo­żli­we? Kino? Czy­ta­nie?

– Do­bra – po­wie­dział Wal­czak. Z wy­ra­źnym wy­si­łkiem sta­rał się przy­brać neu­tral­ny wy­raz twa­rzy. – Mia­łem po­wie­dzieć wam ju­tro, ale po­wiem te­raz, żeby spra­wa była ja­sna. Zgło­sił się spon­sor, taki bar­dziej głów­ny gracz w swo­jej bra­nży. Jest go­tów sfi­nan­so­wać tra­sę. Osiem hal po Pol­sce i ko­ńców­ka na Na­ro­do­wym. Re­je­stra­cja ma­te­ria­łu na pły­tę kon­cer­to­wą. Do tego duża re­kla­ma, bar­dzo duża. Deal, kur­wa, dzie­si­ęcio­le­cia. Ja­kieś mło­dzia­ki jako sup­port, my jako he­adli­ner. Start za dwa ty­go­dnie. Pod jed­nym wa­run­kiem: je­ste­śmy ra­zem.

– Po­wi­nie­neś pro­wa­dzić fa­bry­kę pro­du­ku­jącą gwo­ździe, nie ze­spół roc­ko­wy – stwier­dził Ber­ger. Woj­tek skrzy­wił się z nie­sma­kiem.

Wal­czak uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

– Bar­dzo śmiesz­ne. Po­słu­chaj, bo chy­ba nie do­ta­rło. Osiem hal po przy­naj­mniej sze­ść, sie­dem ty­si­ęcy lu­dzi. I na ko­niec sta­dion. Czter­dzie­ści ty­si­ęcy. Ro­bi­li sy­mu­la­cje, roz­ma­wia­li z agen­cją kon­cer­to­wą. Agen­cja twier­dzi, że sprze­da wszyst­ko. Będzie­my mie­li ma­te­riał na kon­cer­tów­kę. Oni za­ro­bią, my za­ro­bi­my, wszy­scy będą za­do­wo­le­ni. I wte­dy po­my­śli­my o urlo­pie, może na­wet pó­łrocz­nym.

Be­nio i Ra­czek stuk­nęli się bu­tel­ka­mi.

– No.

– Amen, bra­cia. Bóg jest po na­szej stro­nie – po­wie­dział Ra­czek. Po raz pierw­szy od ze­jścia ze sce­ny był w sta­nie się uśmiech­nąć.

– Wa­run­ki są ta­kie: za hale po sze­ść dych do po­dzia­łu – ci­ągnął Wal­czak, wy­ra­źnie czu­jąc, że układ sił mu sprzy­ja. – Za sta­dion sto pi­ęćdzie­si­ąt. I po­tem wszy­scy po­je­dzie­cie na dłu­gie, za­słu­żo­ne wa­ka­cje. Wszyst­ko się uda, pod wa­run­kiem, że ty, Ja­siu, prze­sta­niesz od­pier­da­lać ama­tor­kę.

– Do­bra. Zga­dzam się – oświad­czył Ber­ger.

– Se­rio? – Wal­czak spoj­rzał na nie­go po­dejrz­li­wie.

– Se­rio. Będzie­my gra­li ma­te­riał z ostat­niej pły­ty. I z po­przed­niej parę ka­wa­łków.

– No, może je­den czy dwa. Ale ge­ne­ral­nie spon­sor chce hi­tów.

– A ja chcę grać nowe rze­czy.

– Ja­siu, spójrz na to roz­sąd­nie.

– Pa­trzę roz­sąd­nie. Taka tra­sa to ide­al­ny mo­ment na wy­pro­mo­wa­nie no­wych rze­czy. Może na­wet przez te dwa ty­go­dnie by­śmy na­pi­sa­li ja­kiś nowy nu­mer.

– Czy ty w ogó­le usły­sza­łeś, co mó­wię?

– Aż za do­brze.

– Chy­ba nie bar­dzo. Za dzie­wi­ęć kon­cer­tów przy­tu­li­cie pra­wie po sto ka­wa­łków na gło­wę net­to. Pod wa­run­kiem, że będzie­cie gra­li sta­re nu­me­ry.

– Mogę za­ro­bić mniej, je­śli będę mógł grać nowe rze­czy.

Za­pa­dła ci­sza. Ale Wal­czak nie za­mie­rzał się pod­da­wać, prze­ciw­nie, czuł, że wła­śnie nad­sze­dł wła­ści­wy mo­ment na zmia­nę. Spoj­rzał na ba­si­stę.

– Be­niu, chcesz za­ro­bić stó­wę?

– Ja­sne. Ja za­wsze chcę za­ro­bić stó­wę.

– A ty, Ra­czek?

– A czy w zi­mie jest zim­no?

– Woj­tuś?

– To mój za­wód.

– No wła­śnie. Maj­ka?

– Może da się to ja­koś po­go­dzić? Za­gra­my ma­te­riał z ostat­niej pły­ty, a po­mi­ędzy wło­ży­my kil­ka sta­rych ka­wa­łków.

Ber­ger uśmiech­nął się ze znu­że­niem. Mina Wal­cza­ka po­wie­dzia­ła mu wszyst­ko. Miał już do­syć tego przed­sta­wie­nia.

– Im nie o to cho­dzi – po­wie­dział, od­wra­ca­jąc się do Maj­ki. – Mają w du­pie nas i ma­te­riał. Oni chcą dać lu­do­żer­ce wi­dok jej ulu­bio­nych małp ska­czących te same fi­ko­łki co za­wsze.

– Ej!

– Tro­chę to ob­ra­źli­wie, Ja­siu – stwier­dził Woj­tek.

– W two­im wie­ku nie po­wi­nie­neś mieć złu­dzeń, jak dzia­ła ma­szy­na.

Wal­czak uznał, że musi przy­ci­snąć nie­co moc­niej. Z roz­ma­chem ude­rzył pi­ęścią w stół. Mógł już krzy­czeć swo­bod­nie, nie pró­bu­jąc się ogra­ni­czać.

– Ja ci po­wiem, jak dzia­ła ma­szy­na, chcesz? Na­pi­sa­łeś kil­ka świet­nych ka­wa­łków, tyl­ko że to było trzy­dzie­ści lat temu. Od tej pory nie stwo­rzy­łeś ni­cze­go, co by cho­ciaż fik­nęło do tam­tych nu­me­rów. Na­gra­łeś sze­ść płyt, któ­rych nikt nie ku­pu­je. Two­je szczęście po­le­ga na tym, że lu­dzie na­dal chcą pła­cić za to, co zro­bi­łeś kie­dyś. Jed­ni z sen­ty­men­tu, inni, bo lu­bią te nu­me­ry i lu­bią pa­trzeć, jak grasz. Spon­sor ob­li­czył, że ka­pe­la na­dal może sprze­dać kil­ka hal i pe­łen sta­dion. Wci­ąż w was wie­rzy. I dla­te­go mo­żesz je­ździć nową furą i nie mar­twić się, z cze­go będziesz żył. Pro­blem po­le­ga na tym, że masz to w du­pie. Pi­ęćdzie­si­ąt in­nych osób by nie mia­ło, ale ty masz, bo ty je­steś wy­jąt­ko­wy.

Ci­szę prze­rwa­ło kla­ska­nie Ber­ge­ra.

– Pi­ęk­nie, Wal­czak, bra­wo – po­wie­dział z go­ry­czą. – Cel­ny strzał. Wbi­jasz ten klin, od­kąd przy­sze­dłeś, wbi­jasz, wbi­jasz i w ko­ńcu ci się uda. Już mało bra­ku­je, może na­wet nic. Bra­wo.

– Do­bra, po­wiem jesz­cze wy­ra­źniej. Spon­sor nie chce no­wych ka­wa­łków, bo nowe ka­wa­łki są do dupy. Oni to wie­dzą, ja to wiem, po­dej­rze­wam, że resz­ta ze­spo­łu też. Ty je­den tego nie wiesz albo nie chcesz przy­jąć od wia­do­mo­ści. Może czas w ko­ńcu, że­byś przej­rzał na oczy. Nowe ka­wa­łki ni­ko­go nie ob­cho­dzą, ro­zu­miesz? Ni­ko­go. Mimo to lu­dzie was chcą.

– Ja tam się zga­dzam z Wal­cza­kiem – po­wie­dział Ra­czek. – Ra­dio od pi­ęt­na­stu lat nie gra no­wych nu­me­rów. A sta­re jak naj­bar­dziej.

– Ja­koś nie za­uwa­ży­łem, żeby ci to wcze­śniej prze­szka­dza­ło – od­pa­rł Ber­ger.

– Naj­bar­dziej mi prze­szka­dza, że ostat­nio je­steś ci­ągle na­wa­lo­ny.

– Może by­ło­by ina­czej, gdy­byś coś dał od sie­bie.

– Ra­czek ma ra­cję. Lu­dzie wi­dzą, że masz ich w du­pie – wtrącił Woj­tek.

– Spo­koj­nie. – Wal­czak przy­jął pozę mo­de­ra­to­ra. – Nie idźmy za da­le­ko. Nie ma sen­su te­raz o tym roz­ma­wiać. Trze­ba pa­trzeć do przo­du.

Ber­ger unió­sł dło­nie.

– Okej, nie mó­wię, że je­stem świ­ęty. Ale może po­ga­da­my też o tym, że ja pi­szę nu­me­ry, ale kasę dzie­li­my po rów­no? Ka­żdy z was ma dwa­dzie­ścia pro­cent tego, co gra­my, czy kiw­nął pal­cem, czy nie. Tu­taj ja­koś nie czu­je­cie się po­krzyw­dze­ni, co? Chce­cie jak za daw­nych cza­sów grać kon­cer­ty, wa­lić dupy i pa­trzeć, jak na kon­to spły­wa­ją tan­tie­my. Do­brze mó­wię?

– Zwłasz­cza ja chcę wa­lić dupy – po­wie­dzia­ła Maja. Ale nie mia­ła szans roz­ła­do­wać at­mos­fe­ry.

