Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
Najnowsza powieść autora takich bestsellerów jak „Major” czy „Fantom”!
Luty 2022 roku. Świat w przededniu wojny w Ukrainie. Ludwik Ferenc, oficer Służby Wywiadu Wojskowego stara się rozpracować Moskalewicza, pułkownika FSB, który zdecydował się przejść na polską stronę. Pułkownik zdradza plan zamachu na prezydenta Ukrainy. Gdy informacja okazuje się prawdziwa, wiarygodność Moskalewicza wzrasta. Dopiero jednak kolejna nowina jest prawdziwie przerażająca. Co naprawdę planuje Rosja i jakie mogą być konsekwencje dla Polski? Nadkomisarz Stanisław Krzeptowski przybywa incognito do Kijowa z misją wykrycia przecieku w polskiej ambasadzie. Trop wiedzie do małej komórki wywiadu, blisko współpracującego z ukraińskimi służbami specjalnymi. Tymczasem wybucha wojna: jednym z jej pierszych akordów jest zażarta, krwawa bitwa o lotnisko w Hostomelu. Rychło okazuje się, że stawka gry jest znacznie poważniejsza niż życie ukraińskiego prezydenta.
Marcin Ciszewski zabiera nas do świata wielkiej polityki, zakulisowych działań i zapierającej dech w piersiach batalistyki, kreśląc scenariusz, który bardzo niebezpiecznie przypomina rzeczywistość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Siódmego maja 2000 roku Rosja stała się republika bananową. Władzę w kraju przejęła pewna korporacja, wystawiając na urząd własnego prezydenta. Jednak w przeciwieństwie do klasycznego wzorca korporacja ta nie specjalizuje się w owocach. Nosi nazwę Federalnej Służby Bezpieczeństwa Rosji. Władimir Putin, który od sierpnia 1999 pełnił stanowisko dyrektora korporacji FSB i którego 26 marca 2000 roku wybrano na prezydenta kraju, zaczął sprawować rządy w Rosji w imieniu korporacji”.
Jurij Felsztyński Władimir PribyłowskiKorporacja zabójców. Rosja, KGB i Władimir Putin
Od Zełeńskiego dzieliły ich ostatnie drzwi.
Dotarcie do tego miejsca opłacili śmiercią połowy wyjściowego składu zespołu. Pozostało ich siedmiu, w tym jeden ranny. Odkąd zgłosili się na ochotnika do udziału w misji, liczyli się z faktem, że mogą wkrótce dołączyć do poległych towarzyszy. Dowództwo okazało się na tyle uczciwe, by jasno postawić kwestię ryzyka. A mimo to żaden się nie wycofał; byli najlepszymi z najlepszych, najgorętszymi patriotami, umotywowanymi, pozbawionymi skrupułów, zdolnymi do poświęcenia życia dla wielkiej, wspaniałej, kochanej ojczyzny w potrzebie.
Poza tym mieli ze sobą talizman. Majora. Dowódcę. Ojczulka. Jemu zawsze się udawało. Wyprowadzał swoich ludzi z największych opałów. W ogień by za nim skoczyli.
Fomin obejrzał się. Sasza Krupski miał papierową twarz człowieka, z którego uchodzi życie. Oczy jednak pozostały takie jak dawniej. Wyrażały upór. Sasza był nie do zdarcia. W pewnym sensie był niezastąpiony. Miał największe doświadczenie saperskie. Teraz, na końcu drogi, Fomin bardzo na niego liczył.
– Działajcie – powiedział major. Wydawało mu się, że zza drzwi słyszy ciężkie, chrapliwe oddechy. Złudzenie? Nieważne. Cel znajdował się w zasięgu ręki. Tamtych było trzech. Może czterech. Plus Zełeński, ten pieprzony pokurcz, nieudały aktorzyna, komediant za trzy grosze. Wyniesiony zbyt wysoko przez ogłupionych ludzi, którym wydawało się, że człowiek spoza układów cokolwiek zmieni. Co za brednie. Fomin dobrze wiedział, jakie pieniądze stały za wyborem. I skąd pochodziły. Pajac został wybrany i miał zostać pajacem. Nie było mowy o rojeniach na temat samodzielności, nie było mowy o parciu na Zachód, o prawdziwej demokracji i słuchaniu Amerykanów, pouczających cały świat nieznośnie mentorskim tonem.
