www.1939.com.pl - Marcin Ciszewski - ebook + audiobook + książka

www.1939.com.pl ebook i audiobook

Marcin Ciszewski

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Porywająca i pełna zwrotów akcji opowieść o tym, czy jest możliwe wpłynięcie na bieg historii, którą tak dobrze znamy!

Doborowa polska batalionowa grupa bojowa z udziałem amerykańskiego komponentu, uzbrojona w najnowszą i najbardziej zaawansowaną technologicznie broń XXI wieku, przenosi się do roku 1939, by włączyć się do walki. Czy mając nie tylko sprzęt, ale także wiedzę na temat wydarzeń z przyszłości uda się odmienić losy Polski, Europy i świata? Czy jednak prawda kryje się zupełnie gdzie indziej, a przyszłość nadal będzie malować się w ciemnych barwach? Czy da się spełnić odwieczny sen o władzy nad rzeczywistością?

Marcin Ciszewski powraca w nowej, zrewidowanej i poprawionej odsłonie legendarnej powieści www.1939.com.pl !

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 2 min

Lektor:

Oceny
4,6 (181 ocen)
124
42
9
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marsl

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo miło się słucha. Wartka akcja. W sam raz dla miłośnika historii, SF, militarystyki i kryminału.
00
irena_mona

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa alternatywa wizji II wojny toczonej przez batalion przeniesiony z przyszłości. Widać, że autor wykonał duży wkład pracy na research. Przekonują mnie wszystkie informacje techniczne, sceny batalistyczne, czy wzmianki historyczne.
00
Sawka64

Nie oderwiesz się od lektury

czysta poezja😁
00
kowalew

Nie oderwiesz się od lektury

Superrrr książka!!!
00
irwin242

Z braku laku…

No niestety, dobrze się zapowiadało ale im dalej tym gorzej a od połowy to już szoruje po dnie. Generalnie książka w wiertualnej nierealnej rzeczywiści gdzie zachowania ludzi są pozbawione, sensu i irracjonalne. Cofamy się w czasie, nikogo to ani nie przeraża ani nie martwi, ok, tak jakby spadl deszcz, nic specjalnego. Nie wrocimy do swoich rodzin, ok, kogo to interesuje. Itd. naciągane 2/5 za pomysł - jednak solidnie sknocony.
00

Popularność




Re­dak­cjaRa­fał Biel­ski
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska, Mał­go­rzata Pod­lew­ska
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt okładkiDark Crayon
Zdję­cie au­tora na okładceNa­ta­lia Ra­kow­ska
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Mar­cin Ci­szew­ski, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-63-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

I. BRY­GADA

1.

– Za­bij Ru­ska!

Ła­two po­wie­dzieć!

– Urwij mu łeb!

Aha! Daj­cie mi czołg.

– Skop mu jego tłu­stą so­wiecką dupę!

Sko­pię, a jakże. Jak bę­dzie mnie czte­rech. Albo sze­ściu.

Ryk sali do­cho­dził jakby zza gru­bej szyby, wła­ści­wie sam nie wiem, ja­kim spo­so­bem roz­róż­nia­łem słowa. Za ple­cami czu­łem chłodną stal prę­tów klatki. Ten do­tyk chyba po­wi­nien uspo­ka­jać. Może uspo­ka­jał, a może nie – w każ­dym ra­zie bez niego pew­nie bym zwa­rio­wał.

Po­woli pod­nio­słem głowę. Cho­ciaż okta­gon oświe­tlono nie naj­go­rzej, wszystko było ja­kieś nie­ostre, szare i roz­ma­zane. Przede mną kilka me­trów wol­nej prze­strzeni, da­lej pręty two­rzące prze­ciw­le­głą ścianę. Na pod­ło­dze szara mata z nie­do­czysz­czo­nymi do końca pla­mami. Chyba rdza­wymi albo sza­rymi. Albo czar­nymi. Krew?

Sku­pi­łem wzrok.

Wi­ta­lij Ge­lia­dze stał na­prze­ciwko mnie i uśmie­chał się – tro­chę uprzej­mie, a tro­chę ło­bu­zer­sko – jak do­brze wy­cho­wany star­szy pan, obie­cu­jący swemu młod­szemu ko­le­dze same przy­jem­no­ści tego po­god­nego wie­czoru. Miał szczere spoj­rze­nie, miły uśmiech, przy­jemną fi­zjo­no­mię, na pewno uczci­wych ro­dzi­ców i wspa­niałe dzieci. Po­rządny z niego gość. Amen.

Gong.

Na do­brych kil­ka­dzie­siąt se­kund wrza­ski pu­blicz­no­ści umil­kły. W ab­so­lut­nej ci­szy Ge­lia­dze bez po­śpie­chu, dys­tyn­go­wa­nym kro­kiem ru­szył do przodu. Po­woli pod­niósł oban­da­żo­wane ręce, ot tak, żeby pod­kre­ślić, że sza­nuje i do­ce­nia swego vis-à-vis.

Pod­szedł na ja­kieś dwa kroki i nie­gło­śno, głę­bo­kim, nie­mal ak­sa­mit­nym gło­sem za­py­tał:

– Nu ma­ła­diec, pa­je­chali?

Pa­je­chali, su­kin­synu, ale nie tam, gdzie chcesz.

Gwał­tow­nie od­bi­łem się od ściany klatki i sil­nym, nie­sy­gna­li­zo­wa­nym ru­chem wy­pro­wa­dzi­łem pła­skie kop­nię­cie prawą nogą. Miało tra­fić w bok ko­lana prze­ciw­nika. I tra­fi­łoby, gdyby nie to, że Wu­jek Wi­ta­lij oka­zał się po­mimo swych ga­ba­ry­tów pie­kiel­nie szybki i zdo­łał mi tro­chę zejść z li­nii strzału. Kop wsze­lako do­szedł i fa­ceta prze­sta­wiło o do­bre ćwierć me­tra w bok. Na­wet się nie skrzy­wił.

Nie mia­łem jed­nak czasu na ob­ser­wa­cję mi­miki prze­ciw­nika. Tuż po kop­nię­ciu po­sła­łem mu bo­wiem pra­wego sier­po­wego na szczękę. Gdyby wszystko prze­bie­gło zgod­nie z pla­nem, dwie mi­nuty póź­niej po­pi­jał­bym whi­sky w gar­de­ro­bie, a Wi­ta­lija G. od­wo­żono by na po­go­to­wie. Nie­stety, nie­stety, Wu­jek był za stary wró­bel na ta­kie szcze­niac­kie za­grywki – wy­ko­nał pod­ręcz­ni­kową kontrę bez­po­śred­nią i tak oto, po raz pierw­szy tego pięk­nego wie­czoru, wy­lą­do­wa­łem na de­skach.

Mu­szę spra­wie­dli­wie przy­znać, że wy­glą­dał na szcze­rze zmar­twio­nego. Wal­czy­łem ze sta­dem gwiazd tań­czą­cych mi przed oczami i ogól­nie słabo się czu­łem, ale on był zmar­twiony – głowę daję. Może mu pła­cono z go­dziny, a nie za dzieło?

„Do ro­boty! Ju­reczku, do ro­boty... No Dżazi, jak po­wia­dają na­bą­blo­wani whi­ska­czem An­gole. Rusz dupę, ty le­niwy su­kin­synu, prze­cież nie bę­dziesz się wy­le­gi­wał jak ja­kaś la­ska na plaży. Nie za to ci płacą grubą forsę”.

Da­łem się prze­ko­nać i ja­koś się pod­nio­słem. Ryk tłumu zło­żo­nego z kil­ku­set dżen­tel­me­nów i dam o nie­ska­zi­tel­nych ma­nie­rach, któ­rzy za­pła­cili za ten wie­czór po ty­siąc fun­tów i chcieli zo­ba­czyć coś wię­cej niż pię­cio­se­kun­dowe zwar­cie, wzmógł się. Chyba wy­raź­nie byli po mo­jej stro­nie.