– Te­raz roz­ma­wia­my o po­dzia­le kasy? – wark­nął me­na­dżer. – Wszyst­ko jest w umo­wie…

– Kur­wa, Wal­czak, za­mknij się w ko­ńcu.

Zno­wu za­pa­dła wy­pe­łnio­na ci­ężki­mi od­de­cha­mi ci­sza. Ber­ger prze­rwał ją jako pierw­szy.

– Woj­tek, sko­ńczy­łeś kon­ser­wa­to­rium, je­steś naj­lep­szym mu­zy­kiem z nas wszyst­kich – po­wie­dział. – Już z czy­stej przy­zwo­ito­ści mó­głbyś od cza­su do cza­su do­dać cały nu­mer. Albo cho­ciaż akord czy dwa… A jak już nie, to przy­naj­mniej wsa­dzić mor­dę w ku­beł. Tak, nie je­stem twór­czy. My­śli­cie, że o tym nie wiem? Kręcę się w kó­łko, bo za­miast po­mo­cy sły­szę: na­pisz hit w sty­lu Ostat­nie­go li­stu, na­pisz hit, na­pisz hit, na­pisz, kur­wa, hit, taki jak tam­te, bo ra­dio, bo wy­twór­nia, bo spon­so­rzy, bo tra­sa, ju­tub, sru­tub…

Za­ci­ął się. Woj­tek chrząk­nął.

– Jest, jak jest. Po­win­ni­śmy po­wa­żnie po­ga­dać o tej tra­sie – stwier­dził.

– Je­zus!

– A co, nie?

– Tyl­ko tyle z tego zro­zu­mie­li­ście? Wszy­scy?

– Okej – po­wie­dział Ra­czek. – Rze­czy­wi­ście, jest, jak jest. Mu­si­my usta­lić, co da­lej. Ja tam chcę je­chać w tra­sę. A wy?

– Pro­szę uprzej­mie. Beze mnie – od­pa­rł Ber­ger. Choć na ra­zie był jesz­cze da­le­ki od osta­tecz­nej de­cy­zji, przy­szło mu do gło­wy, że pod­jąłby ją bez wa­ha­nia. Sam się dzi­wił, jak ła­two prze­kre­śla się trzy­dzie­ści lat ży­cia.

– Jak te­raz wyj­dziesz, od­wro­tu nie będzie – oświad­czył Wal­czak.

– Nie ty będziesz o tym de­cy­do­wał.

– Le­piej by­ło­by dla cie­bie, gdy­byś nie mu­siał się prze­ko­ny­wać.

Przez chwi­lę pa­trzy­li na sie­bie jak dwa roz­ju­szo­ne byki. Ber­ger po­my­ślał, że po­wi­nien tego czło­wie­ka wy­ko­pać z ży­cia, swo­je­go i ze­spo­łu, już daw­no temu, naj­le­piej za­raz po tym, gdy zo­ba­czył go po raz pierw­szy. Ale wte­dy roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wa­li no­we­go otwar­cia, im­pul­su, któ­ry pchnąłby ich ka­rie­rę da­lej. Wal­czak wy­da­wał się ide­al­nym kan­dy­da­tem, może nie jemu, ale po­zo­sta­łym, a on się zgo­dził, bo wie­dział, że dłu­żej na sta­rym ukła­dzie nie po­ci­ąg­ną. Te­raz było już za pó­źno na wąt­pli­wo­ści.

Zresz­tą – me­na­dżer nie był je­dy­nym pro­ble­mem. Ber­ger ode­tchnął głębo­ko, a po­tem bez po­śpie­chu przyj­rzał się po ko­lei wszyst­kim twa­rzom – wszyst­kim z wy­jąt­kiem Wal­cza­ka – i na żad­nej nie do­strze­gł po­par­cia. Maj­ka wy­gląda­ła po pro­stu na wście­kłą. Be­nio uśmie­chał się bez­rad­nie, wy­da­rze­nia to­czy­ły się dla nie­go wy­ra­źnie zbyt szyb­ko. Ra­czek i Woj­tek mie­li na­to­miast za­ci­ęte miny lu­dzi nie­bo­jących się ra­dy­kal­nych zmian.

Ber­ger do­sze­dł do wnio­sku, że nie po­zo­sta­ło mu już nic wi­ęcej do zro­bie­nia. Nie miał za­mia­ru się cof­nąć: jesz­cze przed chwi­lą nie­wy­obra­żal­na de­cy­zja po­dej­mo­wa­ła się w za­sa­dzie sama. Wzi­ął fu­te­rał, kiw­nął gło­wą na po­że­gna­nie, nie zwra­ca­jąc się do ni­ko­go w szcze­gól­no­ści, i wy­sze­dł z gar­de­ro­by.

– Idio­ta! – krzyk­nęła w stro­nę drzwi Maj­ka.

– Maja… – po­wie­dział Wal­czak.

Ale Maj­ka nie słu­cha­ła. Daw­no nie czu­ła się tak wście­kła i tak bez­rad­na.

– Nie tyl­ko on! – krzyk­nęła. – Ty też. Obaj je­ste­ście idio­ta­mi. Ide­al­ny mo­ment na kon­kurs, któ­ry ma wi­ęk­sze­go. No, kur­wa, ide­al­ny.

Wal­czak unió­sł dło­nie ge­stem czło­wie­ka prze­ko­na­ne­go, że wszyst­ko da się za­ła­twić roz­sąd­ną dys­ku­sją.

– Słu­chaj, nie trak­tuj tego am­bi­cjo­nal­nie – po­wie­dział. – My chce­my grać, Ber­ger chce zro­bić re­wo­lu­cję, tego się nie da po­go­dzić.

– Na­wet nie pró­bo­wa­łeś.

– Nie bądź nie­spra­wie­dli­wa. Nie pró­bo­wa­łem? Pró­bo­wa­łem. Tyl­ko że nasz Ja­sio jest na eta­pie bez­kom­pro­mi­so­wej bez­kom­pro­mi­so­wo­ści. Sama sły­sza­łaś.

Be­nio od­sta­wił bu­tel­kę i za­czął cho­wać fen­de­ra do fu­te­ra­łu.

– Okej – wes­tchnął te­atral­nie Wal­czak. – Mu­si­my po­sta­no­wić, co ro­bi­my. Ju­tro mam pod­pi­sać umo­wę na tę tra­sę.

– Dla­cze­go nam o tym wcze­śniej nie po­wie­dzia­łeś? – Maja sta­ra­ła się uspo­ko­ić. Pró­bo­wa­ła so­bie wmó­wić, że na Ber­ge­rze świat się nie ko­ńczy. Bez po­wo­dze­nia. Czu­ła, że cze­ka ją bez­sen­na noc.

– Bo do ostat­niej chwi­li ne­go­cjo­wa­łem wa­run­ki – od­pa­rł Wal­czak. Wy­ra­źnie czuł się w sio­dle co­raz pew­niej. – Do­słow­nie parę go­dzin temu uzgod­ni­łem ostat­nie szcze­gó­ły. Ta umo­wa jest dla nas za­je­bi­ście ko­rzyst­na. Je­śli ju­tro pój­dę i po­wiem, że nie je­dzie­my, to będzie ko­niec. I nie cho­dzi o to, że zro­bię z sie­bie dur­nia. To zna­czy nie tyl­ko o to. Jako mar­ka mo­że­my zwi­jać in­te­res. Wie­ści się ro­zej­dą, będzie­my mie­li blo­ka­dę na ja­kie­go­kol­wiek po­wa­żne­go spon­so­ra. Nie wiem, czy to się w ogó­le uda kie­dy­kol­wiek od­kręcić.

– Je­dzie­my – oświad­czył Woj­tek.

– Jak je­dzie­my? – za­pro­te­sto­wa­ła Maja. – Bez Ber­ge­ra?

– Je­śli nie będzie in­ne­go wy­jścia…

– Eeee… – wy­ra­ził opi­nię Be­nio.

Ra­czek klep­nął go w ra­mię.

– Be­niu, nie pier­nicz. On już od dłu­ższe­go cza­su ole­wał nas, ole­wał ka­pe­lę, ole­wał kom­po­no­wa­nie. Jak wpu­ści­my świe­żą krew, do­brze nam zro­bi.

– Ale lu­dzie ku­pią bi­le­ty, bo chcą zo­ba­czyć Ber­ge­ra…

– Lu­dziom wisi, kto gra na gi­ta­rze. Przede wszyst­kim chcą oglądać Maj­kę…

– To w ogó­le może być wy­jście – po­wie­dział Woj­tek. – Na sta­łe.

Maja aż po­czer­wie­nia­ła.

– Chy­ba się prze­sły­sza­łam, Woj­tek. Prze­cież to kum­pel. Zna­cie się od za­wsze. Chcesz go wy­rzu­cić z jego wła­sne­go ze­spo­łu?

– Sam się wy­rzu­cił.

– Spra­wa jest ja­sna – stwier­dził Wal­czak. Wy­glądał na nie­mal zre­lak­so­wa­ne­go. – Parę lat temu pod­pi­sa­li­śmy umo­wę, któ­ra re­gu­lu­je ta­kie sy­tu­acje. Ber­ger nie miał nic prze­ciw­ko temu.

Maja przyj­rza­ła mu się z na­my­słem.

– Po­wa­żnie? Chcesz gło­so­wać?

– Uwa­żam, że to je­dy­ne wy­jście z sy­tu­acji.

– Praw­da – po­twier­dził Ra­czek.

Woj­tek nie wy­ra­żał sa­tys­fak­cji tak otwar­cie, ale był rów­nie sta­now­czy.

– Zga­dzam się – po­wie­dział.

– Je­śli w ogó­le, na pew­no nie te­raz – za­pro­te­sto­wa­ła Maja. – Mu­si­my wszy­scy ochło­nąć.

Wal­czak uznał, że osi­ągnął wszyst­ko, co chciał, i drob­ne ustęp­stwo nie za­szko­dzi.

– Maj­ka ma ra­cję – oświad­czył. – Prze­śpij­cie się z tym. Spo­tka­my się ju­tro rano i for­mal­nie prze­gło­su­je­my te­mat.