Tak czy inaczej, usunięcie aktorzyny z drogi spowoduje, że cel zostanie osiągnięty i ta śmieszna skorumpowana struktura, zwana Ukrainą, z jej sennymi marzeniami o dołączeniu do Zachodu, rozpadnie się jak domek z kart. Trzech czy czterech pozostałych przy życiu ochroniarzy nie stanowiło dla siedmiu (wliczając jego samego, a przecież on był nie gorzej wyszkolony niż podwładni) ludzi majora Fomina żadnej istotnej przeszkody.
Sasza zręcznie zakładał ładunki, reszta przezornie cofnęła się za załom muru. Ostatnie drzwi nie były tak masywne jak poprzednie – ot, sześć centymetrów zwykłej stali pancernej. Ukry sądziły, że ewentualnych dywersantów zatrzyma to, co wcześniej – potężne odrzwia, pół metra kompozytu i tuzin długich na pół metra rygli. Głupcy! Każdą przeszkodę można sforsować, gdy się wie jak. Wszystko zostało zaplanowane.
Fomin usłyszał dochodzący od strony głównego wejścia stłumiony przez grubą stal huk wystrzałów. Na zewnątrz zamkniętego na głucho bunkra trwała zażarta walka. Ukraińcy wściekle kontratakowali, zespół osłony bronił się desperacko, próbując nie pozwolić odsieczy dostać się do środka. W końcu zostanie pokonany, kupi jednak czas – krótki, ale wystarczający.
Zdążą.
– Gotowe, szefie – oświadczył Sasza.
– Kryć się – zarządził Fomin.
Cofnęli się za załom muru. Mocniej uchwycili rękojeści automatów. Tłumiki odkręcili wcześniej, przywracając broni nominalną siłę ognia. Hałas nie miał już znaczenia. Nie musieli się dłużej ukrywać.
Sasza nacisnął spust detonatora. Huknęło potężnie, ale ochronniki słuchu zadziałały jak trzeba. Nie czekając aż opadnie dym i pył, rzucili się w przód. Pogłos dudnił jeszcze przez chwilę w zakamarkach tuneli, ale nie zwracali na to uwagi.
Droga do prezydenta stała otworem.
Zaczęli strzelać bez komendy, gęsto i celnie.
FAZA 1
Ósma rano – ósma wieczorem23 lutego 2022
Etap 1
Przez lata uprawiania fachu Ludwik Ferenc nauczył się cierpliwości.
Niektórzy znajomi twierdzili, że jest pozbawiony układu nerwowego, co nie miało wiele wspólnego z prawdą. Układ nerwowy oczywiście posiadał, ale nauczył się po prostu dobrze udawać spokój. Czasem nawet przed samym sobą. Na przykład w dwa tysiące ósmym, w Tbilisi. Kraj buzował, na granicy zbierały się rosyjskie brygady pancerne, lont skwierczał, a on siedział na beczce prochu. Miał jednak masę pracy i działał pod presją czasu; wtedy rzeczywiście nie myślał o niebezpieczeństwie.
To jednak było dawno. Teraz nawet nie próbował się oszukiwać. Czuł mrowienie w żołądku, gardło wyschło na wiór, przełknięcie śliny graniczyło z cudem. Ogarniało go przemożne uczucie, że nieszczęście zbliża się szybkimi krokami. Czuł się równie źle jak trzy lata wcześniej w Mińsku, gdy zapadł mu się grunt pod nogami. Potem obawy i poczucie nieszczęścia stały się zresztą nieważne: pochłonął go fizyczny ból, trwające w nieskończoność godziny niewyobrażalnego cierpienia...