Wi­ta­lij, cał­kiem za­do­wo­lony z tego, że zdo­ła­łem się pod­nieść, stał grzecz­nie nie­opo­dal. Za­bawa po­trwa dłu­żej – a do­bra za­bawa to jest to, na co za­wsze warto po­cze­kać. Znów pod­niósł ręce do bok­ser­skiej gardy. Pod­nio­słem i ja – form prze­strze­ga­li­śmy sta­ran­nie.

Wej­ście w nogi. Stało się dla mnie ja­sne, że wła­śnie tę starą za­pa­śni­czą tech­nikę Wu­jek za­mie­rza za chwilę wy­ko­nać. Pa­trząc mi głę­boko w oczy, od­bije się lekko i, jakby ska­kał szczu­pa­kiem do wody, za­gar­nie ra­mio­nami moje nogi pod ko­la­nami, bły­ska­wicz­nie ude­rzy bar­kiem w bio­dro i obaj po­fru­niemy w siną dal – z tym że ja w cha­rak­te­rze pod­wo­zia. Po czym usiadł­szy so­bie na mnie wy­god­nie, zbije na kwa­śne jabłko w ciągu dzie­się­ciu se­kund, a w ciągu na­stęp­nych dzie­się­ciu po­zbawi przy­tom­no­ści. I tak zo­sta­nie prze­grana pierw­sza po­ważna wojna pol­sko-so­wiecka od ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku.

Nie mam po­ję­cia, skąd wie­dzia­łem, co zrobi. Szczę­śliwy przy­pływ ja­sno­widz­twa? In­tu­icja?

W każ­dym ra­zie wie­dzia­łem i już.

Uprze­dził mnie o ataku mi­ni­mal­nym zwę­że­niem oczu.

Mocno oparł się na po­tęż­nych sto­pach i uła­mek se­kundy póź­niej wy­strze­lił do przodu z przy­spie­sze­niem star­tu­ją­cego od­rzu­towca. Przy­go­to­wu­jąc się na spo­tka­nie, cof­ną­łem lekko bio­dra i kiedy do­jeż­dżał już pra­wie na miej­sce, gwał­tow­nie wy­rzu­ci­łem nogi w tył – jak­bym stał na dy­wa­nie i ktoś mi go wy­rwał spod nóg – jed­no­cze­śnie ob­ją­łem go od spodu za szyję, prawą dłoń po­ło­ży­łem na swoim bi­cep­sie i za­ci­sną­łem lewą rękę. Tym sa­mym szyja Wujka zna­la­zła się pod moją prawą pa­chą i chyba ra­czej nie było ta­kiej siły, która mo­gła ją stam­tąd wy­rwać. Upa­dli­śmy z hu­kiem na matę.

Wu­jek nie spo­dzie­wał się ta­kiego ob­rotu sprawy. Za­miast na gó­rze nie­spo­dzie­wa­nie zna­lazł się pode mną, na do­da­tek za­czął już od­czu­wać przy­kre skutki du­sze­nia gi­lo­ty­no­wego – bo­wiem bez zbęd­nej zwłoki naj­pierw klęk­ną­łem, a po­tem ze wszyst­kich sił, nie ba­cząc na fu­rię ude­rzeń, które bęb­niły po mo­ich że­brach i ner­kach – za­czą­łem się pod­no­sić.

– Pa­nie ma­jo­rze. – Głos jak zza świa­tów. – Pa­nie ma­jo­rze, chyba lecą.

Pa­no­wał straszny upał, który otu­lał mnie jak watą cu­krową. Za­pa­dłem się w nim tak głę­boko, że mi­nęła do­bra chwila, nim się ock­ną­łem ze sta­rych wspo­mnień i zer­k­ną­łem w stronę, z któ­rej do­cho­dził głos.

Ka­pral nad­ter­mi­nowy Jó­zef Ga­laś stał dwa me­try da­lej i mó­wił coś, po­ka­zu­jąc punkt za mo­imi ple­cami. Na Brzydko-Przy­stoj­nej, sza­ra­wej gę­bie miał jak za­wsze wy­ma­lo­wany iro­niczny uśmie­szek. Do­pa­so­wa­łem ruch ust do dźwię­ków i usły­sza­łem:

– Mel­duję po­słusz­nie, że lecą te jan­ke­skie pa­ta­ła­chy. – Ga­laś żuł gumę i mru­gał do mnie cał­ko­wi­cie nie­re­gu­la­mi­nowo. – I na­wet nic im nie na­wa­liło ani nie ze­strze­lił ich afgań­ski Scud, i chłopcy od Osamy też im nie dali rady. Wi­dzi pan ma­jor? A spóź­nili się tylko cztery go­dziny.

Spoj­rza­łem na niego krzywo. Ke­vla­rowy hełm po­kryty ma­sku­jącą tka­niną, po­lowy mun­dur, ame­ry­kań­ska ka­mi­zelka ku­lo­od­porna, ka­ra­bi­nek sztur­mowy be­ryl, pas z za­pa­so­wymi ma­ga­zyn­kami i gra­na­tami – ka­pral wy­stro­jony był jak na wojnę. Sto­jący za nim żoł­nie­rze – trze­cia dru­żyna z pią­tej kom­pa­nii – także. A po­wagi do­da­wały dwa trans­por­tery BRDM z groź­nie ster­czą­cymi lu­fami ka­emów. Ja rów­nież dźwi­ga­łem sporo sprzętu i uzbro­je­nia – by­li­śmy przy­go­to­wani, gdyby coś.

– Scudy nie służą do ze­strze­li­wa­nia sa­mo­lo­tów, ka­pralu, nie wie­cie o tym? – Przy­ga­da­łem do­bro­dusz­nie. – Wąt­pi­cie w punk­tu­al­ność naj­waż­niej­szego so­jusz­nika? Ka­pi­tan San­chez dałby wam po­pa­lić, gdyby usły­szał ta­kie opi­nie o nim i jego lu­dziach.

– Ka­pi­tan San­chez? – zdzi­wił się mój elo­kwentny roz­mówca. – Już swo­ich nie mają? Mu­szą Mek­sy­kań­ców brać?

– Ka­pi­tan San­chez jest Ame­ry­ka­ni­nem – po­wie­dzia­łem au­to­ry­ta­tyw­nie. – Nie mar­tw­cie się, ka­pralu.

Roz­kaz do­wódz­twa rzu­cił nas na lot­ni­sko grubo przed siódmą rano. O ósmej do­sta­li­śmy z wieży mel­du­nek, że sa­mo­lot, na który cze­kamy nieco się opóźni („nieco” było wła­śnie sfor­mu­ło­wa­niem, któ­rego użyły typki z kon­troli lo­tów). Te­raz do­cho­dziła je­de­na­sta i ja­koś mia­łem wra­że­nie, że dźwięk, który usły­szał Ga­laś, to ra­czej senne brzę­cze­nie much niż ocze­ki­wana prze­syłka. Stąd le­niwe po­ga­duszki, bo na­prawdę nie mie­li­śmy nic do ro­boty na tym mar­twym, be­to­no­wym placu.

Swoją drogą, to skan­dal trzy­mać lu­dzi przez tyle go­dzin na pa­lą­cym słońcu. Zwłasz­cza je­żeli nie­szczę­śni­kiem, któ­rego roz­kaz do­wódz­twa rzu­cił w ten pie­kielny upał, by­łem przede wszyst­kim ja: Je­rzy Gro­bicki, ma­jor Woj­ska Pol­skiego. Lat 36. Od­de­le­go­wany przez do­wódz­two Bry­gady do prze­pro­wa­dze­nia Bar­dzo Waż­nej Mi­sji Służ­bo­wej, Która Po­le­gała Na Ster­cze­niu Na Cho­ler­nym Lot­ni­sku Nie Wia­domo Jak Długo.

Ke­vla­rowy hełm, tkwiący na mo­jej gło­wie, miał wiele za­let: dość lekki, ogrom­nie od­porny na uszko­dze­nia me­cha­niczne i do­brze le­żący na gło­wie. Ale nie­stety po­sia­dał też i wadę: nie zo­stał za­pro­jek­to­wany jako słom­kowy ka­pe­lusz. Po trzech go­dzi­nach pra­że­nia się w tem­pe­ra­tu­rze nie­wiele mniej­szej od tej na rów­niku roz­grzał się i za­czął słu­żyć jako do­dat­kowe, ta­nie i wy­dajne źró­dło ener­gii; za­łożę się, że gdy­bym go wsta­wił w tej chwili do zi­mo­wego domu w gó­rach, przez parę go­dzin by­łoby tam cał­kiem cie­pło.