***

My­śli­cie, że Ber­ger wła­śnie po­pe­łnił sa­mo­bój­stwo? Że oka­zał się na tyle stuk­ni­ęty, żeby zre­zyg­no­wać ze stu ty­si­ęcy zło­tych za­ro­bio­nych w dwa ty­go­dnie?

Bez dys­ku­sji: po­stąpił głu­pio. Do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę, że nie mu­siał pro­wo­ko­wać kon­flik­tu, a po­tem de­mon­stra­cyj­nie wy­cho­dzić. Mógł ja­koś do­trwać do tra­sy, po­męczyć się przez dwa ty­go­dnie, a po­tem od­po­cząć od Wal­cza­ka, gra­nia i resz­ty. Ry­zy­ko­wał, i to bar­dzo: hi­po­te­ka jego miesz­ka­nia była ob­ci­ążo­na kre­dy­tem we fran­kach, bra­nym w cza­sach, gdy kurs fran­ka wy­no­sił dwa zło­te; sa­mo­chód wzi­ął na raty. Nie miał szcze­gól­nie wiel­kich oszczęd­no­ści ani żad­ne­go fun­du­szu eme­ry­tal­ne­go. Tan­tie­my za sta­re nu­me­ry spły­wa­ły, ale stru­my­czek był co­raz mniej­szy. Do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę, że je­śli nie za­si­li go czy­mś no­wym, za parę lat wy­schnie ca­łko­wi­cie.

Dla­cze­go więc wy­sze­dł? Wal­czak miał ra­cję: psy­cho­fan wrzesz­czący pro­sto w twarz Maj­ki był tyl­ko kro­plą prze­pe­łnia­jącą kie­lich. Nie o to cho­dzi­ło, przy­naj­mniej nie tyl­ko o to. Ber­ger po pro­stu wie­dział, że nie może grać Ostat­nie­go li­stu po raz pi­ęcio­ty­si­ęcz­ny. Wie­dział to z przej­mu­jącą, że­la­zną pew­no­ścią.

Pod­sze­dł do sa­mo­cho­du i przyj­rzał mu się, jak­by zo­ba­czył go po raz pierw­szy. Mer­ce­des CLA, uży­wa­ny i w ubo­giej wer­sji, ale do­brze się w nim czuł. Nie bar­dzo wie­dział dla­cze­go – to w ko­ńcu tyl­ko sa­mo­chód – ale trak­to­wał go jako punkt od­nie­sie­nia do swo­ich suk­ce­sów i po­ra­żek. Pstryk­nął pi­lo­tem, pie­czo­ło­wi­cie uło­żył gi­ta­rę w ba­ga­żni­ku, za­sia­dł w fo­te­lu. Przed­nia szy­ba za­szła lek­ką mgie­łką al­ko­ho­lo­we­go od­de­chu.

Mimo to zo­ba­czył wy­cho­dzącą przed klub gru­pę osób.

Kur­wa mać, po­my­ślał le­ni­wie. Są. Do­pie­ro te­raz. Wal­czak prze­ko­nał ich, żeby po­je­cha­li beze mnie. Maj­ka jest na­praw­dę w po­rząd­ku. Be­nio to do­bra du­sza. Ale pew­nie już się zgo­dzi­li albo za­raz się zgo­dzą. Mają ro­dzi­ny na utrzy­ma­niu. Wal­czak po­tra­fi prze­ko­nać ka­żde­go. Sam bym po­je­chał.

Prze­kręcił klu­czyk. Przez chwi­lę wsłu­chi­wał się w po­mruk ci­cho pra­cu­jące­go sil­ni­ka. Na pierw­szy plan wy­bił się stu­kot ob­ca­sów. A po­tem pu­ka­nie w szy­bę. Na­ci­snął przy­cisk. Szy­ba zje­cha­ła w dół.

Maj­ka mia­ła złą minę.

– Ni­g­dzie nie po­je­dziesz – stwier­dzi­ła.

– Puść.

– Je­steś na­wa­lo­ny.

– Puść.

– Jesz­cze nam te­raz bra­ku­je, żeby cię przy­mknęli za jaz­dę po pi­ja­ku. Od­wio­zę cię.

– Maj­ka…

– On ma ra­cję. Je­steś upar­ty jak dziec­ko.

– Nie mów mi o Wal­cza­ku, do­bra? Po­ra­dzę so­bie.

– Mo­że­my po­je­chać two­im, jak ci bar­dzo za­le­ży. Po­pro­wa­dzę. Mu­si­my po­ga­dać.

Nie chciał się z nią kłó­cić. Mógł wal­czyć z ca­łym świa­tem, ale nie z Mają. Zna­li się od za­wsze, i to zna­li się bar­dzo do­brze. Ona czu­ła się za nie­go od­po­wie­dzial­na. Miał pi­ęćdzie­si­ąt sie­dem lat, a Maja Ko­nec­ka mu mat­ko­wa­ła. Była mężat­ką, mat­ką trzech sy­nów i nie chcia­ła po­zwo­lić, żeby jej daw­ny fa­cet pro­wa­dził po trzech drin­kach. On to do­ce­niał, na­wet je­śli wo­bec lu­dzi i niej sa­mej uda­wał, że jest ina­czej.

Prze­sia­dł się bez dal­szej dys­ku­sji.

Maja za­jęła miej­sce za kie­row­ni­cą, przy­su­nęła fo­tel, wrzu­ci­ła bieg i ostro­żnie wy­je­cha­ła z par­kin­gu.

Ber­ger zer­k­nął w bok. Poza Ma­łgo­rza­tą – a o niej sta­rał się nie my­śleć, zresz­tą Ma­łgo­rza­ta sta­no­wi­ła w jego ży­ciu ca­łko­wi­cie od­ręb­ny ko­smos, nie­po­dob­ny do in­nych ko­smo­sów – chy­ba ni­g­dy nie ko­chał żad­nej ko­bie­ty bar­dziej od Maj­ki. Na­wet swo­jej żony, daw­no temu. Często my­ślał, że wte­dy, gdy jesz­cze gra­li w ga­ra­żu i nie sły­szał o nich pies z ku­la­wą nogą, nie po­wi­nien po­zwo­lić jej ode­jść. Był jed­nak za sła­by. Za bar­dzo mu się po­do­ba­ło roc­kan­drol­lo­we ży­cie.

Spoj­rzał na nią ła­ko­mie, na­wet nie­spe­cjal­nie się z tym kry­jąc. Mia­ła zmy­ty ma­ki­jaż i była ina­czej ucze­sa­na, sce­nicz­ny ima­ge zo­stał w gar­de­ro­bie; na no­gach pan­to­fle na pła­skim ob­ca­sie, lu­źne spodnie, blu­za od dre­su. Taka po­do­ba­ła mu się znacz­nie bar­dziej. Po­ło­żył jej dłoń na udzie.

– Weź tę rękę, co? – mruk­nęła.

– Dzie­ciak jest taki sa­mot­ny dziś – po­wie­dział z uśmie­chem. Sta­ry, spraw­dzo­ny pa­tent: chło­pi­ęcy, za­wa­diac­ki uśmiech dzia­łał bez­błęd­nie na ka­żdą ko­bie­tę.

Ale Maj­ka nie pod­chwy­ci­ła wy­zwa­nia.

– W zwi­ąz­ku z czym chęt­nie prze­le­cia­łby mężat­kę z troj­giem dzie­ci.

– Bar­dzo chęt­nie.

– Daj spo­kój.

Ber­ger nie zre­zy­gno­wał. W od­po­wie­dzi jego pal­ce po­wędro­wa­ły wy­żej. Maja ode­rwa­ła pra­wą dłoń od kie­row­ni­cy i ener­gicz­nym ru­chem uwol­ni­ła udo od na­tręta. Ber­ger nie po­no­wił pró­by.

– Oto pry­sł na­mi­ęt­no­ści czar, wspo­mnień blask… – wes­tchnął te­atral­nie.

– Skup się. Wal­czak chce uru­cho­mić klau­zu­lę alar­mo­wą. Ra­czek i Woj­tek są za.

– …tan­ga krok, mu­zy­ki dźwi­ęk, wer­bla rytm.

– Ja chy­ba też za­czy­nam mieć do­syć cie­bie i tego ca­łe­go baj­zlu.

Ber­ger od­su­nął się naj­da­lej, jak mógł, i za­czął ob­ser­wo­wać, nie­wiel­ki o tej po­rze, ruch ulicz­ny.

– Eee, wy­trzy­masz – mruk­nął, na­gle znie­chęco­ny. Z całą mocą wró­ci­ło zmęcze­nie. – To tyl­ko dwa ty­go­dnie. Jak da­cie ogło­sze­nie, że po­szu­ku­je­cie śpie­wa­jące­go gi­ta­rzy­sty, będzie­cie mie­li stu chęt­nych, z cze­go pi­ęćdzie­si­ęciu lep­szych ode mnie. Za­gra­cie tra­sę, wszy­scy będą za­do­wo­le­ni.

– Mó­wisz jak tam­ci.

– No wi­dzisz.

– Wi­dzę, że jed­nym ko­pem wy­sy­łasz w ko­smos wszyst­ko, na co pra­co­wa­li­śmy od trzy­dzie­stu lat.

– Aku­rat ty nie po­win­naś tak mó­wić.

– Ja nie mam nic do rze­czy, kre­ty­nie – wark­nęła. A po chwi­li do­da­ła, już spo­koj­niej: – Ber­ger, oni chcą cię wy­rzu­cić z ze­spo­łu.

– To jest chy­ba naj­lep­sze roz­wi­ąza­nie dla wszyst­kich.

– Nie wie­rzę, że to mó­wisz. Kur­wa, nie wie­rzę.

Ci­sza była ci­ężka do znie­sie­nia, ale obo­je ce­le­bro­wa­li ją przez dłu­ższą chwi­lę.

Maj­ka ode­tchnęła głębo­ko.

– Cze­go ty chcesz, Ja­siu? – za­py­ta­ła.

– Na pew­no nie tego, co jest te­raz.

– A kon­kret­nie?

– Nie wiem. Jesz­cze my­ślę.