– Dwójka, zgłoś się – wyrwał go z zamyślenia dochodzący ze słuchawki damski, melodyjny głos.
– Tu Dwójka, zgłaszam się – odpowiedział, bez zainteresowania obserwując wątły obłoczek pary wydobywający się z ust. Kijów raczył mieszkańców i gości ciepłą, jak na koniec lutego, aurą, było jednak najwyżej sześć stopni powyżej zera i para miała prawo lecieć, fizyki nie oszukasz.
– Status?
– Bez zmian – mruknął, po czym po chwili dodał: – Mamy spóźnienie.
– Tylko kilka minut – padła odpowiedź. – Czekamy.
Wzruszył ramionami. Człowiek, który miał pojawić się na spotkaniu, dwukrotnie upewniał się, czy rozpocznie się ono punktualnie, a teraz sam nawalał, co nigdy dobrze nie wróżyło. Ferenc nie uznał jednak za stosowne mówić o tym przez radio. Zespół liczył trzy osoby, choć powinien dwa razy tyle, co najmniej. Akcja miała charakter improwizacji, jak wszystko ostatnio. Brak ludzi, od dawna sygnalizowany przez szefa placówki, zdawał się w Warszawie nikogo nie interesować. Nadchodząca wielkimi krokami wojna zresztą również – przynajmniej tak to wyglądało z jego perspektywy. Dlatego musieli pracować z tymi, których mieli pod ręką, ryzykując wpadką. Ferenc przy tym wszystkim nie był pewien, czy kogokolwiek poza nimi obchodzi, co tutaj robią.
Jakiś ciemno ubrany człowiek wszedł do klatki schodowej. On? Nie on?
– Przyszedł – usłyszał po chwili. – Uważaj, Dwójka.
Dzięki za radę, sam by na to nie wpadł. Zaklął bezgłośnie i spojrzał w tylne lusterko. Uliczka była cicha, żadnych furgonetek z przyciemnionymi szybami, żadnych poruszających się firanek w oknach czy kręcących się w kółko, nijako wyglądających kobiet i mężczyzn. Co oczywiście nie musiało o niczym świadczyć. GRU czy FSB nigdy nie grzeszyły finezją, ale teraz Ruscy starali się bardziej niż zwykle. Dochodziły sygnały, że obie te, na co dzień konkurujące na śmierć i życie organizacje, przysłały do Kijowa najlepszych ludzi i nawet nie próbują się nawzajem pozabijać.
– Jest kontakt – zameldowała kobieta po kolejnej, wypełnionej ponurymi myślami, minucie.
A więc jednak. Gdyby nie lekka obsuwa czasowa, szłoby zgodnie z planem. Spotkanie doszło do skutku i na razie nic nie zwiastowało kłopotów. Do tej pory obieg informacji był szczelny, lokalu nigdy wcześniej nie używano, Ferenc sam wybrał mieszkanie zaledwie trzy dni wcześniej, piętro niżej wynajął maleńki pokoik z kuchnią dla ubezpieczenia (stamtąd właśnie nadawała kobieta), dokładnie sprawdził okolicę i ewentualne drogi ewakuacji...
W lusterku zauważył ruch. Żołądek zacisnął się jeszcze mocniej.
Drzwi uchyliły się bezgłośnie.
Mężczyzna wszedł do pokoju. Sportowa bluza z popularnej sieciówki, rozpięta kurtka narciarska, mająca najlepsze lata za sobą, dżinsy, nijakie buty – sztukę nierzucania się w oczy gość miał opanowaną do perfekcji. Filip Wajman widział faceta na żywo po raz pierwszy w życiu, doskonale jednak zdawał sobie sprawę, z kim ma do czynienia – pułkownik Siergiej Moskalewicz, zastępca szefa Departamentu Analiz, Prognoz i Planowania Strategicznego FSB, przez wiele lat był jego przeciwnikiem: przebiegłym, dobrze wyszkolonym i bezwzględnym.