Nie­oce­niony ka­pral, So­kole Oko i Sher­lock Hol­mes w jed­nej oso­bie, miał jed­nak, zdaje się, ra­cję: so­jusz­nicy rze­czy­wi­ście nad­la­ty­wali. Na ho­ry­zon­cie po­ja­wiła się ma­leńka kro­peczka, która mru­cząc ener­gicz­nie, dość szybko się po­więk­szyła, by w końcu przy­jąć gi­gan­tyczne roz­miary trans­por­towca C-5 Ga­laxy. W tkwią­cej w moim uchu słu­chawce, która była za­koń­cze­niem przy­tro­czo­nego do pasa su­per­no­wo­cze­snego cy­fro­wego sys­temu łącz­no­ści, za­trzesz­czało jak w an­tycz­nej łącz­nicy po­lo­wej, po czym wśród bu­cze­nia i trza­sków usły­sza­łem słaby gło­sik:

– Orzeł 1, tu wieża, prze­syłka pod­cho­dzi do lą­do­wa­nia.

Na­resz­cie się zo­rien­to­wali. Pew­nie my­śli­wiec roz­bi­ja­jący się o tę cho­lerną wieżę, zo­stałby za­ra­por­to­wany jako „po­ten­cjalna moż­li­wość drob­nej awa­rii”.

W każ­dym ra­zie trans­por­to­wiec rze­czy­wi­ście zbie­rał się do lą­do­wa­nia. Pi­lot ostroż­nie okrą­żył lot­ni­sko i, usta­wia­jąc się pod wiatr, usiadł gi­gan­tyczną, stu­to­nową ma­szyną na lekko wklę­słym i przy­krót­kim run­wayu lot­ni­ska.

Ame­ry­ka­nin znał się na rze­czy. Sa­mo­lot wy­ha­mo­wał i za­trzy­mał się nie­mal na wprost mo­jego od­działku. Sil­niki zwol­niły bieg, ha­łas prze­szedł w re­jony ak­cep­to­walne dla ucha. Z lek­kim zgrzy­tem za­częła opa­dać rampa ła­dun­kowa – nie zdą­żyła na­wet wy­ko­nać do końca swego krót­kiego biegu w dół, gdy na jej szczy­cie po­ja­wiła się grupka lu­dzi i za­częła nie­spiesz­nie opusz­czać sa­mo­lot.

Kiedy w końcu rampa bez­piecz­nie za­ko­twi­czyła na be­to­nie lot­ni­ska i grupa pie­chu­rów zna­la­zła się poza ma­szyną, z wnę­trza do­le­ciał dźwięk od­pa­la­nego wiel­kiego die­sla i po­tężna, ośmio­osiowa cię­ża­rówka zje­chała na be­ton.

Do­wódz­two nie ra­czyło po­in­for­mo­wać mnie o za­war­to­ści prze­syłki, więc czu­łem się za­sko­czony wprost pro­por­cjo­nal­nie do nie­wie­dzy. W ży­ciu nie wi­dzia­łem ta­kiego sa­mo­chodu. Bar­dzo sze­roki, z ma­leńką szo­ferką i umiesz­czo­nym na na­cze­pie gi­gan­tycz­nym kon­te­ne­rem. Na da­chu kon­te­nera le­żała na płask wielka an­tena – o ile to była an­tena – zaj­mu­jąca całą sze­ro­kość i po­kaźną część dłu­go­ści po­jazdu. Oliw­kowa farba nie od­bi­jała pro­mieni sło­necz­nych, dzięki czemu ma­szyna wła­ści­wie wta­piała się w oto­cze­nie.

Tym­cza­sem grupka pie­szych po­de­szła do nas i wtedy zdu­mia­łem się jesz­cze bar­dziej.

Ekipa ubrana była w mun­dury US Ma­ri­nes i ob­ju­czona jak na wy­prawę do bu­szu. Wszy­scy, łącz­nie z idą­cym na czele ofi­ce­rem, uzbro­jeni byli w ka­ra­binki sztur­mowe M-4 – lżej­szą i mniej­szą wer­sję słyn­nego M-16. Cięż­kie ple­caki za­wie­rały za­pewne wszystko, co nie­zbędne do prze­ży­cia w da­le­kim i dzi­kim kraju: za­pa­sową amu­ni­cję, ta­bletki do od­ka­ża­nia wody, bły­skotki i pa­ciorki dla tu­byl­ców, pre­zer­wa­tywy dla ochrony przed AIDS i tym po­dobne ak­ce­so­ria.

Nie by­łem w sta­nie zgad­nąć, czy pro­wa­dzący ofi­cer miał w ogóle pre­zer­wa­tywy w swoim ple­caku. Ofi­cer ten był bo­wiem ko­bietą. W do­datku naj­ład­niej­szą ko­bietą, jaką dane mi było spo­tkać w swoim krót­kim ży­ciu. Wor­ko­waty mun­dur skry­wał szcze­góły syl­wetki, ale i tak dało się do­strzec, że fi­gury mo­głaby jej po­zaz­dro­ścić nie­jedna ak­torka. Blond czu­pryna wy­my­ka­jąca się spod hełmu, nie­bie­skie, ro­ze­śmiane oczy, lekko nie­re­gu­larne rysy twa­rzy i usta jakby stwo­rzone do ca­ło­wa­nia – wszystko skła­dało się na za­pie­ra­jący dech w piersi ob­raz. Znie­ru­cho­mia­łem, bo­jąc się, że naj­mniej­sze po­ru­sze­nie prze­gna tę fa­ta­mor­ganę.

Ame­ry­kanka też wy­glą­dała na za­sko­czoną. Trudno się dzi­wić – po dłu­giej po­dróży zo­ba­czyć dziel­nych, odzia­nych w nowe mun­dury ju­na­ków z trze­ciej dru­żyny, spraw­nie do­wo­dzo­nych przez przy­stoj­nego i ener­gicz­nego ma­jora – to dla jan­ke­sów mu­siało być coś!

Choć li­derka pe­le­tonu zwol­niła nieco przed metą, na­stą­pił w końcu mo­ment pre­zen­ta­cji. Dło­nie miała drobne i dłu­go­palce, jed­nak uścisk na­le­żał do sil­nych i zde­cy­do­wa­nych. W końcu w pie­cho­cie mor­skiej nie to­le­rują mdle­ją­cych pa­nie­nek o wą­tłej bu­do­wie ciała.

– Ka­pi­tan Nancy San­chez. – Ob­da­rzona przy­jem­nym dla ucha so­pra­nem, mó­wiła po an­giel­sku ze śpiew­nym ame­ry­kań­skim ak­cen­tem pro­sto z da­le­kiego po­łu­dnia Sta­nów. – Miło mi.

– San­chez? – wy­du­ka­łem. – Nancy... San­chez? Emmm... mnie rów­nież miło pa­nią po­wi­tać, ka­pi­tan San­chez. Ma­jor Je­rzy Gro­bicki. Mam za za­da­nie bez­piecz­nie do­star­czyć was do bazy.

Po po­cząt­ko­wym za­sko­cze­niu zdu­mie­wa­jąco szybko od­zy­skała pew­ność sie­bie, czego z pew­no­ścią nie dało się po­wie­dzieć o mnie. Uśmiech­nęła się, ja rów­nież wy­krzy­wi­łem się w gry­ma­sie, który od biedy można było uznać za przy­jemny. Z boku mu­siało to wy­glą­dać dziw­nie: dwoje ofi­ce­rów so­jusz­ni­czych ar­mii spo­tyka się na be­to­no­wym placu i pa­trzy na sie­bie w spo­sób da­leki od pro­fe­sjo­nal­nych stan­dar­dów.