– Świet­nie. Zo­sta­wiasz nas na lo­dzie, bo jesz­cze my­ślisz.

Nie od­po­wie­dział. Sa­mo­chód za­trzy­mał się pod blo­kiem. Ber­ger otwo­rzył drzwi.

– Dzi­ęki za pod­wóz­kę – po­wie­dział cie­pło. Był nie­mal dum­ny, że nie pró­bo­wał za­pro­sić jej na górę. – Wróć moim, ju­tro go od­bio­rę.

– Po­ja­dę tak­sów­ką.

Ber­ger po­kręcił gło­wą i uśmiech­nął się, ina­czej, też cie­pło.

– Nie chcę, że­byś się włó­czy­ła sama po nocy. Ju­tro za­dzwo­nię, po­ga­da­my na spo­koj­nie, cze­ść.

***

Od pew­ne­go cza­su, gdy wra­cał po kon­cer­cie do tego nie­wiel­kie­go blo­ku na war­szaw­skim Mo­ko­to­wie, czuł ulgę. Cie­szył się pro­sty­mi spra­wa­mi: zdjęciem bu­tów, usta­wie­niem gi­ta­ry na sto­ja­ku, włącze­niem Net­fli­xa albo po pro­stu per­spek­ty­wą pó­jścia do łó­żka. Te pro­ste przy­jem­no­ści wy­ni­ka­ły z fak­tu, że zmęcze­nie do­pa­da­ło go znacz­nie wcze­śniej niż kie­dyś; tej nocy było szcze­gól­nie do­le­gli­we.

Prze­kręcił klucz w zam­ku, otwo­rzył drzwi, pstryk­nął włącz­ni­kiem świa­tła i za­trzy­mał się. Po­środ­ku ko­ry­ta­rzy­ka sie­dział ol­brzy­mich roz­mia­rów pies o czer­wo­na­wej sie­rści i prze­krzy­wiał po­dob­ny do sa­ga­na łeb o czar­nej ku­fie. Brązo­we oczy ob­ser­wo­wa­ły go uwa­żnie.

– Cze­ść, Grze­siek – po­wie­dział Ber­ger.

Wie­dział, że nie ma co li­czyć na po­wi­tal­ne szczek­ni­ęcie, po­nie­waż tosy nie szcze­ka­ją – a przy­naj­mniej nie ro­bią tego z tak ba­nal­nej oka­zji jak po­wrót pana do domu. Grze­siek wy­ra­ził emo­cje za po­mo­cą ko­ńców­ki ogo­na – ciem­niej­szy niż resz­ta cia­ła, nie­mal czar­ny chwo­ścik prze­su­nął się z lewa na pra­wo.

Po dwóch la­tach ob­co­wa­nia z przed­sta­wi­cie­lem tej nie­zwy­kle spe­cy­ficz­nej rasy Ber­ger po­tra­fił już od­czy­tać ko­mu­ni­kat.

– Do­bra, sor­ry, tro­chę się spó­źni­łem – po­wie­dział uspra­wie­dli­wia­jąco, po czym wy­ci­ągnął dłoń w po­jed­naw­czym ge­ście. – Ci­ężki wie­czór. Z ka­pe­li mnie wy­wa­li­li. Nie bądź taki nadęty. No cho­dź.

Grze­siek wstał. Na­dal pa­trzył z wy­rzu­tem, ale ogon po­ru­szał się nie­co szyb­ciej. Ber­ger za­mknął za sobą drzwi, a po­tem po­dra­pał psa za uchem.

Tosa Inu, ma­stiff ja­po­ński, po­tężnie umi­ęśnio­ny za­pa­śnik stwo­rzo­ny do wal­ki. Ber­ger śmiał się, że Grze­siek jest dość mi­zer­ny, po­nie­waż wa­żył tyl­ko osiem­dzie­si­ąt ki­lo­gra­mów – nie­któ­rzy jego po­bra­tym­cy po­tra­fi­li być znacz­nie ci­ężsi. Skła­da­jące­go się głów­nie ze skó­ry i nad­mia­ro­wych łap szcze­nia­ka ku­pił mu ze­spół na pi­ęćdzie­si­ąte pi­ąte uro­dzi­ny jako lek na sa­mot­no­ść. Jesz­cze wte­dy roz­ma­wia­li ze sobą jak lu­dzie. My­śle­li, że to świet­ny po­my­sł. Aku­rat w tej spra­wie mie­li ra­cję. Po dwóch la­tach Ber­ger też uwa­żał, że to w isto­cie był świet­ny po­my­sł.

Nie wy­pusz­cza­jąc z ręki fu­te­ra­łu, wsze­dł głębiej. Jego azyl. Sy­pial­nia i sa­lo­nik po­łączo­ny z kuch­nią, w su­mie klit­ka, ale wła­sna, co z tego, że na kre­dyt. Lu­bił ją. Miał do­bry gust. Wnętrze było ja­sne, prze­stron­ne, nie­prze­ła­do­wa­ne gra­ta­mi.

Oczy­wi­ście sta­no­wi­ło rów­nież miej­sce pra­cy. Po le­wej, pod oknem, sta­ło rów­nym sze­re­giem dzie­si­ęć gi­tar, im­po­nu­jąca ko­lek­cja, z któ­rej był na­praw­dę dum­ny. O les pau­la, ulu­bio­ny in­stru­ment, z któ­rym czuł się naj­le­piej, dbał bar­dziej niż o wła­sną cór­kę. Miał jesz­cze fen­de­ra stra­to­ca­ste­ra, ory­gi­nał, po­cho­dzący z ko­ńców­ki lat sie­dem­dzie­si­ątych – ku­pił go w Lon­dy­nie, gdy gra­li tra­sę po klu­bach po­lo­nij­nych; na­wia­sem mó­wi­ąc, Ber­ger wła­śnie wte­dy za­pa­łał szcze­rą mi­ło­ścią do whi­sky. Gi­ta­ra brzmia­ła pi­ęk­nie, cie­pło. Jako ko­lej­ny stał aku­stycz­ny ova­tion. Na­stęp­nie ric­ken­bac­ker, też fan­ta­stycz­nie brzmi­ący. Mu­sic Man, Ste­ve Mor­se z Deep Pur­ple grał na ta­kim sa­mym mo­de­lu. Da­lej kra­mer, taki bar­dziej do me­ta­lu. I jesz­cze parę in­nych. Oprócz tego dwa wzmac­nia­cze, syn­te­za­tor, kom­pu­ter, opro­gra­mo­wa­nie, kil­ka urządzeń pe­ry­fe­ryj­nych, wy­god­ny fo­tel. Wła­sne mi­ni­stu­dio. Wie­lu mu­zy­ków ma w do­mach pry­wat­ne stu­dia, wy­cho­dząc z pro­ste­go za­ło­że­nia, że gdy ar­ty­stę naj­dzie na­tchnie­nie w środ­ku nocy, war­to mieć pod ręką sprzęt i móc od razu re­je­stro­wać po­my­sły, nie tra­cąc cza­su na nie­po­trzeb­ne jaz­dy po mie­ście.

Za­sta­na­wiał się: pić? Nie pić? Jed­nak nie. Tyl­ko kawa.

– Jo­an­na była z tobą na spa­cer­ku, Grze­siu, co? – za­gad­nął. – Wi­dzę, że była. Do­brze, bo mnie się nie chce. Głod­ny je­steś? Ja też. A może obaj nie będzie­my się na­py­chać na noc, co? Die­ta, Grze­siu, dla pa­nów w śred­nim wie­ku? Mała kawa i lulu?

W ta­kich ra­zach Grze­siek na ogół prze­krzy­wiał łeb i da­wał do zro­zu­mie­nia, że nie ro­zu­mie, dla­cze­go jego panu chce się tak wy­głu­piać. Ber­ger zi­gno­ro­wał go na ra­zie: wy­jął gi­ta­rę z fu­te­ra­łu, pie­czo­ło­wi­cie usta­wił na wol­nym sto­ja­ku, wy­rów­nał sze­reg, do­pie­ro wte­dy uznał, że jest w po­rząd­ku. Po­sze­dł do kuch­ni, wy­jął z szaf­ki pusz­kę kar­my, wrzu­cił do psiej mi­ski całą por­cję. Wzi­ął na­pe­łnio­ny kawą ku­bek, po­wąchał, skrzy­wił się. Już nie uwa­żał, że po­trze­bu­je tyl­ko ko­fe­iny. Miał ocho­tę na al­ko­hol.

Dzwo­nek do drzwi za­brzmiał, nim zdo­łał roz­strzy­gnąć ten nie­ła­twy dy­le­mat.

Pod­sze­dł do drzwi, uśmie­cha­jąc się.

– Maj­ka, jed­nak…

Nie sko­ńczył, po­nie­waż to nie Maj­ka sta­ła za pro­giem, tyl­ko ca­łko­wi­cie obca dziew­czy­na. Opu­ści­ła kap­tur, więc do­strze­gł ją w ca­łej oka­za­ło­ści: pie­go­wa­tą, ład­ną bu­zię, zie­lo­ne oczy i bu­rzę czar­nych lo­ków. A ta­kże coś znacz­nie wa­żniej­sze­go, co znaj­do­wa­ło się ni­żej: wy­dęty pod blu­zą po­ka­źny brzuch.

Z miej­sca zro­bił się agre­syw­ny. Miał ocho­tę po pro­stu za­trza­snąć drzwi. Tyl­ko oba­wa, że dziew­czy­na nie zdąży od­sko­czyć, po­wstrzy­ma­ła go.

– Cze­ść. Prze­pra­szam, że tak pó­źno – po­wie­dzia­ła dziew­czy­na. – Za­ło­ży­łam, że nie śpisz. Po­zna­jesz mnie?

Po chwi­li do­znał ob­ja­wie­nia: po pro­stu śnił na ja­wie. To, co wi­dział, było ja­ki­mś ma­ja­kiem, ro­dza­jem pi­jac­kiej ułu­dy. Po­czuł coś w ro­dza­ju ulgi.

– Na po­cząt­ku stycz­nia gra­li­ście kon­cert w Szy­dłow­cu, w domu kul­tu­ry.