– Nie miałem ogona – oznajmił przybyły bez wstępów. Jego ruszczyzna była płynna, zrozumiała, wręcz śpiewna. Nie pytał o personalia gospodarza. Nie musiał. Obaj byli przygotowani do spotkania.
– Nie miał pan – zgodził się Wajman. – Pilnowaliśmy.
– Oby pan miał rację.
– Jest pan dla nas zbyt ważny, żebym to odpuścił. – Wajman starał się brzmieć rzeczowo.
Rosjanin nie sprawiał wrażenia, jakby słuchał. Przeszedł szybkim krokiem do salonu. Obrzucił spojrzeniem wnętrze, odrobinę dłużej zawieszając wzrok na opuszczonych żaluzjach.
– Na początek parę zasad – odezwał się, zmieniając ton. Był spokojny, ale oczy pozostały czujne. Miał pięćdziesiąt kilka lat, lekko szpakowate włosy, sprężystą sylwetkę i surową, ogorzałą twarz. Wyglądał na człowieka aktywnie spędzającego czas na świeżym powietrzu. – Spotykamy się tylko na moje wezwanie. Ty nie inicjujesz kontaktu. Rozmawiam tylko z tobą, z nikim więcej. Miejsce wyznaczasz ty, ale ja je akceptuję.
– Dlaczego? – zapytał Wajman.
– Dlaczego co?
– Chcesz puszczać informacje na drugą stronę.
– Motywacja to moja sprawa.
– Posłuchaj. – Major uśmiechnął się. – Gramy w tę grę od jakiegoś czasu. Obaj wiemy, co i jak. Na razie tego nie kupuję.
– Kupisz, gdy usłyszysz, co mam do powiedzenia.
– Raczej nie.
– Mam wiarygodną informację o planowanym zamachu na prezydenta. Dokładniej mówiąc, na wszystkich trzech, waszego, Litwina i Ukra. Dziś.
Wajman zesztywniał. To jednak była nowość. O planowanym zamachu lub uprowadzeniu ukraińskiej głowy państwa plotki krążyły już od dłuższego czasu. Nie tylko plotki zresztą. SBU po starej znajomości dała mu do zrozumienia (nie wdając się w szczegóły), że udaremniła co najmniej dwie konkretne próby ataku. To było logiczne. Rosyjska doktryna wojenna zakładała wzbudzenie maksymalnego chaosu w szeregach przeciwnika w podprogowej fazie przygotowawczej. Pozbawienie przywództwa państwa, które ma być celem podboju, idealnie się w to założenie wpisywało.
Major natomiast nic nie słyszał o Polaku i Litwinie. Ciekawe, że żaden z dotychczasowych codziennych raportów wywiadowczych o tym nie informował. Co jeszcze bardziej zagadkowe, nie wspomniał o tym szef departamentu wschodniego SWW, zwykle doskonale poinformowany pułkownik Maliszewski, podczas wczorajszej wideoodprawy.
– Jakieś szczegóły? – zapytał.
Gość po raz pierwszy sprawiał wrażenie niezdecydowanego.
– Kupujesz moje zasady? – chciał wiedzieć.
– Powiem ci, jak podasz więcej konkretów.
– Będą działały dwie niezależne grupy, według odrębnych scenariuszy. Jedna podejdzie blisko, druga przeprowadzi atak na odległość.
– Wszystkich trzech chcą zlikwidować za jednym zamachem?
– Takie jest założenie.
– To bardzo ciekawe.
– Wiedziałem, że cię temat zainteresuje.
– Równie dobrze możesz mnie wpuszczać na minę.
– Poczekaj parę godzin. Przekonasz się.
Wajman usiadł na krześle. Moskalewicz stał nadal.