Na ciąg dal­szy po­wi­ta­nia nie star­czyło czasu. Z sa­mo­lotu na płytę lot­ni­ska zje­chały dwa te­re­nowe hum­mery z za­mon­to­wa­nymi nad szo­ferką sze­ścio­lu­fo­wymi ka­ra­bi­nami ma­szy­no­wymi Mi­ni­gun oraz cię­ża­rówka z za­pa­sami. Dwu­na­stu ma­ri­nes szybko za­jęło miej­sca w hum­me­rach, kilku człon­ków za­łogi sa­mo­chodu-ra­daru wsia­dło do niego przez nie­wiel­kie drzwi z boku kon­te­nera, moi lu­dzie też już wsko­czyli do trans­por­te­rów.

– No cóż, ka­pi­tan... San­chez – po­wie­dzia­łem. – Wy­gląda na to, że mo­żemy ru­szać. Ja po­jadę czo­ło­wym trans­por­te­rem. Drugi bę­dzie za­my­kał ko­lumnę. Czy ze­chcia­łaby pani mi to­wa­rzy­szyć?

– Dzię­kuję za pro­po­zy­cję, ma­jo­rze, ale zo­stanę ze swo­imi ludźmi. – Od­mowę zła­go­dziła pro­mien­nym uśmie­chem. – Mu­szę ich pil­no­wać. Są pierw­szy raz w Pol­sce, nie chcia­ła­bym, żeby się już na wstę­pie po­gu­bili...

 – Do­brze. – Uda­łem, że biorę wy­kręt za do­brą mo­netę. – Jedźmy za­tem.

Od­wró­ci­łem się i szyb­kim kro­kiem pod­sze­dłem do trans­por­tera.

– Ga­laś! – krzyk­ną­łem, zły jak chrzan. – Go­towi?

Ka­pral wy­chy­lił się z wie­życzki.

– Mel­duję po­słusz­nie, że tak jest, pa­nie ma­jo­rze. Je­ste­śmy go­towi, mo­żemy ru­szać, na­boje w lu­fach, a rączki na koł­derce, pa­nie ma­jo­rze. – Po­mimo mo­ich su­ro­wych re­pry­mend i kar, ka­pral nie mógł się do końca prze­sta­wić na bar­dziej ofi­cjalny styl.

– Nocna warta za ta­kie od­zywki, ka­pralu. – Jed­nym su­sem wsko­czy­łem na pan­cerz, a z niego na wie­życzkę. Ga­la­siowi tro­chę mina zrze­dła – ni­gdy nie był pe­wien, czy żar­tuję czy mó­wię po­waż­nie.

– Po­su­nie­cie się tro­chę czy mam je­chać na ze­wnątrz? – Ga­laś, ura­żony, prze­su­nął się pra­wie o pięć cen­ty­me­trów. Opu­ści­łem nogi do wnę­trza ka­biny i uchwy­ciw­szy się mocno klapy za­my­ka­ją­cej właz, da­łem sy­gnał do od­jazdu. Ru­szy­li­śmy.

2.

– Pro­szę ma­jo­rze, niech pan wej­dzie. – Se­kre­tarka ge­ne­rała przy­zwa­la­jąco ski­nęła dło­nią, po czym skrzy­wiła się, jakby zja­dła cy­trynę. – Szef nie bar­dzo w hu­mo­rze...

Hio­bowe wie­ści o złym hu­mo­rze ge­ne­rała zwy­kle dzia­łały na mnie wy­soce de­pry­mu­jąco. Z re­guły od­czu­wa­łem ucisk w żo­łądku i drżały mi ręce, pre­zen­to­wa­łem także po­dej­rzaną chrypkę. Tym ra­zem jed­nak, dzięki nie­daw­nemu spo­tka­niu na lot­ni­sku i kwa­dran­sowi po­świę­co­nemu na roz­lo­ko­wa­nie Ame­ry­ka­nów w przy­dzie­lo­nych kwa­te­rach, by­łem prze­ko­nany, że z każ­dym na­stro­jem do­wódcy po­ra­dzę so­bie śpie­wa­jąco. De­cy­zja, doj­rze­wa­jąca we mnie od wielu mie­sięcy, wła­śnie zo­stała pod­jęta.

Bez więk­szego suk­cesu spró­bo­wa­łem wy­gła­dzić po­gnie­ciony mun­dur i lekko za­pu­ka­łem do drzwi.

– Wejść – usły­sza­łem ze środka.

– Pa­nie ge­ne­rale, ma­jor Gro­bicki mel­duje się...

– Do­bra, do­bra. – Ge­ne­rał na­wet nie pod­niósł głowy zza biurka.

W nie­du­żym, urzą­dzo­nym w stylu póź­nego Gierka ga­bi­ne­cie by­wa­łem nie­czę­sto. Usta­wione pod ścia­nami re­gały ugi­nały się od ksią­żek – Clau­se­witz, Na­po­leon, Sun Tzu, Ku­trzeba, tak­tyka, stra­te­gia, fi­lo­zo­fia, me­dy­cyna. Sporo tego było. Poza książ­kami po­kój pre­zen­to­wał się zgoła nik­czem­nie. Stare biurko, lampa na cien­kim me­ta­lo­wym pa­tyku z po­prze­pa­la­nym aba­żu­rem, dwa krze­sła i po­kaź­nych roz­mia­rów sejf skła­dały się na to po­nure i za­ku­rzone miej­sce. Piąta Bry­gada Pan­cerna może i była jed­nostką ska­zaną na no­wo­cze­sność, kom­pa­ty­bilną z NATO-wskimi stan­dar­dami, do­sta­jącą naj­więk­sze przy­działy amu­ni­cji na ostre strze­la­nia, ale jej do­wódca naj­wy­raź­niej hoł­do­wał za­sa­dzie, że spar­tań­ski wy­strój miej­sca pracy po­maga w kon­cen­tra­cji. Je­dy­nie sto­jący na biurku lap­top sta­no­wił nie­chętne od­stęp­stwo na rzecz no­wo­cze­sno­ści. Za­czą­łem już roz­glą­dać się za te­le­fo­nem na korbkę, kiedy szef przy­wo­łał mnie do po­rządku.

– No, niechże się pan tak nie czai. – Nie­cier­pli­wym ru­chem wska­zał nie­wy­godne krze­sło po­środku po­koju.

To, co mia­łem ge­ne­ra­łowi do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia, można było po­wie­dzieć na sto­jąco. Usia­dłem jed­nak i za­czą­łem przy­glą­dać się swo­jemu do­wódcy. Jesz­cze wtedy mia­łem na­dzieję, że pa­trzę na niego po raz ostatni.

Ge­ne­rał Lu­cjan Dre­szer był ni­ski, bar­dzo szczu­pły i zwykł mie­rzyć roz­mów­ców ostrym spoj­rze­niem wy­bla­kłych oczu. Roz­ma­wia­jąc z nim, za każ­dym ra­zem czu­łem się jak stu­dent za­wa­la­jący naj­waż­niej­szy eg­za­min na roku. W za­mierz­chłej prze­szło­ści, bę­dąc świeżo upie­czo­nym ab­sol­wen­tem Wyż­szej Szkoły Wojsk Pan­cer­nych, snuł się po mocno za­py­zia­łych gar­ni­zo­nach Pol­ski B. Cho­ciaż pre­zen­to­wał – zda­niem pe­ere­low­skich ge­ne­ra­łów wy­cho­wa­nych na so­wiec­kich wzo­rach – zbyt sa­mo­dzielne i ela­styczne po­dej­ście do ści­słych roz­ka­zów, udało mu się pa­ro­krot­nie, jako do­wódcy kom­pa­nii czy ba­ta­lionu, bły­snąć na ćwi­cze­niach. Jego ka­riera na­brała przy­spie­sze­nia po osiem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym roku, a zwłasz­cza po wej­ściu Pol­ski do NATO. Do­wódcą Pią­tej Bry­gady Pan­cer­nej zo­stał dwa lata temu. Od tej pory bry­gada mo­der­ni­zo­wała się w przy­spie­szo­nym tem­pie.