– Jaki kon­cert? – za­py­tał od­ru­cho­wo.

– Nor­mal­ny. Z Kon­tro­lą, Ostat­nim li­stem i resz­tą.

Po­my­ślał, że oto jego or­ga­nizm, po tylu la­tach nie­za­wod­ne­go dzia­ła­nia, wła­śnie od­mó­wił po­słu­sze­ństwa. Za­ko­mu­ni­ko­wał: masz pi­ęćdzie­si­ąt sie­dem lat, je­steś już po­wa­żnym pa­nem w wie­ku schy­łko­wym i mu­sisz za­cząć się oszczędzać. Od­sta­wić ły­chę, kokę i inne przy­jem­no­ści, prze­stać ba­je­ro­wać pa­nien­ki. To było do­bre dwa­dzie­ścia lat temu, może jesz­cze dzie­si­ęć, ale nie te­raz. Żeby cię ostrzec, po­sy­łam ci dziew­czyn­kę w szó­stym mie­si­ącu ci­ąży. Nie żeby to była praw­da. To nie może być praw­da. To nie jest praw­da. Na ra­zie tyl­ko ostrze­że­nie. Ła­piesz, Ber­ger? Mu­sisz od­sta­wić używ­ki i za­cząć ro­bić brzusz­ki. Wte­dy wszyst­ko mniej wi­ęcej wró­ci do nor­my.

– Zro­zu­mia­łem. Już będę grzecz­ny. Do­bra­noc – stwier­dził i za­czął za­my­kać drzwi.

Jul­ka wsta­wi­ła but po­mi­ędzy fra­mu­gę a skrzy­dło.

– Imie­nia mo­żesz nie pa­mi­ętać, ale całą resz­tę ra­czej po­wi­nie­neś.

– Dziew­czy­no, kim­kol­wiek je­steś i kto­kol­wiek cię zsy­ła, spa­daj, pro­szę cię. Prze­sta­nę pić, obie­cu­ję.

Jul­ka po­ci­ągnęła no­sem.

– Fak­tycz­nie – po­wie­dzia­ła z uśmie­chem. – Wte­dy też by­łeś po drin­ku, ale znacz­nie mil­szy. Przed, w trak­cie, na­wet tro­chę po.

– Kur­wa mać.

– Zwłasz­cza przed.

Drzwi na­prze­ciw­ko otwo­rzy­ły się gwa­łtow­nie. Sta­nęła w nich nie­spe­łna czter­dzie­sto­let­nia, atrak­cyj­na ko­bie­ta, szczel­nie owi­ni­ęta bia­łym kąpie­lo­wym szla­fro­kiem. Mia­ła oczy za­puch­ni­ęte od snu, moc­no po­tar­ga­ne wło­sy i złą minę.

Ob­rzu­ci­ła ich nie­chęt­nym spoj­rze­niem. Ber­ger znał ją wy­star­cza­jąco, by wie­dzieć, że ta chwi­la wy­star­czy­ła, by sąsiad­ka wy­ro­bi­ła so­bie zda­nie na te­mat sce­ny, któ­rej sta­ła się świad­kiem i – za­pew­ne mi­mo­wol­nym – uczest­ni­kiem. Była le­ka­rzem psy­chia­trą w trak­cie nie­zwy­kle ci­ężkie­go roz­wo­du. Po­sta­no­wi­ła in­ter­we­nio­wać, bo ju­tro mia­ła zbyt ci­ężki dzień, by za­ry­wać noc z po­wo­du bre­we­rii wy­czy­nia­nych przez sąsia­da.

– No pro­szę – burk­nęła.

– Cze­ść, Jo­asiu – po­wie­dział Ber­ger.

– Mo­że­cie tro­chę ci­szej oma­wiać wa­sze re­la­cje in­tym­ne?

– Ni­cze­go nie oma­wia­my. – Ber­ger sta­rał się wy­glądać jak uoso­bie­nie nie­win­no­ści. – Ko­le­żan­ka już wy­cho­dzi.

– Wca­le nie – za­pro­te­sto­wa­ła Jul­ka. – To zna­czy nie wy­cho­dzę, bo re­la­cje oma­wia­my, jak naj­bar­dziej…

– To może cho­ciaż mo­gli­by­ście uzgad­niać wer­sję w środ­ku? – od­pa­rła Jo­an­na. Przyj­rza­ła się Jul­ce, a po­tem prze­nio­sła wzrok na Ber­ge­ra. – Ju­tro jest nor­mal­ny dzień pra­cy, a ja bym chcia­ła się wy­spać, o ile nie ma­cie nic prze­ciw­ko temu.

– Ja­sne. Prze­pra­szam. Dzi­ęki za psa. Zre­wa­nżu­ję się. Do­bra­noc.

Ber­ger wci­ągnął dziew­czy­nę do środ­ka i zam­k­nął drzwi.

– Skąd masz mój ad­res? – za­py­tał.

– By­łam na kon­cer­cie. A po­tem je­cha­łam za wami tak­sów­ką.

– Cze­go chcesz?

– Może szklan­kę soku. Po­ci­ąg się spó­źnił, nie zdąży­łam so­bie nic ku­pić, na kon­cer­cie było dusz­no jak w pie­kle.

– To się nie dzie­je – mruk­nął do sie­bie. – Po pro­stu za dużo wy­pi­łem.

– Dzie­je się, dzie­je. Pa­mi­ętasz, jak mam na imię? Ju­lian­na. Ale wszy­scy mó­wią Jul­ka.

– Nic dla cie­bie nie mogę zro­bić.

– Woda też może być. Te­raz mi się ci­ągle pić chce. A po­tem się będę mu­sia­ła wy­siu­siać, ostrze­gam. Mu­si­my tak stać w przed­po­ko­ju?

– Do­bra. Sok i wy­pa­dasz.

Jul­ka po­stąpi­ła krok do przo­du i sta­nęła gwa­łtow­nie.

– O Je­zus, jaki wiel­ki pies… Nie ugry­zie? – za­py­ta­ła.

Ber­ger uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– On nie gry­zie. Od razu ury­wa rękę. Więc nie za­trzy­mu­ję.

– Mo­żesz go wzi­ąć?

Ber­ger wes­tchnął.

– Grze­siek, zo­staw. Na miej­sce – po­wie­dział.

Pies spe­łnił po­le­ce­nie, ale nie prze­stał ob­ser­wo­wać go­ścia.

– Mat­ko, na­wet jak leży, zaj­mu­je pół przed­po­ko­ju. – Jul­ka szyb­kim kro­kiem prze­szła obok psa. We­szła do sa­lo­nu. – Ład­nie miesz­kasz.

Ber­ger na­dal uwa­żał, że wy­stępu­je jako głów­ny bo­ha­ter w czy­mś w ro­dza­ju snu. Gdy­by nie to, by­łby na­wet go­tów przy­znać, że ład­na z niej dziew­czy­na. Za­częło mu się przy­po­mi­nać, że w stycz­niu chy­ba rze­czy­wi­ście grał w So­snow­cu. Albo może Szy­dłow­cu.

– Mogę tego soku? – za­py­ta­ła Jul­ka. – Z odro­bi­ną cie­płej wody? Nie chcę się prze­zi­ębić. Pi­ęk­ny ten twój pies. Jaka to rasa? Mat­ko, ile gi­tar. Uży­wasz wszyst­kich? Nie mylą ci się? A Kon­tro­lę grasz na któ­rej?

Wła­ści­wie nie słu­cha­jąc tego po­to­ku słów, me­cha­nicz­nym ru­chem pstryk­nął włącz­ni­kiem czaj­ni­ka, na­lał do szklan­ki soku, cze­ka­jąc, aż woda się za­go­tu­je, wy­jął z kie­sze­ni port­fel. Jul­ka w tym cza­sie roz­gląda­ła się z cie­ka­wo­ścią. Gdy już do­kład­nie obej­rza­ła gi­ta­ry, sprzęt, me­ble i wi­szący na ścia­nie te­le­wi­zor, jej wzrok przy­ku­ło sto­jące na pó­łce z ksi­ążka­mi zdjęcie.

Woda za­go­to­wa­ła się. Ber­ger do­lał wrząt­ku do szklan­ki.

– Ta dziew­czyn­ka to two­ja cór­ka? – za­py­ta­ła Jul­ka. – Ład­na. Ile mia­ła lat, jak ro­bi­łeś tę fot­kę? Dwa­na­ście? Czter­na­ście? Te­raz jest chy­ba star­sza, tak? Czy­ta­łam gdzieś, że zo­sta­wi­łeś jej mat­kę i ją, jak była mała. Co to jest?

– Sok – stwier­dził Ber­ger. – I trzy­sta zło­tych. Star­czy ci na tak­sów­kę na Cen­tral­ny i bi­let do So­snow­ca.

– Szy­dłow­ca. Je­stem z Szy­dłow­ca.

– Albo jedź ube­rem. Będzie ta­niej. Za­mó­wię ci, je­śli chcesz.

Jul­ka ze sma­kiem piła sok.

– Jedź do domu – po­wtó­rzył z upo­rem.

Dziew­czy­na spoj­rza­ła na nie­go z za­in­te­re­so­wa­niem. Przez mo­ment wy­da­ła mu się doj­rza­łą oso­bą, znacz­nie doj­rzal­szą od nie­go.

– Mam dzie­wi­ęt­na­ście lat i za trzy mie­si­ące będę ma­mu­sią – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie, obej­mu­jąc obie­ma dło­ńmi szklan­kę. – Niby je­stem do­ro­sła, ale pew­nie zda­jesz so­bie spra­wę, jak to jest w ma­łym mie­ście. Skąd wiesz, że oj­ciec nie na­zwał mnie kur­wą i nie ka­zał wy­pier­da­lać? Albo może ma­mu­sia przej­mu­je się, co lu­dzie po­wie­dzą, i nie chce mnie znać? Na­praw­dę chcesz, że­bym wra­ca­ła?

Wra­że­nie doj­rza­ło­ści pry­sło.