– Chcecie zaatakować dwóch prezydentów krajów NATO.
– Wszystkie dowody będą wskazywać na to, że zamachu dokonali ukraińscy prawicowi ekstremiści.
– Bez sensu. Nawet ekstrema tutaj rozumie, że Ukraina potrzebuje pomocy Zachodu. Nikt tego nie kupi.
– Polska i Litwa w opinii Zachodu są Zachodem tylko retorycznie, i to też nie zawsze. Zachód pomaga tylko wtedy, jeśli jest to przypadkiem zbieżne z jego interesami. A na ogół nie jest. Jeśli wybuchnie wojna, pomoc Ukrainie będzie na przykład bardzo nie na rękę Niemcom.
Wajman musiał mu przyznać rację. Rozdźwięk w postrzeganiu rosyjskiego zagrożenia – i bardziej ogólnie, rosyjskich celów i metod działania – między starym Zachodem a państwami wschodniej flanki był fundamentalny i nie do przezwyciężenia.
– Zacznie się burdel na całego – ciągnął Rosjanin. – W Kijowie wybuchną zamieszki. Jacyś ludzie krzyczący po polsku podpalą rosyjską ambasadę. Wszyscy zaczną strzelać do wszystkich. A my po prostu przekroczymy granicę pod hasłem obrony naszych interesów.
Wajman znów musiał się zgodzić. Scenariusz dokładnie odpowiadał symulacjom dokonywanym w jego macierzystej firmie. Nawet dziś, osiem lat po aneksji Krymu i ustanowieniu marionetkowych republik ludowych w Doniecku i Ługańsku, Rosjanie mieli na Ukrainie sporo zwolenników, w samym Kijowie również.
– Dobra – powiedział. – Podaj lokalizację obu grup dywersyjnych.
Moskalewicz otworzył usta, ale nie zdążył powiedzieć niczego więcej. Trzech mężczyzn wpadło do mieszkania tak cicho, że Wajman zauważył ich dopiero wtedy, gdy otworzyli ogień.
Trzeba przyznać, że Moskalewicz zareagował znacznie szybciej od majora. Może w odróżnieniu od polskiego kolegi po fachu nie stracił cennej sekundy na zastanawianie się, w jaki, do ciężkiej cholery, sposób trzech napastników dostało się do mieszkania niezauważenie.
A może spodziewał się ataku (słusznie; Wajman też powinien zachować czujność). W każdym razie, gdy pierwsza kula opuściła przedłużoną o tłumik lufę, Rosjanin, mając już w ręku broń, był właśnie w trakcie wykonywanego z kocią szybkością uniku. Dlatego napastnik chybił, a w dodatku sam został trafiony. Pocisk wystrzelony z pistoletu Moskalewicza ugodził go w szyję i rzucił na ziemię. Kolejny z agresorów niestety nie spudłował: z ramienia pułkownika trysnęła krew. Mimo szoku i bólu Moskalewicz nadal prowadził ogień, co najprawdopodobniej uratowało mu życie, a być może im obu; intruz dostał w oko i przestał stanowić zagrożenie.
Trzeci z mężczyzn, trzymający w ręku niewielki pistolet maszynowy z fabrycznym tłumikiem, rzucił się w bok, schodząc Moskalewiczowi z widoku. W tym czasie Wajman na szczęście zdołał już wydobyć się ze stuporu. Broń pojawiła się w dłoni bez udziału świadomości.
Glock podskoczył, pocisk poszedł za wysoko, Wajman wzmocnił chwyt; dwukrotnie trafił w automat, uszkadzając broń i raniąc przy okazji napastnika. Facet krzyknął głośno, co major w gruncie rzeczy słyszał jak przez mgłę, bo najpierw strzały Moskalewicza, a potem własne ogłuszyły go. Poprawił, kule weszły w gardło i usta; wszystko nagle zamarło w bezruchu.
Moskalewicz, krwawiąc obficie, osunął się na ziemię.