Na trze­cim krze­śle sie­dział puł­kow­nik Kar­ski, do­wódca ba­ta­lionu. Mój, jak to się mówi, Bez­po­średni – Już Cał­kiem Nie­długo – Prze­ło­żony. Kom­pletne prze­ci­wień­stwo Dre­szera – gruby, gęba na­lana, włos rzadki. Ten z pew­no­ścią ni­czego nie czy­tał, może poza do­no­sami na mnie. Mógłby z po­wo­dze­niem gry­wać so­wiec­kich funk­cjo­na­riu­szy bez­pie­czeń­stwa pań­stwo­wego, po­dej­rze­wam zresztą, że jed­nym z nich na­wet był swego czasu. Dre­szer, po­dob­nie jak ja, ser­decz­nie go nie­na­wi­dził – Kar­ski był ty­po­wym wy­cho­wan­kiem so­wiec­kiej szkoły, tę­pym, trzy­ma­ją­cym się kur­czowo roz­ka­zów służ­bi­stą. Sta­no­wiło dla mnie nie­roz­wią­zy­walną za­gadkę, ja­kim cu­dem do­tąd ucho­wał się na sta­no­wi­sku. Za­pewne Dre­szer po pro­stu mu­siał go to­le­ro­wać ze względu na układ sił po­li­tycz­nych w bry­ga­dzie.

Kar­ski sie­dział jak mu­mia egip­ska i, o ile go znam, bę­dzie tak trwał do końca spo­tka­nia. Od­bije to so­bie póź­niej. Sam na sam ze mną.

– Udało się panu do­star­czyć na­szych ame­ry­kań­skich przy­ja­ciół bez szwanku? – Dre­szer po raz pierw­szy pod­niósł głowę znad pa­pie­rów i za­czął świ­dro­wać mnie tymi swo­imi oczkami.

– Tak jest. – Po­zwo­li­łem so­bie na po­ufały uśmiech. – Umie­ści­łem ich w kwa­te­rach dru­giej kom­pa­nii, tam­tej­sze to­a­lety chyba jako je­dyne na­dają się do po­ka­za­nia ko­muś ob­cemu.

Kar­ski po­ru­szył się nie­spo­koj­nie, ale ge­ne­rał na­wet nie zwró­cił na to uwagi.

– Świet­nie. A... po­jazd?

– Zgod­nie z roz­ka­zem za­mknę­li­śmy go w han­ga­rze B, któ­rego pil­nuje dru­żyna alar­mowa z ostrą amu­ni­cją. Oprócz tego Ame­ry­ka­nie zor­ga­ni­zo­wali sze­ścio­go­dzinne warty i przy­naj­mniej dwóch z nich na krok nie ru­sza się od wozu.

Dre­szer kiw­nął głową, ale my­ślał chyba o czymś in­nym.

– Wie pan, dla­czego pana tu we­zwa­łem, ma­jo­rze?

Po­krę­ci­łem prze­cząco głową, po czym ze­bra­łem się na od­wagę.

– Pa­nie ge­ne­rale, chciał­bym za­mel­do­wać, że...

– Póź­niej – prze­rwał, wła­ści­wie nie słu­cha­jąc. Za­mil­kłem. Za­czą­łem prze­czu­wać, że ta roz­mowa ni­czego do­brego nie przy­nie­sie. – O Afga­ni­sta­nie pan sły­szał? – Uzna­łem py­ta­nie za re­to­ryczne i mil­cza­łem ob­ra­żony. Mi­nęło pół mi­nuty i już mnie zdą­żył wku­rzyć. – Niech pan się tak nie na­dyma i słu­cha. Jak pan wie, nasi chłopcy tam wal­czą i – choć opi­nii pu­blicz­nej wma­wia się co in­nego – do­stają nie­złe baty, pró­bu­jąc w tych cho­ler­nych gó­rach po­móc Ame­ry­ka­nom zła­pać Osamę. Ta­li­bo­wie ostat­nio wzmoc­nili się znacz­nie – za­częli uży­wać lek­kiego sprzętu pan­cer­nego i śmi­głow­ców, któ­rymi w nocy prze­rzu­cają małe od­działki pie­choty na na­sze tyły. Mu­szą mieć w Ro­sji bar­dzo do­bre źró­dła za­opa­trze­nia, bo ich uzbro­je­nie nie po­zo­sta­wia wiele do ży­cze­nia. Ar­mia ta­li­bów co­raz bar­dziej przy­po­mina re­gu­larne woj­sko, przy czym nie re­zy­gnują oni z tech­nik ter­ro­ry­stycz­nych. W związku z tym jan­kesi do­szli do wnio­sku, że po­trze­bują nie­wiel­kich, ale po­tęż­nych ogniowo od­dzia­łów pan­cer­nych, wspar­tych pie­chotą, ope­ra­to­rami, ar­ty­le­rią i śmi­głow­cami bo­jo­wymi zdol­nymi do zwal­cza­nia ko­mu­ni­ka­cji po­wietrz­nej. Tak więc czołgi wra­cają do łask. Za­pro­po­no­wali nam udział w tej za­ba­wie, a nasz rząd i pan pre­zy­dent ocho­czo wy­ra­zili zgodę. Ame­ry­ka­nom tak bar­dzo za­leży na utwo­rze­niu moż­li­wie sze­ro­kiej ko­ali­cji an­ty­ta­lib­skiej, że są skłonni sfi­nan­so­wać sporą część kosz­tów pol­skiego udziału. Już to zresztą ro­bią od ja­kie­goś czasu. Dają sprzęt, lu­dzi i pie­nią­dze. MDS, który pan tak dziel­nie kon­wo­jo­wał z lot­ni­ska do ko­szar, jest wła­śnie czę­ścią tej po­mocy.

W po­koju za­pa­no­wała kom­pletna ci­sza. Aż się ba­łem po­ru­szyć, żeby przy­pad­kowe skrzyp­nię­cie krze­sła nas nie zde­kon­cen­tro­wało.

– Jak pan wie, od pew­nego czasu in­ten­syw­nie pra­cu­jemy w jed­no­stce nad pod­nie­sie­niem stan­dar­dów szko­le­nia i uzbro­je­nia. W ra­mach przy­go­to­wań do ope­ra­cji do­sta­li­śmy spe­cjalne do­ta­cje sprzę­towe – zmo­der­ni­zo­wane czołgi Twardy, trans­por­tery Ro­so­mak z no­wymi wie­żami ar­ty­le­ryj­skimi, ar­ma­to­hau­bice Krab, moź­dzie­rze Amos i tak da­lej. Więk­szość to pro­to­typy. Naj­lepsi me­cha­nicy do­pi­nają ostat­nie szcze­góły. Przy­dzie­lono nam rów­nież śmi­głowce sztur­mowe wy­po­sa­żone w nową awio­nikę, uzbro­je­nie i sil­niki. Sło­wem – bę­dziemy, w przy­bli­że­niu, dys­po­no­wali tym, czym dys­po­nują Ame­ry­ka­nie.

Ci­sza.

– Oczy­wi­ście nie wy­ślemy ca­łej bry­gady – mimo wszystko nie stać nas na to. Po­je­dzie od­dział wy­dzie­lony, w sile wzmoc­nio­nego ba­ta­lionu, który po od­po­wied­nim prze­szko­le­niu i zgra­niu zo­sta­nie pod­po­rząd­ko­wany ope­ra­cyj­nemu do­wódz­twu któ­re­goś z ame­ry­kań­skich kor­pu­sów. Cho­ciaż for­mal­nie od­dział do­sta­nie sta­tus ba­ta­lionu, chcemy, aby był uni­wer­salny tak­tycz­nie i na­prawdę po­tężny. Żeby mógł so­bie po­ra­dzić z od­dzia­łem wiel­ko­ści bry­gady – co naj­mniej. W tym celu otrzyma wła­sną ar­ty­le­rię i śmi­głowce. Jed­nostka zo­stała cał­ko­wi­cie zin­te­gro­wana z ame­ry­kań­skim sys­te­mem świa­do­mo­ści sy­tu­acyj­nej – mię­dzy in­nymi w tym celu przy­byli do nas ich spe­cja­li­ści. Dzięki temu oraz no­wym sys­te­mom łącz­no­ści ba­ta­lion bę­dzie w pełni kom­pa­ty­bilny z woj­skami ame­ry­kań­skimi.

Kar­ski i ja po­ki­wa­li­śmy gło­wami. Taki od­dział to było coś. Dre­szer wstał zza biurka i pod­niósł z niego pa­pie­rową teczkę.