– Do­bra. Pięć stów – po­wie­dział, ma­jąc nie­ja­sne wra­że­nie, że za­cho­wu­je się jak kre­tyn. – Wi­ęcej nie mam przy so­bie.

Jul­ka po­my­śla­ła, że pod­róż od­by­ła ca­łkiem na dar­mo i że wła­ści­wie od po­cząt­ku mo­gła to prze­wi­dzieć. Nie bar­dzo była w sta­nie so­bie przy­po­mnieć, cze­go się spo­dzie­wa­ła, a na pew­no nie wie­dzia­ła, co chcia­ła osi­ągnąć. Ra­mio­na lek­ko jej opa­dły. Od­wró­ci­ła się, po­de­szła do bla­tu, do­da­ła do soku jesz­cze odro­bi­nę go­rącej wody, wy­pi­ła dusz­kiem, od­sta­wi­ła szklan­kę i ski­nęła lek­ko gło­wą, zo­sta­wia­jąc Ber­ge­ra z wy­ci­ągni­ętą przed sie­bie dło­nią.

– Do­brej nocy – po­wie­dzia­ła, po czym wy­szła z po­ko­ju, od­pro­wa­dza­na uwa­żnym spoj­rze­niem Grze­śka.

Ber­ger usły­szał trza­śni­ęcie drzwi we­jścio­wych.

Rzu­cił pie­ni­ądze na sto­lik i wzru­szył ra­mio­na­mi. Bez spe­cjal­ne­go po­wo­dze­nia pró­bo­wał so­bie wmó­wić, że czu­je ulgę. Prze­cież je­śli­by się ugi­ął, ska­pi­tu­lo­wał, wy­ko­nał ja­kiś gest, nie by­ło­by od­wro­tu. Wy­szło­by, że to jego dziec­ko, i ni­ko­go nie będzie ob­cho­dzi­ła praw­da, a naj­mniej samą dziew­czy­nę. Jak ona mia­ła na imię? Jul­ka? Może i Jul­ka. Sta­ran­nie omi­ja­jąc po­tępia­jący wzrok psa, po­sze­dł do ła­zien­ki. Ob­mył twarz i spoj­rzał w lu­stro, po czym na uży­tek fa­ce­ta po dru­giej stro­nie wzru­szył ra­mio­na­mi jesz­cze raz, tyle że znacz­nie ener­gicz­niej.

I za­raz po­tem do­ta­rło do nie­go, że rze­czy­wi­sto­ść nie znik­nie, cho­ćby nie wiem jak moc­no wma­wiał so­bie, że jest ina­czej. Za­cho­wał się jak ostat­ni skur­wy­syn i tyle.

Jest śro­dek nocy, ona jest z So­snow­ca, cho­le­ra wie, kie­dy ma po­ci­ąg, po­my­ślał. Cen­tral­ny o pierw­szej w nocy to nie jest naj­przy­jem­niej­sze miej­sce na świe­cie. Kur­wa.

Za­kręcił wodę i wy­sko­czył z ła­zien­ki. Pod­bie­gł do bal­ko­nu, z roz­ma­chem otwo­rzył drzwi, prze­chy­lił się przez ba­rier­kę. Dep­czący mu pi­ętach pies wy­sta­wił kufę przez kra­tę. Miesz­ka­nie znaj­do­wa­ło się na ostat­nim, trze­cim pi­ętrze. Ber­ger miał do­bry wi­dok na chod­nik i bez­lud­ną o tej po­rze uli­cę.

Jul­ka szła po­wo­li, zgar­bio­na, znów ukry­ta pod kap­tu­rem.

– Jul­ka! – za­wo­łał. – Jul­ka!

Nie za­re­ago­wa­ła. Na­brał po­wie­trza do płuc. I tak już na­roz­ra­biał. Ewen­tu­al­ne pre­ten­sje obu­dzo­nych w środ­ku nocy sąsia­dów były naj­mniej­szym z jego zmar­twień.

– Jul­ka! – wrza­snął. ■

Rozdział 2

Ania Kra­jew­ska wes­tchnęła.

Smęt­nym wzro­kiem ob­rzu­ci­ła ster­tę kar­to­nów za­le­ga­jących chod­nik przed we­jściem do knaj­py. Mia­ła pół go­dzi­ny, by wszyst­kie wy­lądo­wa­ły na za­ple­czu. Nie żeby były ci­ężkie – zresz­tą zło­śli­wy Pan Bóg, pla­nu­jąc ją dzie­wi­ęt­na­ście z gro­sza­mi lat temu, zde­cy­do­wał, że będzie wy­ró­żnia­ła się siłą fi­zycz­ną i zdro­wiem, więc nie ci­ężar owych ła­dun­ków był tu głów­nym pro­ble­mem. Nie dam ci uro­dy, po­sta­no­wił, chy­ba bez do­brych in­ten­cji, fi­gu­ry, cery ani ład­nych wło­sów, ale za to dam ci krze­pę, dziew­czy­no. Dam ci krze­pę i rób, co chcesz, ze swo­im ży­ciem. Ka­żdy ma prze­cież wol­ną wolę i otwar­tą dro­gę ka­rie­ry przed sobą. Suk­ces, jak­kol­wiek by­śmy go ro­zu­mie­li, jest tyl­ko kwe­stią sil­nej woli i upo­ru. Praw­da?

Nie­praw­da. Wie­dzia­ła do­sko­na­le, że w jej przy­pad­ku nic ta­kie­go nie może mieć miej­sca. Wy­tar­ty slo­gan po­zo­sta­wał tyl­ko wy­tar­tym slo­ga­nem, ni­czym wi­ęcej.

Nie­daw­no zda­ła ma­tu­rę, na­wet nie­źle jej po­szło. I co z tego? Miesz­ka­ła na kra­ńcu Pol­ski, w ma­le­ńkiej, za­po­mnia­nej przez Boga i lu­dzi miej­sco­wo­ści, gdzie tyl­ko la­tem i tyl­ko od cza­su do cza­su za­gląda­li tu­ry­ści. Biesz­cza­dy niby były tuż, dało się je zo­ba­czyć w ja­sny dzień, ale ja­koś tak się zło­ży­ło, że mie­ścin­ka le­ża­ła z dala od szla­ków tu­ry­stycz­nych. Już prędzej na ryn­ku mo­żna było spo­tkać prze­myt­ni­ka, ob­ju­czo­ne­go pa­pie­ro­sa­mi i al­ko­ho­lem szmu­glo­wa­ny­mi z tam­tej stro­ny, niż let­ni­ka.

Przez pe­wien czas mia­ła ocho­tę zda­wać na stu­dia. Ba­sia, naj­bli­ższa przy­ja­ció­łka, na­wet ją do tego na­ma­wia­ła. Ale na stu­dia – gdzie? Za co? Jej tata nie mógł zna­le­źć pra­cy od trzech lat. Mama do­ra­bia­ła jako skle­po­wa na pół eta­tu – a do wy­ży­wie­nia było pięć gąb. Za­miast więc zda­wać na stu­dia, zde­cy­do­wa­ła się pod­jąć pra­cę w knaj­pie pro­wa­dzo­nej przez zna­jo­me­go. Ka­żdą wy­pła­tę – śmiesz­nie ni­ską – od­da­wa­ła mat­ce, co do gro­sza.

Pod­nio­sła wzrok. Z szyl­du za­częła obła­zić far­ba. „Re­stau­ra­cja u An­drze­ja”, gło­si­ły nie­zbyt rów­no wy­ma­lo­wa­ne czer­wo­ne li­te­ry. Par­sk­nęła. Re­stau­ra­cja. Wiel­kie sło­wo. My­śla­łby kto, że mowa o praw­dzi­wej re­stau­ra­cji, z pi­ęk­nie na­kry­ty­mi sto­li­ka­mi, uprzej­my­mi kel­ne­ra­mi w bia­łych ma­ry­nar­kach, wspa­nia­ły­mi ob­ra­za­mi na ścia­nach… i ku­cha­rzem, któ­ry ma ja­kieś po­jęcie o swo­im fa­chu. Już Ania go­to­wa­ła le­piej niż przy­jęty przed kil­ko­ma mie­si­ąca­mi Ukrai­niec Ju­rij. Ale był tani, a An­drzej, wła­ści­ciel i sąsiad, w grun­cie rze­czy do­bra du­sza, choć nie­ma­jąca wiel­kie­go po­jęcia o pro­wa­dze­niu biz­ne­su w ogól­no­ści ani knaj­py w szcze­gól­no­ści, uznał, że im ta­niej, tym le­piej, a go­to­wa­nia za­wsze mo­żna się na­uczyć.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i zła­pa­ła za pierw­szy z brze­gu kar­ton wy­pe­łnio­ny bu­tel­ka­mi z kon­cen­tra­tem po­mi­do­ro­wym, że­la­znym skład­ni­kiem nie­mal ka­żdej po­tra­wy. Wnio­sła go na za­ple­cze i usta­wi­ła pod ścia­ną.

Wes­tchnęła jesz­cze raz, moc­niej. Na­wet nie spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Jej zmia­na do­pie­ro się za­częła. Cze­ka­ło ją osiem go­dzin fi­zycz­nej pra­cy.