– Ma­jo­rze, za­pa­dła de­cy­zja, aby po­wie­rzyć panu do­wódz­two tej jed­nostki. Otrzyma ona na­zwę 1 Sa­mo­dzielny Ba­ta­lion Roz­po­znaw­czy, a pan awan­suje na pod­puł­kow­nika. Gra­tu­luję.

Sta­nął przede mną – już w trak­cie po­przed­niego zda­nia po­de­rwa­łem się na równe nogi – i ener­gicz­nie po­trzą­snął moją dło­nią. Upał mocno zwol­nił moje moż­li­wo­ści per­cep­cyjne, może dla­tego nie zdą­ży­łem na­wet po­my­śleć, że po­ważny ofi­cer na wy­so­kim sta­no­wi­sku robi so­bie bo­le­sne żarty.

– Dzię­kuję... – wy­du­ka­łem. – To jest, ku chwale oj­czy­zny, pa­nie ge­ne­rale! Ale...

Nie zwró­cił naj­mniej­szej uwagi na to, co mia­łem do po­wie­dze­nia.

– Awansu panu gra­tu­luję, cho­ciaż od razu mu­szę po­wie­dzieć, że do­wódz­two daję bez en­tu­zja­zmu. Z lu­dzi, któ­rych mam pod ręką, pan je­den zna bie­gle an­giel­ski i może po­ra­dzi so­bie z na­szymi ame­ry­kań­skimi przy­ja­ciółmi, acz­kol­wiek pew­no­ści nie mam. Pań­scy po­przedni zwierzch­nicy pi­szą, co prawda, o du­żych zdol­no­ściach tak­tycz­nych i cha­ry­zmie, rów­no­cze­śnie jed­nak wspo­mi­nają o skłon­no­ściach do sa­mo­woli i im­pro­wi­za­cji, a także kilku istot­nych nie­sub­or­dy­na­cjach. No cóż, znam pana pra­wie dwa lata i ja­koś tych zdol­no­ści nie za­ob­ser­wo­wa­łem, ale może nie znam się na lu­dziach, co, puł­kow­niku Gro­bicki? Na­prawdę mocno się za­sta­na­wia­łem, czy przy­dzie­lić panu to za­da­nie...

Prze­zor­nie mil­cza­łem, cho­ciaż przez głowę prze­bie­gało mi ty­siąc my­śli na se­kundę. Nie­stety, żadna z nich nie nada­wała się do prze­ka­za­nia wy­so­kiemu rangą ofi­ce­rowi Naj­ja­śniej­szej Rzecz­po­spo­li­tej. Dre­szer wes­tchnął i kon­ty­nu­ował.

– W teczce znaj­dzie pan spe­cy­fi­ka­cję wy­po­sa­że­nia i struk­turę od­działu. W jego skład wejdą: sztab, kom­pa­nia Twar­dych, kom­bi­no­wany dy­wi­zjon ar­ty­le­rii, kom­pa­nia pie­choty, klucz śmi­głow­ców Mi-24, ba­te­ria prze­ciw­lot­ni­cza, plu­ton roz­po­znaw­czy, ze­spół bo­jowy ope­ra­to­rów Gromu, plu­ton sa­pe­rów, nasi Ame­ry­ka­nie, czyli MDS wraz z dru­żyną ochrony, plu­ton łącz­no­ści i kom­pa­nia lo­gi­styczna. Ze szcze­gó­łami za­po­zna się pan póź­niej. Za­łogi ukoń­czyły już szko­le­nie, ale w wa­run­kach bo­jo­wych będą tego sprzętu uży­wały pierw­szy raz, za­tem za­po­wiada się nie­zła za­bawa.

A więc to były te nie­ustanne ko­ro­wody sta­ran­nie za­ma­sko­wa­nych trans­por­tów wjeż­dża­ją­cych co noc na te­ren ko­szar. Stąd zni­ka­nie naj­lep­szych lu­dzi oraz tłumy cy­wil­nych i mun­du­ro­wych eks­per­tów, pę­ta­ją­cych się po ca­łej jed­no­stce.

Dre­szer za­milkł na chwilę, jakby dla ze­bra­nia my­śli, a ja przy­po­mnia­łem so­bie o od­dy­cha­niu. Wdech, wy­dech. Wdech, wy­dech. Po­mo­gło, cho­ciaż upał w po­koju na­dal był nie do znie­sie­nia. Po mo­jej sta­now­czej de­cy­zji sprzed pięt­na­stu mi­nut zo­stało tylko od­le­głe wspo­mnie­nie.

– Opis sys­temu świa­do­mo­ści sy­tu­acyj­nej znaj­dzie pan w do­ku­men­ta­cji. Bę­dzie pan mógł dzięki niemu mo­ni­to­ro­wać stan wszyst­kich po­jaz­dów ba­ta­lionu. Opro­gra­mo­wa­nie i sprzęt zo­stały już za­mon­to­wane, a za­łogi prze­szko­lone.

W gło­wie re­gu­lar­nie roz­bły­ski­wało mi czer­wone świa­tło: „Alarm! Kło­poty! Alarm! Kło­poty!”. Ge­ne­rał jed­nak nie zwra­cał uwagi na pa­nikę w mo­ich oczach i da­lej spo­koj­nie po­grą­żał sie­bie i mnie.

– To jesz­cze nie ko­niec, puł­kow­niku. W ciągu naj­póź­niej mie­siąca, o ile wcze­śniej nie wy­ru­szy­cie na wojnę, na po­li­gon przy­je­dzie de­le­ga­cja, która oceni stan przy­go­to­wań jed­nostki oraz przy­dat­ność sprzętu. Mu­simy udo­wod­nić, że umiemy się tym wszyst­kim po­słu­gi­wać, że hau­bice Krab to nie były wy­rzu­cone pie­nią­dze, że warto wy­po­sa­żyć wozy bo­jowe w nowe wieże ar­ty­le­ryj­skie, a moź­dzierz Amos jest tym, czego trzeba pol­skiej ar­mii. Że two­rze­nie ma­łych od­dzia­łów, wy­soce mo­bil­nych, które będą dzia­łały zgod­nie z no­wymi za­da­niami i nową dok­tryną, ma sens. Krótko mó­wiąc, trzeba po­li­ty­kom dać do ręki ar­gu­ment, który pod­nie­sie war­tość na­szego kraju jako nie­złom­nego ogniwa w walce ze świa­to­wym ter­ro­ry­zmem. Dre­szer uśmiech­nął się, ale kom­plet­nie nie wie­dzia­łem, czy żar­to­wał czy mó­wił po­waż­nie. – Na po­ka­zie za­brak­nie tylko Clau­dii Schif­fer, poza tym będą wszy­scy: pre­zy­dent, pre­mier, mi­ni­ster obrony, reszta za­in­te­re­so­wa­nych i nie­za­in­te­re­so­wa­nych mi­ni­strów. Ge­ne­ra­łów na pewno wy­star­czy na śred­niej wiel­ko­ści wojnę. Przy­jadą też Ame­ry­ka­nie z sze­fo­stwa Po­łą­czo­nych Szta­bów i kto tam jesz­cze tylko zdoła we­pchnąć się do au­to­busu.

Cu­dow­nie. Kupa nie­zna­nego sprzętu, ja­cyś Ame­ry­ka­nie ze swo­imi ta­jem­ni­czymi tech­no­lo­giami, do tego banda umun­du­ro­wa­nych ty­łow­ni­ków, a także horda po­li­ty­ków, któ­rzy nie prze­pusz­czą żad­nej oka­zji, żeby wściu­bić nos w nie­swoje sprawy. Po­my­śla­łem, że mu­szę szybko coś zro­bić: na przy­kład prze­biec dwa­dzie­ścia okrą­żeń do­okoła placu ape­lo­wego albo udać się na dłu­go­trwałe zwol­nie­nie le­kar­skie. Może wtedy spoj­rzał­bym na świat nieco opty­mi­stycz­niej. Ge­ne­rał jed­nak nie za­rzą­dzał żad­nej prze­rwy i nie­zra­żony moim wy­mow­nym mil­cze­niem kon­ty­nu­ował:

– Chcę, aby pan oso­bi­ście upew­nił się, że wy­bra­li­śmy naj­lep­sze za­łogi do ob­sa­dze­nia Twar­dych, wy­brał do­wód­ców po­zo­sta­łych od­dzia­łów, do­pil­no­wał wszel­kich szko­leń, a także prze­glą­dów i na­praw. Więk­szość za­łóg już jest go­towa. Szef sztabu ba­ta­lionu, ma­jor Ła­picki, po­wie panu, czego i kogo jesz­cze bra­kuje. W teczce znaj­dzie pan do­kładny spis sprzętu i amu­ni­cji. Jed­nostka ma naj­wyż­szy sta­tus taj­no­ści i bę­dzie od nas cał­ko­wi­cie nie­za­leżna. Za­bie­rze­cie ze sobą kom­pletne za­pasy – łącz­nie z amu­ni­cją – na dwa mie­siące po­bytu na po­li­go­nie. Moż­liwe, że do Afga­ni­stanu wy­ru­szy­cie bez­po­śred­nio stam­tąd, a wia­domo, jak u nas jest z lo­gi­styką. Ra­dzę wziąć znacz­nie wię­cej niż po­trzeba, ma pan w tej kwe­stii wolną rękę. Na miej­scu zo­stały już zor­ga­ni­zo­wane kwa­tery oraz za­in­sta­lo­wane kon­te­nery z amu­ni­cją i cy­sterny z za­pa­sami pa­liw. Po­li­gon bę­dzie sil­nie ubez­pie­czany przez żan­dar­me­rię i od­działy na­szej bry­gady. Roz­kaz o wy­jeź­dzie do Afga­ni­stanu może na­dejść w każ­dej chwili. Ni­niej­szym wy­cho­dzi pan z pod­po­rząd­ko­wa­nia służ­bo­wego puł­kow­ni­kowi Kar­skiemu. Sze­fem sztabu ba­ta­lionu mia­no­wa­łem ma­jora Ła­pic­kiego, pań­skiego do­brego zna­jo­mego z ba­ta­lionu. Ra­porty pro­szę skła­dać bez­po­śred­nio mnie – co­dzien­nie o ósmej wie­czo­rem ocze­kuję mel­dunku o wy­ko­na­niu za­dań ku chwale oj­czy­zny. Pro­po­no­waną ob­sadę ofi­cer­ską ba­ta­lionu chcę zo­ba­czyć na swoim biurku dziś po­po­łu­dniu. Pod­kre­ślam, że wszy­scy żoł­nie­rze jed­nostki mają być ochot­ni­kami. I mu­szą pod­pi­sać oświad­cze­nie, że w mi­sji biorą udział do­bro­wol­nie, świa­domi nie­bez­pie­czeń­stwa utraty zdro­wia i ży­cia, a także spe­cjalne zo­bo­wią­za­nie o do­cho­wa­niu ta­jem­nicy. Wy­jazd na po­li­gon – ju­tro. To wa­riac­two, ale my­ślę, że da się zro­bić – sprzęt i więk­szość lu­dzi jest go­towa. Od po­ju­trza rano pro­szę za­rzą­dzić ostre strze­la­nie i ja­kąś próbę zgra­nia tych od­dzia­łów. Ma pan Ame­ry­ka­nów do po­mocy – na czas mi­sji będą panu pod­le­gać – i dwa, naj­wy­żej trzy ty­go­dnie na szko­le­nie. Ja­kieś py­ta­nia?

Tak! Dla­czego ja??? Co ja ta­kiego, kurwa, zro­bi­łem?!

– Jaka jest rola tego MDS-a i Ame­ry­ka­nów?

– No, puł­kow­niku, je­stem z pana dumny. Świetne py­ta­nie.

Dre­szer pod­niósł z biurka ja­kiś do­ku­ment i wstał. Był niż­szy o głowę. Wy­czu­łem, że jest lekko zde­ner­wo­wany, co było za­sta­na­wia­jące, bo fa­cet zwy­kle miał nerwy ze stali.

– MDS to skrót od Mo­bile De­fence Sys­tem – po­wie­dział. – Sys­tem wy­kry­wa­nia, iden­ty­fi­ka­cji i śle­dze­nia celu, na­pro­wa­dza­nia wła­snych ra­kiet i an­ty­ra­kiet, a jed­no­cze­śnie, a na­wet przede wszyst­kim, tar­cza chro­niąca ma­cie­rzy­ste od­działy. Tech­no­lo­giczny prze­łom, o czym nikt nie ma prawa wie­dzieć, bo, rzecz ja­sna, urzą­dze­nie ob­jęte jest ści­słą ta­jem­nicą woj­skową. Nie znam szcze­gó­łów, ale w skró­cie: tar­cza w kształ­cie ko­puły two­rzona jest z pola ma­gne­tycz­nego o ogrom­nej mocy. To tak, jakby sku­piony w jed­nym miej­scu od­dział przy­kryć mied­nicą o pół­ki­lo­me­tro­wej śred­nicy. Z tym że ta aku­rat mied­nica wy­ko­nana zo­stała z cze­goś znacz­nie lep­szego niż stal; a po­nie­waż nie ist­nieje obiekt ma­te­rialny bę­dący w sta­nie prze­bić pole ma­gne­tyczne, za­tem ukry­tym pod pa­ra­so­lem lu­dziom i sprzę­towi nie za­gra­żają żadne kon­wen­cjo­nalne środki. Tar­cza wy­trzyma na­wet eks­plo­zję nu­kle­arną do dwu­dzie­stu me­ga­ton z od­le­gło­ści ki­lo­me­tra. Niech mnie pan nie pyta, co z pro­mie­nio­wa­niem, bo nie wiem. Zresztą i tak nie bę­dziemy się na ra­zie ba­wić w żadną wojnę ato­mową, prawda? – Ge­ne­rał uśmiech­nął się krzywo. – Przy­sła­nie nam MDS-a jest do­wo­dem so­jusz­ni­czego za­ufa­nia do Pol­ski w ogól­no­ści, Pią­tej Bry­gady w szcze­gól­no­ści, no a pan sta­nowi clou tego za­ufa­nia.

Zbędna iro­nia. I tak by­łem out.

– Eemmm – wy­ją­ka­łem, cał­ko­wi­cie przy­tło­czony spo­czy­wa­jącą na mnie od­po­wie­dzial­no­ścią. – To oczy­wi­ście wiel­kie wy­róż­nie­nie, pa­nie ge­ne­rale, ale... czy dwa ty­go­dnie na na­ucze­nie się no­wej tak­tyki walki, ob­sługi sprzętu i tych cho­ler­nych sys­te­mów nie jest, eemm, troszkę za krót­kim okre­sem?

– Oczy­wi­ście, że jest. – Dre­szer za­czy­nał być znie­cier­pli­wiony. – Tyle że nie mamy in­nego wyj­ścia. Wszyst­kim za­leży na cza­sie. I albo zro­bimy wszystko w ta­kim ter­mi­nie, albo nie zro­bimy w ogóle i za­pew­niam pana, że wtedy za­równo moja, jak i pań­ska ka­riera nie będą warte zła­ma­nego gro­sza. A te­raz, je­żeli pan nie ma mą­drzej­szych py­tań, pro­szę się od­mel­do­wać i za­bie­rać do ro­boty.

Po­słu­cha­łem tej świa­tłej rady. Nie­stety, sko­rzy­stał z niej także Kar­ski. Mia­łem taki ko­ło­wro­tek my­śli w gło­wie, że do­piero na scho­dach zo­rien­to­wa­łem się, że ge­ne­rał na­wet nie za­py­tał mnie, czy zga­dzam się na tę cho­lerną awan­turę. Po pro­stu dał do­wódz­two, krzyk­nął: „Wy­ko­nać!”, a ja jak idiota po­słusz­nie się zgo­dzi­łem. Z tego wszyst­kiego nie za­uwa­ży­łem, kiedy we­szli­śmy do po­koju Kar­skiego.