***

Wal­czak po­ło­żył się spać gru­bo po dru­giej w nocy, z gło­wą pe­łną po­nu­rych my­śli i prze­ko­na­niem, że nie zmru­ży oka. Ku swe­mu za­sko­cze­niu spał jed­nak do­brze, a rano obu­dził się w opty­mi­stycz­nym na­stro­ju, wręcz wy­pe­łnio­ny po­zy­tyw­ną ener­gią – co go ucie­szy­ło i po­twier­dzi­ło wy­ro­bio­ną już daw­no opi­nię na wła­sny te­mat. W grun­cie rze­czy uwa­żał się za sku­pio­ne­go na celu za­wo­dow­ca, czło­wie­ka po­stępu­jące­go ra­cjo­nal­nie, do­ko­nu­jące­go roz­sąd­nych wy­bo­rów nie­za­le­żnie od oko­licz­no­ści. I tym ra­zem pod­sze­dł do spra­wy bez emo­cji. Już pod­czas my­cia zębów za­czął pla­no­wać, jak po­ukła­dać kloc­ki, żeby wszyst­ko na po­wrót za­gra­ło. Oczy­wi­ście – będzie tro­chę za­mie­sza­nia, ner­wów, może na­wet nie obej­dzie się bez pism przed­pro­ce­so­wych, z któ­rych cie­szyć się będą tyl­ko pra­cu­jący we­dle go­dzi­no­wych sta­wek praw­ni­cy. To jed­nak etap prze­jścio­wy, przy­kry, lecz ko­niecz­ny, któ­ry po­ko­na – wszy­scy po­ko­na­ją – z pod­nie­sio­ną gło­wą. Mar­ka pod na­zwą Ka­th­man­dû bez Ber­ge­ra na po­kła­dzie już wkrót­ce po­now­nie za­gra pe­łnym dźwi­ękiem i za­świe­ci pe­łnym bla­skiem, tego był pe­wien. Znał pre­ce­den­sy, ze­spo­ły bez swo­ich li­de­rów ra­dzi­ły so­bie zna­ko­mi­cie, żeby przy­wo­łać cho­ćby tyl­ko przy­kła­dy Hey i Per­fec­tu z ro­dzi­me­go po­dwór­ka. Nie pa­ra­li­żo­wa­ła go staw­ka gry, prze­ciw­nie. Im była wy­ższa, tym wi­ęk­szy czuł za­strzyk ad­re­na­li­ny. Uczu­cie to spo­tęgo­wał jesz­cze po­ran­ny te­le­fon od Mai, sta­now­czym gło­sem żąda­jącej nie­zwłocz­ne­go spo­tka­nia. Zgo­dził się bez dys­ku­sji. We­dług jego za­mie­rzeń Maj­ka mia­ła sta­no­wić cen­tral­ny punkt no­wej kon­ste­la­cji.

Do ka­wiar­ni przy­był kil­ka mi­nut wcze­śniej, nie bez pew­nych in­ten­cji, drob­nej sła­bo­ści, do któ­rej po­tra­fił się przy­znać. Za­jął sto­lik usta­wio­ny przy ścia­nie, z do­brym wi­do­kiem na salę i we­jście. Cie­szy­ła go obec­no­ść lu­dzi i gwar; wie­dział, co się wy­da­rzy, gdy Maja sta­nie w pro­gu. To była wła­śnie owa sła­bo­ść: lu­bił ob­ser­wo­wać ludz­kie re­ak­cje na wi­dok jed­nej z naj­po­pu­lar­niej­szych w Pol­sce wo­ka­li­stek, mimo upły­wu lat na­dal znaj­du­jącej się na szczy­cie, nie­zmien­nie wy­gry­wa­jącej ple­bi­scy­ty po­pu­lar­no­ści, ob­sy­py­wa­nej wszel­ki­mi mo­żli­wy­mi na­gro­da­mi bra­nżo­wy­mi. Lu­bił pa­trzeć, jak milk­ną roz­mo­wy, a lu­dzie od­wra­ca­ją się, zdu­mie­ni, wbi­ja­jąc wzrok w tę zgrab­ną syl­wet­kę, któ­rej nie spo­sób po­my­lić z ni­kim in­nym. Nie­zmien­nie czuł wte­dy przy­spie­szo­ne bi­cie ser­ca.

Dzi­siaj rów­nież wszyst­ko po­szło we­dług nie­zmien­ne­go sce­na­riu­sza. Maj­ka we­szła do ka­wiar­ni, roz­mo­wy umil­kły. Wal­czak wstał i kiw­nął dło­nią, czer­pi­ąc przy­jem­no­ść z fak­tu, że siłą rze­czy na nim rów­nież sku­pia się część uwa­gi. Od­kąd, będąc jesz­cze li­ce­ali­stą, zo­ba­czył ją w te­le­wi­zji śpie­wa­jącą aku­stycz­ną bal­la­dę, wie­dział, że taki ta­lent zda­rza się raz na de­ka­dę. Po­my­ślał wte­dy, że od­da­łby wszyst­ko, by zna­le­źć się bli­sko niej, za­przy­ja­źnić, móc ob­co­wać z nią na co dzień. Cel osi­ągnął: po kil­ku la­tach in­ten­syw­nych za­bie­gów zo­stał me­na­dże­rem Ka­th­man­dû, czer­pi­ąc z pra­cy ogrom­ną sa­tys­fak­cję za­wo­do­wą i fi­nan­so­wą, a przy oka­zji spe­łnia­jąc pry­wat­ne ma­rze­nia.

Do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę z tego, że roz­mo­wa nie będzie na­le­ża­ła do najła­twiej­szych i że to on, w imię do­bra wspól­ne­go, do­bra mar­ki, na któ­rą wszy­scy – z nim w pierw­szym rzędzie – ci­ężko pra­co­wa­li, musi w ja­kiś spo­sób na­gi­ąć wolę oso­by, któ­rą po­dzi­wiał i sza­no­wał. Był jed­nak zde­ter­mi­no­wa­ny, by po­sta­wić na swo­im.

Usie­dli. Zer­k­nął na nią. Pro­sta fry­zu­ra, mi­ni­mal­ny ma­ki­jaż, brak ja­kich­kol­wiek in­ter­wen­cji chi­rur­gicz­nych. Wy­gląda­ła pi­ęk­nie.

– Sor­ry za spó­źnie­nie – po­wie­dzia­ła.

– Ja­sne. – Chrząk­nął. Mu­siał się sku­pić. – Mamy pół go­dzi­ny. Co pi­jesz?

– Nic, dzi­ęki. Miej­my to jak naj­szyb­ciej z gło­wy.

Pro­sto do celu, jak za­wsze, po­my­ślał. Uśmiech­nął się za­chęca­jąco.

– Za­mie­niam się w słuch.

– Ber­ger wczo­raj na­roz­ra­biał, bez dys­ku­sji – po­wie­dzia­ła po­wo­li. Chy­ba była zde­ner­wo­wa­na. – Ale nie mo­że­my ka­rać go za to, że ma do­syć ru­ty­ny i chce spró­bo­wać cze­goś no­we­go. Po­win­ni­śmy na­dal grać i my­śleć ze­spo­ło­wo.

– To nie tak…

– Po­zwól, że sko­ńczę. Pro­po­nu­ję, że­byś prze­ło­żył tra­sę na je­sień. Wszy­scy we­źmie­my od dzi­siaj mie­si­ąc urlo­pu, od­pocz­nie­my od sie­bie i od wszyst­kie­go. Zero swo­je­go to­wa­rzy­stwa, in­ter­ne­tu, słu­cha­nia mu­zy­ki. Tyl­ko ro­dzi­na i sło­ńce, ro­zu­miesz? Pe­łen de­toks. Po­tem opra­cu­je­my spe­cjal­ny set. Za­gra­my kil­ka ostat­nich nu­me­rów i wszyst­kie sta­re hity, może w no­wych ara­nżach. Na­pi­sze­my nową pio­sen­kę, któ­rą przy oka­zji wy­lan­su­je­my. I zro­bi­my to ra­zem, tak jak chce Ber­ger. Na tra­sę za­pro­si­my dwóch czy trzech zna­nych mu­zy­ków do dwóch czy trzech nu­me­rów. Zro­bi­my wszyst­ko, żeby było to samo, tyl­ko ina­czej.

Wal­czak po­ki­wał gło­wą z uzna­niem.

– Cie­ka­we. Ber­ger wie, że roz­ma­wia­my?

– Za­ła­twisz to?

– Na­wet gdy­bym chciał i mógł, on na to nie pój­dzie. Jemu nie cho­dzi o opa­ko­wa­nie tego sa­me­go w nowe pu­de­łko.

– Ber­ge­ra zo­staw mnie.

– Przy­po­mnij so­bie, co się wczo­raj sta­ło. Fa­cet wy­sze­dł, trza­ska­jąc drzwia­mi. Pod­jął de­cy­zję. Ja po­wa­żnie trak­tu­ję de­cy­zje po­dej­mo­wa­ne przez do­ro­słych lu­dzi.

– Po­dej­mo­wa­ne w emo­cjach, po al­ko­ho­lu? Prze­stań.

– Maj­ka, nie bądź dziec­kiem. Prze­cież on nie zde­cy­do­wał się wczo­raj. Już od dłu­ższe­go cza­su wa­sze dro­gi się roz­je­żdża­ły. Prze­pra­szam: na­sze.

– To tym bar­dziej wy­ma­ga na­my­słu, nie uwa­żasz? Ka­żdą de­cy­zję mo­żna zmie­nić. Kwe­stia do­ga­da­nia się. Do­brej woli.

– Nie w tym przy­pad­ku. Dziś mam pod­pi­sać umo­wę na tra­sę, za ty­dzień ru­szy kam­pa­nia re­kla­mo­wa. Nie mamy cza­su na ne­go­cja­cje i po­szu­ki­wa­nia no­wej dro­gi. Zresz­tą je­śli chcesz znać moje zda­nie, nic to nie zmie­ni. Ber­ger do­sze­dł do wnio­sku, że ma wła­sny po­my­sł na ży­cie. Na­wet je­śli się spo­tka­cie i będzie­cie pró­bo­wa­li grać da­lej, tyl­ko od­ro­czy­my wy­buch bom­by, bo ona wy­buch­nie prędzej czy pó­źniej, mo­żesz być pew­na.

– Po­trze­bu­je­my wi­ęcej cza­su.

– Do­brze, że to po­wie­dzia­łaś. Być może się mylę, za­kła­da­jąc, że Ber­ger wie, cze­go chce. My­ślę, że ra­czej wie, cze­go nie chce, ale no­wej dro­gi nie zna. Mogę się za­ło­żyć, że musi ją do­pie­ro wy­my­ślić.

– Tym bar­dziej po­trze­bu­je­my cza­su.

– Tłu­ma­czę ci, że go nie mamy.

– Prze­ko­nam go.

– Mu­sisz go prze­ko­nać do dru­giej. O dru­giej gło­so­wa­nie. A o czwar­tej pod­pi­sa­nie umo­wy.

– Nie będzie­my gło­so­wać bez nie­go.

– Maja, nie bądź na­iw­na. Je­śli Ber­ger się nie po­ja­wi i nie wy­ra­zi zgo­dy na udział w tra­sie, Ra­czek i Woj­tek za­gło­su­ją za wy­wa­le­niem go z ze­spo­łu. Ja też. A ja mam dwa gło­sy. Zresz­tą Be­nio jest po na­szej stro­nie. To pięć. Nie wiem, jak ty będziesz gło­so­wać, ale na­wet je­śli prze­ciw, i tak jest prze­wa­ga. Obec­no­ść Ber­ge­ra nie jest ko­niecz­na.

– Idio­tyzm. Nie wiem, ja­kim cu­dem zgo­dzi­li­śmy się, że­byś miał dwa gło­sy.

– Przy­pom­nę ci, że nie tyl­ko się zgo­dzi­li­ście. To była wa­sza de­cy­zja, że­bym mógł obiek­tyw­nie roz­strzy­gać wa­sze spo­ry. Żeby nie było prze­ci­ąga­nia liny w nie­sko­ńczo­no­ść.

– Da­le­ko ci do obiek­ty­wi­zmu – po­wie­dzia­ła ze zło­ścią.

Wal­cza­ko­wi wy­da­ła się jesz­cze bar­dziej atrak­cyj­na.

– My­lisz się – od­pa­rł spo­koj­nie. – Wy pa­trzy­cie na dźwi­ęki i czy pie­ni­ądze z nich wy­ni­ka­jące star­czą wam na raty kre­dy­tu. Ja dbam, żeby ca­ło­ść funk­cjo­no­wa­ła. Prze­pra­szam, nie chcę cię ura­zić, ale tak wy­gląda praw­da.

– Praw­da wy­gląda tak, że ca­ło­ść funk­cjo­nu­je, bo, jak to ująłeś, pa­trzy­my na dźwi­ęki.

– Maj­ka, lu­bię cię, na­praw­dę, je­steś faj­na bab­ka, masz naj­lep­szy głos w Pol­sce. Po­dzi­wiam i chy­lę gło­wę przed ta­len­tem, se­rio. Ale przyj­mij do wia­do­mo­ści, że mu­zy­ka jest tyl­ko wstęp­nym wa­run­kiem, żeby wszyst­ko dzia­ła­ło, kon­ten­tem do po­zy­ska­nia przez głów­nych gra­czy, ser­wi­sy stre­amin­go­we i tak da­lej. Oni na­zy­wa­ją to kon­ten­tem, ro­zu­miesz? Nie sztu­ką, nie twór­czo­ścią, nie kre­acją, a kon­ten­tem, tre­ścią. Tak to trak­tu­ją. Resz­ta to in­te­re­sy. Ukła­dy, lu­dzie, za­le­żno­ści, zna­jo­mo­ści, wie­dza o tym, komu po­sma­ro­wać, komu we­jść w ty­łek z wa­ze­li­ną lub bez, kto lubi chłop­ców, a kto małe dziew­czyn­ki i ewen­tu­al­nie o ja­kim ko­lo­rze skó­ry. Bez tego gra­nie po­zo­sta­je tyl­ko ga­ra­żo­wym hob­by.

– Bez nas wszy­scy me­na­dże­ro­wie ra­zem wzi­ęci z całą swo­ją wie­dzą na te­mat ma­łych dziew­czy­nek nie mie­li­by nic do ro­bo­ty, Wal­czak. Bo nie do­star­czy­my im kon­ten­tu.

– Jak nie wy, to kto inny, uwierz mi. Za­wsze się znaj­dą mło­dzi zdol­ni, któ­rzy zro­bią wszyst­ko, by­le­by wy­chy­nąć na świa­tło dzien­ne.

– Do­ce­niam szcze­ro­ść. Czy­li nie prze­ło­żysz tra­sy.

– Źle mnie zro­zu­mia­łaś. Je­śli Ber­ger nie zmie­ni zda­nia, chło­pa­ki będą chcie­li otwo­rzyć nowy roz­dział i iść do przo­du po swo­je­mu. Tra­sa będzie no­wym po­cząt­kiem.

– I Be­nio też?

– Tak, Be­nio też.

– Zo­ba­czy­my.

– Be­nio jest faj­ny fa­cet, ma do­bre ser­ce, za­wsze mo­żna na nie­go li­czyć. Ale po­tra­fi tyl­ko grać na ba­sie. Po­wiem ci wi­ęcej, tak mi­ędzy nami. On po­tra­fi grać na ba­sie tyl­ko w Ka­th­man­dû. Bez ze­spo­łu nie ist­nie­je ani jako czło­wiek, ani jako mu­zyk. I dla­te­go pój­dzie za resz­tą. Żyć trze­ba, nie? Poza tym na­wet je­śli ra­zem z tobą i Ber­ge­rem za­gło­su­je prze­ciw, jest czte­ry do trzech.

Dwie na­sto­lat­ki od dzie­si­ęciu mi­nut cze­ka­ły na oka­zję. Te­raz wi­dać uzna­ły, że sko­ro Maja się nie od­zy­wa, mogą po­de­jść.

– Prze­pra­szam bar­dzo, pani Maju – po­wie­dzia­ła pierw­sza, naj­wy­ra­źniej od­wa­żniej­sza. – Mo­żna au­to­graf?

– Jest pani nie­sa­mo­wi­ta – za­wtó­ro­wa­ła jej dru­ga. – Moja mama was uwiel­bia. I tata. I ja chy­ba też.

Maja uśmiech­nęła się miło i zło­ży­ła za­ma­szy­ste pod­pi­sy na pod­su­ni­ętych pod nos kart­kach. Dziew­czy­ny ode­szły, chi­cho­cząc.

Wal­czak po­kręcił gło­wą.

– Po­dzi­wiam – po­wie­dział, a w jego gło­sie brzmia­ła szcze­ro­ść. – Je­steś pro­fi w ka­żdym calu…

Maja nie słu­cha­ła. Przy­ja­zny wy­raz twa­rzy znik­nął. Wsta­ła. Spoj­rza­ła na Wal­cza­ka z na­my­słem.

– Po­słu­chaj mnie – wark­nęła. – Po­słu­chaj uwa­żnie. Jest jesz­cze opcja, że ja też nie po­ja­dę w tra­sę. Nie chcę tego, ale je­śli mnie zmu­sisz, zro­bię to, jak Boga ko­cham. Je­śli nie do­ga­dasz się z Ber­ge­rem, będziesz grał kon­cer­ty tyl­ko z Racz­kiem, Wojt­kiem i Be­niem.

– Od­wró­ćmy sy­tu­ację – po­wie­dział spo­koj­nie me­na­dżer. – We­źmie­my mło­de­go zdol­ne­go, któ­ry do­brze gra i ma dużo po­my­słów. Będzie kom­po­no­wał ra­zem z Wojt­kiem, ty na­pi­szesz ta­kie tek­sty, ja­kie ci będą pa­so­wać. Wszy­scy inni po­zo­sta­ną w cie­niu. Sta­niesz się cen­tral­nym punk­tem ka­pe­li. Wszyst­kie re­flek­to­ry na cie­bie, cała dru­ży­na gra tyl­ko na to, że­byś mo­gła sku­pić na so­bie uwa­gę. Będziesz ser­cem i gło­sem ze­spo­łu. Na sce­nie ty, w te­le­wi­zji ty, w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych tyl­ko ty, bez wiecz­nie na­wa­lo­ne­go Ber­ge­ra. Nikt inny. Zaj­miesz miej­sce, na któ­re za­słu­gu­jesz.

– Ła­pów­ka?

– Trze­źwa oce­na sy­tu­acji. Za dużo ra­zem zbu­do­wa­li­śmy, żeby te­raz wszyst­ko tra­cić. Na­le­ży ci się miej­sce na szczy­cie, bez żad­nych Ber­ge­rów.

– Je­że­li się z nim nie do­ga­dasz, zo­sta­ję w domu.

Wal­czak za­ci­snął szczęki, sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił, by roz­mów­czy­ni tego nie za­uwa­ży­ła. Mu­siał za­cho­wać spo­kój. Rów­nież dla jej do­bra.

– Chy­ba nie jest to ta­kie pro­ste, Maja. Umo­wa ja­sno pre­cy­zu­je, co wszy­scy mo­że­my i co wszy­scy mu­si­my. Dla­te­go jest taka gru­ba. Zaj­rzyj do niej i zo­bacz, jak wy­gląda­ją za­pi­sy do­ty­czące zo­bo­wi­ązań.

– Czy­ta­łam je nie raz. Nic tam nie ma na te­mat cho­ro­by, praw­da?

– Z tego, co wiem, twój mąż od kil­ku mie­si­ęcy nie ma pra­cy.

– Aha, więc te­raz trosz­czysz się o fi­nan­se mo­jej ro­dzi­ny. Nie martw się. Po­ra­dzi­my so­bie.

– Nie wie­rzę ci. Nie odej­dziesz.

– Le­piej nie spraw­dzaj. I wi­ęcej nie sta­raj się mnie prze­ku­pić.

***

Mimo że Ber­ger od pi­ęt­na­stu lat żył sam, na­dal spał w wiel­kim ma­łże­ńskim łó­żku. Lu­bił je i nie miał naj­mniej­sze­go za­mia­ru za­mie­niać na mniej­sze. Ci­ężkie za­sło­ny nie wpusz­cza­ły świa­tła – zda­rza­ło mu się sy­piać do po­łud­nia i wo­lał, gdy po­kój był kom­plet­nie za­ciem­nio­ny.

Tuż koło ucha za­brzmiał zna­ny na ca­łym świe­cie riff: frag­ment so­lów­ki z Hi­gh­way Star Deep Pur­ple. Ber­ger na­grał so­bie ten ka­wa­łek dla żar­tu i za­in­sta­lo­wał w te­le­fo­nie w cha­rak­te­rze dzwon­ka. Spodo­ba­ło mu się – nie tyl­ko zresz­tą jemu – i tak już zo­sta­ło.