Było to po­miesz­cze­nie znacz­nie bar­dziej od ga­bi­netu Dre­szera na­zna­czone oso­bi­stym pięt­nem. Ma­leńki, cia­sny po­koik, wszę­dzie ude­ko­ro­wany zdję­ciami, świad­czył o świet­nej prze­szło­ści bo­jo­wej mo­jego puł­kow­nika. Prze­pra­szam. Mo­jego by­łego puł­kow­nika. Kar­ski z to­wa­rzy­szami ra­dziec­kimi. Kar­ski wśród ra­dziec­kich czoł­gi­stów. Kar­ski z ra­dziec­kim ge­ne­ra­łem. Kar­ski w ra­dziec­kim czołgu. Ro­ze­śmiany Kar­ski z ro­ze­śmia­nymi to­wa­rzy­szami ra­dziec­kimi. Po­ważny i mar­sowy Kar­ski z po­waż­nymi i mar­so­wymi to­wa­rzy­szami ra­dziec­kimi. I tak da­lej.

– Słu­chaj­cie no pan, pa­nie majo... wniku Gro­bicki. – W jego ustach zda­nie brzmiało jak „to­wa­riszcz ma­jow­nik Gro­bic­kij”. – Wie­cie, jaki was za­szczyt spo­tkał, a? Ja zu­peł­nie nie wiem czemu, zu­peł­nie. – Bez­rad­nie roz­ło­żył ręce. – Wy je­ste­ście la­wi­rant i anar­chi­sta. Ja nie wiem, co wy w ogóle w woj­sku na­szym pol­skim ro­bi­cie. Ale gie­nie­rał was wy­brał i w ogóle ar­gu­men­tów mo­ich słu­chać nie chciał. Trudno.

Pa­trzy­łem na tego gru­bego osła i za­cho­dzi­łem w głowę, o co mu może cho­dzić. Nie była to pierw­sza taka roz­mowa. Przed każ­dymi ćwi­cze­niami, przed każ­dym naj­błah­szym za­da­niem albo po każ­dym naj­drob­niej­szym in­cy­den­cie Kar­ski wy­gła­szał do mnie prze­mowy, prze­waż­nie zresztą tej sa­mej tre­ści. Że jego zda­niem kom­plet­nie się nie na­daję. Za­czął ty­powo, ale te­raz już mógł mnie cmok­nąć, z czego zresztą nie zda­wał so­bie naj­praw­do­po­dob­niej sprawy, bo z na­masz­cze­niem za­czął wy­łusz­czać swój plan.

– Tak, ja my­ślę, wiesz pan, pa­nie Gro­bicki, że wy nie po­win­ni­ście byli tak od­po­wie­dzial­nego za­da­nia brać, bo rady so­bie na pewno nie da­cie i wstyd oj­czyź­nie na­szej pol­skiej przy­nie­sie­cie. Ale skoro się stało, mówi się trudno. Wy do­brać ma­cie so­bie do­wódcę kom­pa­nii czoł­gów. Do­brego żoł­nie­rza wziąć mu­si­cie, od­po­wie­dzial­nego. Ta­kiego, co to przed rzą­dem na­szym i pre­zy­den­tem – tu puł­kow­nik skrzy­wił się nie­znacz­nie, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że taki on tam pre­zy­dent – was i nas nie skom­pro­mi­tuje. Taki, co wam po­może od­dzia­łem do­wo­dzić.

Oho.

– Więc wy wie­cie, że naj­lep­szy tan­ki­sta u nas to Po­klew­ski po­rucz­nik jest, ha? Więc wy go do­wódcą kom­pa­nii czoł­gów zro­bi­cie i on wam to za­da­nie pięk­nie przy­go­tuje.

Bingo.

Po­rucz­nik Sta­ni­sław Po­klew­ski – uko­chany ofi­cer Kar­skiego! Świeżo upie­czony ab­sol­went szkoły, po­dej­rza­nie szybko awan­so­wał na peł­nego po­rucz­nika. Sta­no­wił do­sko­nałe ucie­le­śnie­nie po­pu­lar­nego ha­sła: „Nie ma­tura, lecz chęć szczera...”. Chłop­ski syn, gęba ru­miana, nie­bie­skie oczka pod wie­chą ja­snych wło­sów. Był tak tępy, że chyba od pryn­cy­pała swego głup­szy, co zwa­żyw­szy na kon­dy­cję in­te­lek­tu­alną Kar­skiego sta­no­wiło nie­li­che osią­gnię­cie. Tylko am­bi­cji mu nie bra­ko­wało. Kar­ski wci­snął go na do­wódcę plu­tonu w ba­ta­lio­nie; ja­koś mu­sia­łem to zno­sić. Po­klew­ski, ufny w siłę pro­tek­cji i swój chłop­ski ro­zum, na­wet ze mną swego czasu wo­jenkę chciał wsz­czy­nać, ale szybko go usa­dzi­łem. Od tej pory pa­łał do mnie żywą i bez­in­te­re­sowną nie­na­wi­ścią, a ja igno­ro­wa­łem go kom­plet­nie.

– Pa­nie puł­kow­niku, oczy­wi­ście, rów­nież uwa­żam po­rucz­nika Po­klew­skiego za naj­lep­szego kan­dy­data na tę funk­cję... cho­ciaż ranga nie za wy­soka...

– To go tu za­raz za­wo­łać każę. – Kar­ski aż pod­sko­czył z za­do­wo­le­nia, bo pew­nie więk­szego oporu z mo­jej strony się spo­dzie­wał. – I się szyb­ciutko do­ga­da­cie.

– ...i są­dzę, że do­sko­nale da so­bie radę z ob­sługą sys­temu świa­do­mo­ści sy­tu­acyj­nej oraz GPS-em. Jak pan wie, pa­nie puł­kow­niku, ten do­wódca czoł­gi­stów bę­dzie klu­czową po­sta­cią w na­szym od­dziale. Bę­dzie ob­słu­gi­wał główny kom­pu­ter i wszyst­kie za­in­sta­lo­wa­nie na nim apli­ka­cje: Na­vStar, Po­si­tio­ning Block, mapy cy­frowe w for­ma­cie Ma­pinfo, cały pro­gram ste­ru­jący i tak da­lej. Nie­stety, ci cho­lerni Ame­ry­ka­nie nie kwa­pili się spe­cjal­nie, aby wszyst­kie in­struk­cje ob­sługi prze­tłu­ma­czyć na pol­ski. Dla­tego trzeba parę ksią­żek po an­giel­sku prze­czy­tać na ju­tro. Ale nie są na szczę­ście bar­dzo grube, tyle że ta­kim in­for­ma­tycz­nym ję­zy­kiem na­pi­sane.

Trudno so­bie wy­obra­zić, z jaką wście­kło­ścią pa­trzył mój były bez­po­średni prze­ło­żony. Nie za­uwa­żył na­wet, że po­łowę nazw i funk­cji zmy­śli­łem – bo skąd niby mo­głem je znać pięć mi­nut po wyj­ściu od Dre­szera?

– Prze­cież wy świet­nie wie­cie, że Po­klew­ski an­gli­skij zna le­dwo co i kom­piu­ter ob­słu­gi­wać umie też le­dwo co. Nie rób­cie so­bie jaj, do­bra?

Pew­nie, pew­nie. Po co czoł­gi­ście ob­sługa kom­pu­tera. On tylko „Odłam­ko­wym ła­duj” i „Ognia” krzy­czeć gło­śno umieć musi.

– No, ja nic na to nie po­ra­dzę. – Bez­rad­nie roz­ło­ży­łem ręce. – Czyli są­dzi pan, pa­nie puł­kow­niku, że po­rucz­nik Po­klew­ski nie na­daje się? – Spoj­rza­łem na niego z obawą.

– A niech was cha­liera ja­sna!! Idź­cie wy do dia­bła!

– To ja, je­śli pan puł­kow­nik po­zwoli, od­mel­do­wać się chciał­bym...

– Wo­oooooon!! – ryk­nął Kar­ski. – Wy mi się na oczy nie po­ka­zuj­cie, won, ale już.

Wy­pro­sto­wa­łem się dziar­sko, bar­dzo sta­ran­nie od­da­łem ho­nory woj­skowe, od­wró­ci­łem się i wy­sze­dłem. Po przej­ściu bez­piecz­nego dy­stansu ro­ze­śmia­łem się gło­śno. Ła­two po­szło. Za ła­two – po­winno mi to dać do my­śle­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki